Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Zawartość, która uzyskała najwyższe oceny od 19.09.2023 uwzględniając wszystkie działy

  1. Od pewnego czasu męczyła nas Osobita.Tyle razy widziana z różnych miejsc.... Oczywiście wiadomym nam było ,że kopuła szczytowa to strefa ochrony ścisłej,ale jest przecież szlak na Sedlo pod Osobitou. Trzeba spróbować. Spod Chaty Zverowka ruszamy nieco przed 9-tą. Zaczynamy od odwiedzin w panteonie zasłużonych jest pięknie, zaroszona trawa świeci srebrem , szlak jest pusty efekty świetlne są niesamowite , dokoła pełno srebra , nie umiem zrobić zdjęcia , które by to pokazało po drodze Pleso pod Zverowku , całkiem sympatyczne miejsce docieramy do Pucatinej Polany wchodzimy do Teplego Żlebu i zaczynamy podejście na poważnie jest tu pięknie i dziko , chociaż szlak jest przyjazny okolica tak ,,niedżwiedziowa,, więc trochę gwizdamy i tłuczemy się kijkami aby nas miś zawczasu usłyszał i się nie wkurzył ,że go zaskakujemy im wyżej tym stromiej i bardziej dziko ale pojawia i nagroda, majaczy i Wielki Chocz i tam za mgiełką Fatra jeszcze trochę zygzaków i wychodzimy na przełęcz, tam do góry już nie pójdziemy , ale tu też jest efekt WOW na wschód i na zachód sprawdzam możliwości Kodaka i udaje się taki Giewont , jest nieźle od ruszenia spotkaliśmy już na przełączy jednego biegacza , który pognał w stronę Grzesia , więc mamy góry dla siebie , można w spokoju po leżakować i po herbatkować , zresztą herbata w takim miejscu smakuje jak jakaś ambrozja. na przełęcz docierają następni wędrowcy , jest bardzo sympatycznie. W sumie przez całą wycieczkę spotykamy 10 osób. rzut oka na góry , trochę tak w starym stylu i ruszamy w dół w zejściu widać,że pogoda zgodnie z przepowiednią się psuje szczęśliwie docieramy do doliny jak dla nas super szlak a i pogoda dopisała bo teraz w NT już leje.
    17 punktów
  2. Miala być ładna pogoda, wolny dzień, zatem choc trochę obaw co do tłumów w górach miałam -poszliśmy. Z Chocholowskiej przez Ornak na Starorobocianski, zejście przez Kończysty i Trzydniowianski. Wyszliśmy dość późno, ale nic burz nie zapowiadało więc wydawslo mi się, że nie trzeba zrywać się z łóżka wcześnie. Chocholowska pełna ale na pierwszy rzut oka to typowo dolinowi turyści, z dziećmi, rowerkami, bardziej nastawieni na spacer. Na Iwanickiej jeszcze wiosna- krokusy kwitną. Trochę osób pochłania promienie słońca. Jest tu bardzo przyjemnie. Skręcamy na Ornak, na szlaku kilka miejsc z mokrym śniegiem ale dobrze się po nim idzie w górę. Sam Ornak piękny jak zawsze, z widokami zatem tu spędzamy pewnie z godzinę. Obchodzimy Siwe Skały, wszystko czyste prawie bez śniegu, ten lezy w żlebami i na wyższych szczytach, jest tez w kilku miejscach przy podejściu pod Starorobocisnski. Idąc do góry nie zakładamy raków, ale gdybyśmy mieli tedy schodzić to warto byłoby mieć chociaż raczki. Aha. I jeszcze przy początkowym podejściu od Siwej Przełęczy szlak sie obrywa, póki co jest ok, ale szczeliny są Im wyżej tym szlak bardziej czysty. Na Błyszcz nikt idzieMjamy się ze schodzącymi, i w końcu bo dosc meczacym podejściu zdobywamy szczyt u gory jesteśmy w czwórkę Przejrzystosc super widać Babią i miejsce skąd rozpoczynaliśmy wejście. Na początku mieliśmy wracać przez Dolinę Starorobocianską ale patrząc na Kończysty żal go tak zostawić. Na szlaku są płaty śniegu, omijamy je i przez to ograniczamy też ten niewygodny schodkowy szlak miejscami jest też z drucianej siatki. I tak zaliczajac jeszcze Kończysty i Trzydniowianski schodzimy sobie ma dół.
    16 punktów
  3. Kilka jesiennych kadrów z Gerlacha
    16 punktów
  4. Specjalnie długo się w domu nie nasiedziałam, bo tydzień po powrocie z Alp Julijskich ponownie wracałam do Austrii. Tym razem celem były Alpy Ötzalskie. Ekipa zebrała się zacna: @vatra, @karpasani i @Mateusz Z (którym bardzo dziękuję raz jeszcze za zaproszenie ❤), @Krzysiek Zd, Karol, Tomek, Andrzej. Głównym celem był liczący 3768 m.n.p.m. Wildspitze, ale bardzo cieszyły nas wszystkie inne trzytysięczniki. Z radością biliśmy kolejne rekordy wysokości. Na realizację naszych celów mieliśmy zaledwie cztery dni i wykorzystaliśmy je do cna. Mieszkaliśmy w bardzo miłej, niewielkiej miejscowości Längenfeld, skąd dojeżdżaliśmy najczęściej do Vent, gdzie zaczynało się gro naszych szlaków. Wokół nas, na wyciągnięcie ręki, były przepiękne góry. Do wieczora towarzyszyły nam owce i krowy ze swoimi alpejskimi dzwonkami Pierwszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na aklimatyzację. Akceptację zyskała propozycja @Krzysiek Zd i @vatra, czyli leżąca na wysokości 3189 m.n.p.m. Przełęcz Ramoljoch. Startowaliśmy z Vent, więc mogliśmy zorientować się, jak wygląda kwestia parkingów. Było to o tyle ważne, że podczas ataku szczytowego nie chcieliśmy się martwić o auta. Po całym dniu jazdy, byliśmy dość zmęczeni, więc na szlaku pojawiliśmy się dobrze po 8.00. Mieliśmy do zrobienia prawie 1300 metrów przewyższenia. Początkowo szlak prowadził lasem, dość stromą ścieżką, by po kilkudziesięciu minutach wyprowadzić nas na przepiękną polanę. W zasadzie panorama obejmowała 360 stopni i z każdej strony była imponująca. Wzrok przykuwały lodowce, jednocześnie wzbudzając refleksję, że być może za kilkanaście lat może już ich nie być.... Były też spotkania "na szczycie". Wspomniana polana obejmowała rozległe zbocze, którym wkrótce przyszło się nam ostro piąć do góry. Po prawie dwóch godzinach krajobraz dość mocno zaczął się zmieniać i wokół nas zrobiło się księżycowo. Szliśmy wzdłuż lodowca, ale patrząc po podłożu można przypuszczać, że kiedyś do tego miejsca sięgał lodowcowy jęzor. Przed nami pozostało wyjście na przełęcz. Nie byliśmy pewni, czy nie czeka nas jakaś feratka, ale okazało się, że nic z tych rzeczy (feratka była po drugiej stronie i można było przejść po niej do schroniska). Po 30-40 minutach zameldowaliśmy się na przełęczy. Otworzyły się kolejne widoki tym razem na włoską cześć Alp. Nad przełęczą górował Ramolkogel oraz Hint. Spieglekogel, który szybko stał się obiektem pożądania moich Kolegów. Jednak pogoda, a przede wszystkim informacja uzyskana pod drodze od innych turystów o 2 godzinach wspinaczki (która ostatecznie okazała się nieprawdziwa) ostudziła zapał. Jeszcze trochę się pogapiłyśmy i zaczęliśmy schodzić do Vent, podziwiając lodowiec i skalne obrywy, które podnosiły nam ciśnienie swoim dudnieniem i wielkością toczonych kamieni. Gdzieś w sieci znalazłam opis, że to nudny szlak. Prawda okazała się zupełnie inna, bo szlak nie dość że jest widokowy, to też bardzo zróżnicowany. Na aklimatyzację super. Drugi i trzeci dzień poświęciliśmy na główny punkt naszej wyprawy, czyli Wildspitze. Zwykle zdobywa się go z noclegiem w schronisku Breslauer, co stało się i naszym planem. Problemem był tylko brak rezerwacji noclegów - nie wiedzieliśmy jak będziemy spać i jak w związku z tym się spakować. Z pomocą przyszedł nam pan obsługujący wyciąg, który ot tak zadzwonił do schroniska i dowiedział się dla nas, że jakieś spanie pod dachem będzie. Pierwotnie chcieliśmy podejść do schroniska, ale ostatecznie wjechaliśmy wyciągiem, co pozwoliło nam wykorzystać czas na zdobycie kolejnego trzytysięcznika o wdzięcznej nazwie Urkundholm (3140 m.n.p.m.) - nazwy nigdy nie zapamiętam... . Tak na marginesie, generalnie niemieckie nazywa nas pokonały - dużo czasu nam zajmowało ich zapamiętanie, by za chwilę znowu je zapomnieć.... Z wyciągu do schroniska jest jeszcze dobra godzina podejścia. Pełne plecaki skrzydeł nie dodawały. W schronisku czekała nas niespodzianka, bo recepcja miała być czynna od 12.00, ale po godzince oczekiwania przy kawce i podziwianiu widoków, grubo przed południem, mogliśmy się zameldować i realizować dalszy plan. Pokoje w schronisku były małe, ale bardzo czyste. Węzeł sanitarny na wysokim poziomie. Największym zaskoczeniem było wyżywienie. Wraz z noclegiem była kolacja (baaardzo konkretna, w sumie dwudaniowy obiad z deserem) i śniadanie - dla tych, którzy szli na Wilsspitze o 5.00. Wzięliśmy bez gadania. Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy na nasz cel. Szczyt nie nastręczał trudności, wejście zajęło nam koło godziny. Zdecydowanie warto było się na niego wybrać, bo znowu powitała nad piękna panorama. Z nieco bliższej perspektyw mogliśmy zobaczyć Wildspitze i podywagować jak przebiega szlak. Po zejściu nie pozostało nam nic innego, jak tylko się relaksować z widokiem na lodowce i czekać na kolację. W końcu rano czekała nas wisienka na torcie naszej wyprawy. Czwartek zaczął się dla nas bardzo wcześnie. O 5.00 karnie zjawiliśmy się w schroniskowej restauracji, gdzie niewyspana Pani wydała nam pyszne śniadanko. Przy okazji mogliśmy się zorientować ile ekip będzie prawdopodobnie atakować Wilspitze. Wydawało się, że będzie masa ludzi, a w sumie z nami szło może z 6-8 osób. Szybkie śniadanko i byliśmy gotowi do drogi. Ostatecznie wyzwanie podjęła piątka z nas, co nie znaczy że reszta grupy nie miała ambitnych zadań na ten dzień. Droga na Wildspitze składa się z trzech etapów. Pierwszy to przejście przez dolinę. Jej koniec to diabelne, skalne piargi, które nas zmordowały, wyjeżdżając nam spod nóg. Na marginesie nigdzie nie znaleźliśmy o nich wzmianki. Przejście przez tę skalną pustynię, położoną na topiącym się lodowcu wymagało sporo uwagi. Na jej końcu powitał nas płat śniegu. Wiele się nie zastanawiając włożyliśmy raki, by za chwilę je zdjąć, bo zaczynała się ferata, stanowiąca drugi etap. Jej pokonanie nie nastręczało wiele problemów, więc chwilę potem naszym oczom ukazał się przełęcz, a za nią lodowiec. Muszę się przyznać, że dla mnie było to największe źródło stresu, a potem ... zachwytu. Lodowiec choć niebezpieczny, okazał się przepięknym. Nie sądziłam, że w tej lodowej pustyni można dostrzec tyle kolorów. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, koniecznym było zadbanie o nasze bezpieczeństwo. Naszym icedoctorem stał się @Mateusz Z, który nas szybko przeszkolił i powiązał liną. Kiedy się szykowaliśmy do wyjścia doszedł do nas kolega. Okazało się że rodak. Mariusz. Był sam, co nas wprawiło w lekkie osłupienie. Od słowa do słowa zgarnęliśmy go do naszej liny i tym sposobem stał się na chwilę częścią naszej ekipy. Ruszyliśmy na lodowiec. Pierwsze kroki nie były proste, ale w miarę szybko udało się nam opanować tę sztukę, póki nie doszliśmy do szczelin. Tam nauka zaczęła się na nowo. Poruszanie się po lodowych mostach, wśród szczelin wymagało uwagi i koordynacji naszych ruchów. Udało się nam szczęśliwie dotrzeć pod Wilspitze. Tu zrzuciliśmy sprzęt i jedyne co nam pozostało to wspiąć się na szczyt. Trochę emocji było, bo podejście jest dość rozdeptane. Po kwadransie, szczęśliwi dotarliśmy na wierzchołek. Radość była wielka, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy, czy uda się nam cokolwiek zobaczyć, bo z doliny szła wielka, ciemna chmura. A tu nie tylko mieliśmy piękny widok, ale i szczyt dla siebie. Nie obyło się oczywiście bez sesji fotograficznej. Tego dnia byliśmy ostatnią ekipą na szczycie. Pogoda zaczynała się zmieniać, więc czas był schodzić. Wiedzieliśmy, że czeka nas nie tylko przejście przez lodowiec, ale i te paskudne piargi. Poza tym chcieliśmy zdążyć na ostatnią kolejkę - perspektywa schodzenia kolejne 3 godziny z plecakami do Vent nie była nęcąca. Na szczęście poszło nam dość sprawnie i po szybkim przepakowaniu w schronisku zbiegaliśmy do wyciągu. Wildspitze pożegnało nas deszczem. Wróciliśmy do naszego alpejskiego domu dumni i bardzo szczęśliwi. Dla mnie to wielka rzecz . Do dyspozycji został nam ostatni dzień. Pomysłów na jego spędzenie było całe mnóstwo. Ostatecznie pojechaliśmy do Sölden i po emocjonującym wjeździe górską drogą wyruszyliśmy na Schwarzkogel. Górka nie wydawał się specjalnie ciekawa, ale ostatecznie okazała się bardzo atrakcyjna widokowo - panorama zapierała dech w piersiach. Droga na szczyt wiodła obok jeziorka i obok stoku, na którym rozgrywany jest jeden z najtrudniejszych slalomów gigantów. Traska była lajtowa, ale dostarczyła nam sporo pozytywnych emocji. Cztery dni spędzone w Alpach były bardzo intensywne i niezwykle satysfakcjonuje. Bardzo dziękuję całej Ekipie za świetne towarzystwo! Pozostaje z nadzieją na więcej . To co, w przyszłym roku Kazbek? Nie wiem czemu mi się po dwa razy foty wklejają.... Może jednak telefon nie jest najlepszy do pisania relacji...
    15 punktów
  5. Życie weryfikuje plany, także te górskie... i czasami trzeba odpuścić. No i w ramach "odpuszczania" wybraliśmy się na wycieczkę do Doliny Staroleśnej. Do Starego Smokowca dotarliśmy elektriczką, która naprawdę robi robotę. Przy okazji wiecie, że już ok. 1902/1903 roku z Popradu do Smokowca jezdził trolejbus, który kilka lat później został zamieniony na elektriczkę? Mniej więcej w tym samym czasie powstała pierwsza wersja kolejki na Hrebienok (ot... efekt czekania na pociąg 45 minut - wszystkie tablice wokół stacji przeczytałam). Oszczędzając nogi skorzystaliśmy z kolejki na Hrebienok i po kilku minutach, minąwszy Bilikową Chatę, skierowaliśmy się na zielony szlak, który zaprowadził nas do kolejnych odsłon Wodospadów Zimnej Wody. Byliśmy na nich sami, co nas absolutnie nie martwiło. Sesja fotograficzna i ruszyliśmy w kierunku Rajnerowej Chaty. W Chatce warto obejrzeć dzwonki (owcze?) i sprzęt sportowy oraz skosztować pysznej herbatki (piękny kaflowy piec). Od tego momentu do naszego celu poprowadził nas niebieski szlak, przez większość doliny towarzyszył nam będzie potok (Poprad?). Szlak jest skrzyżowaniem "ceprostrady" na Szpiglas i podejścia nad Czarny Staw pod Rysami - takie moje skojarzenia. Im dalej w dolinę tym bardziej imponująca panorama się robiła. Po lewej stronie rozgościł się min. Sławkowski Szczyt, po prawej (już przy Zbójeckiej Chacie bardziej) pięknie prezentował się Jaworowy, zaś perspektywę zamykał Świstowy i Mała Wysoka, z wyraźnie zaznaczoną Rohatka (lekcja topografii odrobiona ). Widoki były godne, a dodatkowo wzmocnione pojawiającymi się co jakiś czas chmurami. Tuż przed pierwszym stawkiem udało się nam wypatrzyć kozicę. Generalnie fajny spacer (moje 2/3 Ekipy ma "nieco" inne zdanie, ale co ja na to mogę... ), dla mnie w ramach regeneracji.
    14 punktów
  6. Oj była to piękna wycieczka. Inny rodzaj gór, niż nasze Tatry, potężne masywy, lodowce, wysokość... A ekipa - doskonała. Kilka fotek ode mnie.
    14 punktów
  7. Podłączę się i przedstawie wycieczkę, której już - niestety - nie da się powtórzyć. I mówie niestety, choć fakt - zakaz przejscia ze Swinicy na Zawrat moze i jakieś tam zalety ma. Nie wiem. Akurat to, ze szlak z Zawratu na Kozią Przełęcz jest jednokierunkowy, to dobrze, bo minąc tam się cieżko, natomiast moja wycieczka z 2015. była super i bardzo bym ją polecał, gdyby wolno było ją powtórzyć Na parkingu byłem pierwszy. Ech... Stilo. FIAT z fiatowską jakoscią, ale jeździło się super - bardzo lubiłęm to autko. Wychodzę wcześnie, bo sezon w pełni, a ja nie lubię tłoku... Na Psiej Trawce pogoda pod psem. Wejście Doliną Suchej Wody ma swoje zalety. Po pierwsze - nie zmęczysz się, po drugie - dalej nie wyruszasz zmęczony. Po trzecie... eeeee... no w Murowańcu byłem wciąż świeżutki. Zawsze trzy wymieniłem... Z Murowańca ruszam na zachód, by obejść Kościelec od tej właśnie strony. Z uwagi na pogodę mam plan by wyleźć na Świnicką Przełęcz, a dalej jak pogoda pozwoli... Widocznośc byle jaka. Ledwie widać koniec własnego nosa... W chmurach majaczy Kościelec. Blisko jest, a i tak ledwo widać. Tak idąc dochodzę do rozdroża koło Zielonego Stawu. Od tego momentu - idę po raz pierwszy. Nie byłem na Świnickiej Przełęczy, ani na Świnicy i byłem mocno "podjarany" perspektywą. Jak widać, na podejściu widoczność spadała, co wynikało pewnie z szybkiego nabierania wysokości. Pamiętam, ze podejście jest strome i wchodzi się szybko. Ale.... ja wtedy byłem w formie. Dziś pewnie bym płuca wypluł... Teren zrobił się uroczo skalisty. Coraz lepiej. Wszak Tatry Wysokie, to idzie się na skały, a nie na krowie ścieżki... Pod przełęczą - zaczyna być coś jakby widać. Szału bez, ale jest jakby lepiej. Tu widać jak strome jest to podejście. Naprawdę szybko nabiera sie wysokości. I oto jestem. I wysoko i nisko. Na szczyt Świnicy jeszcze jakieś 250m. Nie za dużo, ale dla podmęczonego piechura jest to jeszcze spory kawalek podejscia... Skręt w lewo na szczyt. Łańcuchy są, ale trudnosci okresliłbym jako niewielkie. Plus ze jestem dosć wcześnie, a ponadto pogoda odstraszyłą częśc chętnych na wysokogórskie wyprawy. Szczyt osiągam o 10:05. Wcześnie. Cały dzień jeszcze przede mną. Widoków brak, wiec szybko zawijam się i złażę. Nie lubię długich postojów, a już na pewno w chmurze... Dziś niestety trzeba by zejsc tą samą drogą, ew. co najwyzej przez Liliowe. W 2015. mogłęm ruszyć w stronę Zawratu, co też uczyniłem. Trudności wciaz nie uznałbym za duże. Trochę łańcucha, trochę klamer ale nic, co bardzo zapadłoby w pamięć. I Zawrat. Powrót po latach. Raz byłem na Zawracie z mamą i bratem, ale to było lata temu. Wejście od Murowańca, zejście do "piątki". Tym razem - na krzyż - od Świnicy na Orlą Perć. Pora wczesna, siły są. Decyzja - ruszam dalej na Kozią Przełecz. To moj pierwszy i - mimo upływu juuż 9 lat - wciąż jedyny epizod na Orlej Perci. Z moim aktualnym brzuchem i kondycją - nie wiem, czy dane mi będzie jeszcze wrócić. Mam takie wrazenie, ze gdzieś po drodze byłą jeszcze drabinka, ale chyba nie zrobiłem zdjęcia... Doszedłem do żóltego szlaku w dół na Halę Gasienicową i uznałem, że zdecydowanie dość. Nie bez powodu wspominam o moim brzucholu. Rzadko to piszę, ale Orla - a przynajmnije ten odcinek - jest kondycyjnie wymagający. Nawet niekoniecznie sprawnościowo, ale kondycyjnie. Nie wymaga wielkiej gibkości czy wielkiej siły, wymaga kondycji, zeby ten dośc długi wysiłek wytrzymać i nie paść po drodze. Zmachałem się, a byłem w formie. Czy uważam, ze szlak jest trudny? Ja uważam że nie, ale jeden z mijających mnie na zejsciu "karków" krzyczał, że "sraka jest". Więc - co kto lubi. Jak dla mnie - fajne i wcale nie tak trudne. A wysportowany nigdy nie byłem, wiec to chyba głownie kwestia głowy. Na zejściu na dobre się rozpogodziło. Po drodze mijałem ludzi wchodzacych na górę, których widać zachęciło rozpogodzenie. Cieszyłem się, że ja już schodzę. Nie lubię tłoku, kolejek do łańcuchów, przepychania sie do stolika w schroniskach. Najbardziej Tatry lubię poza sezonem. Ale - tym razem dałem radę się zebrać i wyprzedzić tłum. I dobrze mi z tym było... W Murowańcu o 14:05. Tempo dobre. Ech.. żeby mieć dziś ten power... Zejście Doliną Suchej Wody i do domu. To był udany dzień. Bardzo, bardzo udany dzień
    14 punktów
  8. W czwartek 2 maja pogoda zapowiadała się pięknie. Wcześnie rano wyjechaliśmy w kierunku granicy w Jurgowie ponieważ - jak to powiada nasz Kolega @barbie609 moder - chcieliśmy spędzić majówkę tam gdzie majówki nie ma. Pojechaliśmy do Słowackiego Raju. Nie byliśmy tam wcześniej więc wszystko nas ciekawiło i sprawiało niemałą frajdę. Wędrówkę rozpoczęliśmy z porkingu Podlesok. skąd prowadzi kilka różnych szlaków, my na początek wybraliśmy jeden z najciekawszych czyli wąwóz Sucha Bela Cały czas idziemy dnem malowniczego i niestety troche mokrego wąwozu. Idąc wsłuchujemy się w pluskanie strumyka snującego się pod naszymi nogami i uroczy o tej porze świergot ptaków. Mijamy też kilka przepięknych wodospadów. Na szlaku nie byliśmy sami ale spotykane od czasu do czasu pojedyncze osoby albo niewielkie grupki trudno nazwać tłumem. W takich miejscach jak drobinki naturalnie trzeba było zwolnić i iść uważniej więc tu spotykaliśmy najwiecej ludzi. Drabinki, kładki, stupaczki, łańcuchy i mnóstwo ciekawych, ekscytujących zakamarkow. Przejście całego wąwozu zajęło nam niecałe cztery godziny. Przy rozejściu szlaków okazało się że mamy sporo czasu i jeszcze więcej ochoty na dalszą wędrówkę. Postanowiliśmy przejść jeszcze Przełom Hornadu. Najpierw żółtym a później czerwonym szlakiem dotarliśmy do Klastoriska Tutaj kolejne rozwidlenie szlaków. Po krótkiej przerwie idziemy dalej w stronę Hornadu. Początkowo ścieżka prowadzi łagodnie przez las ale po jakimś czasie robi się na tyle stromo że w kilku miejscach pojawiają się łańcuchy. Po niecałej godzinie docieramy do niebiesko znakowanego Przełomu Hornadu Wędrówka Przełomem również dostarcza nam wielu niesamowitych wrażeń. Jest przepięknie! Kończąc wędrówkę zamykajmy jednocześnie pętelkę bo szlak zaprowadził nas do punktu wyjścia czyli na Podlesok. To była cudowna przygoda, z pewnością wrócimy do Słowackiego Raju jeszcze nie jeden raz.. Tymczasem jedziemy do Nowej Leśnej gdzie mamy nocleg. Przed nami jeszcze trochę majowych wrażeń.
    14 punktów
  9. Może nie najwyższa miejscówka, ale jestem w Zakopanem w delegacji i nie mam zbyt wiele czasu na góry, staram się korzystać na ile czas pozwala, no i siły Nosal o poranku:
    14 punktów
  10. Ci, którzy mnie znają wiedzą że Dolina Białovodska jest moim ulubionym miejscem w Tatrach. Byłem tam chyba ponad 20 razy i przemierzając bezwidokowe fragmenty trasy muszę przyznać, że zaczęły mnie trochę nużyć ( tak do mostku w okolicy Polany pod Upłazki ). Skoro TANAP w nowym regulaminie stworzył możliwość jazdy rowerem do Polany pod Wysoką, to aż żal było by nie skorzystać. Pierwszy etap można było pokonywać do leśniczówki już wcześniej na dwóch kółkach..... Skoro nie musiałem taszczyć plecaka na szlaku, to mogłem zabrać więcej sprzętu foto .... Mniej więcej do tego miejsca jedzie się wygodnie i luksusową drogą.... za mostkiem zaczyna się prawdziwa trasa górska, luźne kamienie , gdzie niegdzie większe głazy i kilka stromych choć króciutkich podjazdów. Przyda się solidny rower i trochę umiejętności jazdy po wertepach.....za to frajda z jazdy po Tatrach nie do wycenienia.... Aż szkoda że do Polany pod Wysoką jest tylko 9 kilometrów z hakiem
    13 punktów
  11. Pyszniańska Przełęcz. Uchodzi za jedną z najpiękniejszych w Tatrach Zachodnich. Niegdyś bardzo uczęszczana, stanowiła jedną z najłatwiejszych dróg z Podhala na Liptów, dziś od polskiej strony praktycznie niedostępna, odgrodzona pasem obszaru ochrony ścisłej, w skłąd której wchodzi leząca u jej stóp Hala Pyszna... Pysznianska Przełęcz towarzyszy mi od maleńkości. Swietnie widoczna z okien domu mojego dziadka, z wciąż gołym okiem widoczną - tętniącą niegdyś życiem - ścieżką z Hali Pysznej, wraz z opowieściami ojca o dawnej sławie i pięknie Hali, od ponad 30 lat pobudza wyobraźnię. Niestety - jak pisałem - Hala jest zamknięta i amen. Ale przełęcz nie. Da się do niej dojść czerwonym szlakiem graniowym z Błyszcza. Tylko.... potem albo zejście na Słowację, alebo mozolna wspinaczka z powrotem na Błyszcz. Stad też... Pyszniańska Przełęcz - mimo mojej ogromnej sympatii i ciekawości - pozostawała dla mnie niedostępna. Myślałem o jej zdobyciu z Podbańskiej, a jakże, ale koniec końców decyzja zapadła - idziemy z Kir. Opowieść - w odróżnieniu od pozostałych, które do tej pory wrzuciłem - jest świeża. To już ten rocznik, a mamy dopiero czerwiec. Żeby nie było nudno, postaram się ją trochę ubarwić i podkoloryzować (bazujac na informacjach znalezionych w necie oraz z serialu Patrol Tatry - niestety aktualnie niedostępnego). Wszak życie to jeden wielki sen, czyż nie? Wcześnie rano docieram do mojego ukochanego schroniska na Hali Ornak. Schronisko powstało tuż po drugiej wojnie światowej, na miejsce spalonego podczas walk schroniska na Hali Pysznej. Oficjalnie schronisko spalili Niemcy, ale wiadomo, relację zdawała druga strona, wiec wiadomo, ze nie wiadomo. Co wiadomo - początek stycznia 1945. roku przyniósł kres legendarnemu schronisku, a to zapewne ułatwiło decyzję o calkowitym zamknięciu Hali Pysznej dla "zwykłych zjadaczy chelba" w roku 1948. Od tego czasu Pyszna - raj utracony - dostępna jest tylko dla osób z pozwoleniem TPNu, w praktyce jego pracowników czy badaczy. Ale nie zawsze tak było. Byo mianowicie tak, że - co dziś nie mieści się w głowie - Hala Pyszna była rajem dla turystów w lecie i dla narciarzy w zimie. Z Ornaku przez Siwe Sady, czy z Kamienistej przez Babie Nogi, nie zważając na ryzyko, zjeżdżało całe pokolenie słynnych w II Rzeczypospolitej narciarzy. Oraz spora grupa pasjonatów. NIe było tu wyciągów czy kolejki. Dla jednego krótkiego zjazdu trzeba było się gramolić kilkaset metrów w górę, a jednak tym ludziom się chciało. No i schronisko. Ciasne, zadymione, z minimalnymi tylko udogodnieniami, a jednak tak uwielbiane. O tamtych dziejach (nie tylko o Pysznej, ale o całych przedwojennych Tatrach od czasów C.K., przez II RP do początków Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej) można poczytać w książce Stanisława Zielińskiego "W stronę Pysznej". Polecam Tatromaniakom, bo - choć nie jestem "czytający" - przeczytałem z zapartym tchem. O "wyrypach", o TOPRze, Zaruskim, Oppenheimie, Rudej Wandzie, o początkach taternictwa, o jego ofiarach, zabawne anegdoty z życia przedowjennego Zakopanego. Czytelnik na zmianę to śmieje się, to płacze, a książka pozwala niemal namacalnie poczuć ten klimat i poczuć się, jakby siedziało się w cieple dymiacego pieca w schronisku na Pysznej. Stoje zatem w cieniu schroniska na Hali Ornak, ale dziś tam nie wchodzę. Dziś go nie zauważam. Nie ma go. Jest rok nie 2024, a 1936., gdy schronisko na Pysznej, po zakończonym remoncie, staje się schroniskiem całorocznym (wcześniej byo zamykane, a klucze pobierano w Zakopanem). Zdaje mi się, że zamiast - jak zwykle - skręcać żółtym szlakiem na Iwaniacką, ruszę przez las za znakami niebieskimi, by śniadanie zjeść nie na Hali Ornak, ale na Pysznej... Snić można. Co dziś zostało z dawnego, uczęszczanego szlaku? Wieśc niesie, że tu i tam, w lasach Doliny Pyszniańskiej znaleźć można jeszcze ślady ścieżki. Przekraczamy potok Dolinczański, by kierować się dalej wzdłuż coraz węższego potgoku Kościeliskiego. Tu już ściezki w zasadzi enie ma. Śmiałkom decydującym się na taką wyprawę grozi - oprócz konsekwencji prawnych - przedzieranie się przez chascze i wiatrołom. W końcu - u zbiegu Babiego i Siwego potoku tworzących razem potok Kościeliski, po przekroczeniu Babiego - staniemy w miejscu, gdzie stało niegdyś schronisko (foto - wikipedia) Niestety - sen snem, a schroniska nieodwołalnie już nie ma. Co pozostało? Fragmenty podmurówki, jakieś kawałki metalu, kilka rozrzuconych cegieł, jakieś drzwiczki - chyba od pieca - wbite w darń... Nie, nie dostaniemy już śniadania na Hali Pysznej. Można co najwyzej spróbować uścuisnac dłoń duchowi Zarukiego czy Marusarza... Las prawie całkiem wchłonął pozostałości dawnego budynku i schronisko na Pysznej nieodwołalnie należy do przeszłości. Ze schroniska prowadziły drogi przez Niżnią i Wyżnią Polanę Pyszną w stronę Pyszniańskiej i Siwej Przełęczy. Ścieżka na Pyszniańską - mimo upływu lat - jest wciąż dość widoczna, choć praktycznie całkowicie juz zarośnięta i w krótkim czasie pewnie zniknie na dobre. Nad polaną Hala ukazuje swoje nieprawdopodobne piękno. Legenda głosi, ze Hala Pyszna i Siwe Sady to jeden z najbardziej urokliwych zakątków Tatr Zachodnich. Dalej, pnąc się zakosami, stary szlak wprowadza wędrującą duszę na grań dokładnie w szerokim siodle Pyszniańskiej Przełęczy. Tutaj obudzę siebie i Was ze snu, a dalszą częśc opowieści zaczniemy od przełęczy właśnie. Tak jak niegdys nasi przodkowie po pokonaniu historycznego szlaku... Na przełęcz docieram póżno, około godziny 13. 7 godzin, a jeszcze trzeba wrócić. Ale mówiłem - to mozolna trasa. Jak zwykle - nie mam szczęścia do wiodoków, chmury wiszą na ok 2000m, zasłaniając większosć szczytów - tych okolicznych i tych dalszych. Dobrze widać Kamienistą, na ktorą prowadzi zamknięta dla ruchu, ale wciaż uczęszczana ścieżka. Z Przełęczy rozpościera się niesamowity widok na całą dolinę Kościeliską. Wykorzystujac moment słonecznej podogy podszedłem blizej i... ...jest bajkowo. Sama przełęcz bardzo mnie zaskoczyła. Z okna domu w Kościelisku wygląda ona jak głęboka przełęcz na ostrej jak brzytwa grani, tymczasem okazuje się ona - zwłaszcza od łągodnej, południowej strony - bardzo rozległa i szeroka... Na zdjeciu dobrze to widać podczas zejścia z Błyszcza/podejścia na Błyszcz, na zdjęciach samej przeł,ęczy - trudno to w sumie uchwycić, bo 3D to jednak 3D, zdjecia tgo nie oddają. Przełęcz wywarła na mnie niesamowite wrazenie. Dawno nie siedziałem tak długo w jedym miejscu i wcal enie wynikało to wyłącznie ze zmęczenia i perspektywy mozolnego gramolenia się na wysoki wierzchołek Błyszcza. Trzecim - obok zachwytu i zmęczenia - powodem przesiadywania na przełęczy był fakt, żebyło to ostatnie brakujące dostępne turystycznie miejsce na mapie Polskich Tatr Zachodnich wciąż przeze mnie niezdobyte. A czwartym - świadomość, ze pewnie nigdy tu nie wrócę. Samo dojście na przełęcz już było sporym wysiłkiem, a jeszcze trzeba wrócić. Nie, nie można zejśc na Pyszną, trzeba się toczyć przez Błyszcz. Do tego mam takie przeczucie, że nawet jesli zarysykujemy konflikt z prawem, przełażenie na takim zmęczeniu przez bezdroża pokryte wiatrołomem szczytem marzeń też pewnie nie jest, wiec - rad nie rad - zabłąkanyt na przełęczy polski turysta, nienawidzący ju,z pewnie Błyszcza całym sobą, musi się z tym Błyszczem, przeprosić i ruszyć z powrotem wzdłuż grani. Wzgklędnie zejśc do Podbańskiej i szukać tam transportu do Polski. Stosunkowo łagodne, za to bardzo, bardzo długie podejście jest nużące, a na podmęczonego rywala wręcz mordercze. Wierzchłek Błyszcza to pojawia się, to znika w chmurach... ale z każdym krokiem jest coraz bliżej. A o każdy krok tak już trudno. To walka o kazdy metr. Wiem - ju,z to gdzieś pisałem. Gdzie? w opisie wejścia na Bystrą, a jakże. Tak - masyw bystrej (a więc i Błyszcz) to mordercza gora. Wyssie z Ciebie każdą resztkę energii i nagle zaczynasz przeklinać niemoc niepozwalającą ci zdobyć szczytu znajdującego się lediwe 100 metrów wyżej. Co to jest 100 metrów?Dla wypoczętogo turysty - tyle co nic, dla turtsty podchodzącego pod szczyt Bystrej to wysokosc niemal nie do pokonania. Na dowód tego dodam, że z Błyszcza planowaliśmy jeszcze odwiedzić wyższa o 90m starą znajomą, ale... sił po prostu nie starczyło. Żaden z nas nie chciał już słyszećo dalszym podchodzeniu - byle w dół! Zaletą żólwiego tempa jest natomiast fakt, że - na robionych co klika kroków - postojach, zauważa siępiękno tatrzańskiej roślinności tak pomijane podczas energincznego wchodzenia na "pierwzej świeżości". I tak oto dowlokłęm się na szczyt Błyszcza. Zmęczenie - skrajne. Jak pisałem - nie było nawet sił żeby wyjśc jeszcze 90 m w górę na Bystrą. Więcej - nie było nawet siły żeby na luziku z tego Blyszcza zejśc. Zejście z Błyszcza to stroma ściezka zawalona sypkimi kamieniami.W sam raz dla zmęczonego wędrowca Mięśc=nie ledwo ju,z pracują, ledwo dają radę hamować ciężar 110kg, a do tego jeszcze kamienie ucuekają spod butów. Czy może być gorzej? W końcu osiagamy Bystre Sedlo i dalej będzie już lepiej. A przynajmniej bez sypkich kamyczków... zawse coś. Ten widok znam i lubię. Trzeci raz tędy ide w tym kierunku. Krowia ścieżka granią w stronę Siwego Zwornika, często nawiedzana przez stada kozic. Tego dnia całe kozicze rodziny biegały akurat dalej, na zbocvzach masywu, ale nietrudno je spotkać i tu. W stronę doliny Gaborowej płynie wartki potok stworzny przez roztapiające się łachy śniegu u stóp Starorobociańskiego, czy - jak wolą Słowacy - Klina. Jeszcze kilka kroków, krótkie podejście i... ...Siwy Zwornik. Czyli pora opuścić główną grań Tatr. Ostatni jeszcze rzut oka na Bystrą, która chwilowo wylazła zza chmur, oraz na świeżo zdobytą Przełęcz. Łezka się w oku kreci, naprawdę. Tyle lat marzeń o Pysznianskiej i w końcu jest. Choć koszt jest niebagatelny. Nie wrzucam zdjec z Siwej czy Ornaku, no - może jedno dla porządku... Zdjęć z Ornaku na pęczki. Góra popluarna i łatwo dostępna i sam nie wiem ile zdjęć z Ornaku mam na sowim dysku, ale dom kazdego dnia i każdej wycieczki mógłbym jakieś dopasować, nie muszę ju,z nawet pstrykać Po drodze... ....młoda kozica. Niby nic, a cieszy, bo nigdy nie byłęm tak blisko młodej kozicy, dała sobie zrobiczdjęcie i... mamusi nie było w okolicy Stąd widac już też cel - schronisko na Hali Ornak. Tak - mimo ogromnego zmęczenia zdecydowałem się na zejście przez Ornak i Iwaniacką, bo juz sama myśl o Starej Robocie i asfalcie w Chochołowskiej mnie po prosu odrzuca. Jak kuśtykać, to przez Ornak i Kościeliską, przynajmniej ciekawie. Pisalem, ze koszt wyprawy niebagatelny, Dlaczego? Bo zmęczenie, które generuje u mnie masyw Bystrej zawze jest ogromne. W dół idę jak niedołęga, podpierając się kijkami, zeby nie polecieć, bo waciane nogi po prostu nie umieją wyhamowac mojego cieżaru. Idę tempem ponizej wszelkich drogowskazó. Byle dojśc. Byle doczłapać. Pamiętam kiedy ostanio byem TAK zmęczony i było to na zejściu ze Sławkowskiego. Posłałem - niezgodnie ze sztuką, ale przecież wiem, ze jakos dopełznę - przyjaciela przodem, zeby już kupił piwo i jedzenie. I oto jesteśmy. Fakt - przed nami jeszcze zejscie do Kir, ale to już pikuś. Prosta droga, pokrzepiony w schronisku - jakoś zejdę. Schodząc widzę światło zachodzącego słońca na Kończystej Turni. Tak, to już prawie 15 godzin, a jeszcze trochę zostało. Zimna woda Kościeliskiego potoku pokrzepia, przynosi ulgę, orzeźwia (choć w zasadzie nie powinno się jej pić ) i ugruntowuje niesamowite poczucie wewnętrznego szczęscia. Tak - daliśmy radę. Odwieczne marzenie spełnione. Jeszcze chwila i leżę w hotelowym łóżku wciąz nie wierząc, ze to się stało. Czy dlatego, ze Pyszniańska jest aż tak nieosiągalna? Nie. To po prostu spełnienie marzenia, odkładanego przez lata z roku na rok na kolejny rok. I wiecie co? Choć znów - jak po bystrej - bolą mięsśnie, bolą pęcherze, a z Tatrami niechcący zawarłęm przymierze krwi... ...uwazam, ze ten ból jest warty tego szczęścia. W Tatrach czuję sie.... wolny i szczęśliwy. A to nie ma ceny.
    13 punktów
  12. fantastyczna pogoda ( choć 2 razy nas potężnie dolało) tłumy po polskiej stronie i luzik na Słowacji
    13 punktów
  13. Chciałabym w końcu napisać, że było słońce i słońce i słońce.... ale nie mogę, bo jak zwykle codziennie zaliczaliśmy solidny deszczowy prysznic...a zaczęło się już w drodze do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Doszliśmy mokrzy, ale już w słońcu. Ponieważ dzień był jeszcze młody, mimo chmur na niebie, ruszyliśmy na mały rekonesans i rozejście na Grzesia. Sesja fotograficzna, jak zwykle trwała i trwała. Dopiero ryzyko kolejnego zmoknięcia skutecznie zmobilizowało nas do szybkiego zejścia. Pozostało planować dzień następny przy pysznej szarlotce. Kolejny dzień wita nas słoneczkiem i chmurami (a jak inaczej....?!). Ruszamy z planem wyjścia na Kończysty Wierch. Oczywiście zagadujemy się i mijamy wejście na czerwony szlak. No nic - mała zmiana planów i zaczynamy podchodzić od szlakiem przez Trzydniowiański. Szlak na początku nie jest urokliwy, ale plusem jest to, że szybko wychodzimy na grzbiet i możemy podziwiać widoki. Na szlaku niewielu turystów mimo soboty. Bez problemów osiągamy Trzydniowiański, gdzie mamy czas na herbatę i coś na ząb. Kolejny przystanek i nasz top na dziś to Kończysty. 40 minut po stopniach i siatce .... i tyle o tym napiszę. Dobrze, że na górze widoki dopisują, choć wieje równo. Jak zwykle sesja i .... przez chwilę myślimy, czy nie ruszyć na Starorobociański, ale zaraz przypominamy sobie prognozy, a w nich deszcze i deszcze ... niestety po 10 mimutach zaczyna padać. Deszcz odprowadza nas w dolinę... Niedziela miała przynieść fantastyczne widoki ze Starorobociańskego Wierchu. Ruszamy o 8.00 ze schroniska z nadzieją, że prognozy choć raz się nie sprawdzą... Po godzinie juz wiemy, że dobrze nie będzie, bo zaczynają się wypiętrzać chmury burzowe. Mimo wszystko liczymy, że wycieczka się uda. Dobre tempo pozwala sie nam po nieco ponad 2 godzinach zameldować na Siwej Przełęczy. Już nie jest różowo... ale przecież już jest tak blisko... Idziemy na Siwy Zwornik. Jak na złość nie możemy odpalić map z burzami. Z pomocą przychodzi nam @Mateusz Z - burze idą. W ciągu kilku minut ze słonecznej pogody zostaje wspomnienie, zaczyna wiać zimny wiatr. Ze wszystkich stron mamy ciemne, paskudne chmury. Pytanie tylko za ile to się "wysypie". Mamy w sumie z kwadrans do szczytu i ... robimy odwrót. Oczywiście, jak jesteśmy na Siwej Przełęczy na chwilę się przeciera i wychodzi słońce, ale za chwile słyszymy gdzieś nad Ornakami burze. Schodzimy tak, jak przyszliśmy. Dziś wycieczki na Ornaku nie będzie. Po drodze łapie nas deszcz z gradem i kolejna burza. Cóż, tradycja moknięcia podtrzymana.... Asia, Aga, Sylwia, Mario, Robert - byliście mega dzielni! Brawo dla Was!!!
    13 punktów
  14. 13 punktów
  15. Długi, majowy weekend, na dodatek przepiękna pogoda - wszystko to mówi mi, że od polskiej części Tatr należy trzymać się jak najdalej. Koło domu z kolei mnóstwo roboty, jak to na wiosnę, więc dłuższy wyjazd też nie wchodzi w grę a choć na chwilę człowiek chętnie by gdzieś wyskoczył. Przypominałem sobie , że nowy regulamin TANAP pozwala pójść Juraniową już od pierwszego maja, a że ostatnio byłem tam ponad 15 lat temu, to postanowiłem sprawdzić, czy jeszcze mi się tam podoba. Już na początku spodobała mi się cena parkoviska w Oravicach, bo gdzie jeszcze w Tatrach można dziś zostawić auto za dwa euro ? Potem trochę ponad pół godziny asfaltem ( średnio mi sie to podobało), no i godzinka w wąwozie, który był na szczęście całkiem pusty - przez godzinę ni żywej duszy !!! Na roślinki jeszcze trochę za wcześnie , więc kilka zdjęć Juraniowego potoku. Potem króciutkie, delikatne podejście na Sedlo Umrla i szybkie zejście. Jeszcze po drodze rzut okiem w kierunku Doliny Bobrowieckiej i szlaku na Wołowiec .......... .............. no i asfaltem na dół już niestety droga pusta nie była. Nasi rodacy przebudzili się , dojechali i postanowili się przespacerować. No i to by było na tyle - na torfowisku roślin oprócz kaczeńców jeszcze brak , więc końcowy etap średnio atrakcyjny , ale ogólnie spacer udany - 10 km na świeżym, tatrzańskim powietrzu zawsze jest w cenie
    13 punktów
  16. Moja trasa biegła od doliny Hińczowej do Żabiej Mięguszowieckiej poprzez Wołowcową Przełęcz(i przy okazji Hińczową Turnię-ale to w innym temacie:)) Więc tak naprawdę piękne kółeczko od rozwidlenia do rozwidlenia(miejsce gdzie szlaki na Koprowy i Rysy się przecinają). szeroki żleb podejściowy Koprowy i Cubryna Baszty Koprowy i Cubryna, po lewej Hruby Cubryna, Mięgusz Wielki i Pośredni Mięgusz Czarny i Hińczowa Turnia Wołowcowa Przęłęcz Hińczowy Staw Hińczowa Turnia Cubryna i 3 Mięgusze Koprowy Baszty i Hruby Mięgusz Czarny i Hińczowa Turnia na przełęczy Wołowcowej Wysoka Wysoka(zbliżenie) Wołowiec Mięguszowiecki z przełęczy Koprowy Cubryna i Mięgusze Mięgusz Czarny i Hińczowa Turnia cdn...
    13 punktów
  17. Ahoj! Wreszcie znalazłam chwilę by wyspowiadać się z tegorocznego pobytu w Tatrach Pogoda udała się znakomicie, dzięki czemu udało się przejść 2 bardzo długie szlaki, jednemu z nas(ale nie mi) udało się zdobyć bardzo konkretny szczyt pozaszlakowy, oraz kilka szlaków krótszych. Nastąpił też jeden wycof, ale nie można mieć wszystkiego. Relację podzielę na 3 części, co by się zdjęcia zbyt długo nie ładowały Sobota- Tatrzańska Magistrala od Łomnickiego Stawu do Chaty Zamkovskiego. Plany na początek urlopu były trochę inne. Wycieczka miała mieć większy skład(my oraz @vatra i @Krzysiek Zd), cel miał być bardziej ambitny- Lodowa Przełęcz, niektórzy się nawet na jakieś Baranie Rogi napalali, ale w ostatniej chwili popsuły się prognozy- w sobotę po południu ma padać, a w niedzielę to już totalna pogodowa klęska. Wymyślamy zatem krótszą wycieczkę- do tego przejścia zainspirowała mnie kiedyś @Zośka mówiąc, że to najładniejszy odcinek Magistrali. Cóż, zaraz sami sprawdzimy. Jedziemy do Łomnicy elektriczką(bo mieszkamy chwilowo w Nowej Leśnej) i startujemy zielonym szlakiem. Początek szlaku raczej niczym się nie wyróżnia, jak to zwykle początki. Za to w dalszej części jest stromy, nieciekawy i jeszcze można sobie wybić potykając się o kable Po jakimś czasie mordęgi dochodzimy do skrzyżowania zielonego szlaku z Magistralą. Tu robimy sobie przerwę na jedzenie, picie i podziwianie Łomnicy Możemy w pięć minut dojść do Łomnickiego Stawu, ale chyba nam się dzisiaj nie chce. Skręcamy od razu na Magistralę. Na której uświadamiam sobie, że jej jednak nie lubię- widoki są takie sobie, bo głównie na słowackie pola i niższe górskie pasma, Tatry zaś pokazują się z rzadka. Najciekawszym miejscem na szlaku jest Łomnicka Vyhliadka, ale dziś widok nieco zachmurzony. Od tego miejsca jest już blisko do schroniska , o czym świadczy poziom wyślizgania kamieni Pogoda jest może taka sobie, ale czego nie widać na zdjęciu jest strasznie duszno a momentami wręcz gorąco, a my się akurat dziś naubieraliśmy jak na Syberię. W Chacie Zamkovskiego marzymy zatem o zimnej Kofoli. Schronisko jest w remoncie, ale działa zewnętrzny bufet, restauracja oraz wychodek. Natychmiast korzystamy z zimnej Kofoli i z wychodka też Po dość długiej przerwie w schronisku schodzimy szlakiem, który nazywam "wykręcacze kostek", jednak tym razem nie daje mi się aż tak bardzo we znaki jak poprzednio. Jeśli ktoś miał jeszcze złudzenia, że na Słowacji jest cisza, spokój i pustki, to przy Wodospadach Zimnej Wody może spokojnie się z tymi złudzeniami pożegnać. Hordy trampkowiczów jak na Moku, albo gorzej. Nie chce nam się schodzić przez Hrebienok więc idziemy żółtym szlakiem do Tatrzańskiej Leśnej. Tu hord już nie ma a sam szlak bardzo malowniczy. Kiedy dochodzimy do stacji elektriczki zaczyna padać deszcz. Może się jakoś szczególnie nie zmęczyliśmy, ale na rozgrzewkę w sam raz Niedziela- leje i grzmi, jedziemy do Popradu po Tatratea I Kofolę Poniedziałek Lodowa Przełęcz Przejście w poprzek Tatr przez najwyżej położoną przełęcz dostępną szlakiem marzyło mi się od dawna, ale zawsze coś stało na przeszkodzie- pogoda, zerwany po ulewach mostek i zamknięty szlak, covidove ograniczenia, potem znów pogoda. Ale co się odwlecze.... No i tak pewnego wrześniowego poranka pakujemy się do pierwszego porannego autobusu w Nowej Leśnej. Przed 7(dosyć późno jak na tak długi szlak, ale co tam, ostatnią elektriczkę mamy o 22.56 :P) jesteśmy w Jaworzynie. Dość żwawym krokiem startujemy, bo zimno. Dolina Jaworowa jest błotnista po opadach deszczu, totalnie dzika i bezludna( boję się misia 100 razy bardziej!) a przede wszystkim bardzo piękna. Ale też ciągnie się w nieskończoność. Owszem, można się tym pięknem napawać, ale trzeba się wdrapać prawie na 2400 npn. To kiedy to podejście nastąpi? Podejście owszem jest: I to całkiem wygodne. Gdzieś w górnej części schodów robimy sobie popas, ale jest tak zimno, że zbyt długo nie wytrzymujemy(nie idzie nam dogodzić, ostatnio było za gorąco O dziwo to Seba jest tym razem tym bardziej marudnym, strasznie na to zimno narzeka, ale ja mu robię wykład: - A na jaką przełęcz idziemy? - Lodową! -A jaka tam jest pod nią dolinka? -Lodowa! - a stawek? -Lodowy? No to jakim cudem miałoby być tam ciepło ? My tu gadu gadu, a tymczasem poprawia nam się pogoda: Końcówka podejścia jest dość krucha, więc założyliśmy sobie kaski, bo parę osób już schodzi. Po długaśnym spacerze ja już widzę przełęcz, już jestem w ogródku, już witam się z gąską(nawet widzę już zwisający łańcuch do zejścia!), tymczasem mąż mój docierający do celu jakieś 2 minuty po mnie oświadcza: Strasznie się dziś wleczemy! Bo to jeszcze nie jest Lodowa Przełęcz! To jakieś Sedielko! Coś mu się pomerdało, przez te słowackie nazwy. Na przełęczy pijemy Kofolę zwycięstwa, ale zostaje nam ponad pół butelki, bo strasznie zimno jest nadal(chociaż po tej stronie gór świeci słońce), a Kofola jest z lodówki jaworowej. Teraz nastąpi najgorsze. Trzeba zejść po łańcuchu. Nie mam w tym za dużo doświadczenia, bo szlaki raczej planuję tak by łańcuchami wchodzić a nie schodzić. No ale tym razem wygodniejszy logistycznie był marsz w stronę "domu". Najgorzej, że trzeba zejść tyłem, do czego w ogóle nie mam przekonania, ale miejscami jest za stromo na zejście przodem. No to godzę się z losem, i akurat jak już zaczęło mi się podobać schodzenie tyłem, to się łańcuch skończył Dla bojących się którzy jeszcze nie byli powiem, że ekspozycji tam żadnych nie ma, w przepaść nie da się spaść. Po krótkim odcinku z łańcuchem schodzimy po stromych piargach. Ludzie w "internetach" bardzo narzekają na degradację drewnianych schodów, ale w rzeczywistości wcale nie jest tak źle i nam schodziło się po nich bardzo wygodnie. O, już zeszliśmy: Najtrudniejsze(choć wcale nie trudne) za nami. Spacerujemy w stronę Teryho Chaty. Lisek tylko czeka na czyjąś kanapkę z plecaka: My podziwiamy widoki: I jakoś tak niespodziewanie wyrasta przed nami łańcuch: Ale przy dobrych warunkach jakoś nie jest specjalnie potrzebny. Wreszcie dopadamy schronisko! Strasznie jesteśmy zmarznięci, więc nosiczki czaj, to jest miód na nasze serca i żołądki. Nie wiem czy akurat herbata w Terince jest aż tak dobra, czy był to efekt zimna i zmęczenia. Marudzimy tak z 45 minut przy herbatce, w końcu trzeba zejść. Nie wiem dlaczego, ale zejście z Terinki juz po raz drugi zajmuje mi o wiele więcej czasu niż te mapowe, chociaż schodzi się tam całkiem dobrze. No, ale jakieś to takie długie i mozolne. W Chacie Zamkovskiego robimy dłuższą przerwę(może stąd takie ślamazarne zejście :P) ponieważ poza łańcuchami, piargami, i długością szlaku czeka nas jeszcze jedna trudność: wykręcacze kostek! Tym razem idę rzeczywiście wolniej niż poprzednio, ponieważ mam w nogach więcej kilometrów. Końcówka upływa nam na marudzeniu jak bardzo bolą nas stopy i mamy już tego dość, czyli klasyk W Smokovcu idziemy na pizzę i musimy być bardzo głodni i zmęczeni, ponieważ cebula wydaje nam się najpyszniejszą rzeczą na świecie. Jutro trzeba będzie odpocząć, ale że ma być pogoda, to na krótką wycieczkę pójdziemy. CDN.
    13 punktów
  18. Wyjście a w zasadzie decyzja o Kościelcu w sumie na spontanie. Po śniadaniu w hotelu stwierdziłem, że na Kościelec mam najbliżej i po 8.00 zjechałem z Cyrhli do ronda Św.JPII złapałem busik do Kuźnic i ogień. Bilet do TPN kupiłem przez internet bo i tak miałem tego dnia iść w góry, miały być Granaty ale po Zawracie i Świnicy nogi nie doszły w 100% do formy. Może i dobrze bo wyjście mega udane.
    12 punktów
  19. 12 punktów
  20. Trochę informacji (bo jeszcze odsypiam lot i zmianę czasu) Kalifornia Góry Sierra Nevada ok. 300 km na wschód od San Francisco Park narodowy powstał już w 1864 r na prawach Stanu Kalifornia a od 1890 roku został uznany przez rząd USA, czyli obok Yellowstone jest jednym z najstarszych parków narodowych. Powierzchnia 3062 km kwadratowe, rocznie odwiedzany przez ok. 4 miliony turystów Najczęściej odwiedzana jest Yosemite Valley (Taka nasza Dolina Rybiego Potoku)
    12 punktów
  21. 12 punktów
  22. 12 punktów
  23. @Jędrek To z kwietnia tego roku
    12 punktów
  24. Jakoś się tam porobiło, że @Zośka chodzi we mgle, a ja ciągle w deszczu... Tym razem wybrałam się z @nie_umiem_w_czekan na Słowację. Plany były ambitne, krem do opalania spakowany, spanko w super miejscu - "ahoj przygodo" by się chciało powiedzieć.... No i z tego "ahoj" najwięcej było wody, bo lało każdego dnia. I to nie tak, że sobie pokropiło... Nie, nie... codziennie byłyśmy przemoczone do ostatniej niteczki .... Mimo to zrobiłyśmy chyba plan max. Ale od początku... DZIEŃ 1. Na rozgrzewkę poszły Rysy, bo czemu i nie . Nasza wyprawa zaczęła się w pięknym słońcu, by z każdą godziną towarzyszyło nam coraz więcej chmur. Wystartowałyśmy ze Szczyrbskiego Plesa oczywiście z małym falstartem, bo już nad jeziorem udało się nam zgubić czerwony szlak. Ot się kobietki zagadały na jakiś kilometr dodatkowego spaceru... (choć w sumie nie możemy narzekać, bo w ten sposób wypełniła się nasza tradycja wyprawowa, czyli zgubiony szlak, spacer wzdłuż płotu i "pętelka" - bez tego wypad nieważny). Po tej małej wtopie ruszyłyśmy już bez przeszkód czerwonym szlakiem powolutku nabierając wysokości, ale też mogąc coraz bardziej cieszyć oczy panoramą. Dość szybko osiągamy Popradzkie Pleso wraz z okolicznymi bufetami oraz "rampą załadunkową" Nosiczy. Marta była gotowa dopakować do swojego plecaka zgrzewkę wody, ale po intensywnych negocjacjach odpuściła. Wchodzimy na niebieski szlak w głąb Doliny Mięguszowieckiej podziwiając mistyczną Grań Baszt, a potem Grań Mięguszy. Naszą uwagę przykuwa Wołowiec Mięguszowiecki. Docieramy do mostku na Żabim Potoku i ponownie idziemy czerwonym szlakiem, spierając się nad jego przebiegiem. I w zasadzie dopiero w okolicach Wachterki dostrzegamy właściwy azymut. Zastanawiamy się, czy sobie nie zrobić odpoczynku nad Żabim Stawem, ale prognozy pogody sugerują raczej ruszać w górę, co też czynimy. Jeszcze chwila i zakładamy kaski i wchodzimy na ubezpieczony fragment szlaku, którym po kilku minutach wychodzimy do Kotlinki pod Wagą, gdzie położone jest schronisko. Robimy zasłużony popas, stwierdzamy, że jednak szpilek nie będziemy zakładać i popędzane zmieniającymi się na niekorzyść prognozami poszłyśmy w górę. Atrakcją było przejście przez płat śniegu, gdzie utworzyła się kulturalnie gwarząca w oczekiwaniu kolejka. Szybko dotarłyśmy na szczyt, choć ostatnie metry na straszliwie rozdeptanym szlaku, to walka żeby nie dostać kamlotem. Obowiązkowa sesja fotograficzna i schodzimy w dół, wzmocnione przekazem, że za dwie godziny będzie lać... Jeszcze się łudzimy, że zdążymy.... Nasze nadzieje kończą się nad Żabim Stawem i w zasadzie do końca idziemy w deszczu. Już nam się nawet nie chce iść na kofolę... DZIEŃ 2. Nie żebyśmy jakoś specjalnie zmęczone były po Rysach, ale plan był nieco spokojniejszy na ten dzień, a Martę trochę bolała noga. Inna sprawa, że pogoda nie zapowiadała się dobrze, przede wszystkim z uwagi na burze. Mając to na uwadze postanowiłyśmy udać się na Osterwę z opcją spaceru Magistralą. Obeznane z trasą bez przeszkód zameldowałyśmy się nad Popradzkim Plesem, gdzie tradycyjnie skosztowałyśmy kofolki i gdzie, zaczęły docierać do nas pierwsze grzmoty. Jasnym się stało, że poza spacerem na Symboliczny Cmentarzyk nasza wyprawa raczej dłuższa nie będzie. I tak też się było. Wróciłyśmy do Szczyrbskiego niebieskim szlakiem przemoczone tak, że jednym lekarstwem była Tatra Tea. I tyle było chodzenia w tym dniu... Na pocieszenie wieczorem była piękna tęcza. DZIEŃ 3. Mimo paskudnych prognoz i jeszcze gorszej pogody za oknem naszym celem był Koprowy Szczyt. Kolejny raz, zaczynając powoli się nudzić, przemierzyłyśmy drogę do Popradzkiego Plesa i dalej do mostku nad Żabim Potokiem. Tym razem nie odpuściłyśmy niebieskiego szlaku i w zacinającym deszczu szłyśmy wzdłuż skrytej w chmurach Grani Basz, po drugiej stronie mijając Wołowiec Mięguszowiecki i potem grań Mięguszowieckich Szczytów. Zaskoczył mnie widok Przełęczy pod Chłopkiem. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że bardziej przypomina ona coś na kształt skalnej półki... Cubryna też taka malutka była. Po mniej niż godzince dotarłyśmy do Wielkiego Hińczowego Stawu, by zaraz zacząć biegnące zakosami podejście na Koprową Przełęcz. Okazało się, że siekący deszcz wcale nie przeszkadza ani kozicom, ani świstakom... Cóż... Chciałabym napisać, że od Koprowej Przełęczy towarzyszyły nam tylko piękne widoki, ale nie mogę, bo w zasadzie to prawie nic nie było widać... Za to przemoknięte i zmarznięte byłyśmy już na amen. Także po szczytowaniu niemal biegiem udałyśmy się do domu. DZIEŃ 4. Nie ma zlituj, tym bardziej, że dzień wstał w miarę pogodny i nawet miało padać tylko trochę... (taaaa.....) Zatem przyszedł czas na Krywań. Kolejny raz obeszłyśmy Szczyrbskie Pleso i szeroką ścieżką doszłyśmy do Jamskiego Plesa. Bardzo się nam ta droga podobała, ale nie wiedziałyśmy jeszcze, że za kilka godzin będziemy zaklinały, żeby się już skończyła... Póki co było przyjemnie, ciepło, widoki na Grań Solisk i pokazujący swa potęgę Krywań robiły wrażenie. Bardzo się cieszyłyśmy z niewielkiej ilości ludzi na szlaku. Po zatłoczonych polskich Tatrach, to była przemiła odmiana. Nie tracąc czasu odbiłyśmy na niebieski szlak, by najpierw przejść przez reglowy las, a potem osiągnąć piętro kosówki. Od tego momentu przez kilka kolejnych godziny szłyśmy w zasadzie otwartym, skalistym terenem. Droga na Krywań nie jest trudna. W końcu w sierpniu podążają nią tysiące Słowaków, ale na pewno mozolna. Idzie się i idzie i idzie. I my też tak szłyśmy i szłyśmy, aż dotarłyśmy do Małego Krywania. Jeszcze Mała Przełączka i po kilku minutach wspinaczki osiągnęłyśmy Krywań. Tu czekała nas mała niespodzianka, bowiem w nocy musiał być mróz wyżej w górach i zostało nieco szronu na krzyżu i okolicznych roślinkach. Na nasze szczęście, mimo coraz gęstszych chmur, udało się zrobić kilka panoramek. Ze szczytu ponownie zgoniła nas pogoda. Zgodnie z planem schodziłyśmy zielonym szlakiem do Trzech Studniczek, podziwiając panoramę Tatr Zachodnich, w które za kilka dni miałyśmy się przemieścić. Żeby nie było... po drodze oczywiście dopadł nas deszcz i znowu trzeba było suszyć się i rzeczy.... DZIEŃ 5. Człowiek rozchodzony, jeszcze świezy, więc tym razem wybór padł na Bystrą Ławkę. Bardzo cieszyłam się z tej trasy, bo wiele lat temu wracałam Z Solniska Doliną Furkotną i wydawała mi się niezwykle malownicza, a poza tym bardzo chciałam w końcu wejść na samą Ławkę. Wyruszyłyśmy rano we względnej pogodzie, która nie trwała długo. Dość powiedzieć, że w okolicach wodospadu Skok, również i z nieba lała się woda... Taka karma.. Trzeba było bardzo uważać, bo skały były śliskie i w sumie doceniłyśmy obecność łańcuchów przy przejściu progiem nad wodospadem. Przy szczątkach rozbitego samolotu i pomniku zrobiłyśmy sobie chwilę przerwy, dywagując nad zupełnie innym podejściem do spraw upamiętniania takich wydarzeń. Przypominałyśmy sobie miejsca, gdzie pozostawiono szczątki po wypadkach i poza Gorcami i Beskidami nic nie wymyśliłyśmy. I znowu bym chciała napisać jak było pięknie widać Grań Solisk i Baszt, ale tak naprawdę to ledwie dostrzegłam Capi Staw... Że Hruby i Furkot tam gdzieś są to wiem i tyle, bo nie widziałam. Mogę za to powiedzieć, że szłyśmy widząc na parę metrów. Że jesteśmy blisko Bystrej Ławki "poinformowały" łańcuchy... Samo wejście na Ławkę jest bardzo przyjemne, nieco ekscytujące. Trochę przypomina to przejście przez magiczna bramę, wortal... Niestety pod drugiej stronie nie było lepszej pogody... Schodziłyśmy we mgle, lejącym deszczu i coraz silniejszym wietrze. Gratulowałam sobie w duchu, że miałam "puchówkę". Byłyśmy tak przemoknięte i zmarznięte, że po drodze poszłyśmy na coś gorącego do schroniska pod Soliskiem, bo ostatnią część podróżny odbyć na podgrzewanym siedzeniu wyciągu. A miało być jeszcze Przednie Solisko.... A i jeszcze taka ciekawostka. Pod Rysami i niedaleko Skoku znalazłam pięknie zdobione kamienie. Okazało się, że to zabawa w "Wędrujące kamienie". Uczestnicy zostawiają swoje kamienie i przenoszą cudze w inne miejsce. Można na takim kamieniu napisać jakąś mądrą myśl. DZIEŃ 6. To była najlepsza wycieczka w czasie wyjazdu. Naszym celem był tym razem Polski Grzebień oraz Mała Wysoka. Łudziłyśmy się, że może tym razem pogoda będzie łaskawa i uda się także wejść na Rochatkę. Nasza wyprawa zaczęła się od podróży elektriczką do Tatrzańskiej Polanki. Szybko znalazłyśmy zielony szlak wiodący częściowo asfaltową, udostępnioną dla rowerów drogą, którym dotarłyśmy do Domu Śląskiego. Po drodze widziałyśmy szkody w drzewostanie wyrządzone przez halny w 2004 roku - wciąż robi to makabryczne wrażenie. Pod Domem Śląskim zrobiłyśmy sobie chwilę odpoczynku, by za chwilę zacząć się cieszyć urokiem Doliny Wielickiej. Nie ma przesady w nazywaniu jej kolejnych pięter Ogrodami Wielickimi - kolory, faktury, układy zapierają dech w piersiach... Wyjątkowości nadaje dolinie sąsiedztwo Gerlachu, którego ściany prezentują się imponująco. Urocze są turkusowe jeziorka. Przejście Doliną odbyło się w naszych "ochach" i "achach". Droga zleciała nam tak szybko, że nawet nie zauważyłyśmy kiedy znalazłyśmy się pod łańcuchami prowadzącymi na Polski Grzebień. Kilka minut i byłyśmy na przełęczy. Jak zwykle kilka fotek i znowu popędzane pogodą ruszyłyśmy w kierunku Małej Wysokiej. Chmury nie wskazywały na nic dobrego, a na dokładkę w połowie drogi gdzieś daleko zaczęło "mruczeć" burzowo, co dodatkowo wzmocniło nasze całkiem solidne tempo. Kilka minut do szczytu, kilka na szczycie i w tył zwrot. W okolicach połowy drogi zaczęło padać i nie przestało do Szczyrbskiego Plesa. Z butów wylewałyśmy wodę. Kolejny raz. Na nasze szczęście gospodarz schroniska, w którym spałyśmy wystawił na korytarz suszarki narciarskie, co uratowało nas i nasze buty. DZIEŃ 7. Tak zwaną "wisienką na torcie" była wycieczka na Sławkowski Szczyt, którego olbrzymiego "cielska" nie sposób przegapić w tatrzańskiej panoramie. Trasa, która choć dość krótka (jak na warunki słowackie), to jednak potrafiąca dać w kość, szczególnie jak się chodzi kolejny dzień. Startowałyśmy standardowo ze Starego Smokowca, do którego ja osobiście mam wielki sentyment. Na niebieskim szlaku, wiodącym na "Sławka" trudno się zgubić. Droga wiedzie najpierw przez las, by potem wyprowadzić w kosówkę, której rozmiary pozwalają na kontemplowanie otoczenia. A było co podziwiać, bo pogoda łaskawie pozwoliła nam w całej okazałości obejrzeć Łomnice i jej otoczenie. Szlak wił się przyjemnie w coraz bardziej skalistym otoczeniu. Po osiągnięciu Nosa, Sławkowski Szczyt był już na wciągnięcie ręki. Trzeba powiedzieć, że panorama ze Sławkowskiego powala. Jest chyba jedną z piękniejszych w Tatrach. Szkoda tylko, że tak krótko się nią cieszyłyśmy. Niestety najpierw naszły chmury, a potem.... sami wiecie co było. CDN bo jeszcze pojechałyśmy w tatry Zachodnie ...
    12 punktów
  25. Może ktoś był na Maderze a jeżeli nie to zachęcam - ciepły klimat, ocean, piękne góry. Myślę że tam wrócę. Góry niewysokie ale mają lekko alpejski charakter. Najwyższy szczyt Pico Ruivo 1862 m.n.p.m. Jednak robi to wrażenie bo jest to wysokość względna i bezwzględna, ocean jest nieco ponad 10 km od szczytu w linii prostej. Cała wyspa jest górzysta ze wspaniałą roślinnością. Poniżej kilka górskich zdjęć. Poniżej warto zwrócić uwagę na górską drogę pełno tam takich.
    12 punktów
  26. kolejna partia: Papirusowa Drabina na Przełęczy Stolarczyka, Kołowy i Papirusowe Turnie na przełęczy, Kieżmarskie, Widły i Durne na przełęczy Baranie Rogi, z przodu Papirusowe Turnie Kołowy i Bielskie Łomnica i Durne Papirusowe Turnie Kołowy Dolina Czarna Jaworowa na szczycie droga wejściowa/zejściowa Papirusowe Turnie w Papirusowej Drabinie może będzie CD...
    12 punktów
  27. "Dumna" Łomnica Baranie Rogi Masyw Lodowego Z grani Małego Lodowego roztacza się lepszy widok niż z Lodowej Przęłeczy Ostry szczyt przy zejściu do Doliny Jaworowej
    12 punktów
  28. No to dalej... W zeszłym roku w związku z remontem szlaku nie udało nam się przejść przez Szpiglasową Przełęcz do 5 Stawów. Postanowiliśmy zatem nadrobić zaległości. Po pysznym śniadanku ruszyliśmy kolejny raz uroczym asfaltem w kierunku Moka. Widząc już kłębioący się przy schronisku tłum od razu wchodzimy na Ceprostradę. Szlak upływa nam na podziwianiu widoków i gadaniu. Po drodze mamy bardzo miłe spotkanko, bo za jednym z zakrętów prawie wpadamy na Jędrka, naszego przewodnika, z jak się okazało naszym znajomym z forum @peter1. O tym jednak, że my to my, dogadamy dopiero mailowo. Świat jest cudownie mały . Docieramy na Przełęcz z chmurami na horyzoncie. Robimy fotki, szybki łyk herbatki i zaczynami schodzić po wyremontowanych w zeszłym roku łańcuchach. O słońcu możemy już zapomnieć. Niebo zrobiło się stalowe i sieka nas deszcz. Ledwie widzimy mijaną kolibę. Po drodze jeszcze zawracamy grupę Anglików, którzy idą do Zakopanego na .... nawigacji w telefonie... Dodajmy, że spotkaliśmy ich za rozejściem na Krzyżne... Gdzie by doszli??? Kto wie... Do schroniska docieramy w stanie przemoczenia... hahaha znowu!!! O miejscówce w sali możemy zapomnieć. Siadamy sobie obok recepcji wypijamy herbatkę i jemy szarlotkę. Pół godzinki dla ogrzania i ruszamy na dół. Dalej w deszczu, który przestaje podać przy Roztoce.... taka karma... Kolejny dzień wita nas nadzieją na lepszą pogodę, ale nie na tyle dobrą, żeby zabrać się za realizację naszych głównych celów tego urlopu. Postanawiamy zatem udać się do sąsiadów do Doliny Białej Wody, którą bardzo lubimy. Poza tym po drodze jest sklep, a nam się kawa i nie tylko skończyła . W sumie miał to być spacerek relaksacyjny. doszliśmy ostatecznie do taboru i mając już prawie 15 km w nogach postanowiliśmy zawrócić... Choć nawet nie doszliśmy do stawu, to byliśmy usatysfakcjonowani, bo nie padało, a chmury dawały spektakl nie do opisania... co by jednak nie powiedział droga powrotna się nam baaardzo dłużyła. To był ten dzień, kiedy w końcu prognozy mówiły "dziś tylko słońce"! Wstaliśmy przed 5, żeby nieco po zameldować się na asfalcie w kierunku Morskiego Oka. Tak... szliśmy na Rysy! Dla mnie to był drugi raz w tym sezonie, Grześ debiutował życiowo. Po nieco 1,5 godzinie byliśmy nad Czarnym Stawem. 3 foty na krzyż i ruszamy. Mimo dość wczesnej pory idzie sporo ludzi, więc myk, myk i wypracowujemy sobie przestrzeń i pomykamy do przodu. Chyba mamy sporo szczęścia, bo w zasadzie po raz pierwszy stajemy niemal pod samym szczytem na chyba ostatnich łańcuchach. Mały koreczek dość szybko się rozładowuje i w sumie w mniej niż 4 godziny od wyjścia z Roztoki jesteśmy na szczycie. Polski wierzchołek jest tak zapakowany, że szybko robimy ewakuację do sąsiadów. Kusi nas żeby skoczyć na piwo do Chaty pod Rysami, ale finalnie postanawiamy się pobyczyć i popaść widokami na górze. Przepięknie jest. W końcu mogę zobaczyć część gór, które przeszłam w czasie słowackich tripów. Poza tym coś nam podpowiada, żeby nie zwlekać z powrotem, tym bardziej, że szlak coraz bardziej się zapycha, a my nie chcemy wisieć na łańcuchach z całymi niemal narodami polskim i ukraińskim, które ramię w ramię zmierzają do góry. Wyczekujemy moment luzu i zaczynam schodzić. Znowu mamy doskonały timeing. Spokojnie tracimy wysokość, mijając ludzi, których spotkaliśmy przy Czarnym Stawie. Robimy sobie długi "posiad" na Buli. Podziwiamy nasze ulubione Mięgusze, wspominając ubiegłoroczną wyprawę i wracając do nieco rozczarowującego Mnicha. Schodzi nam dobra godzina. Nieco już pogonieni głodem schodzimy do Roztoki, by resztę dnia spędzić na leżaczkach, planując następny dzień. Zaczyna się on znowu bardzo wcześnie. Tym razem jednak nasze kroki kierujemy do 5 Stawów, bo dziś celem jest Orla Perć. Ja mam do przejścia Granaty, a Grześ na Orlej do tej pory, poza wejściami na poszczególne szczyty, nie był. Zaczynamy od Koziego Wierchu. Idziemy sobie rytmicznie, wspomagając się kijkami. Wspominam o nich, bo o mały włos nie pozbawią mnie życia 3 godziny później... Dlatego, albo kije schowajcie by nie wystawały, albo nie bierzcie wcale. Dobra rada. Bez przeszkód wchodzimy na Kozi, jemy drugie śniadanie zerkając na nasz wczorajszy wyczyn, porównujemy trudności i zastanawiamy się co będzie dalej. Czas goni, więc po kwadransie ruszamy w dół, by dojść do czerwonego szlaku Orlej. Póki co był lajcik, ale jak zobaczyłam Żleb Drega, to ... zwątpiłam... dawno mi się tak źle nie schodziło. Myślałam, że się w życiu nie skończy.... Potem już było tylko lepiej i fajniej. Skała, skała , góra dół, dół, góra...przepiękne widoki. Przechodzimy przez Granaty bez większych problemów i korków. Ale gdzieś koło Pościeli Jasińskiego (chyba) przy podchodzeniu odbijam się kijami od małego okapu i lecę... zatrzymuję się na plecach na skałce. Cała. Widzę tylko zamarłą twarz Grześka.... no nic... trzeba iść. Adrenalina działa, więc nie czuje bólu nogi i pleców, które potem okażą się uzupełnione wielkimi siniakami. Podarte spodnie i plecak zauważę dopiero na Krzyżnem. Idziemy, juz nieco ostrożniej. Ostatnie podejście i koniec. Siadamy na przełęczy. Zmęczeni, szczęśliwi, cali i zdrowi.... teraz juz tylko do "Piątki" i Roztoki. Zrobiliśmy część Orlej. Wiemy, że ciąg dalszy nastąpi...
    12 punktów
  29. Po wczorajszym syfie dzisiaj zgodnie z prognozą pogoda jak drut ,więc działając wspólnie i w porozumieniu z @Wernikswyruszyliśmy na Kopieniec. Oczywiście głównie chodziło nam o śnieżne Tatrzańskie widoczki. Ruszyliśmy jak zwykle z Olczyskiej . Od czerwca nas nie było więc przebudowany parking był pewnym zaskoczeniem. Temperatura ok 0 st. Rano w NT było -5.W dolinie jeszcze jesiennie , niskie ostre słońce maluje ciekawe efekty kolorystyczne. Na dnie jeszcze niewielkie resztki jesiennych kolorów w cieniu szron ale słoneczku dość ciepło . Pozdrowienia z obozu I na polanie Olczyskiej dla tych co na szlaku Na hali Kopieniec już nieco śnieżnie, cóż lodowa otchłań się zbliża Podejście na szczyt bez śniegu , za to zgodnie z przepowiednią rusza się wiatr i na szczycie już dość mocno wieje za to widoki........... na wschód aż po Beskid Niski wiatr się wzmaga więc po herbacie i kanapce pora w dół w Olczyskiej spotkaliśmy kilka osób podchodzących w stronę Hali Kopieniec.Bardzo miłe przedpołudnie i co ważne na niedzielę pogoda się poprawia.
    12 punktów
  30. Nie wiem w którym temacie najlepiej ale chyba tutaj: w końcu po latach eksplorowania Słowacji poszedłem z przewodnikiem na Mnicha. Na razie wrzucę kilka zdjęć z telefonów, potem ogarnę zdjęcia z aparatu i zacznę zamieszczać wyprawy z tego roku. Tutaj też coś dodam... Standardowe wejście Wielką Płytą(chociaż przewodnik potem żałował że nie poszliśmy Robakiewiczem).
    12 punktów
  31. Witajcie! Dziś coś zgoła innego niż zwykle. Innego o tyle, że normalnie pisze razej o "grubszych" trasach, pomijając krótkie spacerki, zeby nie zaśmiecać Forum dobrze znanymi fotami np Kościeliskiej - wszak... cóż w tym ciekawego, że bylem się przejsc na Halę Ornak? Dziś chciałem po krótce przedstawić miniony tydzień, w który - wyjatkowo - wybrałem się z rodziną (bo normalnie chodzę sam - chętnych na "cioranie się" brak). Ulokowaliśmy się nieopodal Drogi do Białego. Bo wygodnie, koło parku. Wszak z czteromiesięcznym dzieckiem cieżko planować wyprawy graniowe, a park to zawsze dobre rozwiazanie na szybki spacer z wózkiem. W tym miejscu pozwolę sobie zaprezentować - mam nadzieję - przedstawiciela kolejnego pokolenie tatromaniaków. Poznajcie Jasia! Pierwszy dzień zaczęliśmy skromnie - od spaceru nad Biały Potok... Jaś - nieprzewidywalny, bo wciaz malutki - okazał się jednak bardzo grzeczny i zainteresowany, więc kolejny dzień to Dolina Strążyska. Pogoda byłą średnio łąskawa, ale Giewont było widać, a to w Strążyskiej najważniejsze. Głośne "a guuuu" na jego widok świadczyło chyba o tym, ze Jasiowi też się podobało. I dobrze, prawdziwego Polaka Giewont musi łapać za serce Dalej wózkiem się już nie pojedzie, więc nad Siklawicę wyskoczyłęm już samotnie... Uwielbiam to miejsce i nie mogłem nie pójść Zachęceni sukcesem następnego dnia wybraliśmy się do doliny Kościeliskiej. Pogoda tym razem dopisała, ale był to jedyny - zresztą nie cay - pogodny dzień w upływającym tygodniu... Pozwolę sobie wrzucić kilak "zwykłych" zdjec z doliny, bo w końcu udało mi się naprawić mój stary dobry aparat fotograficzny i znów mogę robić zdjecia czymś lepszym niż komórka. Fakt, że muszę jeszcze popracować nad ogniskowaniem, ale są lepsze, bez dwóch zdań... Uprzedzajac atak - zona pcha wózek bo chciała, nie że jej kazałem xD Tym razem Jaś znów był grzeczny. Generalnie większą częśc drogi przespał, obudził siędopiero na Hali Pisanej. Niestety obudzenie się to dla niego dobrze, bo może podziwiać widoki, dla mnie gorzej, bo chce - w tym celu- być niesiony przodem do kierunku ruchu. Żadne nosidła póki co nie wchodzą w grę i tak ja mam trochę siłowni niosąc gagatka do samego schroniska. Schronisko oczywiscie nabite po brzegi, na zewnątrz miejsca tylko przy koszu na śmieci, bogato zasiedlonym przez szukajace resztek osy. Zatem postój z gatunku krótkich i szybki odwrót do Kir, bo tak tłum ludzi, jak tłum os ciężko uznać za dobre warunki do dfłuższych posiadów. Ogólnie raczej stronię od tlumów - tlumy mam w mieście i nie po to jadę w "dzicz" żeby cisnąc się na łąwkach jak w jakimś autobusie MPK w godzinach szczytu. Na koniec Raptawickie Turnie. Zawsze jak przechodzę w tym miejscu mam takie dziwne wrażenie czy przeczucie, ze to się kiedyś zawali. Nie wiem - jakoś tak... napawają mnie takim lękiem. Nie wiem, czemu, coś w nich widać takiego jest... No ale dobrze. Rozumiem, ze nie każdego musi ciekawić mały Jaś w dolinkach (bo dla mnie to oczywiście wielkie przeżcie), zatem przejdę do drugiego tematu tej historii, w kolejny - deszczowy i pochmurny - dzień i już znów samotnie, bo jednak uznałem, ze też coś mi się od życia należy. I poszedłem sam. Pierwotnie chciałem sobie wejśc na Giewont,bo w sumie dawno nie byłem, ale z zaplanowanego na 6:00 wymarszu nic nie wyszło, bo Jaś strasznie "dawał czadu" tej nosy i o 6:00 to raczej myślałem o spaniu niż o górskich wędrówkach. Koniec końców, plecak i buy założyłem o 10:15 i - nie majac zbyt wielu opcji - wybrałem za cel Sarnią Skałę. Bo blisko, bo jednak zawze jakaś góra i... bo to jedyne miejsce w polskiej części Tatr Zachodnich, gdzie mnie jeszcze nie było. W tym miejscu muszę się przyznać, ze od jakiegoś czasu chełpię się, ze przeszedłęm już wszystkie znakowane szlaki polskich Tatr Zachodnich, a do wczoraj byłą to tylko półprawda, bo - jak słynna wwisoka Galów - jedna mała górka wciaz pozostała przeze mnie niezdobyta i to właśnie była Sarnia Skala. Samą Ścieżkę nad Reglami - fakt - przeszedłem całą, ale idac od Kościeliskiej na Kalatówki nie bardzo miałem juz "parę", żeby jeszcze robić wypad na szczyt... Wycieczkę zaczynam w Dolinie Białego. Zdjęcia znów "komórkowe", bo szkoda mi było aparatu na deszcz.. W samej dolinie ludzi dużo nie było, natomiast przy Sarnim Wodospadzie już troszkę. Na tyle dużo, ze nie było szans na ładne "czyste" zdjecie... Ogólnie Dolina Białego okazała się być bardzo, bardzo ładna. Miejscami bardzo tatrzańska, skalista, miejscami jakby "beskidzka" z pięknym mieszanym lasem... Przedtem byłem w niej tylko dwa razy, bo zawsze jakoś nie po drodze. Raz z babcią, ale tak dawno, ze juz nie pamiętam, a raz schodziłęm nią po trasie - omijając Kuźnice - i byłem zbyt zmęczony, żeby nawet dobrze spojrzeć. I byłem szczerze zadziwiony jej pięknem. Ot - takie tam. Dolina Białego. A jednak jest to zdecydowanie jedna z piękniejszych tatrzańskich dolin, do tego nie za długa i nie za krótka, w sam raz na sparcerek. Spod wodospadu trasa wiedzie dośc mocno w górę do Scieżki nad Reglami. Wstyd się przyznać, ale narzuciłem sobie szybkie tempo i konkretnie się na tym podejściu zmachałem i zapociłem. Z przykroscią stwierdzam, że ja po prostu swoich ograniczeń nie przeskoczę i wciaz obowiazuje ta sama zasada. MOgę zazdrościc kondycji ludziskom - dosłownie - biegajacym poo tych górach, ale ja zeby dojsc wysoko - muszę iść powoli. Nawet bez postojó (w czym leży tajemnica moich - mimo wszystko - nienajgorszych czasów, ale powoli. Wczoraj nie szedłem wysoko, wiec sobie pozwoliłęm na więcej i padłem jeszcze w górnym reglu. Na Ściezce ruch wyraźnie większy. Dodam, ze większosc tych ludzi szła tam gdzie ja - na Sarnią Skałę. I jestem na Sarniej Skale. Ostatnie miejsce, gdzie można dojśc (tzn. legalnie), a gdzie mnie jeszcze nie widziano. Wszystkie szlaki zaliczone, teraz czas na... Słowację Zejście do Doliny Strążyskiej - koszmarynka. Mokro i ślisko, oczywiście wywaliłem się, że aż jęknęło. Muszę pomyśleć o zmianie butów, bo niby mam świetne "wysokogórskie" buty na wibramie, a ludziom w adidaskach było łatwiej i mnie te buty niepokoją. Mam wrazenie, że poprzednie ślizgały się mnej... ale to moze ja byłem młodszy i lżejszy. Z Doliny Strażyskiej chciałem jeszcze przejśc do Małej Łąki, ale byłem zmęczony (tak, po Sarniej!), a podejścia na Przełęcz w Grzybowcu zdecydowanie nie lubię i nie znalazłem w sobie siły, żeby się katować. Zamiast tego Drogą pod Reglami poszedłem sobie do Doliny za Bramką. W Dolinie za Bramką też byłem raz albo dwa (chyba raz), bo to taka dolina donikąd. Odkąd w imie ochrony przyrody zamknięto Łysanki (czyli od dawna), Dolina za Bramką przestała być atrakcyjna, bo dojsc do niej trzeba spory jednak kawałek, a jest krótka i nie da się nią nigdzie dojść. Można by rzec - nieciekawa i nie po drodze, ale to nie do konca tak, bo jakkolwiek nfaktycznie nie jest po drodze i trzeba wracać tą samą drogą jeszzce zanim się dobrze wyruszy, to sama dolina jest piękna. I tu dochodzimy do końca. A szkoda, bo chciałoby się iść dalej. Choć pewnie nie tego dnia, bo właśnie rozpadało się na dobre i zdecydowanie pora była wracać. Zanim doszedłem do Grunwaldzkiej byłem już i tak przemoczony do "suchej nitki", ale dzień i tak uwazam za bardzo udany. Ostatni szczyt zdobyty, trening zawsze jaiś był, trasa może nie szczyt marzeń, ale też nie takie nic. I przypomniałem sobie zakątki, w których nie byłem już od wielu lat, i które praktycznie calkiem już zapomniałem. Jesli ktoś dobrnął do konca tej przydługiej opowiesci - bardzo dziękuję za uwagę i... do zobaczenia na kolejnych górskich szlakach!!!
    11 punktów
  32. Nasz główny cel czyli drugi szczyt Austrii to Wildspitze 3768 m. To był piękny dzień, który będziemy długo pamiętać
    11 punktów
  33. a wczoraj taki wschód słońca nad zamkiem Hogwarts sfotografowałem
    11 punktów
  34. Witajcie ponownie. Dziś kolejna trasa z mojego archiwum, wycieczka sprzed 5 lat. Wybrałem się dość późno, bo juz w październiku, ale warunki były jeszcze bardzo dobre. Tylko dzień krótki. Rano dojeżdżam moją nieodżałowaną Imprezą do Szczyrbskiego Jeziora. Wybieram parking możliwie najbliżej wejścia do Doliny Młynickiej. Jestem wcześnie - jak pisameł, dzień krótki - więc miejsca jeszcze są, choć wcale nie jest pusto. Jest środek jesieni i góry już rude. Przygotowanie mam żadne, w zasadzie zauważyłęm przeglądając mapę przełęcz na wysokości ponad 2300m n.p.m. i stwierdziłem, że idę Początek wygląda zachęcająco. Jak się przyjrzeć zdjęciu - po lewej widać wyciąg krzesełkowy, którym mozna nieco ująć sobie z różnicy wzniesien, ale wtedy robimy trase w drugą stronę, ponoć wbrez zalecanemu kierunkowi. Zależnie od tego, czy jest sezon, czy nie - moze to mieć jakieś tam znaczenie, bo - jak to często bywa - w sezonie ruch dwukierunkowy powoduje zatory na łańcuchach, Ruszam zatem doliną Młynicką z zamiarem powrotu przez Dolinę Furkotną. Trasę - a jakże - zaczynamy w lesie. Naturalnie - im wyżej tym ciekawiej, więc dziarsko prę do przodu. To jeszcze okres, gdy miałem sporo "pary", której ostatnio - z przykrościa stwierdzam - trochę mi brakuje. No i... miałem wtedy 15kg mniej. Wstyd się przyznać. Dolina zasadniczo wygląda podobnie do innych polodowcowych dolin słowackich Tatr Wysokich. Kończy się kotłem - zapewne (jeszcze tego nie wiem) z jeziorami polodowcowymi. Kulminacyjnym momentem doliny jest vodopad Skok, w rzeczy samej pięknej urody. Dalej robi się tłoczno, bo dogoniłem turystów, którzy wyruszyli przede mną i odpoczywali u stóp wodospadu. Ja nie odpoczywam, ja idę. Tak już mam. Postoje są ultra krótkie, chyba ze w schroniskach, gdzie siłą rzeczy muszę poczekać na zupę Rzut oka do tyłu ukazuje Dolinę Młynicką i zabudowania Szczyrbskiego Jeziora. A przed nami ... ...a jakże, kocioł z jeziorami. Teren na chwilę nieco się wypłaszcza. Znów - trzeba stromo podejśc do kotła, w którym jest już dosć płasko. Róznica jest taka, że w tym akurat nie znajdziemy żadnego schroniska, gdzie mozna by się posilić przed końcowym podejściem. Zabudowania Szczyrbskiego... ...wciaż są dość blisko. Dolina nie jest przesadnie długa, a - z drugiej strony - samo Szczyrbskie Jezioro jest dość wysoko, więc "cywilizację" widać blizej niż zwykle. Idac dalej, trafiamy na iście "marsjański" krajobraz. Choć to w znacznej mierze zasługa jesieni i rudych traw . Po drodze mijamy tablicę poświeconą - o ile mnie pamięc nie myli - wypadkowi helikoprera Horskiej Sluzby. Znów rzut oka do tyłu... ...i widać, ze jesteśmy już wyzej niż niżej. Dalej już tylko skały, skały i... ...a jakże, jezioro I znów skały. Rozpoczyna się finalne podejście na przełęcz. Jest trochę ludzi, wiec idzie się wolniej niż by się szło samemu. Przechodzę przełęcz nie zatrzymując się, bo ludzi jest jednak sporo. Przełęcz to - zresztą - tego dnia nic takiego, same gołe skały, a widoków brak, bo siedzi chmura. Ale jest wysoka, jest trochę skał, wiec nie uważam absolutnie, że nie było warto iśc. Przeciwnie - jestem wniebowziety. Wszak jest wysoko, a przeszedłem nader sprawnie i kolejna wysoka przełęcz zdobyta, nawet jeśi - znów - nie zostałem nagrodzony pięknymi widokami. Po drugiej stronie chmura jest jeszcze gorsza, albo po prostu wciaz siada. Zejście do Doliny Furkotnej jest takie, jakiego się można spodziewać. Proste i przez rumowisko skalne. Konia z rzędem temu, kto rozpozna słowacką dolinę na takim zdjęciu, w wyższych partiach one są do siebie bardzo podobne. Choć pewnie zdaży się maniak, który rozpozna charakterystyczny krzaczek kosówki i powie mi, żeto ewidentnie Furkotna rok 2019 Dalej jest już krowia perć. W niedługim czasie dochodzę do rozdroża i skrecam w lewo w stronę schroniska pod Soliskiem, bo w sumie przydałby się obiad. Trzeba wejsc troche pod górę, ale bez "brawury", a obiad kusi. Choć nogi nie chcą... Wkrótce osiagam cel. W schronisku Haluszki i Kofola, bo wracam samochodem i piwo - choć kusi - jest ryzykowne. Wszak nie planuję już długiego zejścia, a właściwie to szybko dochodzę do wniosku, ze wcale nie planuję zejścia! Jest bowiem inna, jakże kusząca dla zmęczonego i nażartego turysty, opcja dostania się do widocznego już tuż tuż Szczyrbskiego Jeziora - można mianowice zjechać kolejką. Na wejsciu byłby to wielki dyshonor, tak "grać na cheat'ach" i sobie ułatwiać, ale w dół? A pewnie. Bilet - pamiętam - nie był jakiś koszmarnie drogi i się skusiłem. W sumie nie przepadam za wyciągami - patrzę w dół i myślę czy pprzeżyłbym pęknięcie liny. Ogólnie nie lubię wyciągów, nie lubię latać samolotem - krótko mówiąc - nie lubię sytuacji, gdzie jestem zależny od losu a nie od siebie samego. Nawet jeśli rysyko jest minimalne. Sam przejazd natomiast bardzo mi się - mimo moich lęków - podoba. Szybko, wygodnie, kolana zaoszczędzone - same plusy. Warto zauważyć, ze o tej porze obłozenie jest bardzo niskie, już nie pamiętam czy jechałem całkiem sam, czy ktoś jeszcze wjeżdżał, ale wyciag był praktycznie pusty. I tak oto dotarłęm z powrotem na parking. Dalej do samochodu i z powrotem do Polski. Trasa podobała mi się bardzo, choć gdyby nie było na górze gęstej chmury - pewnie byłoby ciekawiej. Ale to fajna trasa. Mocno w górę, ciekawa rzeźba terenu, trochę łańcucha, trochę skał i wysoko. Nic, przywykłem... widoki mnie nie lubią i się przede mną chowają. OK, szanuję. Jak pisałem, ze nie podobał mi się Sławkowski, to nie dlatego tylko, ze nie miałem widoków. Po prostu sama trasa na Sławkowski jest - jak na coś tak wysokiego - reaczej nudnawa, natomiast tu jest dobrze. I wcale nie tak długo, jak się sprężyć to nie jest to nawet całodniówka, rzczej takie 1/2-2/3. I na koniec znów - czy polecam? TAK!
    11 punktów
  35. To może po cichutku wrócimy z wysokich szczytów do naszych skromnych Beskidów. Dzisiaj , korzystając z kilku niespodziewanych wolnych chwil, postanowiłem odwiedzić okolice Królowej Beskidów. Zanosiło się na deszcz i koło południa miałem kilka spraw do załatwienia, więc wycieczka siłą rzeczy miała być krótka. Ponieważ nie jestem fanem zatłoczonych szlaków i na dodatek (nie bijcie), nie przepadam za Babią, to wybór padł na jej młodszą siostrę ( a może córkę)- Małą Babią. Chociaż wycieczka była bez planu, ot spontaniczny pomysł wczoraj wieczorem, to plan był taki, że wyjdę z Markowej przez Przełęcz Brona na Małą B. i jeśli pogoda się utrzyma to przez Żywieckie Rozstaje do schroniska i powrót do auta, a jeśli nie to po własnych śladach......Wg prognoz padać miało dopiero około 13 tej ale jak to często bywa trafili jak kulą w płot i zaczęło rzęsiście kropkać około ósmej, więc pomysł pętelki szybko upadł i jednogłośnie podjąłem decyzję o wycofie, bo w moim wieku i tak nie urosnę więc deszcz na szlaku średnio lubię. Jak jeszcze nie padało, to było całkiem całkiem... Na dodatek moje przewidywania się sprawdziły i pierwszych człowieków w liczbie dwóch spotkałem dopiero przy schrornisku, potem jeszcze kilku przy podejściu na przełęcz ( schodzili po obejrzeniu wschodu) . Małą Babią miałem tylko dla siebie przez pół godziny , a pewnie było by dłużej gdybym nie musiał schodzić...
    11 punktów
  36. Mam sentyment do Kalatówek i Kopy Kondrackiej. Tu wszystko się zaczęło - to właśnie Kopa była celem naszej pierwszej forumowej integracji. Tak narodziła się nasza Wataha Jako że nocuję na Kalatówkach, na Kopę szedłem przez Kondratową. Budowa nowego schroniska wre, właściciele chcą je otworzyć w maju przyszłego roku. Obok placu budowy działa tymczasowa budka gastronomiczna. Ceny, niestety, z kosmosu. Myślę, że w Szwajcarii jest taniej. 15 złociszy za pajdę chleba ze smalcem to naprawdę przegięcie. Nie kupiłem nic. Za to uciąłem sobie przyjemną dyskusję z sympatyczną i kochającą Tatry siostrą zakonną. Szlak na Kopę tradycyjnie dłużył się niemiłosiernie. Upał dawał się mocno we znaki, dobrze, że wziąłem zapas wody. Za to na górze bajka Pogoda igła, a widoki zapierają dech w piersiach. Na szczycie poznałem przeuroczą Kasię. Przegadaliśmy chyba godzinę. Było o górach, życiu, filmach. I trochę o polityce Powrót przez ulubiony szlak @Mateusz Z- popularne piekiełko. Tym razem nie zjarało mi karku. Schodziło się wyjątkowo dobrze, może dlatego, że ludzi na szlaku jak na lekarstwo To był bardzo słoneczny i dobry dzień
    11 punktów
  37. Skoro już mnie naszło na wspomnienia..... pamiętam jak dziś radość z wejścia Polski do strefy Schengen. Do tego czasu włóczyłem się głównie po polskiej stronie najpiękniejszych gór i szczerze mówiąc już kilkanaście lat temu miałem dość tłumów, pijanych pseudo turystów na szlaku, rozwrzeszczanych dzieciaków, wycieczek zakładowych, które pomyliły szlak górski z karczmą na Krupowkach. Zdarzały się wypady na południową stronę gór ale raczej sporadycznie. Sezon 2008 zapowiadał się więc wyjątkowo atrakcyjnie. Artur naczytał się w kwartalniku Tatry o pustych, słowackich szlakach w piękniejszej części Tatr i nie mógł doczekać się otwarcia sezonu. Na pierwszy ogień poszła Białowodska Dolina.... poszliśmy i przepadłem z kretesem. Doszliśmy tylko do polany pod Aniołami bo pogoda była pod psem, ale zakochałem się bez pamięci i od tego czasu byłem w niej pewnie ze 20 razy. Patrząc z Polany pod Wysoką na próg Ciężkiej wydawało mi się, że nie dam rady tam wejść, okazało się jednak że Ciężka nie jest taka ciężka i w ten sposób poznałem moim zdaniem najpiękniejszy zakątek Tatr. Pierwszą dłuższą wycieczkę po Schengen udało się uskutecznić Doliną Jaworową przez Lodową Przełęcz to Smokovca. Sierpień, słońce świeci prosto w czoło, kilometry do przejścia a my w bawełnianych koszulkach, plecaki z lamusa. Na podejściu pod przełęcz biło źródło więc wyprałem w nim koszulkę i wymyłem to i owo bo zapach potu był nawet dla mnie nie do zniesienia. Piękne miejsce, na dodatek z tajemniczą historią i tego dnia, mimo weekendu całkiem puste. Jak tu się nie zakochać w słowackich Tatrach?? Pierwsza osoba doszła od strony Terinki dopiero na przełęczy. Od tego dnia wiedziałem już po której stronie Tatr chcę chodzić i nawet jeśli i tu jest teraz już dużo więcej turystów to nadal można znaleźć ciche i odludne miejsca jak choćby Hlińska, Zawory czy Cicha Dolina.
    11 punktów
  38. Mój górski początek był w Bieszczadach. Lata 80-te ubiegłego wieku, wczasy z rodzicami w Ustrzykach Dolnych i kilka wycieczek po okolicznych pagórkach. Spodobało mi się tak średnio,raz że w lipcu był straszny upał, dwa to ubiór w tamtym czasie kompletnie nie górski a trzy to rodzina, która była raczej mocno nizinna. Potem było kilka lat przerwy i pierwszy wyjazd już z własnego wyboru w najbliższe poważniejsze góry czyli Karkonosze. Pamiętam że pierwsze podejście było po trasie wyciągu na Szrenicę pod linami. Ten sposób spędzania wolnego czasu przypadł mi do gustu i od tego wyjazdu zaczęło się częstsze dreptanie po hopkach . Na początku wyjazdy na zmianę z morzem bo z Poznania miałem tyle samo drogi na południe co i na północ, ale stopniowo zacząłem częściej wybierać wyższe rejony. Karkonosze, Góry Stołowe, Izerskie i tamte okolice. Gdy poznałem żonę, która pochodzi z Beskidów,mój los został przypieczętowany. Ona nie wyobrażała sobie życia "na płaskim", ja coraz bardziej lgnąłem do gór więc wybór był prosty. Oczywiście na początku były dojazdy z Poznania i krótkie weekendowe wypady. Zacząlem tatrzańskie wędrówki od dolinek. Pierwsza była Koscieliska do Smreczyńskiego Stawu, po drodze z zahaczeniem Okna Pawlikowskiego. Pamiętam że widząc z niego szczyt Bystrej - przepadłem. No i tak to się zaczęło i trwa do dziś, chociaż z racji stanu zdrowia wycieczki są już raczej lajtowe i coraz rzadziej bywam w Tatrach, to mieszkanie w Beskidach, praktycznie w lesie przy szlaku, zaspokaja mój głód gór.
    11 punktów
  39. Odwiedziłem Małą Fatrę poraz drugi, tym razem późną wiosną. Pogoda dopisała, widoki i przyroda rewelacja. Taka mieszanka Tatr, Pienin i Bieszczad.
    11 punktów
  40. zdobyłem Gubałówkę
    11 punktów
  41. Widok z Gorców na Tatry o wschodzie słońca
    11 punktów
  42. kilka zdjęć z otoczenia Doliny Kieżmarskiej: Niestety mam problem z wgrywaniem zdjęć bo jakość pojedynczego zdjęcia przekracza dopuszczalny limit 5mb. Tego dnia pogoda była idealna więc zdjęcia są bardzo dobrej jakości. Proszę o info od moderatora czy coś się uda z tym zrobić. Jak nie, to poszukam zdjęć z telefonu bo tam jakość jest słabsza. Prawdę mówiąc to chyba coś nowego bo wcześniej nigdy nie było problemu...
    11 punktów
  43. Wschód słońca z Południcy w Tatrach Niżnych
    11 punktów
  44. Witam wszystkich tatromaniaków oraz miłośników gór. Niżne Rysy 2430 m.n.p.m , szczyt warty odwiedzenia. Wszedłem od strony polskiej od Buli pod Rysami wejście bardzo proste, chociaż sporo kruszyzny, widokowo bajka. Moja pierwsza wizyta na Niżnych, zamierzam tam wrócić od strony słowackiej. Jedyny problem na jaki natrafiłem to pielgrzymka na Rysy mimo wczesnej pory, z Palenicy wyszedłem około 5:20. Po zejściu ze szlaku problem tłumów się skończył. W sumie spotkałem cztery osoby. Zdjęcia z telefonu, wkrótce dorzucę jeszcze z aparatu, podpisy dodam po zalogowaniu z komputera, tak jest wygodniej niż z telefonu. C.d.n. Hinczowa turnia i Mięgusze Żabi Koń niby się nie wyróżnia a robi wrażenie Czarny Miegusz lekko w chmurach, Hinczowa, Wołowa, Żabia turnia i oczywiście Żabi Koń Ganek i Gerlach w całej okazałości Mięgusze Mięgusze po raz n-ty Żabi Koń, Żabia turnia, Wołowa turnia, na drugim planie Grań Baszt Ganek, Wysoka i Rysy Wysoka i Rysy
    11 punktów
  45. Pod koniec września ubiegłego roku wybraliśmy się z żoną na od dawna wyczekiwany dłuższy wypad w Tatry. W planach był kawałek Orlej Perci i poznawanie szlaków Słowackich. Pierwsze dwa dni były deszczowe, więc na rozgrzewkę zaliczyliśmy spacery do Doliny Gąsienicowej i na Rusinową Polanę z niedzielną Mszą na Wiktorówkach. Widoki były zerowe więc zdjęć nie będę nawet wrzucał. W poniedziałek zgodnie z prognozą przyszła piękna pogoda więc wyszliśmy na Orlą. Plan był taki, żeby wejść Żlebem Kulczyńskiego, dojść do Skrajnego, wtedy ocenić siły (fizyczne i psychiczne) i podjąć decyzję czy schodzimy do doliny czy chcemy iść dalej na Krzyżne. To pierwsze spotkanie żony z Orlą więc nie byliśmy pewni jak zareaguje na ekspozycje. Cała wycieczka wyszła fantastycznie. Wyszliśmy rano z Brzezin, dalej zgodnie z planem przez Żleb Kulczyńskiego, Granaty i ostatecznie doszliśmy na Krzyżne. Żona nie miała żadnych problemów z ekspozycją, wręcz przeciwnie szlak bardzo jej się spodobał. Pogoda była idealna a delikatne chmurki tylko dodawały uroku. Bardzo zaskoczyły mnie pustki na szlaku, do momentu dojścia na Orlą spotkaliśmy tylko jedną osobę, na samej Orlej może z 10-15. Sami sympatyczni ludzie tego dnia na szlaku Z powrotem na parkingu byliśmy przed 19. (ciąg dalszy nastąpi )
    11 punktów
  46. Wczorajszym pięknym dniem wybraliśmy się na Kopskie Sedlo. Doliną Zadnich Koperszadow nigdy nie szlam więc wiadomo było, że będziemy szli dlugo, żeby wszystko pooglądać. Na początek zaciekawily nas bobrowiska. Bobra zobaczyć oczywiście się nie udało. Tu gdzie mieszkam mam takie odludne miejsce gdzie są bobry i też nigdy mi się nie udało go zobaczyć. Blisko był zakątek kamieni, kazdy opisany, objaśniony wiek i pochodzenie. Jest to też miejsce gdzie można posiedzieć, sa ławy, stoly. Rzeźbione ławki pojawiały sie jeszcze na trasie, były też misiiwe figury. I to jedyna forma misia jaka chciałabym spotkać. Weszliśmy w Kopeszadzka Bramkę i ochrzcilismy ją najładniejszym.miejscem tej doliny. Zachwycił nas ten wywóz, taki zimny, z wysokimi ścianami. I tylko szkoda, że taki krótki. Lodowy szczyt który widzieliśmy na początku gdzie nam się zgubił, za to towarzyszyl nam potem w drodze Jagnięcy Szczyt. Trudno mu było zrobić zdjęcie, bo słońce było blisko niego, a gdy doszliśmy do Kopskiego Sedla przyszła mgła i go zasłoniła. Nie było po co tu siedzieć wiec ruszyliśmy dalej. Po chwili byliśmy na Wyznim Kopskim Sedlu. Widoki byly piękne, bo wiatr mgle przegonił. Ruch u gory spory ale fajny, czyli bez hałaśliwych osób i nawet psy były grzeczne, nie szczekały na siebie.
    11 punktów
  47. Witam wszystkich. Dawno mnie tutaj nie było dlatego chciałbym się podzielić wtorkowym wypadem na Nosal oraz Czarny Staw Gąsienicowy. Także do rzeczy. Początkowo w planach zakładany był Nosal stamtąd na Halę Gąsienicową i potem na Świnicę. Niestety poniedziałkowa pogoda już naplatała figla, bo w Zakopanem spadł śnieg. Więc wtorkowy dzień po konsultacjach z lokalnymi zadecydował o tym, że zobaczę co będzie gdy dojdziemy do Murowańca, Podejście zaczynałem w Kuźnicach, jednak zanim tam człowiek doszedł miał przed sobą około 3 km drogi z miejsca noclegowego. Jak widać w bardzo fajnym klimacie i pogodzie mijał spacer do celu. Szlak na Nosal — po opłaceniu wejścia do TPN w kwocie 9 zł mogłem zaczynać wyprawę. Droga na Nosalową Przełęcz mija bardzo szybko, jak i samo wejście na Nosal. Trochę widoków z wejścia, jak i z samego Nosala. Po krótkim odpoczynku czas zejścia niżej i kierowanie się niebieskim szlakiem do Hali Gąsienicowej, gdzie znak pokazuje 1h 35 min. Wejście głównie po kamieniach, gdzie generalnie niektóre bardzo śliskie, więc dodatkowym atutem byłyby kijki, z których nie korzystam Po ponad godzinie człowiek melduje się na Przełęczy między Kopami. Parę zdjęć i ruszam dalej w stronę Hali Gąsienicowej, do której jest 30 minut. Pogoda zmienna raz siąpi lekki deszcz, czasami mały drobny śnieg. Ostatnie 30 minut mija bardzo intensywnie i powoli ukazuje nam się po zejściu lekko w dół Hala Gąsienicowa. Krótkie posiedzenie w schronisku na zjedzenie czegoś ciepłego oraz symbolicznym złocistym zapadła decyzja, że wejścia na Świnicę jednak nie podejmuję bez lepszego sprzętu itp. Patrząc na chmury zawieszone dosyć, nisko z których co chwilę przejawiał się deszcz poszła decyzja, że idę tylko na Czarny Staw Gąsienicowy i będę powoli wracać w stronę Kuźnic. O tym za chwilę. Droga plus Czarny Staw Gąsienicowy Powrót w 35 minut na Halę Gąsienicową i kolejne 30 min na przełęcz nad Kopami. Żeby nie iść tą samą drogą postanowiłem zejść żółtym szlakiem na Dolinę Jaworzynki Zdjęcie na powrocie Hali Gąsienicowej I kilka zdjęć z Doliny Jaworzynki. Zejście z Przełęczy nad Kopami do Doliny oraz Kuźnic zajęło około 1h. Całość tego dnia to wymaszerowanie jakieś 24 km w nogach wraz z powrotem do miejsca pobytu. I tak oto pisząc ten krótki post na forum borykam się jeszcze z bólem łydek, a jutro kolejny wyjazd . Tym razem Mogielica.
    11 punktów
  48. Wczorajsza trasa ze Strednicy na Szeroką Przełęcz zaczęła się od zachwytu drewnianymi rzeźbami. Nieustanne podziwiam co ludzie potrafią stworzyć własnymi rękami wspieranymi talentem, wyobraźnią i poczuciem piękna. Owieczka ma nawet torebkę i kwiatka we włosach. A potem poszliśmy szlakiem którym wcześniej nigdy nie szłam. Dość stromy i miejscami problematycznych w miejscach gdzie wiódl skałami i błotem, zwłaszcza przy schodzeniu trzeba było wzmóc ostrożnośc. Ale ogólnie fajnie się szło. Pogoda ładna. U góry mgła szczyty schowała, troche wialo ale dało się posiedzieć.
    11 punktów
×
×
  • Dodaj nową pozycję...