Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 14.11.2020 uwzględniając wszystkie działy

  1. Tak, to nasz pupil i przyjaciel rodziny - Biszkopt ?
    3 punkty
  2. Nie śpią jeszcze. Tydzień temu jak padało sporo to rano idąc po ciemku do pracy musiałem bardzo uważać żeby nie rozdeptać żadnej. W ogrodzie było ich kilkanaście
    3 punkty
  3. Pomożecie w identyfikacji widoku?
    2 punkty
  4. @Artur S ależ ja byłam dzis w górach - dokladnie w Puszczykowskich Górach ???? poważnie są takie!!! Dziś odkryliśmy. A tak na powaznie... do lutego nie ma opcji ??? Wracajac do salamader to deszcz mam w górach zwykle jak jadę z mężem mym.... muszę się bardziej rozglądać ??
    1 punkt
  5. @piterson777 znam to spojrzenie z autopsji.... ?
    1 punkt
  6. 1 punkt
  7. Faktycznie słodki jak biszkopt? Temu spojrzeniu pewnie nie można się oprzeć ?
    1 punkt
  8. My z mężem też wrześniowi. To szlachetny termin ??. @piterson777 A to kocisko z foty to Wasze??? Bo przepiękne ?
    1 punkt
  9. Dziękuję bardzo A przed Kozim , Kozie czuby ?
    1 punkt
  10. @Mateusz Z gdzie spotkałeś salamandrę? Myślałam że już śpią... Piękna...
    1 punkt
  11. 3 dzień wycieczkowy Niestety załamanie pogody na Czerwonych Wierchach spowodowało, że moja świeżo upieczona narzeczona się podziębiła i nie mogła mi towarzyszyć, ale jest kochana i wiedząc jak bardzo kocham góry bez najmniejszego problemu pozwoliła mi iść samemu ? Pozostało mi tylko wybrać trasę, pomagał mi przy tym nasz kot Biszkopt, którego zabraliśmy ze sobą, a którym właścicielka kwatery tak dzielnie opiekowała się podczas naszej nieobecności ? Kawka, mapa i poszło, ostatni dzień więc chciałem trochę pospacerować i poszło: Wierch Poroniec - Rusinowa Polana - Gęsia Szyja - Rówień Waksmundzka - Psia Trawka - Toporowa Cyrhla - Hala Kopieniec - Wielki Kopieniec - Jaszczurówka - Olczyska Polana - Nosalowa Przełęcz - Nosal - Kuźnice
    1 punkt
  12. W środę postanowiłam wybrać się na Szpiglasowy Wierch, na którym do tej pory jeszcze nigdy nie byłam. O godzinie 6:00 zameldowałam się na Palenicy Białczańskiej, skąd ku mojemu zdziwieniu, już startowało niemało osób, chociaż tłumów jeszcze nie było. Pogoda zapowiadała się znakomicie, chociaż prognozy na ten dzień przewidywały rozwój chmur, ale bez burz. Szybkie przejście po znanej już prawie wszystkim Polakom asfaltówce (a może raczej ucieczka przed nią), minięcie Wodogrzmotów Mickiewicza i obranie szlaku do Doliny Pięciu Stawów. Poranek był rześki, jak to zwykle w Tatrach. Taki w sam raz na obudzenie się ? Początkowo zielonym szlakiem wędrowało całkiem sporo turystów, ale biorąc pod uwagę porę roku, to raczej niczego innego nie można się było spodziewać. Po jakimś czasie i delikatnym wypłaszczeniu terenu zrobiło się nieco swobodniej. Gdy zaczynały wyłaniać się zza drzew te "wielkie góry" moje oczy spoglądały coraz częściej w stronę nieba. "Gdzie jest Krzyżne? Tu czy tu? Już widać, czy jeszcze nie?". Te pytania zwykle pojawiają mi się w mojej głowie w tym miejscu. Zadziwiające dla mnie było to, że nagle zniknęli wszyscy ludzie. Zarówno przede mną, jak i za mną nie było nikogo. Oczywiście obrałam szlak przebiegający obok Siklawy, gdzie już parę osób się zatrzymało, by podziwiać to urokliwe miejsce. Nie wiem, może większość osób poszła szlakiem czarnym prosto do schroniska... W Dolinie Pięciu Stawów było dość chłodno, chmury spowiły niebo, ale w takich warunkach wędruje się bardzo przyjemnie. Chwila odpoczynku, napełnienie nieco głodnego już brzucha i pora iść dalej. W Dolinie było już naprawdę luźno, co jakiś czas widziało się osoby wędrujące w stronę Zawratu lub Koziego Wierchu, lecz tylko 1 osoba w kierunku Przełęczy Krzyżne. To chyba teraz faktycznie rzadko uczęszczany szlak, dlatego polecam go osobom, które chcą przebywać sobie samotnie w górach. Ja rozważałam tą opcję na ten dzień, ale mała ilość osób w Dolinie zachęciła mnie, by jednak uderzyć na Szpiglas. Początkowo wędrowało się bardzo przyjemnie. Szlak delikatnie stawał się coraz bardziej stromy i nabierało się wysokości. Warto jednak nie śpieszyć się zbytnio i zatrzymać do jakiś czas, by popodziwiać widoki. Kozi Wierch z tej perspektywy wydał mi się naprawdę groźny. Być może kiedyś zmierzę się z nim osobiście i ocenię, czy nie taki diabeł straszny ? Przy łańcuchach zebrało się kilka osób, zapewne by nieco odetchnąć i zastanowić się jak je "ugryźć". To był także mój pierwszy kontakt z łańcuchami i naprawdę mogę polecić wszystkim osobom, które chcą sprawdzić jak to się właściwie przy ich użyciu wędruje, aby ten pierwszy kontakt miał miejsce właśnie na szlaku na Szpiglasową Przełęcz. Mi się tam szło naprawdę dobrze, wręcz miałam wrażenie, że lepiej niż maszerując mozolnie do góry po kamiennych schodkach. A wszystkim początkującym polecam trzymać się jedną ręką łańcucha, a drugą podciągać się za skały, a nie trzymać się ich oburącz. To naprawdę ułatwia wychodzenie! ? Wracając do opisu szlaku, który już pewnie jest w tym miejscu za długi i jeśli ktoś to wciąż czyta, to serdecznie pozdrawiam ? Widoki z Przełęczy są piękne, ale ze Szpiglasowego Wierchu są naprawdę fantastyczne! Oczywiście w obu tych punktach było już trochę osób, ale wciąż nie nazwałabym tego tłumami. Szybkie przejście z przełęczy na szczyt i można podziwiać widoki, które z tej perspektywy są naprawdę niesamowite! Naprawdę, jeśli doszliście już na Szpiglasową Przełęcz, idźcie też na Wierch, gdyż podejście jest krótkie, moim zdaniem bez trudności technicznych, a warto. Pogoda udała mi się znakomita i wszystko było widać jak na dłoni. Mnich z tej perspektywy wygląda naprawdę dziwnie, sprawia wrażenie góry znajdującej się tuż obok Czarnego Stawu pod Rysami. Po pewnym czasie spędzonym na odpoczynku, podziwianiu widoków i zrobieniu kilku zdjęć nadeszła pora na zejście w kierunku Morskiego Oka. Szlak jest bardzo przyjemny do schodzenia, zwłaszcza, gdy ktoś ma problemy z kolanami- śmiało można używać kijków, jest na to sporo miejsca. Podczas schodzenia udało mi się usłyszeć nawołujące się świstaki- dźwięk, który do tej pory słyszałam jedynie z filmów ? Dolinka za Mnichem jest fantastyczna. Naprawdę, jeśli ktoś wybiera się nad Morskie Oko, warto dołożyć godzinę drogi i spędzić tam czas. Jest całkiem inaczej niż przy hałaśliwym schronisku. Cisza, spokój, dużo miejsca na odpoczynek, bardzo dobry widok na Rysy oraz na wspinaczy znajdujących się na Mnichu ? Miałam chwilę zawahania, czy nie przedłużyć tej wyprawy o Wrota Chałubińskiego, gdyż czas na to pozwalał, ale postanowiłam zostawić je sobie na później, żeby mieć pretekst by tam wrócić ? Niestety widziałam też helikopter TOPRu, który 4 razy leciał na Rysy, jak się później okazało- do śmiertelnego wypadku ... Pora była wracać. Ominęłam Morskie Oko i zaczęła się żmudna wędrówka do Palenicy. Ludzi było mnóstwo, ale niestety innego stanu rzeczy się nie spodziewałam. Jak ja nie lubię tych powrotów, a zwłaszcza asfaltówką! No ale cóż...wyjścia już nie było, a w drodze można było już planować kolejne wyprawy!
    1 punkt
  13. Trzeci krąg wtajemniczenia – Mięguszowiecki (1963). Matura i egzamin wstępny na fizykę na Uniwersytecie Łódzkim przeszły bez historii i w połowie lipca znalazłem się w Tatrach, gdzie zacząłem grać swoje standardy. Drugiego sierpnia wyruszam na przydługi spacer w Tatry Zachodnie. Ze Skibówek per pedes do Drogi Pod Reglami i nią aż do Kir, Doliną Kościeliską na Halę Ornak, skąd na Iwaniacką Przełęcz, Ornak i Starorobociański Wierch, skąd schodzę przez Kończystą nad Jarząbczą i Trzydniowiański Wierch do Doliny Chochołowskiej, a potem Kir, gdzie wsiadam do autobusu, aby wrócić na Skibówki. Pogoda tego dnia była piękna, a mimo pełni sezonu grań była praktycznie pusta. Dopiero schodząc ze Starorobociańskiego Wierchu dostrzegłem w oddali sylwetkę samotnego turysty idącego mi naprzeciw. Gdy dochodzimy do siebie rozpoczyna się krótka rozmowa, w efekcie której umawiamy się na spotkanie na Krupówkach za trzy dni i wspólny wypad do Morskiego Oka. Gdy o umówionej godzinie spotkaliśmy się na Krupówkach mój towarzysz proponuje, abyśmy wstąpili na pobliską pocztę, gdzie zamawia rozmowę telefoniczną ze schroniskiem nad Morskim Okiem. Rozmowa jest krótka: Tu ksiądz taki a taki, bardzo proszę o zarezerwowanie dwóch miejsc od dzisiaj na trzy noce…Serdeczne Bóg zapłać, Szczęść Boże. Mając pewny nocleg idziemy do MOka przez Halę Gąsienicową, Granaty, Krzyżne, Pięć Stawów i Świstówkę. Następnego dnia wchodzimy na Cubrynę via normale przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz. Schodząc napotykamy na Wielkiej Galerii dwoje taterników idących na Mięgusza – postanawiam się do nich przyłączyć. Odprowadzam księdza, nomen omen też wykładowcę teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na skraj Galerii, skąd łatwo już trafić na dalszy ciąg drogi zejściowej i ruszam biegiem w pościg za dwójką dopiero co poznanych taterników doganiając ich w pobliżu Hińczowej Przełęczy. Wchodzimy na Mięguszowiecki dobrze znaną moim towarzyszom zachodnią granią, a następnie, już wspólnie odszukujemy w zejściu Drogę po Głazach, wiodącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Od początku mojego poznawania Tatr starałem się poznawać kolejne masywy w sposób systematyczny przechodząc drogę po drodze. Zgodnie z tą filozofią nazajutrz podchodzimy szlakiem turystycznym na Przełęcz pod Chłopkiem i podejmujemy ambitną próbę wejścia na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni jego wschodnią granią. Zdziwieni jesteśmy obserwując, jak idący tą granią zespół skrupulatnie się asekuruje. Zaczynamy wędrówkę granią na żywca i po chwili wiemy już, dlaczego nasi poprzednicy związali się liną – uderzają w nas silne podmuchy wiatru z południa usiłujące zrzucić nas na piargi Bańdziocha, widniejące, bagatela, czterysta metrów niżej. Mimo to idzie nam nieźle, aż do momentu napotkania sześciometrowej, gładkiej, ale dość połogiej płyty. Przechodziłem ją później, nie sprawiała najmniejszych kłopotów. Co innego teraz, podczas silnego wiatru, próbuję dwukrotnie i za każdym razem muszę szybko cofać się na stopień pod płytą. Niebawem okazuje się, iż wiara i brak strachu przed spotkaniem z Stwórcą może stać się w górach poważnym czynnikiem ryzykotwórczym. Zwracam się do partnera: Tę płytę każdy z nas musi pokonać samodzielnie, drugi mu nie pomoże, ryzyko jest spore. Ryzykujemy, czy wycofujemy się? Ksiądz podnosi wzrok na moment do góry, uśmiecha się i mówi: Ryzykujemy! Usiłuję przez parę minut rozszyfrować jakąś prawidłowość w podmuchach wiatru, wydaje mi się, iż ją odnalazłem. Wchodzę na płytę i rzekomo znaleziona prawidłowość okazuje się iluzją, uderza we mnie szczególnie silny podmuch. Leżę na płycie wbijając z całej siły paznokcie w drobne jej nierówności ledwo, ledwo utrzymując się na niej, a gdy podmuch słabnie wycofuję się i wracamy pod Chłopka. Grań nie puszcza, a zatem ruszamy Drogą po Głazach po południowej stronie grani, tam przynajmniej wiatr dociska nas do skał, zresztą za niedługo wiatr cichnie. W odpowiednim miejscu zbaczamy z Drogi po Głazach i wchodzimy od strony zachodniej na Pośredniego Mięgusza, a potem wracamy z powrotem na Głazy, aby już bez żadnych przygód osiągnąć wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Rzecz zabawna, gdy ruszyliśmy Głazami w dół dołączyło do nas dwóch kolejnych turystów – też księży. Czas odnaleźć trzecią z dróg, obejście zachodniej grani, odnajduję ją bez problemów i szybko schodzimy na Hińczową Przełęcz. Wieczorem okazuje się, iż owe podmuchy wiatru zwiastowały załamanie pogody. Rano wsiadamy do autobusu przed Starym Schroniskiem (takie to były czasy) i wkrótce jestem już z rodzicami na Skibówkach. Przez następne dwa tygodnie włóczę się po Tatrach Zachodnich, aby 27 sierpnia wrócić do Morskiego Oka, gdzie w schronisku dobrze zapamiętano, w jakim towarzystwie tam się ostatnio zjawiałem, odtąd przez długie lata znalezienie noclegu nawet w zatłoczonym schronisku nie stanowiło problemu. Tego dnia rozpoczęła się seria zdarzeń, które doprowadziły ostatecznie do powstania zespołu linowego, i nie tylko, Ala i Jurek. Dzień jest piękny, minąłem już próg Doliny za Mnichem i Mnichowe Stawki, jestem już na Mnichowych Plecach. Dylemat: skręcić w lewo na Mnicha czy w prawo – na Mięgusza przez Hińczową Przełęcz. Dylemat rozstrzyga rudowłosa dziewczyna, tak na oko o ładnych parę lat starsza ode mnie, która podchodzi do mnie i pyta, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza. Tu mała dygresja – w tamtych czasach ci, którzy twierdzili, iż w Tatrach są u siebie, chodzili po nich jakby umundurowani, odróżnienie wspinacza czy doświadczonego turysty wysokogórskiego od zwykłego turysty nie przedstawiało żadnego problemu. Kwadrans później prowadzę już troje turystów z Warszawy, Krystynę, Ewę i Darka na Mięgusza. Aż po szczyt wszystko toczy się sprawnie, nic nie zapowiada dalszych, dramatycznych wydarzeń. Dziewczyny tu i tam trzeba trochę zachęcić, aby się nie wahały przed śtyrbnymi miejscami, czasem ubezpieczyć „własną piersią”. Darek, skądinąd przodownik Górskiej Odznaki Turystycznej z uprawnieniami na Tatry nieco sapie i nadrabia miną, ale troszczyć się specjalnie o niego nie trzeba. Dziś w każdej chwili mogę obejrzeć za pośrednictwem Internetu niejedną serię zdjęć z takich eskapad i z uśmiechem popatrzeć, jak starannie w tym terenie ich uczestnicy asekurują się liną. W tamtych czasach nie było to w zwyczaju, wystarczyło czujne oko lidera zespołu, dokładne sprawdzanie chwytów i stopni w połączeniu z informowaniem podopiecznych, czego się nie chwytać i na czym nie stawać, oraz szybka pomoc w przypadku, gdy ktoś nie bardzo wiedział, jak dane miejsce pokonać. Raz trzeba było podejść z boku do delikwenta lub delikwentki, aby wykluczyć jego osunięcie, czasem puścić przodem itp. Na wierzchołku jest, jak zwykle przy takiej pogodzie wprost cudownie. W jakiś czas później wchodzi na wierzchołek następna, jak to się kiedyś mawiało, partia, prowadzona przez dwudziestoparoletniego turystę z blachą przewodnika beskidzkiego na swetrze – szli granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę. Pytają się nas, którędy schodzimy, gdy odpowiadam, iż Drogą po Głazach, postanawiają pójść za nami, aby poznać tę drogę. Z dróg wiodących z Morskiego Oka droga ta ma najmniejsze nasycenie trudności, lubię ją ze względu na walory estetyczne, ale posiada ona jedną wadę, jak na drogę powrotną z wierzchołka, jest mianowicie długa i połączona z dużymi stratami wysokości, może też sprawiać trudności orientacyjne, zwłaszcza podczas mgły. W razie masywnego załamania pogody, zwłaszcza podczas letniego opadu śniegu najrozsądniejszym wyjściem jest wtedy dojście do najniższego jej punktu i kontynuowanie zejścia najprostszą z dróg, drogą nad Stawy Hińczowe i dalej, do Popradzkiego Stawu. Tamtego pamiętnego dnia wszystko idzie jak z płatka aż po ów najniższy punkt drogi. Gdy zaczynamy się wznosić w łatwym, pozbawionym ekspozycji terenie ku Głazom czyli płytom, od których pochodzi nazwa tej drogi, nasza ośmioczłonowa gąsienica pełznie po stoku całkiem sprawnie. Pod płytami oglądam się raz i drugi wstecz, irytuje mnie co nieco zachowanie przewodnika, który zamiast iść na czele swojej grupy wysforował się do przodu i idzie tuż za mną oddzielając mnie tym samym od mojego zespołu. Głupio mi zwracać mu uwagę, bo to ostatecznie przewodnik. Zaraz , zaraz, ile osób liczyła jego grupa? Cztery, powinno nas być ośmioro, a w polu widzenia mam siedmioro, choć przed chwilą byliśmy w komplecie. Zatrzymuję się i zadaję pytanie przewodnikowi: Czy widzisz wszystkich swoich? Reakcja przewodnika nie wróży nic dobrego: Cholera! Brak Komandosa, tak go nazwaliśmy, bo jak widzi skały to zaraz się wspina. Trzeba go szukać! Na takie dictum obejmuję komendę nad całością, nie liczy się w tej chwili różnica wieku – najstarszy z uczestników beskidzkiej grupy jest po czterdziestce. Wskazuję bezpieczne miejsce, zabraniam opuszczania go i ruszam z przewodnikiem na poszukiwania. Przychodzi mi na myśl, iż Komandos ujrzawszy łatwy na początku żleb opadający spod grani Pośredniego Mięgusza postanowił szybko nim wejść na grań i przywitać nas z satysfakcją na Przełęczy pod Chłopkiem nie zdając sobie sprawy z trudności, jakie by musiał w drodze na przełęcz pokonać. A zatem należy wykonać trawers w kierunku tego żlebu i tam szukać Komandosa. Wchodzę na skalne żebro, które przewodnik obchodzi dołem, nie jest łatwo, co spowalnia trawers. Wówczas słyszę głos przewodnika: Stój albo przynajmniej zrzuć plecak! Jeszcze kilka metrów trawersu i mam wgląd w sytuację, jest źle, nawet bardzo. Komandos zignorował dobrą radę i opuszcza się na rękach z lekko przewieszonej ścianki nie zdając sobie sprawy, iż nie da rady ustać na stromej płycie pod ścianką. Podstawowy błąd początkujących, patrząc z góry mamy złudzenie, iż teren pod nami jest mniej stromy, niż w rzeczywistości. Udało mu się wejść stosunkowo wysoko, ale później rosnąca pod stopami ekspozycja sprawiła, iż spanikował i jak najszybciej, za wszelką cenę chciał się znaleźć w bezpiecznym terenie. Tam, skąd zawrócił mógł stać godzinami w oczekiwaniu na pomoc, zrzucając staromodny plecak ze stelażem, nieźle naładowany m.in. ciężkimi płaszczami igielitowymi całej grupy też zwiększyłby swoje szanse. Niestety, podeszwy popularnych w tamtych czasach pionierek, kompletnie nienadających się do chodzenia na tarcie fatalnie zaczynają mu się ślizgać po gładkiej, granitowej płycie, walczy przez dłuższą chwilę, poczym wpierw jedna, potem druga ręka puszcza chwyt na krawędzi ścianki, odpada. Ponad czterdziestometrowy, swobodny lot w powietrzu, uderzenie w skały i dalszy upadek, razem około 120 metrów. Koziołkujące bezwładnie ciało wyprzedzają dwa duże bloki skalne i wiele mniejszych, choć też bardzo niebezpiecznych kamieni. Reakcja przewodnika jest irracjonalna i wręcz zgubna: Rany boskie, ręce i nogi połamie! Po wypowiedzeniu tych słów rzuca się w stronę spadających kamieni i ciała Komandosa – jeszcze chwila i będą dwie ofiary wypadku. Mój ostrzegawczy okrzyk, wydany na pełnej pojemności płuc osadza go w miejscu, mija kilka sekund, uwolnione w wyniku upadku Komandosa bloki znikają gdzieś w dole, a on sam zatrzymuje się głową w dół w wąskiej, dość stromej rynnie na dnie żlebu, krew ścieka powoli na skały. Niespodziewanie przewodnik obraca się na pięcie i zaczyna, nie wiadomo po co zbiegać szybko w dół. - Co, robisz? - Boję się krwi!!! I zbiega dalej. Nie pora na Wersal i łagodne perswazje, w ślad za uciekającym przewodnikiem ślę wiązankę ciężkich przekleństw, co przynosi wreszcie skutek, niedoszły uciekinier zatrzymuje się i od tej pory zachowuje się już rozsądnie. Krótkie oględziny, brak ewidentnych (dla mnie), objawów złamania podstawy czaszki, jest akcja serca, ranny oddycha. Noga i ręka złamana, ale to drobiazg, głowa krwawi mocno, ale tak zwykle z głową bywa nawet przy niewielkich obrażeniach. Jest nieprzytomny, licho wie, jakie ma obrażenia wewnętrzne. Ostrożnie przekładamy go w rynnie głową do góry, układamy w bezpiecznej pozycji. Dziś wiedziałbym, iż chłopak jest stracony, przeoczyłem wgniecioną kość potylicy i inne objawy, nie uratowałby go najprawdopodobniej dziś nawet śmigłowiec, ale to nie ta epoka. Wtedy myślałem, iż chłopak może ma jeszcze szansę na przeżycie, o ile pomoc dojdzie szybko. Nie ma jeszcze radiotelefonów ani telefonów komórkowych, pozostają jedynie szybkie nogi. Przy rannym zostaje przewodnik, wracam do pozostałych i udzielam im wskazówek, zapewniam, iż z Przełęczy pod Chłopkiem przyślę im kogoś, kto ich przeprowadzi przez resztę drogi, dobrze się złożyło, iż nie byli bezpośrednimi świadkami wypadku. Po dwudziestominutowym biegu jestem na przełęczy i bez trudu znajduję tam dwóch taterników, którzy natychmiast ruszają w stronę Głazów. Kontynuuję bieg non stop i po dwudziestu pięciu minutach powiadamiam o wypadku dyżurnego ratownika w Morskim Oku, jest nim tego dnia legenda polskiego ratownictwa górskiego, Józek Uznański zwany Ujkiem. Późnym wieczorem spotykam się z Ewą, Krystyną i Darkiem, są bardzo zmęczeni psychicznie. Dowiaduję się, iż pół godziny po tym, jak ich opuściłem dotarli do nich taternicy wspinający się w pobliżu. Jeden z nich był lekarzem i stwierdził zgon Komandosa. Mamy czas na krótką rozmowę, bo moi nowi znajomi wracają ostatnim autobusem do Zakopanego. Umawiamy się na wspólny udział w wiosennym rajdzie świętokrzyskim, podczas którego zaplanujemy wspólny wypad w Tatry latem przyszłego roku. Wracając do schroniska dostrzegam w zapadającym zmierzchu sylwetkę pechowego przewodnika, na jego swetrze nie ma już przewodnickiej blachy. Nazajutrz zostaję zaproszony do dawnej świetlicy schroniska, pełniącej teraz rolę reprezentacyjnego gabinetu Czesia Łapińskiego, który prosto z mostu wyłuszcza sprawę. Od czasu do czasu, gdy w rejonie Morskiego Oka wydarza się wypadek śmiertelny jest pytany przez prokuratora, jakie jest jego zdanie na temat jego przyczyny, prosi zatem o zdanie relacji, zwłaszcza, iż towarzysze ofiary wypadku zniknęli. Czesio wyczuwa w mojej opowieści pewien niepokój i natychmiast mnie uspakaja: Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za ten wypadek, zrobiłeś wszystko, co w tej sytuacji powinieneś zrobić. A wypadek wisiał w powietrzu od samego początku, bo przecież ta grupa szła od Przełączki pod Zadnim Mnichem. Rzeczywiście, miałem w pamięci jeszcze z ubiegłego roku obraz uskoku nad tą przełączką, potem kilka razy przechodziłem ten uskok. Nie jest to teren bezpieczny dla turystów idących bez liny. Nie jest to także teren w pełni bezpieczny dla mistrzyń kruszyny i traw, kozic, kiedyś znalazłem pod nim kozicę, która z tego uskoku odpadła. Odbywam też długą rozmowę z Józkiem Uznańskim, która kończy się też ważkim dla mnie stwierdzeniem: Nie przejmuj się, nie popełniłeś żadnego błędu, a tego chłopaka zabił ten przewodnik! Paradoksalnie wypadek ten ocalił w następnych latach skórę bądź wybawił z kłopotu niejednego turystę i nie tylko turystę, bo zawsze interweniowałem zawczasu, niekiedy w dość brutalny sposób. Dopisało mi szczęście, przez następne pół wieku nikomu w mojej obecności nic złego się nie przytrafiło, co więcej, nikt z tych, których wprowadziłem w góry nie uległ wypadkowi. Następuje długi okres niepogody, potem dni pogodne przeplatane są deszczowymi bądź mglistymi, włóczę się po różnych zakątkach Tatr Zachodnich, spędzam kilka dni w Pięciu Stawach, niejako przy okazji przechodzę przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny za Mnichem i wchodzę na Mnicha nową dla mnie drogą. Zamawiam nocleg dla mojej mamy w Pięciu Stawach, schodzę do Zakopanego i wracam z mamą do Stawów. Następnego dnia przechodzimy przez Świstówkę do MOka, mama wsiada do autobusu, jadącego do Zakopanego, a ja zostaję, aby nazajutrz dokończyć mojej prywatnej eksploracji Mięgusza. Z MOka wiodą na Mięgusza cztery podstawowe drogi o trudnościach nieprzekraczających jedynki, a zatem niewymagających (formalnie) asekuracji liną: z Przełęczy pod Chłopkiem Drogą po Głazach, z Hińczowej Przełęczy zachodnią granią i jej obejściem oraz ukosem przez północną ścianę zachodem Janczewskiego z Siodełka w Filarze, tej ostatniej mi brak w kolekcji. I znowu tak się składa, iż prowadzę na niej dwóch turystów – schodzimy z wierzchołka Drogą po Głazach. Droga przez Zachód Janczewskiego w przyszłości stanie się moją ulubioną, przejdę ją w sumie piętnaście razy, w tym jedenaście razy samotnie, a Droga po Głazach będzie najczęściej wybieraną przeze mnie drogą zejściową, schodziłem nią z Mięgusza siedemnaście razy. Mały wtręt natury historycznej. W tamtych czasach szkolenie wojskowe studentów było formalnie służbą zasadniczą. I tak w lutym 1964 roku wyfasowałem płaszcz, mundur i podkute buty niewątpliwie pochodzące jeszcze z wojennych zapasów. Ale wcześniej jako siedemnastoletni jeszcze student musiałem napisać podanie do dowódcy okręgu o wojskowego o wyrażenie zgody na ochotnicze odbycie służby zasadniczej – w przeciwnym przypadku groziłoby mi po ukończeniu studiów pójście w kamasze na całe dwa lata. Jeden z moich kolegów z Wydziału Mat – Fiz – Chem miał lat szesnaście, a zatem napisał podanie do samego Jaruzelskiego. Szkoleni wojskowo studenci mieli obowiązek, ściśle egzekwowany uczestniczenia w pochodzie pierwszomajowym. Już na pierwszy roku znalazłem na to sposób, szedłem odo łódzkiego oddziału PTTK i brałem odpowiednie papiery, a potem meldowałem się do płk Rutowicza, komendanta Studium Wojskowego przy UŁ ( niektórzy nie bez pewnej słuszności mawiali: Uniwersytet Łódzki przy Studium Wojskowym). Pułkownik spoglądał na papiery i czytał: Rajd Świętokrzyski pod patronatem generała Mieczysława Moczara, po czym klepał mnie po ramieniu i mówił: No to organizujcie, student, organizujcie. No i chodziłem po wydziale ogłaszając wszem i wobec: kto nie chce na pochód pierwszomajowy to niech się mi tu wpisze. Chętnych nigdy nie brakowało. Dzięki burdelowi, pardon, bałaganowi w armii usiłowano mnie jeszcze raz powołac do odbycia służby zasadniczej, jako podporucznik rezerwy z pięcioletnim stażem odebrałem od listonosza wezwanie w charakterze przedpoborowego na komisje poborową. Śmiechu była kupa, bo jako stary złośliwiec do stopnia wojskowego się nie przyznałem i cyrk był przedni, dokumenty pokazałe, jak dwóch rosłych żandarmów do mnie wezwano. Ale o tym może potem, jak mawiał Jano Sawicki dawne przewagi wspominając. Fotografa przy tym nie było, ale za rok w gronie tej samej, co na MSW ekipie był.
    1 punkt
  14. Czerwone Wierchy jesienią. Część II. Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika. Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki – Litworowa w kształcie wanny o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza. Tatry na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników. W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty. Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem. Kronika TOPR-u Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów. Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii. Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego? - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy. Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!
    1 punkt
  15. ak to z dziewczynami w Tatrach bywa. Część II. Propozycja czy licentia poetica? Dwa dni po wycofie z grani Cubryny wychodzimy na spacer do Doliny za Mnichem we troje, Gaba, Janusz i ja. W dolince Janusz stwierdza, iż ma pewien pomysł i rusza samotnie w stronę Mnichowych Stawków. Gaba i ja podchodzimy na Wrota Chałubińskiego przygarniając po drodze jakąś samotną dziewczynę. W wietrze i mgle, moczeni do czasu do czasu gęstą mżawką, w temperaturze bliskiej zeru pniemy się granią na Szpiglasowy Wierch. Gdy stoimy na wierzchołku silniejszy podmuch wiatru rozgania na chwilę mgłę i ukazują nam się w dole Ciemnosmreczyńskie Stawy. Towarzysząca nam dziewczyna wypowiada wówczas dość zaskakujące, jak na te warunki słowa: Tu mogłabym żyć i rozmnażać się. Dziewczyna we mgle Sierpień 1991 nie należał do pogodnych – po wyższych partiach włóczyły się mgły, bywało zimno, nawet bardzo, opady były częste. To kolejny rok, w którym naszą bazą jest schronisko w Roztoce. Początek pobytu w Tatrach to ciułanie kondycji poprzez włóczenie się po reglach i szlakach turystycznych w nienajlepszej pogodzie. Wreszcie pogoda się poprawia i w odstępie trzech dni wchodzę na Cubrynę i Mięgusza przez Siodełko w Filarze. Mijają kolejne dwa dni i znowu rano przy niezbyt pewnej pogodzie opuszczam Roztokę. W MOku pogoda jeszcze gorsza, mgły gęstnieją i schodzą coraz niżej. Idę nie śpiesząc się ceprostradą, odbijam w lewo do Mnichowego Żlebu, wchodzę kolejno na Małą i Wielką Galerię. Tu widoczność spada do piętnastu mniej więcej metrów, co prawdę powiedziawszy w niczym mi nie przeszkadza, a nawet ma swój urok, jest kameralnie. Tuż pod skałkami, gdzie kończy się Galeria dostrzegam skuloną, zziębniętą dziewczynę i trzy leżące na piargu plecaki. - Dziewczyno, kto cię tu zostawił? - Koledzy poszli na szukać drogi na Cubrynę, powiedzieli, że to męska rzecz. - To bez sensu, poradzisz sobie na Cubrynie, poco masz tu marznąć, a plecaków nikt tu nie ukradnie, chodź ze mną. Dziewczyna i chciałaby i boi się. Ostatecznie po chwili wahania chęć „zdobycia” Cubryny zwycięża i ruszamy razem w górę, trochę łatwej wspinaczki po skałkach, przewinięcie się przez niski próg w żlebie i już jesteśmy w piarżysto-szutrowo-skalistym korycie wyprowadzającym wprost na Hińczową Przełęcz. To niezbyt przytulne miejsce, zwłaszcza w gęstej mgle i dla nowicjuszy, każdy niewprawny krok grozi parometrowym osunięciem się wstecz, ale dziewczę radzi sobie nieźle nie sprawiając mi jakichkolwiek kłopotów, wystarczają same wskazówki, jak ma się poruszać w tym terenie. Tuż pod przełęczą z mgły wyłaniają się sylwetki dwóch dzielnych mołojców – są kompletnie zaskoczeni, a ponadto dowiadują się, iż teraz oni będą czekać na koleżankę. Wchodzimy na Cubrynę, krótki odpoczynek i rozpoczynamy zejście, jest ślisko, jest i ekspozycja, instruuję dziewczynę będąc jednocześnie gotowym na to, aby wyhamować w zarodku jej ewentualny upadek. Na przełęczy dziewczyna stwierdza: - Pan to musi pracować na wyższej uczelni. – Skąd to wiesz? – Bo pan ma takie podejście. Tego lata jeszcze dwukrotnie jestem na Cubrynie. W równie zimny i mglisty dzień wchodzę samotnie w Zachód Abgarowicza tnący na ukos ścianę Cubryny nad Zadnią Galerią Cubryńską. W swoim czasie Magda schodziła tym zachodem w zespole czwórkowym, konkluzją tego zejścia były jej słowa wypowiedziane do mnie: Tata, na Abgarowicza idź solo, broń Boże z kimś! I rzeczywiście, gdzieś już wysoko na zachodzie wyłamują się pode mną dwa solidne bloki. Nie ze mną te numery, starego wróbla nie weźmiesz na plewy – przesiadam się dostatecznie szybko na inne stopnie, a bloki lecą po zachodzie dobre sto metrów, zanim zmienią kierunek w powietrze i uderzą w piargi. Jestem już na grani, do wierzchołka jeszcze daleko, a pogoda kiepska. Ilekroć tędy szedłem to trzymałem się ostrza grani, teraz postanawiam przyspieszyć wejście na pik obchodząc jej stromszą część. Trafiam, jak kulą w płot, z jedynki robi się najpierw dwójka, a potem i trójka, w dodatku krucha, co istotnie spowalnia mi wspinaczkę zmuszając do ekstra uwagi. Trzy dni później schodząc z Mięgusza odwiedzam przy okazji i Cubrynę. Jak to psyche siada w górach W czasach, gdy naszą bazą była Roztoka tradycyjnie jednym z pierwszych spacerów kondycyjnych było obejście wokoło Doliny za Mnichem. Podczas jednego z takich spacerów, będąc już na Mnichowych Plecach spostrzegam samotną sylwetkę kogoś, wychodzącego właśnie ze Żlebu Mnichowego na Małą Galerię. Po niedługim czasie spotykamy się na Zadniej Galerii – dwudziestoparoletnia dziewczyna i ja. Wydawać by się mogło, iż nie powinienem się w Tatrach dziwić niczemu, a jednak słowa dziewczyny dziwią mnie tym razem: Proszę pana, jak tu wrócić do znakowanego szlaku? Jakim cudem tu dotarła, jeśli teraz ma takie wątpliwości? Wskazuję jej wyraźną i wygodną perć sprowadzającą do ceprostrady, bez porównania dogodniejszą od przebytej przez nią drogi. Dziewczyna jednak nie zdradza najmniejszej chęci do samodzielnego zejścia, pyta mnie, dokąd się udaję. Zakreślam dłonią trasę planowanego zejścia – prezentuje się ona całkiem niezachęcająco, w odpowiedzi słyszę: Czy mogę pójść z panem?. Sprawa jasna, odporności psychicznej starczyło tylko do tego miejsca. Sprawności fizycznej za to można było jej pozazdrościć, ani razu nie straciła równowagi czy bez względu na to, czy schodziliśmy po maliniakach, stromych trawach czy ruchomym piargu. Rozstrzygający argument Przełom kwietnia i maja, śniega kupa, nawisy tu i ówdzie parometrowe, słoneczko przygrzewa. Lawinki firnowe niby niepozorne, ale groźne, schodzą coraz częściej i dalej. Lawirując w terenie docieram w zejściu do znakowanego szlaku, a tam czworo zapewne studentów gotuje się do ekskursji po moich śladach w górę. Tłumaczę im niestosowność tego zamiaru operując logicznymi argumentami – na próżno, zaczynają podchodzić. Gdy są już ze trzydzieści metrów od szlaku rzucam za nimi te oto słowa: Chcecie iść to idźcie, ale dziewczynę zostawcie, bo ładna i jej szkoda. O dziwo zawracają. Zalotna dziewczyna na Galerii Idziemy na Cubrynę przez Kwiatki czyli przez Siodełko w Filarze Mięgusza i trawersem przez jego północną ścianę. Jest nas troje, Ala, Gero i ja. Na Wielkiej Galerii spotykamy samotną dziewczynę, jest zgrabna i zgrabnie pokonuje rozległe piarżysko. Zagaduje nas, czy idziemy na Mięgusza, była tam kiedyś z ojcem i nie jest pewna, czy odnajdzie teraz drogę. Gdy z mojej strony pada przecząca odpowiedź zaczyna prawie mnie uwodzić ku uciesze Ali. Masz dziewczyno pecha, dziś nie jestem tu sam. Nie obawiam się o dziewczynę, z Cubryny bez problemów będziemy mogli śledzić jej postępy w drodze na Mięgusza, nie raz zdarzało mi się na odległość kilkuset metrów naprowadzać błądzących na właściwą drogę gromkimi okrzykami, w razie czego można i ją osadzić na miejscu odpowiednim okrzykiem, a potem dojść do niej i wyplątać ją z kłopotów. Nie musimy interweniować, dziewczyna radzi sobie całkiem nieźle, popełnia jeden czy dwa błędy, ale szybko je naprawia. Zając na Magistrali (turystycznej) Każdy z miłośników lekkiej atletyki zna pojęcie zająca na bieżni. Niezorientowanym wyjaśniam, iż jest to zawodnik lub zawodniczka, której zadaniem jest poprowadzenie wstępnej fazy biegu w szybkim tempie, aby ułatwić faworytowi tego biegu np. pobicie rekordu. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, wybrałem się z Roztoki na długi spacer, przejście na słowacką stronę, autobusem do Starego Smokowca, wjazd kolejką na Siodełko czyli po słowacku Hrebieniok. Dalej Magistralą Turystyczną do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, Polski Grzebień, Dolina Białej Wody i powrót do Roztoki. Na Siodełku panuje już upał, na Magistrali, wśród kosówki jest gorąco i parno, wlokę się beznadziejnie, mam wszystkiego dosyć. Nagle mijają mnie chłopak i dziewczyna, chłopak jak chłopak, ale dziewczyna… Wzrost jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów, nogi do samej szyi, musiała coś rozsądnego trenować, na przykład pływanie, bo ładnie się rysują długie mięśnie. Wyprzedzili mnie i prawie znikli, tak szybko szli. Przypomniałem sobie instytucję zająca i stwierdziłem, iż jest to zając z punktu widzenia estetyki doskonały, po czym zacząłem podkręcać tempo marszu. Doszedłem do nich i dobrałem odpowiednio dyskretny dystans zapominając oczywiście o upale i własnym lenistwie. Gdy Magistrala zaczęła opadać w dół ku Śląskiemu Domowi wyprzedziłem mojego zająca, do schroniska nie wstępowałem, bo nie lubię w Tatrach budynków typu wielka płyta i zameldowałem się na Polskim Grzebieniu o całkiem przyzwoitej porze. O wpływie braku urody napotkanych na szlaku turystek na szybkość poruszania się w terenie wysokogórskim – temat godny doktoratu w Zakładzie Teorii Alpinizmu AWF w Krakowie, dedykowane koledze Matuszczykowi Kolejna eskapada południe – północ w kapiącym z nieba upale, tym razem na trasie Roztoka – Stary Smokowiec – Siodełko – Pięć Stawów Spiskich – Lodowa Przełęcz – Dolina Jaworowa – Roztoka. W Dolinie Małej Zimnej Wody dość tłumnie, dolina piękna, dzionek też, ale spotykane co rusz wycieczki Angielek gwałcą moje poczucie estetyki. Skąd u licha tyle się ich wyroiło? Czyżby królowa Elżbieta incognito raczyła odwiedzić Tatry i wydaje garden party bez garden w Terince? Decyduję się na krok co nieco desperacki, ściągam koszulę, pakuję ją do plecaka i ruszam co koń wyskoczy w górę doliny licząc dla kawału mijane na ścieżce persony bez różnicy płci, wieku i urody. Po niespełna godzinie zatrzymuję licznik nad najbliższym Terince stawem, stan licznika dość imponujący – wyprzedziłem 243 osoby. Zdejmuję plecak i rozsiadam się wygodnie na połogiej, skalnej płycie. Wtem coś przykuwa moją uwagę i sączy strumyk niepokoju, czyżbym doznał udaru słonecznego? Rzecz w tym, iż mój plecak ma kolor niebieski, a oglądany przeze mnie od tyłu wydaje mi się całkiem biały. Pociągnięcie po nim palcem wyjaśnia sprawę i przynosi ulgę, jestem zdrowy, plecak jest niebieski, ale pokrywa go od strony pleców warstwa piany, którą ubiłem na spółkę z upałem podczas podchodzenia. Podziękowania nad Wielkim Furkotnym Stawem Wyżnim Mija kilka lat i kolejny raz dopada mnie upał, dla odmiany w Dolinie Furkotnej, na której najwyższym piętrze mam zamiar zabiwakować. Kolejny raz powtarza się ta sama historia, szedłem tędy pierwszy raz czterdzieści lat temu, byłem w świetnej formie, mięśni miałem o tyle więcej, co teraz tłuszczu i niosłem na plecach może z pięć kilogramów zamiast dwudziestu. Podchodzę w tempie na cztery, czterdzieści minut dość szybkiego marszu, a potem dziesięć minut odpoczynku. Od pewnego momentu podczas odpoczynku mija mnie młoda dziewczyna, za kilka lub kilkanaście minut ja ją mijam, gdy siedzi na wancie i odpoczywa. Na górnym piętrze doliny z jej ust pada pod moim adresem następująca kwestia: Jestem tu tylko dzięki panu. Już dawno chciałam zrezygnować, ale jak zobaczyłam pana z tym wielkim plecakiem to doszłam do wniosku, że ja też mogę iść dalej. Następnego dnia rano w dolinie panowało przeraźliwe zimno, wiał dokuczliwy wiatr i siekł lodowatym deszczem, maliniaki były śliskie, jak gdyby ktoś je namydlił – spakowałem plecak i ruszyłem w dół. Pod kim się lód na MOku łamie Spod Miedzianego schodzi nad Morskie Oko wybitny żleb zwany Szerokim, nazwa jak najbardziej adekwatna. W jego przedłużeniu wcina się w jezioro mały półwysep, częściowo trawiasty, a po części porosły kosówką nazywany na mapach Małym Piarżkiem. Nasza generacja zwykła jednak go nazywać Półwyspem Miłości od funkcji, jaka pełnił w czasach burzy i naporu. Parę lat temu w kwietniowy, wyjątkowo ciepły dzień schodzę Szerokim Żlebem, jako że śnieg był w nim wtedy bardzo stabilny, aż na ów półwysep. Nie bardzo mi się uśmiecha kopanie w mokrym śniegu zalegającym na brzegu MOka aż po schronisko, rozmyślam, jak przejść na morenę po lodzie. Dobrze przedeptany na lodzie szlak wiodący w stronę Czarnego Stawu jest nadal bardzo pewny, ale wschodnia połać jeziora obfituje w przeróżne spękania. Udaje mi się wykoncypować w miarę rozsądny sposób ich ominięcia. Brakuje mi jeszcze kilkudziesięciu metrów do bezpiecznego w pełni terenu, gdy lód pęka mi pod lewą stopą, zastrzyk adrenaliny, rzucam się do przodu i po przebiegnięciu kilku metrów okraszonych głośnym chrupaniem lodu znów jest O.K., choć w lewym bucie chlupie woda. Po raz pierwszy w warunkach jeszcze zimowych sprawia mi to przyjemność, bo moje wibramy mają gwarancję na minus czterdzieści stopni, a schroniskowy termometr wskazuje plus siedem. Wychodzę na placyk przed schroniskiem, gdzie wita mnie głośny śmiech znanej mi z widzenia dziewczyny. Tzw. osobom postronnym czyli zwiedzaczom Morskiego Oka widok biegnącego po załamującym się lodzie faceta, któremu spod butów tryskają fontanny wody tak czy owak nie wywołałby na facjacie nawet drobnego uśmiechu. Co innego dla dziewczyny, która podobnie jak ja jest tutaj stałym fragmentem krajobrazu, a w dodatku stoi na jednej nodze wylewając w międzyczasie wodę z drugiego buta. Za chwilę ustalamy wspólne stanowisko: tylko pod kurduplami lód na jeziorze się nie załamuje – dziewczyna jest o parę centymetrów ode mnie wyższa. Z lodem jest podobnie, jak z przepadającym śniegiem – jeśli poruszamy się powoli to na pewno się zapadniemy, proces załamywania się powierzchni trochę trwa, co można w odpowiedni sposób wykorzystać. Kiedyś zbiegałem z progu Czarnego Stawu biegnąc w przyzwoitej odległości od przedeptanego szlaku zapadając się w śnieg po kolana lub biodra tylko w paru miejscach. Równolegle schodziła wycieczka szkolna kopiąc się beznadziejnie w śniegu. Tkwiąca po pas w śniegu, czerwona z wysiłku dziewczyna krzyknęła prawie z rozpaczą w losie: Jak pan to robi? Co mogłem odpowiedzieć, prawda była jedna – Czterdzieści lat praktyki.
    1 punkt
×
×
  • Dodaj nową pozycję...