Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 03.12.2019 uwzględniając wszystkie działy
-
Zaćma i góry plus raz jeszcze szkolenie towarzysko-rodzinne. Będąc na V roku fizyki UŁ jesienią 1967 roku znalazłem się wraz z kolegą (też Jurkiem) w zaczątku Pracowni Komór Iskrowych, mieszczącej się w zgrabnym budyneczku łódzkiego oddziału Instytutu Badań Jądrowych w Świerku przy ulicy Uniwersyteckiej 5, kierowanej przez duszę-człowieka i fizyka, dr Ryszarda Firkowskiego, niestety nieodżałowanej już pamięci, promotora zarówno mojej pracy magisterskiej, jak i doktorskiej. Z miejscem tym byłem mniej lub bardziej związany przez następne lat dziewiętnaście. Pora teraz wyjaśnić niezorientowanym, co to zacz za ustrojstwo ta komora iskrowa. Nasza własna recepta na nią przedstawiała się tak. Wziąć sześć płytek dobrego szkła lustrzanego (ale bez odbijającej światło polewy), skleić tworząc prostopadłościan o boku 50 cm i wysokości 10 cm, napełnić neonem i obłożyć elektrodami. Dodać inne detektory cząstek elementarnych, na przykład wielkopowierzchniowe liczniki scyntylacyjne i gdy zajdzie zdarzenie a priori interesujące, gruchnąć w taflę takich komór impulsem wysokiego napięcia o imponujących w tamtych czasach parametrach: 150 kV, 1000 A w szczycie i czasie trwania około 120 ns (miliardowych części sekundy). Wówczas wzdłuż niewidzialnych dla oka ludzkiego śladów, pozostawionych w neonie przez interesujące nas cząstki rozwijały się piękne, czerwone wyładowania iskrowe, łatwe do zarejestrowania przez kamerę, a dostarczające informacji o torach i liczbie cząstek, jakie przeleciały przez aparaturę. Języczkiem u wagi było zatem uzyskanie odpowiednich parametrów impulsowego pola elektrycznego, wytwarzanego na powierzchniach mierzonych już w metrach kwadratowych. Niezbędnym zatem było wykonywanie wielokrotnych pomiarów za pomocą szerokopasmowych oscyloskopów, które, na nasze nieszczęście, wpisane były na listy tzw. embarga strategicznego – żaden kraj zachodni nie mógł sprzedać takiego sprzętu pomiarowego żadnemu z krajów bloku wschodniego, co skazywało nas na posiłkowanie się odpowiednimi (i tajnymi) produktami Kraju Rad, który nie tylko walczył o pokój na całym świecie, jak i miał w wielkiej estymie zdrowie i życie własnych, tudzież zaprzyjaźnionych obywateli. Pomiary tym sprzętem od strony tzw. BHP-e sprowadzały się w istocie rzeczy do przykładania oka, najczęściej prawego, do wylotu lampy rentgenowskiej małej mocy, jako że napięcie przyśpieszające w lampie takiego oscyloskopu wynosiło około 50 kV. Wiedziałem, czym to pachnie czyli śmierdzi (piszę te słowa na Orawie, pachnie to śmierdzi po słowacku, łatwo obrazić Polakowi słowackie dziewczę, które lubi bardzo np. Chanel No 5) – od czasów Marii Curie – Skłodowskiej wiadomo, iż promieniowanie jonizujące to dobra recepta na wczesną, nie starczą, zaćmę. Ale jak mawiał Rysiu Firkowski, z diabłem bym wszedł w spółkę, aby móc uprawiać fizykę. I uprawiałem fizykę wielkich energii aż po rok 1986. Zaćma dopadła mnie dopiero na Orawie, wiosną 2008 roku moje prawe oko, zdecydowanie bardziej na promieniowanie narażane, widziało już bardzo zamglone krajobrazy, co nieźle mnie denerwowało przy fotografowaniu – musiałem koniec końców przykładać do wizjera lewe oko. Na szczęście Magda ma serdeczną koleżankę z roku, parającą się okulistyką, a koleżanka też koleżankę, która ma mistrzowską rękę w operowaniu zaćmy. Wyznaczono mi więc szybko termin zabiegu w pewnym podłódzkim szpitalu, który ma za patronkę właśnie Madam Marię, de domo Skłodowską. Mało tego, współpracując w zamierzchłych czasach z lekarzami z tego szpitala usiłowaliśmy dopracować się bardziej przyjaznej pod względem radiacyjnym dla pacjentów techniki izotopowego badania tarczycy. No cóż, trochę, a może i więcej miliremów nam się dostało. Wesoła scenka, potrzebne jest Jurkowi i mnie silne źródło. Przytargaliśmy pojemnik ołowiany z igłą kobaltową słusznej aktywności, używaną do podświetlania neonówek w tzw. hodoskopie. Pojemnik ma cylindryczną szczelinę, w której siedzi rzeczona igła. Obaj z Jurkiem podchodzimy do rzeczy rzec by można naukowo, wyzdajaliśmy sobie pęsetę odpowiednio długą i usiłujemy wyciągnąć nią igłę z pojemnika. Błąd logiczny, bo to igła kobaltowa, a nie sproszkowany preparat alfa promieniotwórczy, długość pęsety zmniejsza wprawdzie dawkę, otrzymywaną na dłonie, ale niewiele. Nasze bezowocne wysiłki obserwuje z uśmiechem nasz szef, Rysio Firkowski. Koniec końców podchodzi do nas, zabiera nam pojemnik, odwraca go do góry nogami, wytrząsa igłę na otwartą dłoń i podsuwa nam. Pęseta idzie w kąt, łapiemy ją teraz i później gołymi palcami pamiętając jednak skrupulatnie, aby po każdym pomiarze wylądowała w pojemniku, a szczelinę pojemnika zakrywamy cegłą ołowianą, których ci u nas dostatek. Przed zabiegiem postanawiam wzmocnić organizm, ponadto wiem, iż po zabiegu czeka mnie dość długa abstynencja od rzeczy różnych, które lubię. Na początek prowadzę rodzonego szwagra czyli braciszka mojej szanownej małżonki, Andrzeja na Babią Górę. Andrzej z ćwierć wieku albo i więcej po górach nie chodził, bo jest zapracowanym chirurgiem mieszkającym na Mazurach. Na szczęście podstawy edukacji górskiej otrzymał nawet bardzo przyzwoite, a było to tak. Mając lat czternaście pierwszy raz zamieszkał ze mną na taborisku Rąbaniska w Dolinie Suchej Wody. Po paru wypadach w otoczenie Hali Gąsienicowej poprowadziłem go w stylu księdza Stolarczyka na Gerlach. Pojechaliśmy autobusem na Łysą Polanę i ruszyliśmy w górę Doliny Białej Wody, aby zabiwakować w Dolinie Kaczej. Z doliny Kaczej przez Dolinę Litworową, Polski Grzebień i Dolinę Wielicką przeszliśmy do Doliny Batyżowieckiej, gdzie udało nam się znaleźć małą, przytulną kolebę. Następnego dnia weszliśmy na Gerlach i wróciliśmy tą samą drogą do koleby na noc. Czwarty dzień naszej wyrypy to powrót na polską stronę Tatr per pedes apostolorum znowu przez Polski Grzebień. Kolejny rok to wspinaczki środkowym żebrem Skrajnego Granata i Grań Kościelców, a po biwakach w Dolinie Batyżowieckiej i Dolinie Złomisk wejścia na Kończystą i Żłobisty drogą Jordana. W Dolinie Złomisk, godnej swojej nazwy, spotkały nas dwie niecodzienne przygody. Pierwsza zdarza się raz w życiu i to pod warunkiem, iż przez całe życie chodzi się systematycznie po Tatrach – napotkać w ścianie wspinającego się rysia to absolutny ewenement. Druga przygoda miała odmienny charakter, coś takiego przydarzyło mi się w sierpniu jedynie dwa razy. Budzę się rano w kolebie, jest jeszcze ciemno, a zatem obracam się na drugi bok i spokojnie zasypiam. Gdy budzę się powtórnie, a wydawać by się mogło, iż jest już stosunkowo późno, znowu jest ciemno, zasypiam powtórnie. Gdy sytuacja ta powtarza się po raz trzeci, zapalam latarkę i patrzę na zegarek – jest godzina siódma trzydzieści, a tu nadal ciemno. Ki diabeł! Wieczorem nieco wiało, więc w otwór koleby wsadziłem pozostałości jakiegoś płotka, pamiątkę pasterskich czasów. Pcham płotek jedną ręką, a płotek ani drgnie. Pcham oburącz, płotek wysuwa się na zewnątrz, a do środka koleby sypie się śnieg. Okazało się, iż przez noc nawiało od tej strony prawie metr śniegu, pokrywa śnieżna w dolinie jest już ciągła i ma co najmniej ze trzydzieści centymetrów średniej miąższości. Zaczynamy pośpieszną ewakuację w dół, do schroniska nad Popradzkim Stawem oficjalnie nazywanego górskim hotelem. Złomiska dają nam popalić, stawiając nogę nie wie się kompletnie, co znajduje się pod śniegiem, a wyżej normalnej perci brak. Niżej w dolinie perć już jest, ale szybko zamienia się w rwący potoczek, sięgający miejscami połowy łydki. Nad Popradzkim Stawem jest mostek, a na nim ponad dwudziestocentymetrowa warstwa wody. Jest rok 1974, sprzęt biwakowy jest ciężki, wspinaczkowy – jeszcze cięższy, plecaki nie tak ergonomiczne, jak dzisiaj, goretex i polar to pieśń przyszłości, idzie się wyjątkowo ciężko. Wchodzimy do przedsionka schroniska z lekkim obłędem w oczach i wita nas huraganowy śmiech. Jeden rzut oka i wiemy, o co chodzi. W Złomiskach po różnych kolebach spała tej nocy kupa wspinaczy, ci, co się teraz śmieją biwakowali gdzieś niżej lub szybciej się od nas obudzili, teraz ściągają ze siebie co bardziej wodą nasiąknięte rzeczy. Po paru minutach wpadają następni równie ogłupiali, a my dołączamy się do chóru prześmiewców. Jeszcze trochę i następuje gremialne wejście do jadalni, w jadalni zaś wokół stolików rozstawione są eleganckie krzesełka wyściełane niebieskim pluszem. Nikt z nas nie ma suchych spodni, niedługo trzeba czekać, aby każde poruszenie się na krześle owocowało głośnym pluskiem. Jeden rzut oka na salę wystarcza, by rozpoznać, kto z gości spał w kolebie, a kto w schronisku. Wszystkie stoliki zajęte przez kolebowiczów stoją w kałużach o przynajmniej dwumetrowej średnicy. Trzeba pomyśleć o powrocie na polską stronę, jest zimno, nic suchego do przebrania, ze dwie przesiadki po drodze, o obustronne zapalenie płuc u nieprzyzwyczajonego nietrudno. Panie kelner, dwie porcje parówek, dwie herbaty i dwie borowiczki. Andrzej protestuje, jako harcerz przyrzekał nie pić alkoholu do pełnoletniości. Pij byku, to lekarstwo, nie alkohol! Bez zapalenia płuc, a nawet zwykłego kataru się obyło. Na drugą przygodę z kolebą i ze sierpniowym śniegiem musiałem poczekać dość długo, do lata 2005. Ostatni sezon tatrzański Andrzeja to lato 1978, prawy filar Cubryny, Robakiewicz i klasyczna na Mnichu oraz trochę łatwiejszej turystyki. Dzień na Babiej Górze mija nam miło, jest i niespodzianka w postaci starego lisa, który obchodzi turystów na wierzchołku prosząc o jedzenie i pozując do zdjęć. Oczywiście dostał pół kanapki. Gdy pisałem te słowa czyniąc notatki, na podstawie których powstaje Kronika, słuchałem Evity Peron tj. Madonny słysząc jednocześnie w tle chrupanie kości po niedzielnym kurczaku. Tuż za otwartymi drzwiami posilał się spokojnie młody lis, odwiedzający nas regularnie. A godzinę wcześniej z jednej miski piły mleko razem jeż i kot, jeż był mały i dlatego kot nie uciekł. Następnego dnia, w poniedziałek Andrzej podrzuca Mieszka, Magdę i mnie do Zakopanego. Na Łysej Polanie żegnam córkę i wnuka prawie siedmiolatka, którzy ruszają na słowacką stronę, a ja kieruję się w stronę Roztoki. Magda planuje wyjazd z Mieszkiem kolejką nad Łomnicki Staw i nocleg w Chacie Zamkovskego, a później przejście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, kolejny nocleg w popularnej Terince i dotarcie do Roztoki via Lodową Przełęcz oraz Dolinę Jaworową. To bardzo ambitny plan zważywszy wiek Mieszka. Wtorek. Podchodzę z Roztoki do MOka i dalej ceprostradą aż do miejsca, gdzie pod progiem Doliny za Mnichem skręca ona pod kątem prostym w stronę Miedzianego. Tu schodzę ze szlaku kierując się w stronę Mnichowego Żlebu. Trawers okazuje się dość mozolny, bo jest mokro i ślisko, a zaćma daje znać o sobie. Wypracowany przez lata sposób chodzenia, polegający na tym, iż nie patrzę pod nogi, bo wcześniej zapamiętuję konfigurację terenu, zawodzi, zwłaszcza prawa noga nie zawsze trafia tam, gdzie powinna. Gdy dochodzę do podnóża wschodniej ściany Mnicha postanawiam zrezygnować z dalszego podchodzenia żlebem i przetrawersować do Mnichowych Stawków. Wysoko w ścianie wspinają ze trzy zespoły, należałoby iść szybko, bo jestem w tzw. strefie potencjalnego rażenia, gdyby coś na dół poleciało, a tu trzeba patrzeć pod nogi. Potem mokry, śliski i podcięty trawnik, znowu trzeba ekstra uważać. Nad stawkami zdegustowany problemami z widzeniem postawiam nie pchać się już dzisiaj do góry, a zejść po dłuższej sjeście do Roztoki. Środa. Trzeba chwycić byka za rogi i wprowadzić jakieś poprawki do sposobu postrzegania świata pod nogami. Znowu MOko, ceprostrada, Dolina za Mnichem. W odpowiednim miejscu opuszczam szlak wiodący na Wrota Chałubińskiego i rozpoczynam podejście na Zadnią Galerię Cubryńską. Dużo tam stromych trawek i piargu równie skutecznego jak dobre łożyska kulkowe, nie brakuje tam też maliniaków czyli want różnego wagomiaru. Stwierdzam z zadowoleniem, iż mój mózg szybko się uczy, z każdym metrem idzie mi się coraz lepiej, już nie muszę patrzeć uważnie pod nogi ani czaić się z postawieniem stopy. Nagle ciszę zakłóca hurkot spadającego gdzieś niedaleko kamienia. Tu kamienie rzadko kiedy spadają same, nikt w praktyce tu latem nie chodzi, a zatem pewnie włóczy się tu, pomiędzy ściankami po upłazkach kozica. Wyszukuję odpowiednie miejsce i siadam sobie wygodnie, zaczekam na nią. Upływa mniej, niż kwadrans i patrzymy na siebie z odległości kilkunastu metrów. Wchodzę na Zadnią Galerię Cubryńską, jedno z moich ulubionych miejsc w Tatrach. Pochyły taras, podcięty z dwóch stron, okolony od południa ścianami Cubryny. Piękny obelisk Zadniego Mnicha i najwyżej położony w Polsce zbiornik wodny, Zadni Mnichowy Stawek, pokryty teraz w ¾ lodem i śniegiem. Potem w dół, na Mnichowe Plecy i próg Doliny za Mnichem, radość z odzyskanej sprawności przy schodzeniu ze skalnych progów. Tego dnia siedmioletni Mieszko bije swój tatrzański rekord przechodząc przez Lodową Przełęcz i całą Dolinę Jaworową, spotykamy się wieczorem w Roztoce. Tydzień później melduję się w szpitalu. Dziwne uczucie być pacjentem, spędziłem wiele godzin i dni w różnych szpitalach, ale nie w roli pacjenta. Jedną z najzabawniejszych wizyt w szpitalu dobrze zapamiętałem. Sylwester, Ala ma dyżur w Sylwestra. Stawiam się w szpitalu z odpowiednim choć bezalkoholowym zaopatrzeniem i szczurem za pazuchą. Nowy Rok witamy na chirurgii, długi, jak na warunki szpitalne, stół, suto zastawiony wszelakim jadłem. Lekarze, pielęgniarki i zmęczony, bo długo operował w ostatnie godziny Starego Roku chirurg. Zbyt zmęczony, aby się całkowicie przebrać – na kurtce ślady krwi. Nasza szczurzyca skacząc po ramionach zebranych przy stole dopada chirurga i zaczyna czyścić mu uniform, pracowicie wygryzając zabrudzone kawałki materiału. Zmordowany chirurg odpręża się całkowicie i rycząc ze śmiechu dopinguje naszą podopieczną. Ostatni raz byłem pacjentem przez półtora dnia przed prawie sześćdziesięciu laty, gdy wycinano mi migdałek. Usuwanie zmętniałej soczewki za pomocą wiązki ultradźwięków i strumienia wody to nic przyjemnego, choć trudno to nazwać bólem. Gdy słyszę, jak pani doktor prosi siostrę instrumentariuszkę o podanie soczewki przechodzę swoistą metamorfozę przeistaczając się ze zwykłego pacjenta w pacjenta – fizyka. Rozumowanie jest proste: oko oświetlone jest prawie równoległą wiązką światła, soczewka powinna być skorygowana na nieskończoność, abym widział na odległość bez okularów, zatem po rozwinięciu się soczewki powinienem zobaczyć włókno żarówki, jeśli wszystko jest OK. I fajnie jest, widzę typowy kształt włókna oświetlacza. Już po fakcie, podczas badania kontrolnego częstuję moją lekarkę opowieścią o tych obserwacjach, ta po chwili zdziwienia konstatuje z zadumą: czasami lepiej o tym nie wiedzieć! Jakość widzenia prawym okiem jest zaskakująco komfortowa, zarówno co do rozdzielczości, jak i rozróżniania barw. Oczywiście nie do końca organizm radzi sobie z ciałem obcym w oku, większa wrażliwość na wiatr i światło, uczucie dyskomfortu po cięższej i dłuższej fizycznej pracy to cena za komfort widzenia. Jak czułem się w rodzinnym mieście, jeśli pominąć okoliczności związane z samym zabiegiem. Nieszczególnie. Trochę klaustrofobiczne uczucie zamknięcia w murach kamienicy lub wąwozie ulicy, brak linii horyzontu, powiewu wiatru, wielkomiejski zaduch i hałas. W całej rozciągłości mogłem odczuć, jak polubiłem nasz wiejski dom. W pewnym sensie przeszkadzała mi nawet anonimowość ludzi, których spotykałem w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem lat sześćdziesiąt. Opuszczam Łódź z dość długą listą – wyliczanką, czego i jak długo czynić mi nie wolno, w Rabce moja tutejsza okulistka ubarwia tę listę opowieściami o swoich pacjentach, którzy nie trzymali się tych reguł i co brzydkiego z tego wynikło. Jednym słowem mam robić za okulistycznego rekonwalescenta. Ostateczny test sprawnościowy funduję sobie w wigilię Święta Niepodległości wchodząc kolejny raz w tym sezonie na Babią Górę w niezłym tempie. Po latach w Furkotnej: Andrzej, Magda i Mieszko (2009).1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Jasne to jest ułatwienie, i jeśli potrzebuję to używam ale staram się iść "o własnych siłach" ale często spotykam się z tym że ludzie używają łańcuchów jak lin zjazdowych tylko bez uprzęży No zima to zima, jak jest zimno to rękawiczki warto ubrać :P1 punkt
-
Ja mam dwa komplety rękawic w sezonie letnim - Bezpalczaste na obie ręce oraz gumowane, rzeźnickie dla lepszej przyczepności na skałach/łapania mało przyjemnych obiektów ? Zimą, owszem często na bezpalczaste zakładam polarowe, z palcami, a nawet ocieplane i membranowe, gdy mam kontakt ze śniegiem.1 punkt
-
Sądzę że to raczej zależy od jakiś osobistych preferencji, bo ja tam lubię jak granit mi ręce masuje łańcuchów kurczowo staram się nie chwytać, bo jakoś im nie ufam w 100%, jedyne (dla mnie osobiście) zastosowanie rękawic to na ferratach, bo jednak czasem zdarza się że linka jest rozwarstwiona a pojedyńczy stalowy drucik wjeżdża w rękę jak w masło, oczywiście przy odpowiednim kącie to i rękawiczka nie pomoże, ale tu sądzę że mogą się przydać - ale to tak jak piszę, osobiste przemyślenia na temat :P1 punkt
-
Czyli jeśli jestem zarejestrowany w klubie wspinaczkowym to mogę sobie jako świadomy tatrołaz wziąść trochę szpeju i iść do Ciężkiej czy Kaczej i napierać np. na Ganek. Jak nie mam kwitka i liny w plecaku to jestem bydłem i jak usiądę grzecznie nad stawem to zniszczę ekosystem ? Jak mnie stać na vodcę to jestem super turystą a jak potuptam tą samą ścieżką ale bez kasy to jestem tym na b? Jeśli zejdę 50 metrów że szlaku to jestem be bo wystraszę zwierzątka a jak na drugi dzień zobaczę w tym samym miejscu pickupa to zwierzątks się nie wystraszą bo auto będzie miało za szybą pozwolenie wjazdu od TANAPu i taki miś sobie to przeczyta i już się nie boi bo to dobry człowiek przyjechał.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Cześć. Planuję trochę rozwinąć się w fotografii, a jestem w tym kompletnym laikiem. Możecie polecić jakieś strony/kanały z których będę mógł czerpać wiedzę i się czegoś nauczę ? Z góry dziękuję! ?1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@Agnieszka GP bardzo dziękuję za uśmiech przelany w tekst. Miło czytać takie komentarze. Cieszę się, że są postępy ze śląskim heh xd Tak trzymać.1 punkt
-
Śląski w przyrodzie. W drodze na Szpiglasową Przełęcz. Wiyrch w kożdy chałupie jest na górze. A tuki we Morskim Oku wiyrchy są kajsik łobok. Wiyrchy? Ja, kożdy musi mieć swoja hołda. Kiery dziwam się na takie siecza to ino bym po nich lotał. Niy bydymy jednak lecieć, pódymy sie po leku do tego lasa. Podziwej sie jako fest srogi tyn Mniszek. Spomni sie jak żeś był za bajtla i lotoł żeś na stróm. Psińco mi z tego zostało by poradzić cosi na tyn Mniszek. Mycka z palicy dla tych gor. Czuja sie jako pyrtek we tych wiyrchach, no i niy poradze nic na to. Zaglondomy na wiyrchy gor bo tako nasza natura. To je szpica, to je wiyrch łobok Wrót Chałubińskiego. Te gory som tu fest wysoki jak na ta okolica. Za czym to te ludzie tak sznupią? Żodyn niy jes tutej akuratny. My som w gościach i to je richtig prowdo. Dziwam sie i oby tylko żech niy ujechoł z tej cesty bo je dupno. Jak ci sam źle to idź na luft padoli. Tak sie znalozł furt łod swoi chałupy. Gory som piykne bez lato i bez zima. Co robisz we wolnyn czasie? Mosz jakiego ptoka? Dużo ludzi sie ruszo i nie mitrynży czasu. Najlypij jak se połazisz po wiyrchach. A jak se za dużo połazisz to po tym sie musisz legnonć. Latoś ta szolka jest do poł pełno. Tatermaniok niy śmie sie boć takich wiyrchów. To je kawoł Orlej Perci i trza sie kiedyś chycić tego szlaka bez lato. Tatermaniok bez zima to wiela tam niy poloto. Wiela to na zygorze? Nie siedź tela, pacz sie stracić! Coby coś widzioł we ty ćmie na wiyrchach.1 punkt
-
Bardzo przyjemnie się Pana czyta. Lekkość pisania, nienachalny styl opisywania otoczenia a przede wszystkim to co mnie w szczególności ujmuje to taki nazwałbym to "osobowy bezosobowy" przekaz informacji. Niby ktoś w środku tam jest ale tak jakby stoi obok. No i te zdjęcia, jak za starych dobrych czasów, unikatowe. No rewelacja, czapki z głów.1 punkt
-
@Natalia D następne? oby jak najszybciej. Gdybym mógł to bym jeździł w góry codziennie xd. @Agnieszka GP @Mili Wi dziękuję za pozytywne słowa. Cieszę się, że mogę komuś dać trochę uśmiechu.1 punkt
-
Wojna pod Tatrami. Wysoka nad Spytkowicami 1939 – pro memoria. Kampania wrześniowa 1939 roku Tatry oszczędziła – główne siły niemieckie ruszyły na Jabłonkę i dalej, wojska slowackie wkroczyły na teren Polski przez most na Białce na Łysej Polanie. Z przewodnika W.H. Paryskiego: Zawratowa turnia lewą częścią wsch,. ściany, droga nadzwyczaj trudna (techniką hakową), skały miejscami kruche, 2 ½ godziny. Pierwsze przejście: Zdzisław Dziędzielewicz, Stanisław Wrześniak, 1 IX 1939. Obaj wspinacze słyszeli z dala „grzmoty” czyli odgłosy artylerii, ale sądzili, iż to burza. Miałem ten honor, że danym mi było obu ich poznać. Dość często odwiedzamy Suchą Beskidzką, a konkretnie przychodnię reumatologiczną w tamtejszym szpitalu. Wiele dni spędzonych w Tatrach, wspinaczki, biwaki w ciężkich warunkach, dźwiganie ciężkich plecaków dały mi z biegiem czasu typowy efekt – procesy zwyrodnieniowe dłoni i stawów biodrowych pozostawiając o dziwo stawy kolanowe i skokowe w dobrym stanie. Do Suchej jeździmy przez Podwilk, Spytkowice, Wysoką i Jordanów. Wysoka to wieś położona jest na wysokości około 525 m n.p.m. na płaskim wzniesieniu w zakolu Skawy, miejsce urodzenia Józefa Stolarczyka, pierwszego zakopiańskiego proboszcza. Biała sylwetka usytuowanego na jej wzniesieniu jest doskonale widoczna z oddali. Siedemdziesiąt jeden lat temu tą trasą podążało wiele pojazdów mechanicznych trochę cięższych od naszej Laguny – szło tędy wyprowadzone z Orawy uderzenie wojsk niemieckich, które miało oskrzydlić od południa Armię Kraków generała Szylinga. Dlaczego tędy? Bo Przełęcz Spytkowicka jest łatwo dostępna, a tereny nad Spytkowicami, otwarte i miernie nachylone są idealne do rozwinięcia natarcia czołgów. W pierwszym dniu wojny rokady Jordanów – Skomielna Biała – Chabówka broniły dwa bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza i batalion Obrony Narodowej złożony z górali, często w zaawansowanym już wieku, odzianych w cywilne ubrania, jedynie opaski na ramieniu i powtarzalne karabiny odróżniały ich od cywili. Wsparcie mizerne, bateria armat 75 mm. W tej sytuacji generał Szyling rzuca natychmiast spod Krakowa na południe swój odwód operacyjny, 10 brygadę kawalerii płk Stanisława Maczka z zadaniem zatrzymania nieprzyjaciela w dolinach Beskidu Wyspowego. Zadanie jest karkołomne, gdyż w kierunku Krakowa prze zagon pancerno – motorowy w składzie 2 dywizji pancernej (322 czołgi) i 3 dywizji strzelców górskich (62 czołgi), co daje stosunek sił co najmniej 10 do 1 na korzyść Wermachtu, a przyjmuje się zwykle, iż już trzykrotna przewaga zapewnia sukces w natarciu. Na szczęście 10 Brygada Kawalerii pomimo swej konnej nazwy jest pierwszą w Wojsku Polskim brygadą w pełni zmotoryzowaną, choć słabo wyposażoną w czołgi (2 kompanie). Rzecz zabawna, po obu stronach, polskiej i niemieckiej, walczyć będą dwa pułki o identycznej nazwie: 10 pułk strzelców konnych i w obu tych pułkach nie ma ani jednego konia. Pułki te spotkają się na polu bitwy jeszcze raz, po pięciu latach na francuskiej ziemi. Pierwsze natarcie niemieckie na Wysoką nad Spytkowicami to właściwie rekonesans, naciera piechota z niewielką ilością czołgów, kopiści i górale odrzucają przeciwnika z powrotem do Spytkowic. Drugie natarcie jest już groźne, dwa rzuty czołgów, piechota, wsparcie kilku dywizjonów artylerii. Ale w międzyczasie na grzbiet Wysokiej wyjeżdża szwadron 9 armat przeciwpancernych, dowodzony z fantazją przez porucznika Wiesława Leliwę – Kiersza: cygaro w ustach i monokl w oku. Trzy lata przed wybuchem wojny Polska zakupiła w firmie Bofors 300 armatek ppanc. kalibru 37 mm i licencję na ich produkcję w kraju. Do września 1939 roku wyprodukowano w Polsce 900 sztuk tej broni, ale i wyeksportowano do Anglii, Hiszpanii i Rumunii 250 sztuk. Kaliber tej armaty był niewielki, ale jej pociski przebijały pancerze wszystkich czołgów niemieckich z tego okresu. W ślad za szwadronem przeciwpancernym podążają ułani z 24 pułku, zmotoryzowanego oczywiście, podciągana jest też artyleria 16 dywizjonu. Zwróćmy uwagę na znamienny fakt, 10 brygada kawalerii została zmotoryzowana wiosną 1937 roku, mniej więcej w tym samym czasie trafiają do niej Boforsy 37 mm. Dwa lata to bardzo krótki okres czasu na przeszkolenie brygady. 2 września 1939 roku na jednego Boforsa na Wysokiej przypada od 10 do 20 niemieckich czołgów. Wysoka pada pod wieczór, lecz nieprzyjaciel traci na pewno 45 czołgów, natarcie traci impet. Szwadron porucznika Kiersza ponosi ciężkie straty, otoczone działony walczą aż do końca, do momentu, kiedy zostają rozjechane przez czołgi. Ale sześć armat wycofuje się z Wysokiej i dołącza do brygady. Por. Kiersz zostaje odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, taki sam krzyż zostaje nadany pośmiertnie kapralowi Wincentemu Dziechciarzowi, który ze swoim działonem zniszczył siedem niemieckich czołgów, po czym zginął w ogniu trzech innych czołgów, nacierających równocześnie z trzech stron. 10 Brygada Kawalerii walczy w Beskidzie Wyspowym pięć dni i pięć nocy, redukując tempo natarcia niemieckiego zagonu do 4 – 5 kilometrów dziennie, choć ze sztuki wojennej wynikałoby, iż powinna ona zostać rozbita najpóźniej drugiego dnia walk. Przytoczę jeszcze jeden przykład skuteczności wrześniowej kawalerii, tym razem, dla równowagi, konnej, niezmotoryzowanej. 1 września 1939 roku lewe skrzydło Armii Łódź było osłaniane przez Wołyńską Brygadę Kawalerii płk Juliana Filipowicza. Tego dnia brygada ta stoczyła bitwę 23 kilometry na pn.-zach. od Częstochowy, zwaną Bitwą pod Mokrą. Przeciwnikiem ułanów była 4 dywizja pancerna, licząca 341 czołgów i wspierana przez bombowce nurkujące Sztukas. Jej dowódcą był nie byle kto, generał Georg-Hans Reinhardt, który później zyskał opinię jednego z najzdolniejszych dowódców wojsk szybkich. To jego czołgi odegrały istotną rolę w tłumieniu Powstania Warszawskiego – dowodził on wówczas Grupą Armii „Środek”. Podobno liczby nie kłamią, ograniczę się do przedstawienia strat obu stron w Bitwie pod Mokrą. Wołyńska Brygada Kawalerii straciła około 500 żołnierzy (zabitych, rannych, zaginionych), 5 dział, 4 armaty ppanc. Boforsa. 4 dywizja utraciła od 100 do 150 czołgów i samochodów pancernych (w tym samych czołgów od 62 do 76) i kilkuset żołnierzy i odzyskała zdolność bojową dopiero po dwóch dniach. Jakie były dalsze losy bohaterów spod Wysokiej i 10 Brygady Kawalerii? Po zdradzieckim ataku Armii Czerwonej brygada, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza przechodzi na Węgry, skąd po internowaniu przecieka do Francji, do formującej się armii generała Sikorskiego. Do Francji trafiają między innymi sztandary jej podstawowych pułków – 24 Pułku Ułanów i 10 Pułku Strzelców Konnych, co w myśl i zwyczaju, i prawa zapewnia ciągłość istnienia tych jednostek. Armia generała Sikorskiego formuje się głównie w Ośrodku Zapasowym w Coëtquidan w Bretanii. Stanisław Maczek, już jako generał próbuje zrealizować swoje największe marzenie, stworzyć dywizję pancerną. Czas i miejsce na to są nieodpowiednie, na przeszkodzie staje powszechna wiara Francuzów, wbrew wszelkiej logice, w Linię Maginota i traktowanie z góry, z pobłażaniem, żołnierzy pobitej, wrześniowej armii. Ostatecznie powstaje niepełna, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, której szybko kończy się paliwo i amunicja podczas wszechobecnego podczas kampanii francuskiej 1940 roku chaosu. Marzenie generała spełni się dopiero w Anglii, gdzie powstaje 1 Dywizja Pancerna o imponującym składzie: 885 oficerów, 15210 podoficerów i szeregowców, 381 czołgów, 4000 pojazdów mechanicznych. W składzie dywizji odnajdujemy znajome pułki – 24 ułanów i 10 strzelców konnych, a także 10 brygadę kawalerii pancernej. Z kolei w 3 brygadzie strzelców zmotoryzowanych jest batalion strzelców podhalańskich dziedziczący tradycje Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, walczącej w roku 1940 pod Narvikiem. Pierwsza bitwa dywizji to bitwa pod Falaise w Normandii (7 – 22.VIII.1944), decydująca o ostatecznym sukcesie D – day, czyli desantu na plażach Normandii. Początek bitwy jest niepomyślny dla Polaków i ich towarzyszy broni z II Korpusu Kanadyjskiego. Dowodzący w tej bitwie marszałek Montgomery, lord czy też wicehrabia of El-Alamein, dufny w swą sławę pogromcy Afrika Korps, popełnia szkolny błąd odsłaniając skrzydło, na którym Kanadyjczycy i Polacy szykują się do natarcia. Niemcy, dobrze uzbrojeni w najlepsze w tej wojnie działa przeciwpancerne 88 mm hulają, jak mogą na odsłoniętym skrzydle, polska dywizja traci 32 czołgi jeszcze przed ruszeniem do natarcia. Tu komentarz natury technicznej. Działo 88 mm zaprojektowane zostało jako działo przeciwlotnicze, ale szybko okazało się, iż jest ono również świetną bronią przeciwpancerną, działa te montowano również w pojazdach pancernych, między innymi w czołgach typu Tygrys. Działa te były w stanie niszczyć podstawowe czołgi alianckie, amerykańskie Shermany z dystansu 2000 metrów, podczas gdy Sherman mógł oddać skuteczny strzał do Tygrysa z odległości 400 metrów. Dlatego też tzw. przelicznik taktyczny dla Tygrysa wynosił 4 do 5 czołgów typu Sherman. Drugiego dnia bitwy dobiega kresu żołnierski szlak bohatera spod Wysokiej – z monoklem w oku i cygarem w ustach ginie major Wiesław Leliwa – Kiersz, kawaler Krzyża Srebrnego Virtuti Militari, francuskiego Croix de Guerre, trzykrotnego Krzyża Walecznych. Ale wnet przychodzi pora rewanżu, doborowe jednostki niemieckie zostają okrążone. Montgomery powie po bitwie: Niemcy byli jakby w butelce, a polska dywizja była korkiem, którym ich w niej zamknęliśmy. W kotle Falaise Polacy spotykają starych znajomych z września 1939 roku, niemiecką 2 Dywizję Pancerną, której czołgi nacierały na Wysoką – z potrzasku wymknie się tylko jeden jej batalion i to batalion piechoty, bez czołgów i artylerii. Ostatnią fazę bitwy dobrze ilustrują słowa płk Franciszka Skibińskiego, szefa sztabu 10 brygady w kampanii wrześniowej, później kolejno dowódcy 10 pułku strzelców konnych i 3 brygady strzelców zmotoryzowanych. 20 sierpnia o świcie na stanowiska 10 pułku strzelców konnych uderzyła ze szczególną zajadłością jakaś bardzo silna Kampfgruppe z poważną ilością czołgów. Strzelcy konni przypuścili Niemców na bliską odległość, a później rozpoczęli straszny ogień ze swoich pięćdziesięciu dział (czołgowych) i stu kaemów. W ciągu paru minut wszystkie niemieckie czołgi zamieniły się w słupy czarnego dymu, a trupy grenadierów pancernych setkami zasłały przedpole. Pozostali zalegli pod ogniem. Całe plutony i kompanie zaczęły podnosić białe flagi. Kupy Niemców z podniesionymi rękoma szły do niewoli. Oficerowie odrzucali demonstracyjnie pasy z pistoletami, ale nie podnosili rąk. Pośród nich, w monoklu, w czerwonych lampasach szedł dowódca II Korpusu Pancernego generał Otto Elfeldt. Koniec szlaku bojowego 1 Dywizji ma też w sobie coś z symbolu – Polacy zajmują główną bazę Kriegsmarine w Wilhelmshaven. Na łuku bramy portowej wita ich polski orzeł, zdjęty w 1939 roku z budynku Dowództwa Floty w Gdyni i przywieziony do Wilhelmshaven jako trofeum. Dziś orzeł ten znajduje się w Instytucie Sikorskiego w Londynie wraz z niemieckim orłem, który zdobił gniazdo niemieckiej floty. Jeszcze raz o rewanżach. Żołnierze generała Sikorskiego traktowani byli we Francji, zanim nastąpiła niemiecka ofensywa, z pobłażaniem i lekceważeniem jako żołnierze pobitej armii. W końcu lutego 1945 roku generał Maczek zostaje zaproszony, wraz ze szwadronem honorowym dywizji do Paryża na uroczystość dekorowania kilkunastu polskich żołnierzy. Dekoracji dokonał szef Sztabu Głównego pod Łukiem Triumfalnym na Place de l’Etoile przed frontem batalionu honorowego Garde Nationale i w obecności tłumów ludności. Następnie Maczek został przyjęty przez generała de Gaulle, który podziękował za dokonania polskiej dywizji na ziemi francuskiej. W Paryżu generał Maczek składa też wizytę pułkownikowi Legii Cudzoziemskiej, Andrzejowi Poniatowskiemu, w swoim czasie szefowi sztabu generała Girard (współzałożyciel ruchu Wolnych Francuzów), oficerowi łącznikowemu generała Eisenhowera, weteranowi wojny z bolszewikami w roku 1920. Andrzej Poniatowski jest księciem z linii Poniatowskich di Monte Rotondo, której założycielem był książę Stanisław Poniatowski, bratanek króla Polski. Maczek wypełnia smutny obowiązek dowódcy, wręcza ojcu Krzyż Srebrny Virtuti Militari, nadany pośmiertnie jego synowi, Andrzejowi Poniatowskiemu. Andrzej Poniatowski junior zgłosił się do Maczka w obozie w Coëtquidan i przepraszając, iż nie mówi po polsku, ale serce ma z pewnością polskie, poprosił o przyjęcie do polskiego wojska. Przeszedł następnie jako dowódca plutonu czołgów całą kampanię aż do Holandii, gdzie zginął na czele swojego plutonu zagradzając bardzo dzielnie drogę wypadowi niemieckiemu. Pora teraz na łyżkę dziegciu. 5 września 1939 roku mój ojciec otrzymuje przydział do oddziału ochraniającego trasę ewakuacji rządu polskiego, 18 września przekracza granicę polsko-rumuńską w Zaleszczykach i zostaje internowany. W październiku ucieka z obozu i zgłasza się do konsulatu RP w Bukareszcie, gdzie otrzymuje paszport konsularny cywilnego uchodźcy i przydział do miejscowości Slatina - Olt – do końca lutego 1940 roku bierze tam udział w organizowaniu ucieczek polskich żołnierzy z obozów i przerzucaniu ich do armii generała Sikorskiego we Francji. W marcu sam opuszcza Rumunię i przez Jugosławię oraz Włochy przekrada się do Francji. Francuskim przydziałem ojca staje się Dowództwo Ośrodka Zapasowego w Coëtquidan w Bretanii. W owym czasie na mocy porozumienia między rządami Polski i Francji obywatele polscy, przebywający na terenie Francji podlegają poborowi do armii polskiej. Jednocześnie sojusznik III Rzeszy, Związek Sowiecki poprzez swoje agentury na zachodzie propaguje hasło: Rzuć karabinem o bruk! I od czasu do czasu ojciec odbiera za pokwitowaniem z rąk francuskich żandarmów polskich komunistów w kajdankach. Wiwat kawaleria! Na czym polega fenomen polskiej kawalerii? Cofnijmy się wstecz, aż do czasu zakończenia wojen polsko – moskiewskich pokojem w Polanowie Roku Pańskiego 1634. Rzeczpospolita Obojga Narodów liczyła sobie wówczas ni mniej ni więcej, tylko prawie milion kilometrów kwadratowych, a jej granice chronione były w czasie pokoju przez kilka tysięcy żołnierzy. W razie zagrożenia w przeciągu kilku tygodni można było zmobilizować jakieś dodatkowe kilkanaście tysięcy, do tego dochodziły prywatne armie magnatów, wartość bojowa tzw. pospolitego ruszenia była już wtedy bardzo, a bardzo dyskusyjna. Ten stan rzeczy zapewniał ewentualnemu agresorowi znaczną przewagę liczebną. Przeciwnicy Rzeczpospolitej byli niezwykle zróżnicowani pod względem wojskowym, doskonale zorganizowana i dowodzona piechota typu zachodnio – europejskiego, elastyczni w walce Kozacy, lotne czambuły Tatarów, doskonali jeźdźcy tureccy i budzący postrach janczarzy. Rozmiary terytorium i szczupłość sił własnych przemawiały za manewrem i szybkością, mniej za siłą ognia, bo artyleria, a często i piechota nie były w stanie dotrzeć na czas na pole bitwy, różnorodność przeciwników wymagała elastyczności i niestosowania się do sztywnych schematów oraz użycia różnorodnego uzbrojenia. Gdy w Europie Zachodniej proces szkolenia zawodowego żołnierza zaczynał się w wieku siedemnastu, osiemnastu lat to do tradycji wielu domów szlacheckich należała nauka żołnierskiego rzemiosła od dzieciństwa, co owocowało w wieku dojrzałym niezwykłym mistrzostwem. Genialną odpowiedzią na potrzeby obrony Rzeczpospolitej stała się husaria, mająca nie do końca zasłużoną opinię jazdy ciężkiej i elitarnej. Porównajmy ciężar uzbrojenia ochronnego w ciężkiej rajtarii i husarii –waga zbroi ciężkiego rajtara dochodziła do 22 kilogramów w przeciwieństwie do 7 - 8 kilogramowej zbroi husarza. Z elitarnością w sensie tzw. dobrego urodzenia też różnie bywało, zachowały się np. królewskie listy przypowiednie, w których zalecano zaciąganie do chorągwi żołnierzy sprawnych i doświadczonych bez różnicy stanu i kondycji. Zdarzało się też, iż szlachcic niezaliczany do tzw. posesjonatów posyłał swego syna do chorągwi z pocztem, w którym znajdował się syn włościanina, dobrze mu znany, sprawny i silny. Jeśli ów syn włościanina dobrze się spisywał w kolejnych wojnach i zebrał znaczne łupy, to albo go przypuszczano do klejnotu szlacheckiego albo nikt go o indygenat nie pytał, bo nie byłoby to bezpieczne dla pytającego. Szarża husarii w swej ostatniej fazie to natarcie w pełnym galopie dwu lub trzech szeregów bardzo ścieśnionych, mało sprawny husarz w takim szyku sprawiał realne zagrożenie dla swoich sąsiadów, a na to nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał przyzwolenia, stąd też elitarność husarii polegała przede wszystkim na mistrzowskiej sprawności w boju. Po pewnym czasie to się zmieniło, ale to już nie była ta sama jazda, co poprzednio. Husaria kojarzy się przede wszystkim z kopiami, koncerzami i szablami nie licząc oczywiście husarskich skrzydeł, o które do dnia dzisiejszego spierają się historycy wojskowości: paradna ozdoba czy rzecz przydatna w bitwie. Ale husarzom nie raz i nie dwa zdarzało się bronić w warownym obozie, gdzie kopia i koncerz były całkowicie nieprzydatne w przeciwieństwie do ciężkiego muszkietu, zwykle wożonego na taborowym wozie. Już w roku 1624 hetman Stanisław Koniecpolski nakazywał husarzom stawianie się na wojnę z muszkietami. Gdy po udanej szarży szyki wroga zostawały przełamane husarze ruszali w pościg za rozbitym nieprzyjacielem, wówczas w rękach niejednego husarza niezwykle skuteczną bronią dzięki swej szybkostrzelności był łuk, sprawny jeździec potrafił wypuścić do dwunastu strzał na minutę. Husaria jako formacja wojskowa ustanowiła swoisty rekord – przez 125 lat nie przegrała ani jednej bitwy, w której uczestniczyła, choć przeważnie walczyła z przeciwnikiem kilkakrotnie liczebniejszym.1 punkt
-
1 punkt
-
Powiem Ci szczerze, że Cię rozumiem xd Jako chłop ze śląska wygodniej mi godoć ale jak mam coś szkryfnąć to już trza się zastanowić. Sporo się nauczę i przypomnę samego siebie. Dziękuję @Tatromenza subiektywną opinie hehe. @Agnieszka GP Tobie również dziękuję za miłe słowa. Ucieszyłem się jak to przeczytałem.1 punkt