Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    ak to z dziewczynami w Tatrach bywa. Część II.
    Propozycja czy licentia poetica?
    Dwa dni po wycofie z grani Cubryny wychodzimy na spacer do Doliny za Mnichem we troje, Gaba, Janusz i ja. W dolince Janusz stwierdza, iż ma pewien pomysł i rusza samotnie w stronę Mnichowych Stawków. Gaba i ja podchodzimy na Wrota Chałubińskiego przygarniając po drodze jakąś samotną dziewczynę. W wietrze i mgle, moczeni do czasu do czasu gęstą mżawką, w temperaturze bliskiej zeru pniemy się granią na Szpiglasowy Wierch. Gdy stoimy na wierzchołku silniejszy podmuch wiatru rozgania na chwilę mgłę i ukazują nam się w dole Ciemnosmreczyńskie Stawy. Towarzysząca nam dziewczyna wypowiada wówczas dość zaskakujące, jak na te warunki słowa: Tu mogłabym żyć i rozmnażać się.
    Dziewczyna we mgle
    Sierpień 1991 nie należał do pogodnych – po wyższych partiach włóczyły się mgły, bywało zimno, nawet bardzo, opady były częste. To kolejny rok, w którym naszą bazą jest schronisko w Roztoce. Początek pobytu w Tatrach to ciułanie kondycji poprzez włóczenie się po reglach i szlakach turystycznych w nienajlepszej pogodzie. Wreszcie pogoda się poprawia i w odstępie trzech dni wchodzę na Cubrynę i Mięgusza przez Siodełko w Filarze. Mijają kolejne dwa dni i znowu rano przy niezbyt pewnej pogodzie opuszczam Roztokę. W MOku pogoda jeszcze gorsza, mgły gęstnieją i schodzą coraz niżej. Idę nie śpiesząc się ceprostradą, odbijam w lewo do Mnichowego Żlebu, wchodzę kolejno na Małą i Wielką Galerię. Tu widoczność spada do piętnastu mniej więcej metrów, co prawdę powiedziawszy w niczym mi nie przeszkadza, a nawet ma swój urok, jest kameralnie. Tuż pod skałkami, gdzie kończy się Galeria dostrzegam skuloną, zziębniętą dziewczynę i trzy leżące na piargu plecaki.
    - Dziewczyno, kto cię tu zostawił?
    - Koledzy poszli na szukać drogi na Cubrynę, powiedzieli, że to męska rzecz.
    - To bez sensu, poradzisz sobie na Cubrynie, poco masz tu marznąć, a plecaków nikt
    tu nie ukradnie, chodź ze mną.
    Dziewczyna i chciałaby i boi się. Ostatecznie po chwili wahania chęć „zdobycia” Cubryny zwycięża i ruszamy razem w górę, trochę łatwej wspinaczki po skałkach, przewinięcie się przez niski próg w żlebie i już jesteśmy w piarżysto-szutrowo-skalistym korycie wyprowadzającym wprost na Hińczową Przełęcz. To niezbyt przytulne miejsce, zwłaszcza w gęstej mgle i dla nowicjuszy, każdy niewprawny krok grozi parometrowym osunięciem się wstecz, ale dziewczę radzi sobie nieźle nie sprawiając mi jakichkolwiek kłopotów, wystarczają same wskazówki, jak ma się poruszać w tym terenie. Tuż pod przełęczą z mgły wyłaniają się sylwetki dwóch dzielnych mołojców – są kompletnie zaskoczeni, a ponadto dowiadują się, iż teraz oni będą czekać na koleżankę. Wchodzimy na Cubrynę, krótki odpoczynek i rozpoczynamy zejście, jest ślisko, jest i ekspozycja, instruuję dziewczynę będąc jednocześnie gotowym na to, aby wyhamować w zarodku jej ewentualny upadek. Na przełęczy dziewczyna stwierdza:
    - Pan to musi pracować na wyższej uczelni.
    – Skąd to wiesz?
    – Bo pan ma takie podejście.
    Tego lata jeszcze dwukrotnie jestem na Cubrynie. W równie zimny i mglisty dzień wchodzę samotnie w Zachód Abgarowicza tnący na ukos ścianę Cubryny nad Zadnią Galerią Cubryńską. W swoim czasie Magda schodziła tym zachodem w zespole czwórkowym, konkluzją tego zejścia były jej słowa wypowiedziane do mnie: Tata, na Abgarowicza idź solo, broń Boże z kimś! I rzeczywiście, gdzieś już wysoko na zachodzie wyłamują się pode mną dwa solidne bloki. Nie ze mną te numery, starego wróbla nie weźmiesz na plewy – przesiadam się dostatecznie szybko na inne stopnie, a bloki lecą po zachodzie dobre sto metrów, zanim zmienią kierunek w powietrze i uderzą w piargi. Jestem już na grani, do wierzchołka jeszcze daleko, a pogoda kiepska. Ilekroć tędy szedłem to trzymałem się ostrza grani, teraz postanawiam przyspieszyć wejście na pik obchodząc jej stromszą część. Trafiam, jak kulą w płot, z jedynki robi się najpierw dwójka, a potem i trójka, w dodatku krucha, co istotnie spowalnia mi wspinaczkę zmuszając do ekstra uwagi.
    Trzy dni później schodząc z Mięgusza odwiedzam przy okazji i Cubrynę.
    Jak to psyche siada w górach
    W czasach, gdy naszą bazą była Roztoka tradycyjnie jednym z pierwszych spacerów kondycyjnych było obejście wokoło Doliny za Mnichem. Podczas jednego z takich spacerów, będąc już na Mnichowych Plecach spostrzegam samotną sylwetkę kogoś, wychodzącego właśnie ze Żlebu Mnichowego na Małą Galerię. Po niedługim czasie spotykamy się na Zadniej Galerii – dwudziestoparoletnia dziewczyna i ja. Wydawać by się mogło, iż nie powinienem się w Tatrach dziwić niczemu, a jednak słowa dziewczyny dziwią mnie tym razem: Proszę pana, jak tu wrócić do znakowanego szlaku? Jakim cudem tu dotarła, jeśli teraz ma takie wątpliwości? Wskazuję jej wyraźną i wygodną perć sprowadzającą do ceprostrady, bez porównania dogodniejszą od przebytej przez nią drogi. Dziewczyna jednak nie zdradza najmniejszej chęci do samodzielnego zejścia, pyta mnie, dokąd się udaję. Zakreślam dłonią trasę planowanego zejścia – prezentuje się ona całkiem niezachęcająco, w odpowiedzi słyszę: Czy mogę pójść z panem?. Sprawa jasna, odporności psychicznej starczyło tylko do tego miejsca. Sprawności fizycznej za to można było jej pozazdrościć, ani razu nie straciła równowagi czy bez względu na to, czy schodziliśmy po maliniakach, stromych trawach czy ruchomym piargu.
    Rozstrzygający argument
    Przełom kwietnia i maja, śniega kupa, nawisy tu i ówdzie parometrowe, słoneczko przygrzewa. Lawinki firnowe niby niepozorne, ale groźne, schodzą coraz częściej i dalej. Lawirując w terenie docieram w zejściu do znakowanego szlaku, a tam czworo zapewne studentów gotuje się do ekskursji po moich śladach w górę. Tłumaczę im niestosowność tego zamiaru operując logicznymi argumentami – na próżno, zaczynają podchodzić. Gdy są już ze trzydzieści metrów od szlaku rzucam za nimi te oto słowa: Chcecie iść to idźcie, ale dziewczynę zostawcie, bo ładna i jej szkoda. O dziwo zawracają.
    Zalotna dziewczyna na Galerii
    Idziemy na Cubrynę przez Kwiatki czyli przez Siodełko w Filarze Mięgusza i trawersem przez jego północną ścianę. Jest nas troje, Ala, Gero i ja. Na Wielkiej Galerii spotykamy samotną dziewczynę, jest zgrabna i zgrabnie pokonuje rozległe piarżysko. Zagaduje nas, czy idziemy na Mięgusza, była tam kiedyś z ojcem i nie jest pewna, czy odnajdzie teraz drogę. Gdy z mojej strony pada przecząca odpowiedź zaczyna prawie mnie uwodzić ku uciesze Ali. Masz dziewczyno pecha, dziś nie jestem tu sam.
    Nie obawiam się o dziewczynę, z Cubryny bez problemów będziemy mogli śledzić jej postępy w drodze na Mięgusza, nie raz zdarzało mi się na odległość kilkuset metrów naprowadzać błądzących na właściwą drogę gromkimi okrzykami, w razie czego można i ją osadzić na miejscu odpowiednim okrzykiem, a potem dojść do niej i wyplątać ją z kłopotów. Nie musimy interweniować, dziewczyna radzi sobie całkiem nieźle, popełnia jeden czy dwa błędy, ale szybko je naprawia.
    Zając na Magistrali (turystycznej)
    Każdy z miłośników lekkiej atletyki zna pojęcie zająca na bieżni. Niezorientowanym wyjaśniam, iż jest to zawodnik lub zawodniczka, której zadaniem jest poprowadzenie wstępnej fazy biegu w szybkim tempie, aby ułatwić faworytowi tego biegu np. pobicie rekordu. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, wybrałem się z Roztoki na długi spacer, przejście na słowacką stronę, autobusem do Starego Smokowca, wjazd kolejką na Siodełko czyli po słowacku Hrebieniok. Dalej Magistralą Turystyczną do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, Polski Grzebień, Dolina Białej Wody i powrót do Roztoki.
    Na Siodełku panuje już upał, na Magistrali, wśród kosówki jest gorąco i parno, wlokę się beznadziejnie, mam wszystkiego dosyć. Nagle mijają mnie chłopak i dziewczyna, chłopak jak chłopak, ale dziewczyna… Wzrost jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów, nogi do samej szyi, musiała coś rozsądnego trenować, na przykład pływanie, bo ładnie się rysują długie mięśnie. Wyprzedzili mnie i prawie znikli, tak szybko szli. Przypomniałem sobie instytucję zająca i stwierdziłem, iż jest to zając z punktu widzenia estetyki doskonały, po czym zacząłem podkręcać tempo marszu. Doszedłem do nich i dobrałem odpowiednio dyskretny dystans zapominając oczywiście o upale i własnym lenistwie. Gdy Magistrala zaczęła opadać w dół ku Śląskiemu Domowi wyprzedziłem mojego zająca, do schroniska nie wstępowałem, bo nie lubię w Tatrach budynków typu wielka płyta i zameldowałem się na Polskim Grzebieniu o całkiem przyzwoitej porze.
    O wpływie braku urody napotkanych na szlaku turystek na szybkość poruszania się w terenie wysokogórskim – temat godny doktoratu w Zakładzie Teorii Alpinizmu AWF w Krakowie, dedykowane koledze Matuszczykowi
    Kolejna eskapada południe – północ w kapiącym z nieba upale, tym razem na trasie Roztoka – Stary Smokowiec – Siodełko – Pięć Stawów Spiskich – Lodowa Przełęcz – Dolina Jaworowa – Roztoka. W Dolinie Małej Zimnej Wody dość tłumnie, dolina piękna, dzionek też, ale spotykane co rusz wycieczki Angielek gwałcą moje poczucie estetyki. Skąd u licha tyle się ich wyroiło? Czyżby królowa Elżbieta incognito raczyła odwiedzić Tatry i wydaje garden party bez garden w Terince? Decyduję się na krok co nieco desperacki, ściągam koszulę, pakuję ją do plecaka i ruszam co koń wyskoczy w górę doliny licząc dla kawału mijane na ścieżce persony bez różnicy płci, wieku i urody. Po niespełna godzinie zatrzymuję licznik nad najbliższym Terince stawem, stan licznika dość imponujący – wyprzedziłem 243 osoby. Zdejmuję plecak i rozsiadam się wygodnie na połogiej, skalnej płycie. Wtem coś przykuwa moją uwagę i sączy strumyk niepokoju, czyżbym doznał udaru słonecznego? Rzecz w tym, iż mój plecak ma kolor niebieski, a oglądany przeze mnie od tyłu wydaje mi się całkiem biały. Pociągnięcie po nim palcem wyjaśnia sprawę i przynosi ulgę, jestem zdrowy, plecak jest niebieski, ale pokrywa go od strony pleców warstwa piany, którą ubiłem na spółkę z upałem podczas podchodzenia.
    Podziękowania nad Wielkim Furkotnym Stawem Wyżnim
    Mija kilka lat i kolejny raz dopada mnie upał, dla odmiany w Dolinie Furkotnej, na której najwyższym piętrze mam zamiar zabiwakować. Kolejny raz powtarza się ta sama historia, szedłem tędy pierwszy raz czterdzieści lat temu, byłem w świetnej formie, mięśni miałem o tyle więcej, co teraz tłuszczu i niosłem na plecach może z pięć kilogramów zamiast dwudziestu. Podchodzę w tempie na cztery, czterdzieści minut dość szybkiego marszu, a potem dziesięć minut odpoczynku. Od pewnego momentu podczas odpoczynku mija mnie młoda dziewczyna, za kilka lub kilkanaście minut ja ją mijam, gdy siedzi na wancie i odpoczywa. Na górnym piętrze doliny z jej ust pada pod moim adresem następująca kwestia: Jestem tu tylko dzięki panu. Już dawno chciałam zrezygnować, ale jak zobaczyłam pana z tym wielkim plecakiem to doszłam do wniosku, że ja też mogę iść dalej.
    Następnego dnia rano w dolinie panowało przeraźliwe zimno, wiał dokuczliwy wiatr i siekł lodowatym deszczem, maliniaki były śliskie, jak gdyby ktoś je namydlił – spakowałem plecak i ruszyłem w dół.
    Pod kim się lód na MOku łamie
    Spod Miedzianego schodzi nad Morskie Oko wybitny żleb zwany Szerokim, nazwa jak najbardziej adekwatna. W jego przedłużeniu wcina się w jezioro mały półwysep, częściowo trawiasty, a po części porosły kosówką nazywany na mapach Małym Piarżkiem. Nasza generacja zwykła jednak go nazywać Półwyspem Miłości od funkcji, jaka pełnił w czasach burzy i naporu. Parę lat temu w kwietniowy, wyjątkowo ciepły dzień schodzę Szerokim Żlebem, jako że śnieg był w nim wtedy bardzo stabilny, aż na ów półwysep. Nie bardzo mi się uśmiecha kopanie w mokrym śniegu zalegającym na brzegu MOka aż po schronisko, rozmyślam, jak przejść na morenę po lodzie. Dobrze przedeptany na lodzie szlak wiodący w stronę Czarnego Stawu jest nadal bardzo pewny, ale wschodnia połać jeziora obfituje w przeróżne spękania. Udaje mi się wykoncypować w miarę rozsądny sposób ich ominięcia. Brakuje mi jeszcze kilkudziesięciu metrów do bezpiecznego w pełni terenu, gdy lód pęka mi pod lewą stopą, zastrzyk adrenaliny, rzucam się do przodu i po przebiegnięciu kilku metrów okraszonych głośnym chrupaniem lodu znów jest O.K., choć w lewym bucie chlupie woda. Po raz pierwszy w warunkach jeszcze zimowych sprawia mi to przyjemność, bo moje wibramy mają gwarancję na minus czterdzieści stopni, a schroniskowy termometr wskazuje plus siedem.
    Wychodzę na placyk przed schroniskiem, gdzie wita mnie głośny śmiech znanej mi z widzenia dziewczyny. Tzw. osobom postronnym czyli zwiedzaczom Morskiego Oka widok biegnącego po załamującym się lodzie faceta, któremu spod butów tryskają fontanny wody tak czy owak nie wywołałby na facjacie nawet drobnego uśmiechu. Co innego dla dziewczyny, która podobnie jak ja jest tutaj stałym fragmentem krajobrazu, a w dodatku stoi na jednej nodze wylewając w międzyczasie wodę z drugiego buta. Za chwilę ustalamy wspólne stanowisko: tylko pod kurduplami lód na jeziorze się nie załamuje – dziewczyna jest o parę centymetrów ode mnie wyższa.
    Z lodem jest podobnie, jak z przepadającym śniegiem – jeśli poruszamy się powoli to na pewno się zapadniemy, proces załamywania się powierzchni trochę trwa, co można w odpowiedni sposób wykorzystać. Kiedyś zbiegałem z progu Czarnego Stawu biegnąc w przyzwoitej odległości od przedeptanego szlaku zapadając się w śnieg po kolana lub biodra tylko w paru miejscach. Równolegle schodziła wycieczka szkolna kopiąc się beznadziejnie w śniegu. Tkwiąca po pas w śniegu, czerwona z wysiłku dziewczyna krzyknęła prawie z rozpaczą w losie: Jak pan to robi? Co mogłem odpowiedzieć, prawda była jedna – Czterdzieści lat praktyki.





  2. Jerzy L. Głowacki
    Jak to z dziewczynami w Tatrach bywa… Część I.
              Czytelnika Kroniki może zastanawiać, dlaczego tak dużo opowieści dotyczy zdarzeń, które miały miejsce w terenie rozciągającym się od Doliny za Mnichem poprzez Cubrynę i Mięguszowiecki aż po Przełęcz pod Chłopkiem. Odpowiedź jest prosta, autor Kroniki należy do tych tatrafilów, którzy bardzo wysoko cenią sobie otoczenie Morskiego Oka. Dodać do tego należałoby coś, co już se nevrati – niezapomnianą atmosferę MOka w czasach komuny, dającą nam wówczas, słusznie czy niesłusznie, poczucie swoistej eksterytorialności. Polecam pod tym względem lekturę Miejsca przy stole Andrzeja Wilczkowskiego. Ponieważ od lat bawię się w statystyczne ujmowanie mojej górskiej działalności w liczby to mogę stwierdzić, iż w MOku i jego otoczeniu spędziłem łącznie po dzień dzisiejszy 457 dni.
              Pierwszy zdobywca Korony Himalajów, Reinhold Messner powiedział kiedyś, iż wspinacz powinien wybierać takie drogi, które jest w stanie pokonać w eleganckim stylu. Droga pokonana elegancko to wspinaczka bez historii, a opis własnych doznań dla czytelnika wspinacza będzie banałem, dla nie-wspinacza opowieścią zbyt hermetyczną i w sumie nudną. Dokładnie to samo można powiedzieć o wielu włóczęgach bez liny w terenie, gdzie turystów spotyka się bardzo rzadko – na Żabim, Niżnych Rysach, Wołowym Grzbiecie. Inaczej rzecz ma się z otoczeniem Doliny za Mnichem, gdzie w miarę upływu czasu coraz bardziej uwydatniają się perci wiodące w stronę Mnicha i Cubryny. Turyści w każdy pogodny dzień widzą tam sylwetki podchodzących i schodzących taterników – to zachęca do opuszczenia znakowanego szlaku, a Cubryna i Mięgusz to dla turysty najhonorniejsze w tym rejonie cele.
              W swoim czasie z naszych własnych obserwacji wynikało,  iż latem w Tatrach doliczyć się można było od dziesięciu do dwudziestu w miarę pogodnych dni w przeciągu miesiąca. Wszystkim stałym bywalcom MOka wiadomym jest od lat, iż gdy przestaje padać lub gdy za chwilę może zacząć padać to najzdrowiej jest pójść wspinać się na Mnichu, w grę wchodzi również Zadni Mnich. Ponadto w pobliżu tych pików znajduje się szereg koleb, w których można przeczekać burzę lub rzęsistą ulewę. Dla przykładu: oboje z Alą wprost uwielbiamy przeczekiwanie burzy w kolebie na Małej Galerii Cubryńskiej zapewniającej jednocześnie maksimum bezpieczeństwa i maksimum doznań wizualno-akustycznych.
              Jeśli naszym celem nie jest wspinaczka sensu stricte, a miłe spędzenie dnia niekoniecznie pogodnego to do Doliny za Mnichem możemy dostać się na trzy sposoby, samą dolinę można obejść wokoło i przejść do Pięciu Stawów przez Szpiglasową Grań lub Szpiglasową Przełęcz. W dogodnych warunkach i bez liny mamy do dyspozycji jedną drogę na Zadniego Mnicha, dwie drogi na Hińczową Przełęcz, trzy warianty na Mnichu i po cztery drogi na Cubrynę i Mięguszowiecki – nie radziłbym jednak próbować wszystkich tych dróg bez odpowiedniego doświadczenia wspinaczkowego. Skoro zaś już wspomniałem o prywatnej statystyce to wyliczę jeszcze liczbę dni, jakie poświęciłem paru obiektom topograficznym w tej okolicy: Dolina za Mnichem 194, Zadnia Galeria Cubryńska 105, Hińczowa Przełęcz 41, Szpiglasowa 37, Mięgusz 33, Cubryna 29, Szpiglasowy 26, Mnich 15.
    Prolog
              To już, Ali i mój, czternasty rok kalendarzowy na Orawie. Zapewne nie byłoby nas tu razem, gdyby bez mała pół wieku temu na Mnichowych Plecach nie podeszła do mnie dziewczyna o imieniu Krystyna zagadując, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza, czym zapoczątkowała ciąg zdarzeń, które doprowadziły za rok do naszego pierwszego spotkania i to nie w Tatrach, jakby się mogło wydawać, ale w Warszawie, w Teatrze Wojska Polskiego mieszczącym się w Pałacu Kultury i Nauki. Minie potem rok i razem wejdziemy na Cubrynę i Mięgusza, miną jeszcze dwa i podejmiemy decyzję bycia razem do końca dni naszych.
     Dobrze jest móc po latach pisać takie słowa, tu przypomnę słowa wstępu do Białych Kordylierów, relacji z francusko-belgijskiej wyprawy w Andy w roku 1951:…nie do niej odnoszą się słowa Préverta
    Lecz góry często kochanków oszczędzają
    Jak gdyby miłość ich odwzajemniały
    choć dla niej były napisane.
    Ona to Claude Kogan, świetna alpinistka francuska – zginęła na stokach Cho-Oyu  w Himalajach. Współautor Białych Kordylierów to Georges Kogan, jej mąż.
    Dwie tatrzańskie tragedie
              13 VI 1976, środek północnej ściany Mięgusza. Dwójka wspinaczy, Zbigniew Lubiarz i Janusz Huńczak, idzie z lotną asekuracją wykorzystując dobre warunki i łatwiejszą partię terenu. Nagle odpadnięcie jednego z nich kończy się lotem całego zespołu aż do podnóża ściany, giną obaj taternicy.
    17 III 1977, spod Kazalnicy do schroniska nie wraca Leszek Skarżyński, znany w taternickim światku jako Kursant. Kursant miał się udać pod Kazalnicę po pozostawiony pod tzw. Ściekiem plecak ze sprzętem. Ściek to partia ściany pod kotłem zawieszonym wysoko pod wierzchołkiem, a zwanym Sanktuarium Kazalnicy. Nazwa  Ściek bierze się stąd, iż latem jest to linia spadku wody, a zimą lawin z Sanktuarium.
              Dyżurny ratownik w towarzystwie kilku taterników podchodzi pod ścianę Kazalnicy i odnajduje tam nienaruszony plecak oraz brak jakichkolwiek śladów, wydaje się, iż Leszek z powodu kiepskiej pogody zrezygnował z pójścia po sprzęt i zjechał do Zakopanego. Jednak wieczorem poszukiwany nie wraca do schroniska, nikt też nie był świadkiem jego odjazdu do Zakopanego. Pod Kazalnicę idzie więc następna wyprawa, ale bez efektu. Równocześnie okazuje się, iż w schronisku brakuje jeszcze dwóch osób, Urszuli Lubiarz i Jerzego Hańczuka. Co więcej, jeden z taterników przypomina sobie, iż 17 marca widział trzy sylwetki na tafli Morskiego Oka.. Zmienia to kierunek poszukiwań, bo Urszula jest wdową po Zbigniewie Lubiarzu i przybyła do MOka, aby zapalić świeczkę w miejscu, w którym znaleziono jego ciało.
              Poszukiwania pod Mięguszem również nie przynoszą rezultatu, przeszukiwany obszar jest stopniowo poszerzany, bez skutku. Akcje poszukiwawcze są utrudnione przez pogodę i zagrożenie lawinowe, jedną z wypraw zagarnia nawet lawina, na szczęście nikt z ratowników nie odnosi obrażeń. O wysiłku ratowników TOPR-u i przebywających w MOku wspinaczy dobitnie świadczą liczby: 21 wypraw i 176 ich uczestników.
              Tragiczna zagadka wyjaśnia się dopiero wiosną, w dniach od 18 do 21 VI 1977 roku zostają odnalezione ciała zaginionej trójki, wmarznięte w lód Czarnego Stawu, kilkanaście metrów od jego brzegu, w linii spadku Sanktuarium. Przyczyna wypadku jest oczywista, lawina ciężkiego śniegu z Sanktuarium zabiła podchodzących, a opady świeżego śniegu zamaskowały i ciała, i ślady lawiny.
              28 I 1977 – w północną ścianę Mięgusza wchodzi dwoje wspinaczy, Janusz Radziwon z Białegostoku (co ma pewne znaczenie!) i Janina Burkat. Jak się mieszka daleko od gór to nie jest rzeczą rozsądną za cel pierwszej wspinaczki w sezonie zimowym wybrać osiemset metrową ścianę, a w dodatku wejść w nią z nieznaną sobie partnerką, poleconą mu przez kogoś w schronisku. Pierwszego dnia zespół pokonuje zaledwie cztery wyciągi nad Małym Kotłem Mięguszowieckim. Następnego dnia pogoda ciągle się pogarsza, zaczynają schodzić lawiny pyłowe – po pokonaniu niezbyt długiego odcinka Janusz i Janina rozpoczynają odwrót, który nie przebiega jednak sprawnie. Co się konkretnie zdarzyło, trudno dociec, faktem jednak jest, iż Radziwon zawisa na linie, bierność partnerki, ucisk liny, uderzenie lawiny, chłód i wyczerpanie prowadzą do tragicznego finału. Janina zaczyna wzywać pomocy.
              Plan akcji ratunkowej był pozornie prosty – dotarcie na Wielką Galerię Cubryńską, trawers w ścianę i zjazdy do poszkodowanych. Na pierwszą wyprawę idącą najkrótszą drogą przez Żleb Mnichowy spada lawina, na szczęście nikt nie ginie. Kolejne wyprawy kierują się w stronę Wielkiej Galerii z Doliny za Mnichem przez Zadnią i Małą Galerię. Kopanie się w głębokim śniegu i inkasowanie ciężkich ciosów w postaci uderzeń lawin niweczy plany ratowników, prowadzone są nawet rozmowy z WOP-em na temat możliwości użycia petard czy innych środków pirotechnicznych do profilaktycznego wywoływania lawin.
              Tego dnia popołudniu Janina Burkat manipulując sprzętem na stanowisku wypina się z pętli autoasekuracji, spada do Małego Kotła i ześlizguje się po lodospadzie pod ścianę, co de facto ratuje jej życie, bo głęboki śnieg  u podnóża ściany uchronił ją przed poważniejszymi obrażeniami. Ciało Janusza Radziwona zostaje ściągnięte ze ściany dopiero po kilku dniach.
              Lato 1977, pogoda w Tatrach fatalna, pada mój rekord moknięcia – na dwadzieścia trzy dni pobytu tylko jeden dzień bez deszczu. W Starym Schronisku vel Wozowni vel Franc Hilton Hotel rządzący nim Franciszek lokuje wiarę (w odróżnieniu od zwykłych turystów) w jednej sali. Życie schroniskowe, poza werandą Nowego Schroniska, koncentruje się w kuchni Wozowni. Wraz z Januszem, krzepkim górnikiem, wożę taczką węgiel z moreny, wielki piec kuchenny bucha wieczorami żarem pozwalając zapomnieć o tym, co dzieje się wyżej, a dzieją się tam rzeczy nieciekawe. Grad przeplata się ze śniegiem, śnieg z deszczem. Usiłując cokolwiek zdziałać w górach montujemy ad hoc czwórkowy zespół: Gaba, Marek, Janusz i ja. Gaba to narzeczona Janusza Radziwona, mieli się pobrać wiosną, wyznaczyli termin ślubu, ale na przeszkodzie stanęła północna Mięgusza.
              Z relacji ratowników wynikało, iż partnerka Janusza podczas feralnej wspinaczki wykazała się pasywnością czy wręcz bezradnością, Gaba ciągle to rozważa mając przekonanie, iż w analogicznej sytuacji zrobiłaby wszystko, aby uratować partnera. To prawda, dobrze nam się z Alą wspinało, bo wiedzieliśmy oboje, że w razie czego każde z nas będzie do końca walczyło o życie drugiego.
              Na początek fundujemy sobie Cubrynę via normale. Następnego dnia podnosimy poprzeczkę  postanawiając ruszyć z Przełączki pod Zadnim Mnichem granią na zachód dokąd się da. Grań Cubryny wznosi się nad ową przełączką pionowym uskokiem, wprost pokonywało go się w tamtych czasach techniką hakową, niemniej owe trudności można obejść dwójkowym trawersem w prawo. Na przełączce jest całkiem ponuro, wąską przestrzeń między uskokami grani Cubryny i Zadniego Mnicha wypełnia szczelnie gęsta, zimna i mokra mgła, ale póki co nie leje. Gaba, Marek i Janusz wiążą się liną, ja rezygnuję z asekuracji – nie mam ochoty na ciągnięcie za sobą mokrej liny, znam dobrze ten uskok, tylko raz związałem się tu liną, gdy szedłem tędy na Cubrynę prowadząc swojego bratanka, który miał wtedy lat piętnaście. 
              Nie danym nam było dotrzeć tego dnia na wierzchołek, po pokonaniu mniej więcej jednej czwartej grani pogoda załamuje się kompletnie, na grani wyje wiatr miotając w nas lodowe krupy, co w końcu zmusza nas do odwrotu. Nad uskokiem zakładamy solidne stanowisko, pierwsza, asekurowana od góry schodzi Gaba. Potem schodzę ja wpięty na wszelki wypadek pętlą i karabinkiem do liny. W pewnym momencie postanawiam opuścić oślizgły gzyms i przejść na położoną poniżej znacznie wygodniejszą półeczkę, na której stoi skalna biblioteczka złożona z want różnego wagomiaru. Schodzę po tej biblioteczce niczym kot po gorącej blasze starając się nie wyjąć z niej ani jednego tomu. Po chwili stoję już na owej półeczce wiodącej nieco w górę ku siodłu przełączki. Ruszam w górę i odruchowo, a także i głupio odpycham się nieco dłonią od biblioteczki, ten minimalny nacisk sprawia, iż pół tony kamienia z potężnym łoskotem wali się w żleb. We mgle nie widzimy się nawzajem, a zatem rzucam we mgłę gromkie OK.!, aby inni się nie martwili, iż poleciałem razem z kamieniami.
              Dochodzę do Gaby, która zaczyna ściągać linę łączącą ją z Januszem. W tych warunkach wystarczy się zatrzymać nawet na chwilę, aby zacząć marznąć – jeszcze gorzej jest usiąść na mokrej i zimnej skale przepuszczając przez dłonie metry mokrej liny. Sięgam do kieszeni anoraka po tabliczkę czekolady, nieźle już rozkruszonej i karmię Gabę prosto z ręki. No cóż, nie mnie jednemu dziewczyna w górach jadła z ręki – Staremu Wilkowi też, vide Miejsce przy stole.




  3. Jerzy L. Głowacki
    Opowieść o kwiatkach i śniegach
              Pewnego dnia w Podsarniu szukałem znaczenia jakiegoś słowackiego słowa, wziąłem do ręki stary słownik, a wtedy spomiędzy jego kartek wypadła mała, zasuszona niezapominajka. Ponieważ niesłychanie rzadko zdarzało mi się w Tatrach zerwać jakiś kwiatek to nie miałem wątpliwości, jaka była historia tej niezapominajki.
              Deszczowe i burzowe lato 1975 w Tatrach, niezbyt udany sezon wspinaczkowy, bo i pogoda nie taka, jak trzeba, złamane we własnej wannie tuż przed wyjazdem żebro, szesnastoletni braciszek Ali jako partner na drugim końcu liny i Ala na Podlasiu u rodziców z trzyletnią, małą Magdą – to nie pora nawet na odrobinę szaleństwa w skale, choć postronny obserwator mógł o to mnie posądzać. Złamane żebro ograniczyło efektywne możliwości mojej lewej ręki, w związku z tym często sięgałem do chwytu po lewej prawą ręką, udając jednorękiego wspinacza (są i tacy).
              Pod koniec sezonu zostaję sam w Morskim Oku, mam ochotę na lekką i miłą, samotną eskapadę, podczas której odpowiadał będę wyłącznie za własne bezpieczeństwo. Wybieram zetkę na Mięguszu, kombinację wariantów, które kreślą literę Z na jego sylwetce. Ścieżką wijącą się prawą stroną jeziora aż poza linię spadku pięknej Dwoistej Siklawy, ozdobionej u góry koronką limb, potem przesmykami wśród kosówek na idylliczną płaśń Nadspadów, gdzie w pełni lata można posilić się jagodami. Dalej w górę do szerokiego u swej podstawy Mnichowego Żlebu, który dalej zwęża się systematycznie, a sceneria staje się coraz bardziej groźna, przynajmniej dla tych, którzy tak to postrzegają. Z lewej strony trawiasto-skaliste urwiska filara Cubryny, z prawej, wysoko nad głową gładzie wschodnich ścian Mnicha i Mniszka. Gdy bardzo już wąski żleb staje dęba napotykamy zachodzik wijący się w lewo i tnący na ukos pionową, kruchą ścianę, wyprowadza nas on na taras Małej Galerii Cubryńskiej. Kolejne zachodziki i półeczki wiodą na znacznie większy, pochyły, zasłany piargami taras Wielkiej Galerii Cubryńskiej. Trawersujemy ją w lewo w skos dochodząc na skraj północno-zachodniej ściany Mięguszowieckiego łączącej się bez wyraźnej linii rozgraniczenia z dziewięćsetmetrową ścianą północną. Stąd ku północno-wschodniemu filarowi, zwykle zwanego po prostu Filarem, biegną ciągi trawiastych zachodów, zachodzików i półeczek – to królestwo kozic, które świetnie się tu czują nie niepokojone w praktyce przez nikogo. Gdy poruszają się szybko to mamy okazję obserwować prawdziwą poezję ruchu, ale miejmy się na baczności, jeśli są powyżej nas, przy skoku z jednego stopnia na drugi potrafią zrzucić w dół śmiercionośną serię kamieni.
              Zdarzało mi się, iż kozica wspinała się przede mną tak, jak gdyby wskazywała mi drogę, co pewien czas zatrzymywała się i patrzyła, jak niezdarnie w porównaniu z nią poruszam się w tym terenie. Tamtego dnia nie napotkałem kozicy, niebo było ołowiane, trawy i skały lodowato zimne. Tym większy kontrast z tą scenerią tworzyły w środku północnej ściany małe ogródki niezapominajek. Przychodzi mi na myśl, aby jedną z niezapominajek zawieść Ali. Ostrożnie, aby nie stracić równowagi, klękam na wąskim, trawiastym zachodziku, zwanym nomen omen Klimkową Ławką, na cześć legendarnego przewodnika tatrzańskiego, Klimka Bachledy (i zastępcy Naczelnika Straży Ratunkowej, Mariusza Zaruskiego – zginął na Małym Jaworowym podczas akcji ratunkowej), inna nazwa tego zachodzika to Bańdziochowa Ławka. Gdy sięgam po niezapominajkę słyszę ostry, charakterystyczny świst, równie przyjazny w ścianie, jak seria z karabinu maszynowego dla żołnierza na polu walki. Odwracam głowę i widzę, jak po pięknej paraboli mija mnie lecący z bardzo wysoka blok skalny.  To nic, że mija mnie w odległości kilkunastu metrów, i tak wrażenie jest nietuzinkowe. Chowam kwiatek do przewodnika i idę dalej dość spieszno, bo za chwilę mogą z nieba zacząć lecieć krople deszczu, lub co gorsza, płatki śniegu. Towarzyszą mi po drodze i inne kwiatki, przede wszystkim małe, żółte słoneczka kozłowców. Krótka wędrówka łatwym tu Filarem i następny trawers, tym razem w prawo, szerokim, skalnym zachodem. Jeszcze krucha rynna i stoję wyprostowany na grani, najprzyjemniejsza partia drogi czeka na mnie. Powietrzna, pięknie urzeźbiona i efektowna, o mocnej skale grań. Kwadrans czystej przyjemności i osiągam wierzchołek, trawersowi przez Klimkową Ławkę nadaję prywatną nazwę Drogi przez Kwiatki. 
              Wymieniłem niezapominajki i kozłowce, ale Ala dodaje: delikatne, owłosione dzwonki, jak niebieskie skrawki nieba rozkruszone po półkach wśród zeschłych kęp trawy podczas suszy oraz mokrych skib w czasie beznadziejnej lejby. Gdy nie leje, gdy przez szereg dni nie pali słońce chodzi się w tym terenie banalnie, jeśli ma się odpowiednie doświadczenie, zero trudności, lecz gdy nadejdzie nad Tatry naremnica i w dół runą kaskady wody, sypnie gradem lub, co gorsza śniegiem, trzeba się wystrzegać tego przejścia, chyba, że ucieka się ze środka północnej ściany, co się nam obojgu przed laty przytrafiło. Również wtedy, gdy panuje susza i wejdzie się w ten trawers choćby z lenistwa za nisko, bywa wesoło, idzie się wówczas przy akompaniamencie szelestu kęp trawy lecących w dół, kęp, na których przed chwilą postawiło się własną stopę.    
    Mija osiemnaście lat, jest sierpień 1993 roku. Siedzimy rano przed schroniskiem w Roztoce i jemy śniadanie, jest nas troje, Ala, Gero – starszy walcownik z huty Kościuszko i ja. Gero zmachał się wczoraj na jakiejś wyrypie i na razie nigdzie się nie wybiera, Ala i ja zastanawiamy się, jak spędzić ten dzień. I pada propozycja, idziemy na kwiatki. Ala jest sławną w tej okolicy znawczynią wszelkich kwiatków, a więc taka propozycja kojarzy się w pierwszej chwili ze spacerem po kwietnej łączce. Zwiedziony kwiatkami Gero zgłasza swój akces w tym domniemanym spacerze, znamy jego umiejętności więc nie wyprowadzamy go z błędu, intryguje nas to, kiedy zorientuje się, na jakie to kwiatki się wybieramy. Podchodzimy do Morskiego Oka i nad Czarny Staw. Nad Czarnym Stawem Gero się pyta po raz pierwszy: gdzie i jakich kwiatków szukamy? Pada odpowiedź: Podejdźmy do Bańdziocha. W środku Bańdziocha odświeżamy się wodą z potoczka i po chwili opuszczamy szlak. Kwiatów tu sporo i Gero się nie dziwi. Ale zostawiamy kwiaty za sobą kierując się w stronę piarżysk pod wschodnią ścianą Mięgusza, wtedy Gero doznaje olśnienia: Idziecie do Czerwonego Żlebka i na Siodełko w Filarze!
              - Tak, i na Wielką Galerię, i na Cubrynę.
              - A toście mnie nabrali! Ale nie wierzę, że Ala tam dojdzie.
    I poszedł z nami mając nadzieję, iż z Galerii zejdziemy na dół rezygnując z Cubryny, ale się srogo zawiódł.
              Pierwsze nasze wspólne przejście Przez Kwiatki miało miejsce bardzo dawno temu, bo w sierpniu 1965 roku, podczas pierwszego sezonu tatrzańskiego Ali. Było to lato wyjątkowo obfite w śniegi, nie tylko w te, które pozostawiła zima – niejedna śnieżyca nas wtedy dopadła. W pogodny o dziwo dzień idziemy granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę i Hińczową Przełęcz na Mięguszowiecki. Gdy mijamy Hińczową okazuje się, iż żleb spadający z tej przełęczy na stronę Morskiego Oka, stanowiący najprostszą drogę powrotu jest literalnie zabetonowany twardym śniegiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie bez przynajmniej czekana forsował takiego śniegu w zejściu, omijanie go bokiem to niezbyt miłe zmaganie się z wyjątkową  w tym miejscu kruszyną. Podejmuję decyzję: schodzimy z Mięgusza przez Siodełko w Filarze, trawersujemy Przez Kwiatki na Galerię i omijamy w ten sposób śnieg.
              Śnieg w Hińczowym Żlebie to często poważne utrudnienie klasycznej drogi na Mięgusza i Cubrynę. Jest lato 1979 roku, na Krupówkach spotykam nestora łódzkich taterników i wiceprezesa PZA Władka Manduka. Dowiaduję się od niego, iż niedawno w rejonie Hińczowej Przełęczy zginął w zejściu z Mięgusza nasz kolega klubowy, Józek. Na początku sierpnia idę na Mięguszowiecki przez Galerie i Hińczową. Górna część żlebu wypełniona jest szczelnie śniegiem, z rozmowy z Władkiem odniosłem wrażenie, iż Józek zginął poślizgnąwszy się właśnie na tym śniegu. Gdyby nie ta rozmowa poszedłbym zapewne  żlebem gimnastykując się na granicy skały i śniegu, teraz nie mam na to najmniejszej ochoty. Przyglądam się uważnie ścianie nad żlebem, żłobi ją wyraźna rynna. Pierwszy jej odcinek nie wygląda źle, środka jej nie widzę – to będzie terra incognita, wyżej teren jest mi dobrze znany, trzeba spróbować tej rynny, co najwyżej będę się musiał wycofać. Dół rynny nie sprawia mi kłopotów, jej środkowa część nie jest trudna, ale zmusza mnie do maksymalnej koncentracji, jest bardzo, bardzo krucho. Wracam do schroniska przez Drogę po Głazach i Przełęcz pod Chłopkiem, w pełni usatysfakcjonowany nowym dla mnie wariantem dojścia na grań Mięguszowieckiego. W schronisku wyciągam z plecaka przewodnik Paryskiego i próbuję skonfrontować opisy dróg z terenem, który przeszedłem. Opisany jest tam tylko jeden wariant, wariant przewodnika Tylki Suleji sprzed pierwszej wojny światowej. Być może go powtórzyłem, ale pewny nie jestem.
              W 2003 roku ukazuje się drukiem tom dziesiąty przewodnika szczegółowego po Tatrach, którego autorem jest Władysław Cywiński. Zamiast 28 stron o Mięguszu, które napisał Paryski zawiera 132 strony. Szukam w nim i od razu znajduję: Prawą częścią pn.-zachodniej ściany, dość trudno, bardzo krucho. I wejście Władysław Cywiński, 16.07.2002, samotnie. I tak to jest z tzw. pierwszymi wejściami, wyprzedziłem autora przewodnika o dwadzieścia parę lat, a kto i o ile lat wyprzedził mnie i też nową drogą na Mięgusza się nie pochwalił?
              Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. To znane porzekadło i wręcz pierwsze przykazanie górskich purystów, tych, co to świcie w góry wychodzą. Ja jestem bliższy filozofii sienkiewiczowskiego Rocha Kowalskiego, który nikogo i niczego nie bał się, byleby był wyspan. Gdybym tego dnia wstał dostatecznie wcześnie to w nagrodę spotkałaby mnie nagła, w najlepszym przypadku, śmierć. Potężny obryw skalny wywołał kamienną lawinę, która na przestrzeni ponad stu metrów zmiotła zbudowaną z potężnych want ścieżkę, prowadzącą nad Czarny Staw. Po kilku dniach rozpoczynają się prace nad przetrasowaniem nowej ścieżki, w pracach tych uczestniczą między innymi ratownicy TOPR-u. Czysty przypadek sprawia, iż nawiązuję rozmowę z jednym z nich, co więcej, rozmawiam z ratownikiem, który odnalazł ciało mojego klubowego kolegi. Scenariusz wypadku był niestety dość typowy. Józek ze swoim partnerem przeszedł jedną z dróg na wschodniej ścianie Mięgusza. Pogoda się załamała, padał śnieg, schodzili z wierzchołka w najrozsądniejszy w tych warunkach sposób – granią na Hińczową Przełęcz. Mieli do wyboru: nie rozwiązywać się z liny i iść przynajmniej z tak zwaną lotną asekuracją lub zrezygnować z asekuracji. Wybrali  to drugie i w pełni ich rozumiem, idzie się szybciej, mniej się marźnie. Zdarzało mi się w większym zespole schodzić bez asekuracji, choć inni szli związani liną. Ale Józek miał pecha, odpadł na stronę Morskiego Oka podczas trawersowania Mięguszowieckiej Turniczki, jego ciało zatrzymało się na początku tej rynny, którą wydostałem się na grań. Paradoksalnie chcąc uniknąć drogi, na której, jak mi się wydawało, zginął kolega, wybrałem rynnę w której zginął.
     
     




  4. Jerzy L. Głowacki
    Baśniowa Polana (2008)
    Świeci słońce i wieje wiatr, a wiatr oboje z Alą uwielbiamy. To dobrze, że uwielbiamy, bo nasz dom stoi na linii zachodnich wiatrów, wiejących od Babiej Góry. Ktoś, komu szum wiatru przeszkadza w zasypianiu nie czułby się w nim dobrze. Ruszamy na spacer trasą, którą lubimy. Wprost z domu w górę zbocza i przez linię drzew, zwaną Wierchowiną na grzbiet Działku, praktycznie bezleśny. Działkiem w prawo aż na jego kulminację, potem nieco w dół i znowu do góry przez pola i łąki, brzozowy zagajnik aż do zwartego lasu. Lasem na ciąg wielkich polan na bocznym grzbiecie Wielkiego Działu, opadającym w stronę Podwilka. Tu wspaniała panorama północnej Orawy z zamykającymi horyzont masywami Babiej Góry i Pilska oraz pasmem Polic. Znowu, ale krótko przez las, trawersując niższy z wierzchołków Wielkiego Działu na rozległą, pochyłą polanę, z której  roztacza się piękna panorama Tatr od mniej więcej Krywania po zachodni ich skraj.
              Przeszło pół wieku temu błyskawicznie przeczytałem od deski do deski pierwszą polską monografię himalaizmu pióra Jana Dorawskiego. Gdy ją czytałem z czternastu ośmiotysięczników jeszcze dwa zostały do zdobycia. W monografii tej zauroczyło mnie zdjęcie polany leżącej u stóp Nanga Parbat. Polanie tej niemieccy alpiniści nadali w latach trzydziestych miano Baśniowej Polany. Nic dziwnego, trwał jeszcze wtedy okres rzec by można romantyzmu w alpinizmie, a polana rzeczywiście jest piękna, panorama z niej podziwiana jeszcze piękniejsza. Romantyczny trend w alpinizmie nie był wyłącznie niemiecką specjalnością, czego dowodem jest m.in. książka Gastona Rebuffata Gwiazdy i burze (Grand Prix Literatury Górskiej) oraz film pod tym samym tytułem (też nagrodzony, chyba na festiwalu w Trento), a to już dzieła powojenne. Ponieważ wspomniana polana na Wielkim Dziale bardzo mi się spodobała, prywatnie nazwałem ją Baśniową.
              I tu dochodzimy do pewnego dylematu artystycznej natury. Faktem jest, iż Niemcy jako nacja stosunkowo wcześnie zaczęli rozwijać turystykę górską, czego przykłady widzimy po dzień dzisiejszy w Karkonoszach. Pierwsze schronisko w rejonie Babiej Góry, położone w szczególnie pięknym i dogodnym zarazem miejscu wybudował Beskidenverein, wyprzedziło ono polskie schronisko na Markowych Szczawinach o rok, a Markowe Szczawiny nie umywają się nijak do tarasu podszczytowego, który już nieraz opisywałem. Polować też Niemcy lubili, a w zaciszu domowym lubili patrzeć na przedmioty, które się im kojarzyły z tymi przyjemnościami. Ostatecznie te niemieckie upodobania sprawiły, iż dla pewnej części naszego społeczeństwa makatka z jeleniem na rykowisku stała się synonimem kiczu. Przyznaję, sam przez lata całe z makatek się naśmiewałem. Ostatecznie przestałem się naśmiewać, gdy pewnego jesiennego dnia, już pod wieczór, schodziłem z Doliny za Mnichem do Morskiego Oka. Ukazał się wówczas oczom moim następujący, bardzo kiczowaty obrazek, wypisz wymaluj z niemieckiej makatki. Sprytny byk wyprowadził dwie swoje wybranki na Halę pod Mnichem, z dala od rywali. Poroże miał iście królewskie, łanie były dorodne i, zdaje się całkiem zadowolone, a on pysznił się na tle leżącej w dole tafli Morskiego Oka, podświetlonej zachodzącym słońcem. Od tego czasu oboje z Alą kwitujemy każdą piękną panoramę itp. stwierdzeniem: ale kicz!  Rozwijając ten temat donosimy wszystkim, wszem i wobec, iż zamieszkujemy w bardzo kiczowatej okolicy, osobliwie ku wieczorowi.
              Zdjęcie Baśniowej polany vel Czarodziejskiej Łąki za Wiki.





  5. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część II.   Korzystając z przerwy w taksowaniu drewna podczas załadunku witam się z miejscowym leśniczym, osiadłym tu od lat. Martin Stodola, zwany powszechnie Martinem to leśnik o imponującej posturze i brodzie, rozpoznawalny z daleka, zawiaduje taboriskiem. Po paru minutach jestem już formalnie zameldowany na taborze za jedyne 10 euro – po dwa i pół euro za noc, pozostaje tylko tam dojść i rozbić namiot. Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami o niskim pułapie, jest chłodno i wilgotno, nie muszę się śpieszyć, na przedwieczorny, relaksujący spacer nie ma co liczyć. Siadam na drewnianej ławie nieopodal leśniczówki, nabijam fajkę, wyciągam termos z gorącą herbatą z plecaka. Po krótkim odpoczynku dobieram odpowiednią długość teleskopowych kijków i ruszam w drogę wpadając po kilkuset metrach we właściwy rytm marszu, droga przede mną pustoszeje, turyści zdegustowani psującą się coraz bardziej pogodą zawrócili już wcześniej z drogi. Góry nikną we mgłach i chmurach, kontemplować można jedynie najbliższe otoczenie.   Jeden ze słynnych taterników minionej już dawno epoki w swoim tatrzańskim pamiętniku umieścił rozdział o frapującym tytule: Myśli człowieka spadającego z dachu. Po prawdzie, jak sam napisał, tytuł niezupełnie ścisły, bo spadał nie z dachu, ale ze ściany (Mariusz Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich). Jeśli miałbym opisać swoje myśli podczas spadania to opis byłby krótki, bo albo nic nie myślałem bojąc się zapewne coś spieprzyć (proszę potraktować to słowo jako pewien techniczny termin górski) albo trzymałem się kurczowo paru zaledwie myśli, które miały mi pomóc wyjść cało z tego ambarasu. No i statystyka uboga, bo w całej mojej górskiej karierze leciałem tylko cztery razy, rzecz zabawna, raz na linie i trzy razy idąc bez asekuracji. Za to myśli podczas samotnego podchodzenia to temat – rzeka. Wiem, co mówię, dwie piąte moich górskich dni to dni samotne.   Gdy warunki są trudne i gdy grozi głębokie załamanie pogody nie ma czasu na rozmyślania lub kontemplowanie skalnej scenerii – należy się skoncentrować na szybkim wejściu na wierzchołek, a potem na dotarciu w taki rejon, aby w razie czego można było w rozsądnym czasie znaleźć w bezpiecznym terenie. W pogodny dzień, przy suchej skale można się cieszyć do woli lawirowaniem w skalnym terenie, próbowaniem różnych wariantów z rozmyślaniem, jaka w przyszłości obrać drogę, co by było, gdyby tak związać się teraz liną i zaatakować urwisko rozciągające się nad nami. O czym tu jednak rozmyślać idąc dobrze znaną, szeroką drogą wśród lasu, gdy gór nie widać, a chmury nad głową są coraz cięższe od wilgoci. Czy i kiedy zacznie padać deszcz, czy ktoś obozuje na taborze, co da się zrobić jutro, jeśli będzie znośna pogoda? Na początku września spadło sporo śniegu, część już stopniała na pewno, ale ile jeszcze zostało? Na ile jest on związany w niektórych żlebach ze starym, zimowym śniegiem, czy dobrze zrobiłem biorąc ze sobą jedynie raki, a zostawiając czekan w Podsarniu?   No i zaczyna padać, zadaję więc sobie pytanie, czy zdążę dojść pod wiatę na Polance pod Aniołami zanim polar nasiąknie mi wodą, a może już założyć spodnie i kurtkę z goretexu? Nie przepadam za marszem z ciężkim plecakiem w takiej kurtce, bo pas biodrowy ślizga się po gładkiej jej powierzchni obniżając i tak już nie za wysoki komfort marszu. Przyspieszam więc i docieram do wiaty, zanim się na dobre rozpadało. Herbata z termosu, udko kurczaka upieczonego przez Alę, fajka – nie muszę się spieszyć, na tabor już na sucho nie dotrę, ten deszcz szybko nie przestanie padać.   Wracają wspomnienia sprzed osiemnastu lat, gdy siedziałem pod tą wiatą z radiotelefonem w garści. Tamto lato Magda spędzała na taborze na Starych Szałasiskach w rejonie Morskiego Oka. Zespoły wyruszające na wspinaczki zabierały ze sobą Klimki, radiotelefony opracowane przez inżyniera Nietykszę specjalnie na potrzeby TOPR-u, zapewniały one łączność z radiostacjami w dyżurkach pogotowia w schroniskach oraz szefową taboru, Anią Czyż. Magda ze swoją partnerką, Kasią miała w planie Sprężynę na Małym Młynarzu czyli drogę autorstwa Sprężyny, pod którym to pseudonimem kryje się profesor łódzkiej Akademii Medycznej Maciej Gryczyński, w cywilu znany alpinista. Ponieważ wiadomym było, iż ze ściany Małego Młynarza nie można nawiązać łączności radiowej z Morskim Okiem powierzono mi funkcję obserwatora. Siedziałem więc na Polance z włączonym na podsłuch Klimkiem słuchając, jak z Morskie Oka płyną do dziewczyn wskazówki, jak dotrzeć pod Młynarza przez grań Żabiego i Dolinę Żabich Stawów Białczańskich.   W międzyczasie pogoda wyraźnie się pogarsza i w pewnej chwili słyszę w radiotelefonie głos Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u pełniącego jak raz dyżur w Morskim Oku: Dziewczyny, zanosi się na załamanie pogody, lepiej się wycofajcie! Nietrudno odgadnąć intencje Piotra, onegdaj zginął na ścianie Kazalnicy podczas zjazdów Jasiek Wolf, gdy ginie wspinacz tej klasy to na wszystkich robi to odpowiednie wrażenie. Magda i Kasia zawracają w stronę Morskiego Oka, ale nie tracą wspinaczkowego dnia, pogoda poprawia się, gdy są w rejonie Żabiego Mnicha, strzelają na nim jakąś interesująca drogę. Tu drobny komentarz: tzw. wycof ze Sprężyny to całkiem inna bajka, niż ucieczka z Żabiego Mnicha.   Mija rok i niestety minął się też Piotr Malinowski, miał kłopoty ze stawem kolanowym, zdecydował się na operację łękotki. Jakiś czas po zabiegu poczuł się źle, lekarze to zlekceważyli, bo odwiedzili go chłopcy z Pogotowia: pewnie jakąś flaszkę przemycili! A była to sepsa, uaktywnił się gronkowiec złocisty, na ratunek było już za późno.   Mija kolejnych pięć lat, Magda chce odpocząć od wspinania i ruszamy razem do Doliny Jaworowej niosąc sprzęt biwakowy. Dzień jest upalny, blisko górnej granicy lasu i w Stefie kosówki pełno rojów jakiś muszek. Nagle zaczyna mi gwałtownie puchnąć głowa i szyja, dziwne, przez tyle lat włóczenia się po Tatrach nigdy nie miałem żadnego istotnego epizodu alergicznego. Jesteśmy już w Jaworowym Ogrodzie, powoli zapada zmrok, do Roztoki daleko, odwrót nie ma sensu, trzeba znaleźć miejsce na biwak. Przy wielkiej wancie dostrzegam kilka wypalonych zniczy i zasuszoną już wiązankę kwiatów, wiem, skąd się tu wzięły, kto i w jakiej intencji tu je przyniósł. Zostały tu, zgodnie z życzeniem Piotra rozsypane jego prochy. Przechodzimy na drugą stronę bliskiego tu potoku i układamy się do snu pod okapem wanty.   To ciężka noc dla mnie, poranek też nienajlepszy, ale żal schodzić od razu na dół, tym bardziej, iż nie mam problemów z oddychaniem. Ruszamy w górę doliny docierając na Jaworową Przełęcz, skąd już stosunkowo blisko na Jaworowy Szczyt, ale nad granią wypiętrzają się coraz bardziej burzowe chmury. Tego już za wiele, nie wiadomo tak do końca, co się jeszcze może dziać z moim organizmem, pogoda grożąca burzą, pora na odwrót. Gdy docieramy do tzw. cywilizacji Magda wypowiada znamienne słowa: Tata, czy wiesz, że mogłeś mi załatwić uprawianie medycyny do końca życia?   To prawda, pamiętam, jak pewnego razu wracałem do Roztoki po jakiejś wspinaczce w rejonie Morskiego Oka. Sceneria była kapitalna, niebo rozświetlone przez zachodzące słońce z zygzakami częstych błyskawic. Z okolicy schroniska w Roztoce poderwał się ponad las śmigłowiec TOPR-u i odleciał szybko w kierunku Zakopanego. W schronisku dowiedziałem się, co się wydarzyło. Wystarczyło jedno czy dwa ukąszenia zjadliwej muszki, aby Grażyna, gaździna na Roztoce straciła przytomność z zatrzymaniem akcji oddechowej włącznie. Marek Pawłowski rozpoczął regularną reanimację wzywając w międzyczasie przez radiostację śmigłowiec. Śmigło wylądowało mimo burzy nad Białką, a Robert Janik, lekarz i ratownik pobiegł do schroniska trzymając gotową do użycia strzykawkę w garści. W Jaworowej radiostacji nie mieliśmy, a żaden ze śmigłowców nie był zdolny do akcji w nocy.   Kiedy po wieczór dotarliśmy do Roztoki tylko ktoś bardzo dobrze mnie znający mógł mnie rozpoznać, tak miałem opuchniętą głowę. Przygoda ta miała trwające ładnych parę lat konsekwencje – na dnie mojego plecaka leżała zawsze metalowa puszka ze strzykawkami, igłami i odpowiednim na te okoliczność specyfikiem, stosowanym w lecznictwie zamkniętym z perspektywą jego użycia domięśniowego w razie mniejszych kłopotów i dożylnego, gdyby sytuacja stała się podbramkową. Minęły lata i nic takiego się nie powtórzyło, i niech tak zostanie.



  6. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część I.
     
                Wysiadam z busa na Łysej Polanie, przechodzę graniczny most na Białce i skręcam w prawo, w stronę Doliny Białej Wody. Moim celem jest na dziś taborisko na Polanie pod Wysoką, gdzie zamierzam spędzić cztery najbliższe noce.  W takim przypadku zwykle dzielę dystans między Łysą Polaną, a taboriskiem na trzy etapy. Pierwszy etap to dotarcie szeroką drogą jezdną wiodącą brzegiem Białki na Polanę Białej Wody, drugi etap kończy się na Polance pod Aniołami, a trzeci, najatrakcyjniejszy to trawers masywu Młynarza. Większość z nas, tatrafilów ma swoje ulubione podejścia i zejścia, a także drogi, które niezbyt lubi z takich czy innych względów. Ja nie lubię wspomnianej drogi jezdnej z dwóch powodów. Po pierwsze droga ta jest solidnie utwardzona, gdyż kursuje po niej systematycznie wielka ciężarówka wywożąca w sezonie setki ton drewna pozyskiwanego w tzw. ścisłych rezerwatach, wcześniej wywożono nią tłuczeń, wydobywany nie tylko z koryta Białki, ale i z małych kamieniołomów usytuowanych w uroczych turniczkach, przy czym zniszczono unikatowe stanowiska rekordowo nisko rosnącej kosówki. Po drugie nie raz i nie dwa kląłem wiecznie żywy nad Białką komunizm. Aby wyjaśnić to drugie muszę się cofnąć o wiele, wiele lat wstecz.
     
                 Schronisko na Polanie Stara Roztoka powstało w 1876 roku jako stacja etapowa na ówczesnej drodze do Morskiego Oka poprowadzonej w 1817 roku, przebieg tej drogi różnił się istotnie od przebiegu zbudowanej w 1902 roku nowej drogi nazywanej powszechnie gościńcem Oswalda Balzera. Powstanie gościnca miało związek ze galicyjsko-węgierskim  sporem granicznym znanym jako spór o Morskie Oko, w którym to sporze szalę rozstrzygnięć na korzyść Galicji (czytaj: Polski) przechylił profesor Uniwersytetu Lwowskiego Oswald Balzer. Szczególnego znaczenia schronisko w Roztoce nabrało w okresie międzywojennym stając się bazą taterników i turystów wysokogórskich eksplorujących otoczenie Doliny Białej Wody. Pomimo nienajlepszych stosunków Polski i Czechosłowacji na terenie Tatr obowiązywała tzw. konwencja turystyczna, w ramach której granicę w Tatrach można było przekraczać w dowolnym jej punkcie. Jedynym formalnym wymogiem tejże konwencji było wstąpienie do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i  coroczne wykupienie za jedyne dwa złote specjalnej wkładki do legitymacji Towarzystwa. Nieopodal schroniska w Roztoce przez Białkę przerzucona była kładka ułatwiająca przechodzenie z Roztoki wprost na Polanę Biała Woda.
     
                Dzisiaj standardem dla turystów, chcących przejść z jednej strony Tatr na drugą przez Dolinę Białej Wody jest wędrówka szlakiem na Polski Grzebień i zejście przez Dolinę Wielicką do Magistrali Turystycznej i dalej na Siodełko, z którego zjechać można kolejką wypisz wymaluj taką samą, jak na Gubałówce do Starego Smokowca. Alternatywą jest podejście z Kotła pod Polskim Grzebieniem na Rohatkę, skąd przez Dolinę Staroleśną i Magistralę też dotrzemy na Siodełko.  Przed drugą wojną światową każdy szanujący się taternik czy turysta tatrzański musiał choć raz przejść przez grań główną przez Białą Wodę, Dolinę Kaczą, Żelazne Wrota i Dolinę Złomisk do Popradzkiego Stawu lub w odwrotnym kierunku. Biorąc pod uwagę złożoność takiego przejścia logicznym było inicjowanie go ze schroniska w Roztoce,  aby przed zmierzchem dotrzeć do schroniska nad Popradzkim Stawem, o ile nie dysponowało się odpowiednio dobrą kondycją fizyczną lub też w żlebach leżało dużo śniegu. W mojej własnej ocenie przejście przez Żelazne Wrota jest najpiękniejszą drogą w kategorii dróg o trudnościach 0+ wiodących z jednej strony Tatr na drugą. Ostatni raz odwiedziłem Żelazne Wrota wspólnie z Magdą w starym, klasycznym stylu á la ksiądz Stolarczyk. Z Roztoki zeszliśmy na Łysą Polanę, gdzie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Starego Smokowca. W Smokowcu przesiedliśmy się do elektriczki, aby ostatecznie znaleźć się w Szczyrbskim Jeziorze, skąd przez Popradzki Staw i Dolinę Złomisk dotarliśmy do koleby pod Szarpanymi Turniami. Następnego dnia weszliśmy na Wysoką i wróciliśmy na noc do koleby. Droga powrotna do Roztoki wiodła przez  Żelazne Wrota, Kaczą i Białą Wodę. Gdy weszliśmy do strefy Schengen wielu stałych bywalców Roztoki wraz z jej gospodarzami liczyło bardzo na reaktywację stanu sprzed wojny to jest poprowadzeniu mniej więcej stu metrowego łącznika od schroniska do słowackiego szlaku turystycznego przebiegającego przez Polanę Białej Wody, z kładką oczywiście. Nadzieje te okazały się niestety płonne. Oczywiście od czasu do czasu przechodziło się przez Białkę w bród łamiąc prawo, ale wiązało się to z pewnym ryzykiem. Pamiętam, jak raz wracaliśmy z wypadu na południową stronę Tatr i już szykowaliśmy się do złamania granicy państwowej, aby za parę chwil znaleźć się w Roztoce, gdy nagle na przeciwległym brzegu Białki zapalił się silny reflektor straży granicznej. Jak niepyszni dreptaliśmy na Łysą Polanę, aby lege artis znaleźć się na drugim brzegu Białki i nakładając mniej więcej 8 kilometrów dotrzeć do Roztoki już niewiele przed północą.
     
                W taki dzień, jak dzisiaj nie radziłbym nikomu podejmować próby forsowania Białki, stan wody wysoki, nurt bystry, bez liny i kasku taka próba łatwo mogłaby się skończyć tragicznie. Na Polanie Białej Wody, okolonej ścisłymi rezerwatami przyrody wita turystę przede wszystkim ogrodzenie przecinające polanę w poprzek, podniesiony w tej chwili szlaban i różne tablice z zakazami. Polana, niegdyś jedna z najpiękniejszych w Tatrach upodobniła się teraz do dobrze prosperującego tartaku. Na jej środku pracuje wielki kombajn okorowujący i przycinający pnie świerków, podjeżdżają, mimo postawionego 4 kilometry wcześniej zakazu przeróżne samochody z jakimiś mniej lub bardziej ważnymi personami w cywilu, kręci się bez sensu samochód straży leśnej. Co pewien czas pojawia się wielotonowa ciężarówka, aby zabrać drzewny urobek. Las nad polaną poprzecinany jest błotnistymi przecinkami, na których pracują ciężkie ciągniki z grubymi łańcuchami na kołach, stoi też obłocony ciągnik gąsienicowy. Koło sterty przygotowanych do transportu pni stoi luksusowy mercedes G 500, pytanie: przyjechali nim ci, którzy te pnie sprzedają czy kupują? Taki model wart jest w chwili obecnej jakieś pół miliona złotych. Wśród tego bałaganu skromnie przemykają się nielicznymi grupkami turyści wracający z przedpołudniowego spaceru na Polanę pod Wysoką, w większości emeryci sądząc po wieku.








  7. Jerzy L. Głowacki
    Annapurna po latach
              W Pouczającej lekcji dla wnuka wspomniałem o Annapurnie i jej zdobyciu, wrócę raz jeszcze do Annapurny, ale w innym aspekcie. Otóż zdarzało się nie raz w historii alpinizmu, iż jakąś górę czy ścianę otaczał swoisty nimb niedostępności czy też zabójcy. Klasycznym przykładem jest tu wyrastająca z idyllicznych łąk nad Grindelwaldem ponura, tysiąc osiemset metrowa północna ściana Eigeru znana jako Eiger – Nordwand, którą przezywano jeszcze stosunkowo niedawno Eiger – Mordwand. Po pierwszych, tragicznie zakończonych próbach jej przejścia rząd Kantonu Bern obłożył w 1936 Nordwand administracyjnym zakazem atakowania, a miejscowi przewodnicy oświadczyli, iż nie będą organizowali akcji ratunkowych na tej ścianie. W tym samym roku pomimo tego zakazu zespół austriacko – niemiecki dokonał pierwszego przejścia tej ściany, a członkowie tego zespołu otrzymali z rąk Adolfa Hitlera złote medale olimpijskie, jako że Berlin był wówczas organizatorem kolejnej olimpiady. Legendę Eigeru podbudowywały kolejne tragedie, które były tak liczne, iż długo liczba przejść była mniejsza od liczby ofiar – w dodatku tragedie te miały szeroką widownię, ponieważ spod hotelu na Kleine Scheidegg (2061 mnpm) łatwo dostępnego kolejką górską mamy idealny wgląd w tę ścianę. Gdy nadszedł czas samotnych wspinaczek na trudnych alpejskich ścianach legendę tę wzmocniły pierwsze trzy próby samotnego jej zdobycia zakończone tragicznie. Do dziś na różnych kanałach telewizyjnych oglądać można film Clinta Eastwooda Akcja na Eigerze, nakręcony w 1975 roku na kanwie powieści Rodneya Whitakera The Eiger Sanction, wydanej w milionowym nakładzie.
              Jesteśmy dziś wręcz zasypywani najrozmaitszymi rankingami, skoro tak, to można sobie zadać pytanie, która z gór jest najniebezpieczniejszą? Gdyby mi ktoś zadał takie pytanie podczas wspomnianej już wycieczki z wnukiem to odpowiedziałbym bez specjalnego wahania: K2 w Karakorum. I byłaby to, przynajmniej w sensie statystycznym odpowiedź błędna, jak to można wnosić z opracowań Eberharda Jurgalskiego, niemieckiego kronikarza górskiego publikującego na stronie internetowej 8000ers.com.
              Pierwszym kronikarzem himalajskich wydarzeń był urodzony we Wrocławiu w roku 1887 Günter Oskar Dyhrenfurth, geolog, wspinacz (także taternik) i eksplorator, profesor tamtejszego uniwersytetu. Warto tu przypomnieć, iż opuścił on Niemcy po dojściu Hitlera do władzy i osiadł w Szwajcarii. Żona Dyhrenfurtha, Hettie była w latach trzydziestych posiadaczką kobiecego rekordu wysokości (Sia Kangri 7422 mnpm, wspólnie z mężem), a ich syn, mieszkający później w USA Norman Günter, himalaista, operator i reżyser filmowy brał udział w szeregu wyprawach himalajskich, między innymi na Everest, Lhotse i Dhaulagiri. Wśród ścisłego i mało licznego grona himalajskich kronikarzy wymieniani są też Polacy, Zbigniew Kowalewski i Józef Nyka, ale dopiero Eberhard Jurgalski zaprzągł do pracy arkusz kalkulacyjny tworząc odpowiednie zestawienia statystyczne.
              Z natury rzeczy największym wyzwaniem są góry wysokie, a liczba wejść na ośmiotysięczniki, najbardziej cenione wśród himalaistów pozwala już na wnioskowanie natury statystycznej. Ryzyko wejść na nie można ocenić na podstawie danych aktualnych na dzień 19-tego czerwca roku 2008. W poniższej tabeli w kolumnie A podany jest wyrażony w procentach stosunek liczby alpinistów, którzy weszli na dany ośmiotysięcznik i zginęli podczas zejścia do liczby wspinaczy, którzy stanęli na wierzchołku. Odpowiednio w kolumnie B przedstawiono wartość stosunku liczby alpinistów, którzy zginęli podczas akcji górskiej na danym ośmiotysięczniku do całkowitej ilości wejść na wierzchołek, wartość ta jest również podana w procentach. W kolumnie C umieszczono całkowitą liczbę himalaistów, którzy stanęli na wierzchołku. Opracowanie to odnosi się zatem do liczby 10229 indywidualnych wejść szczytowych, z których 151 zakończyło się tragicznie co daje średnią około 1.5% przy całkowitej liczbie ofiar wynoszącej 711.
              Z tabeli tej wynika, iż właśnie Annapurna jest najniebezpieczniejszym z ośmiotysięczników (w sensie statystycznym, kolumna B), natomiast najbardziej ryzykownym jest zejście z wierzchołka K2 (kolumna A). Jak to można wytłumaczyć, skoro K2 jest drugim co do wysokości ośmiotysięcznikiem, w dodatku nie najłatwiejszym technicznie, a Annapurna nie należy do grupy tzw. wysokich ośmiotysięczników (Everest, K2, Kangchenjunga, Lhotse, Makalu)?  Czynnikiem decydującym są w tym przypadku charakterystyczne dla jej masywu obfite opady śniegu podnoszące ponad zwykłą miarę zagrożenie lawinowe, blisko 60% ofiar Annapurny to ofiary lawin. W lawinach na Annapurnie zginęli między innymi dwaj znani alpiniści szkoccy, Ian Clough i Alexander MacIntyre. Ian Clough, partner Jana Długosza z Filara Freney w masywie Mont Blanc, był jednym z pionierów nowoczesnej techniki wspinaczki w lodzie, a zginął w końcowej fazie przełomowej w himalaizmie wyprawy pod wodzą Chrisa Bonnigtona (również uczestnik pierwszego przejścia Filara Freney), która zdobyła w 1970 roku blisko trzykilometrową południową ścianę Annapurny zapoczątkowując w Himalajach erę zdobywania wielkich ścian.
              Alexander MacIntyre to też jeden z pionierów wspinania się w wielkich ścianach gór wysokich, tworzący w swoim czasie wręcz idealny zespół z Wojciechem Kurtyką, a także jeden z himalajskich partnerów Jerzego Kukuczki. To, że Annapurna nie jest wysokim ośmiotysięcznikiem nie oznacza, iż na jej stokach nie grożą doświadczonym himalaistom zagrożenia bardziej typowe dla wyższych szczytów. W 2008 roku tamże zakończył z powodu wysokościowego obrzęku płuc swoją błyskotliwą karierę baskijski alpinista Ochoa De Olza, któremu do Korony Himalajów brakowało jedynie Annapurny i Dhaulagiri. Ochoa w przeciwieństwie do np. Piotra Pustelnika programowo nie używał butli tlenowych twierdząc, iż: Jeśli używasz tlenu to nie jesteś alpinistą, a raczej astronautą lub nurkiem! Wprawdzie wszedł na Cho Oyu używając tlenu, ale potem powtórnie wszedł na ten ośmiotysięcznik już tlenu nie używając. Dla porównania – Piotr Pustelnik zdobył Koronę Himalajów używając tlenu na siedmiu z czternastu ośmiotysięczników, w tym na Annapurnie, co świadczy, że nie bardzo go było fizycznie czy psychicznie stać na ową Koronę. Nie mniej okolicznością łagodzącą dla Pustelnika jest to, iż dzięki temu zapewne żyje. Po dzień dzisiejszy mistrzem stylu zdobywania Korony jest Jerzy Kukuczka – jego wejście z Arturem Hajzerem na Annapurnę było jednocześnie i pierwszym polskim wejściem i pierwszym zimowym.
              Dla kronikarskiej ścisłości dodam, iż podczas szczytowego ataku na Annapurnę zginęła z chłodu i wyczerpania wraz ze swą partnerką druga żona aktualnego (od lat) prezesa Polskiego Związku Alpinizmu i znanego polityka Janusza Onyszkiewicza, Alison Chadwick – Onyszkiewicz.
              Niska pozycja Everestu w powyższej tabeli wynika z prostego faktu, iż Everest stał się areną dobrze przygotowanej pod każdym względem turystyki himalajskiej czyli wprowadzania, a czasami wręcz wciągania na wierzchołek zdrowych, a zasobnych w kasę amatorów zaliczenia najwyższej góry świata. Gdyby wszyscy ci uczestnicy everestowskich  ekskursji spróbowali w pełni samodzielnie wejść na szczyt to ostateczna liczba ofiar zapewne wzrosłaby o rząd wielkości.     
    Pytanie – jak te dane się zmieniły w przeciągu ostatniej dekady.
     
     
     

  8. Jerzy L. Głowacki
    Pouczająca lekcja dla wnuka (2011).
     
                Parę minut po ósmej parkuję samochód na Siwej Polanie, po kwadransie jedziemy już z Mieszkiem chochołowską kolejką na Polanę Huciska. Krótki marsz pod dawne schronisko Blaszyńskich i już taplamy się w błocie aż po Polanę Iwanówkę, gdzie błoto się kończy, a my wybieramy perć wiodącą na Iwaniacką Przełęcz. Mieszko pierwszy raz idzie z własnymi kijkami, radzi sobie z nimi nieźle, choć na samym wstępie spada ze ścieżki z metr niżej, bo jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, iż jej obramowania wykonane z bali są bardzo śliskie, jeśli jest choć trochę wilgotno. Pogoda nas nie rozpieszcza, jest chłodno i wilgotno, od północnego zachodu ciągną nad dolinę czarne chmury. Wchodzimy na przełęcz i kontynuujemy podejście na Ornak. Wkrótce spacer przestaje być spacerem, uderza w nas porywisty wiatr niosący ciężkie krople deszczu, przechodzącego chwilami w grad, grzbiet Ornaku spowija mgła, jest bardzo zimno. Tuż przed Siwymi Turniami Mieszko łapie zająca, w czym niewątpliwie pomógł mu silny wiatr. Jeszcze w Podsarniu Mieszko obiecał babci, że się od niej pokłoni Ornakowi – żartuję, iż babcia nie mówiła mu, aby pokłonił się tak głęboko. Gdy Mieszko zbiera siebie i swoje kijki z gleby jedna z jego rękawiczek odlatuje w siną dal, a ściśle mówiąc w rejon Pysznej. Wyciągam z plecaka jedną z zapasowych skarpetek i wręczam Mieszkowi, aby ją naciągnął na łapkę zamiast zgubionej rękawiczki, opowiadam mu też historię sprzed lat.
     
                3 czerwca 1950 roku, ostatni z obozów założonych przez francuską wyprawę pod wodzą Maurice Herzoga na stokach Annapurny (8091m). Maurice Herzog i Louis Lachenal szykują się do ataku szczytowego, mają szansę na przejście do historii himalaizmu jako pierwsi wspinacze, którzy wejdą na wierzchołek ośmiotysięcznika. Rezygnują z zabrania liny, Herzog pakuje do plecaka nieco żywności i zapasową parę skarpetek, mają też maxiton, francuski specyfik zawierający amfetaminę, zażyją go tego dnia obaj. To nie powinno budzić zdziwienia, podczas II wojny światowej żołnierze niemieccy zażywali, zwłaszcza na froncie wschodnim pervitynę, jedną tabletkę benzedryny miał przy sobie każdy amerykański żołnierz. Amfetamina ma tę właściwość, iż na pewien czas niweluje odczucie zmęczenia i poprawia zdolność do koncentracji, niemniej nikt w owym czasie nie sprawdził jej działania w strefie śmierci wysokościowej.
     
                Obaj wspinacze opuszczają obóz o szóstej rano i nękani silnym mrozem wchodzą na wierzchołek Annapurny dopiero o godzinie czternastej. W zejściu alpiniści się rozdzielają, Lachenal zaniepokojony stanem swoich marznących stóp schodzi szybciej, załamuje się też pogoda – wieje silny wiatr, nadciąga mgła. Herzog w pewnej chwili nie wiedząc po co, jak sam przyznaje zdejmuje plecak gubiąc przy tym rękawice. Rozsądek nakazuje założyć na dłonie ciepłe, zapasowe skarpetki, ale maxiton, deterioracja i zmęczenie robią swoje, kontynuuje zejście z gołymi dłońmi. W międzyczasie do ostatniego obozu dociera drugi zespół, bodaj najsprawniejszy – Gaston Rébuffat i Lionel  Terray, obaj oczekują na powrót pierwszego zespołu z ataku szczytowego. Oto relacja Lionela: …spieszę na zewnątrz (namiotu) i witam Herzoga, samego. Jego odzież i broda wyglądają dziwacznie, całe pokryte szronem, ale spojrzenie jaśnieje radością. Anonsuje zwycięstwo! W tej uroczystej minucie chcę uścisnąć jego dłoń. To straszne! Ręka, którą  mi podaje jest tylko soplem lodu, twardym jak brąz. Wołam do niego: „Momo, masz odmrożoną rękę!” Patrzy obojętnie na swoją dłoń i odpowiada mi: „To nic, to przejdzie”. Dziwi mnie nieobecność Lachenala, ale Maurice zapewnia mnie, że za chwilę się pojawi…A Lachenal schodził przed Herzogiem!
     
                Upływa trochę czasu, zanim Terray wysunie głowę z namiotu i usłyszy wołanie o pomoc – Lachenal leży sto metrów niżej bez czapki, rękawic i czekana z odmrożonymi stopami, musiał stracić równowagę jeszcze powyżej obozu i ześlizgnąć się po twardym śniegu. Zaczyna się gehenna obu zespołów, przez całą noc Gaston i Lionel usiłują przywrócić krążenie w dłoniach i stopach kolegów, rano zaś rozpoczynają ich sprowadzanie do przedostatniego obozu, co jest zadaniem prawie niewykonalnym na tej wysokości we dwójkę. Nieprzygotowany biwak w lodowej szczelinie, uderzenie lawiny, błąd wynikający z braku wiedzy z zakresu fizyki – zwiedzeni całkowitym zachmurzeniem Gaston i Lionel zdejmują okulary, o poranku są ślepi z racji tzw. śnieżnej ślepoty, ultrafioletu mimo chmur na tej wysokości jest jeszcze całkiem sporo (odzyskają wzrok po kilku dniach) czynią akcję jeszcze bardziej dramatyczną. Jakimś cudem cała czwórka dociera do obozu, do akcji ratunkowej włączają się Szerpowie oraz pozostali członkowie ekspedycji, a lekarz wyprawy, dr Quodot dokonuje prawdziwych cudów ratując nie tylko, co się da z dłoni i stóp kolegów lecz i walcząc o ich życie.
     
                Z czasem obaj okaleczeni alpiniści odzyskują sprawność na tyle, aby móc wrócić w góry, ale już bez możliwości uprawiania wielkiego alpinizmu. Lachenal zginie potem na lodowcu podczas narciarskiego zjazdu, a Herzog rozpocznie karierę w wielkim stylu. Pewnego pięknego paryskiego poranka na pierwszych stronach paryskich gazet  ukazują się tytuły w rodzaju: Dwaj ministrowie i jeden profesor zjechali na nartach północną flanką Mont Blanc! Byli to: Valéry Giscard d’Estaing, minister finansów, a późniejszy prezydent Republiki Francuskiej, Maurice Herzog, minister sportu i młodzieży oraz profesor, nazwiska nie pomnę, Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix, znanej w całym alpinistycznym światku jako ENSA. Maurice jako minister jeszcze raz spektakularnie trafi do gazet, gdy własnoręcznie wieszając w swoim paryskim mieszkaniu firanki spadnie z parapetu okna i złamie sobie rękę, indagowany przez dziennikarzy odpowie im, iż od pewnego czasu miewa zawroty głowy na pewnych wysokościach. Herzog zmarł mając  93 lata, był honorowym członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, przez wiele lat merem Chamonix i pełnił wiele eksponowanych stanowisk. Rébuffat i Terray  po wyprawie na Annapurnę odnoszą kolejne sukcesy w górach, ostatecznie Gastona pokona w podeszłym już wieku choroba nowotworowa, a Lionel zginie wraz z partnerem na niewielkiej, czterystumetrowej ścianie wapiennej w pobliżu swojego rodzinnego miasta – Grenoble. Dodać powinienem, iż na początku swojej trochę bardziej zaawansowanej eksploracji Tatr, gdy dużo chodziłem samotnie to na dnie plecaka miałem dwie tabletki benzedryny, a w głowie instrukcję od brata – lekarza: Jak zażyjesz tabletkę to masz dwie godziny na wyplątanie się z trudnego terenu, ale pamiętaj, potem będziesz do niczego! Nie użyłem żadnej z tych tabletek ani razu.
     
    Docieramy z Mieszkiem do Siwych Skał i pod ich osłoną spożywamy popołudniowy posiłek nadal nękani deszczem oraz gradem. Po krótkim odpoczynku schodzimy na Siwą Przełęcz, gdy docieramy na jej siodło od strony Doliny Starorobociańskiej wychodzi na przełęcz dobrze wyekwipowany turysta tak na oko o parę lat tylko ode mnie młodszy. Wiatr nadal siecze deszczem, nie ma sensu tu się zatrzymywać dłużej, niż kilka minut, trza się brać dołu, ku Starej Robocie. Po jakimś czasie idzie się nam wygodniej, bo kosówka choć częściowo osłania nas przed wiatrem, zaczynamy rozmawiać jak raz o muzyce, a za nami idzie ów turysta napotkany na przełęczy. To fenomen górskich perci, iż czasem jedno słowo czy zdanie inicjuje całkiem ciekawy dyskurs między ludźmi, którzy spotkali się pierwszy raz w życiu. Dowiadujemy się po pierwsze, iż ów turysta jest organistą i organmistrzem, że wybierał się dziś na Starorobociański Wierch, ale zrezygnował z racji czarnych chmur bojąc się burzy, czemu nie należy się dziwić, bo kilka lat temu został na Świnicy porażony wyładowaniem atmosferycznym. Rozmawiamy na różne tematy, między innymi pada pod moim adresem zaskakujące pytanie: W Wuppertalu jest 47 kościołów, jak sądzisz,  ile z nich jest czynnych? Strzelam na chybił trafił i przez przypadek trafiam: Chyba z pięć?
     
     Dowiadujemy się, iż kościoły ulokowane są, podobnie zresztą jak w Polsce w dużych miastach, w strefach o najwyższych podatkach, co zmusza administrację kościelną do szybkiej sprzedaży nieczynnych z braku wiernych kościołów. Nasz deszczowy turysta rozbiera w przygotowywanych do sprzedaży kościołach organy, przewozi je do Polski, tu je składa i gra pierwszy koncert. Jeśli jakaś polska parafia decyduje się na zakup takich organów, zwykle wysokiej klasy, to przebicie cenowe w stosunku do nowych organów jest z przedziału od pięciu do dziesięciu.
    Tak sobie gawędzimy skracając czas, bo pogoda nic ani nic się nie poprawia i wszyscy mamy już dość schodzenia śliską percią w strugach wody, szczególnie Mieszko ma dosyć, bo tak się złożyło, iż podczas ostatnich wypadów w Tatry towarzyszyła nam ładna pogoda i wędrówka w takich warunkach to nowość dla niego.
     
    Na zdjęciach Mieszko dwa lata później, gdy powtórzyliśmy tę wyrypę w kierunku odwrotnym przy pięknej pogodzie. Ostatnie zdjęcie przedstawia Maurice Herzoga. Miłośnikom literatury górskiej nie trzeba rekomendować dwóch książek: „Annapurny” Herzoga i „Niepotrzebnych zwycięstw” Terraya. Miłośnikom klasycznego kina „górskiego” filmów Marcela Ichaca „Victoire sur l'Annapurna” i „Les Etoiles de Midi” z Terrayem w roli głównej. 
     
     








  9. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Biała Woda (2010). Część II.   Noc na Polanie pod Wysoką w wygodnym namiocie i przy dobrych warunkach atmosferycznych nie mija mi dobrze. Kiedyś zdarzało mi się sypiać w górach na różnych wysokościach bez żadnego materaca, na deskach taboru, na gołej ziemi, na wantach również. Teraz leżę na karimatce i co pewien czas budzi mnie dyskomfort w okolicach stawu barkowego i biodrowego, organizm już nie ten, co przed laty. Ostatnie dwie noce na tym taborze spędziłem dwa lata temu w czerwcu, wyżej leżał jeszcze śnieg, nie miałem namiotu, ale leżałem na lekkim materacyku pneumatycznym, teraz chętnie zamieniłbym karimatkę w namiocie na materacyk w płachcie biwakowej. Rano ruszamy w górę w stronę Kaczej i Litworowej – zostaję nad Litworowym Stawem, bo nie jestem pewny, jak zachowa się moje oko po zabiegu usunięcia zaćmy, a chciałbym jutro dotrzeć w formie nad Zmarzły Staw w Dolinie Ciężkiej. Mieszko z Magdą podchodzą na Polski Grzebień i razem wracamy na taborisko.   Kolejny dzień różni się diametralnie od poprzedniego, bardzo lubię Dolinę Kaczą, ale ledwie ją musnęliśmy wędrując po ucywilizowanej ścieżce turystycznej, teraz czeka nas podejście naturalną, wydeptaną przez całe pokolenia górali, turystów z prawdziwego zdarzenia i taterników percią. Perć ta wije się poprzez wspaniały, stromy, miejscami pionowy próg porośnięty kapitalnym lasem urwiskowym. Za progiem sielanka Ciężkiego Stawu, trawy, kosówka, wyżej gładkie, oszlifowane przez lodowiec płyty poprzedzielane rozległymi trawnikami, jeszcze wyżej ścięta piramida Młynarzowych Wideł z brwiami okapów o imponującym wysięgu. To pierwszy wypad Mieszka w taki urozmaicony teren, nawet z elementami wspinaczki na niewielkich progach. Dla mnie ulga od podchodzenia turystycznym szlakiem na próg Kaczej, zbyt często podchodziłem tam z bardzo ciężkim plecakiem. Łatwo sobie wyobrazić, ile potu trzeba było wylać, aby znaleźć się w Wyżnej Kaczej Kolebie z kompletem sprzętu biwakowego i wspinaczkowego oraz zapasem żywności tudzież paliwa na tydzień w epoce uczciwej stali w postaci karabinków i haków.   Rok 1974, nocny pociąg do Zakopanego, pierwszy autobus jadący na Łysą Polanę i planowane dwa tygodnie w Wyżnej Kaczej Kolebie z odwiedzeniem przejścia granicznego siódmego dnia, bo wydawano wówczas po dwie tygodniowe przepustki na pobyt w tzw. strefie konwencji turystycznej. Oprócz standardowego wyposażenia także minimum sprzętu tak na wszelki wypadek. I kupiony przed paroma tygodniami w Moskwie plecak na duraluminiowych nosiłkach. Gdy minął już chłód poranka postanowiłem zmyć z siebie brud podróży, pluskam się w Białce, a dwa granatowe pasy na ramionach nie chcą dać się zmyć. Po dłuższej chwili znam już tego przyczynę. Otóż rama samych nosiłek jest rewelacyjną pod każdym względem, mam ja zresztą do dziś, ale worek i pasy wykonano ze zwykłego drelichu ufarbowanego na granatowo. Pasy pod obciążeniem zamieniły się wręcz w sznury, a ponieważ z racji upału ściągnąłem koszulę to naczynia krwionośne nie wytrzymały – te granatowe pasy na moich ramionach to wybroczyny.   Trwa podejście, jednocześnie na niebie zaczynają dziać się brzydkie rzeczy – w połowie progu Kaczej jestem pewny, iż tylko minuty dzielą mnie od niezłej lejby. Nie chcę znaleźć się w kolebie z mokrą zawartością plecaka, ruszam więc biegiem, co nie jest przyjemne przy tej wadze plecaka. Ostatecznie wygrywam wyścig z ulewą, pierwsze krople spadają gdy wrzucam plecak do koleby i leje nieprzytomnie przez następne trzy dni. W końcu przestaje lać i ruszam na Żelazne Wrota, a potem na Hrubą Śnieżną Turnię. Siedzę na wierzchołku wpatrując się w jeden z najpiękniejszych uskoków w Tatrach, uskok Wschodniego Szczytu Żelaznych Wrót. Tych pięknych płyt po prawej nie ugryzę, ale z lewej jest piątka Korosadowicza z lat trzydziestych, na pewno sobie z nią poradzę! W myślach jestem już w skałach uskoku, chwila refleksji i ściągam siebie za portki z uskoku, za bardzo mi zależy na jego przejściu, abym dziś na żywca zaryzykował. Tu należy wspomnieć pewnego tatrzańskiego klasyka, jeśli czujesz nieprzeparty pęd do wejścia w skały wbrew logice to zajmij się czymkolwiek innym, najlepiej dziewczyną. Słowa wbrew logice były w tym przypadku o tyle zasadne, iż od jedenastu miesięcy nie miałem kontaktu ze skałą. Na wszelki wypadek szybko zbiegam w dół ku kolebie, niestety, nie czeka w niej na mnie dziewczyna.   Siedzę sobie już przed kolebą i jem kolację, na niebie, wysoko ukazuje się sylwetka śmigłowca Mi-2 Horskiej Służby kierującego się łukiem w stronę Doliny Ciężkiej, na taborze siedzi kupa Słowaków, może jakiś zespół ma kłopoty na Galerii Gankowej. Zapominam o stosunkowo niedawnych zdarzeniach, takich, jak desant filanców ze śmigłowca na Strzeleckich Polach w Dolinie Staroleśnej, kiedy to złapano na gorącym uczynku biwakowania paru kolegów z Klubu Wysokogórskiego. Tym, co uciekli zabrano cały sprzęt, innym legitymacje klubowe, które wróciły do nich via Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a dalsze konsekwencje sprowadziły się do dwuletniego zakazu wyjazdów zagranicznych. Otrzeźwienie przychodzi rano przy śniadaniu, gdy na progu doliny zauważam dwie zielonkawe sylwetki. Zaczyna się rozmowa, obstaję twardo przy swojej legendzie, iż przechodziłem z południowej strony grani głównej na północną przez Żelazne Wrota, wyczerpały mi się baterie w latarce i wolałem nie schodzić dalej po ciemku: Bo mogłem zwichnąć nogę i mielibyście panowie robotę! - A skąd wiedzieliście, że jest tu koleba? - Z przewodnika Paryskiego, o tu, popatrzcie, jest ona opisana! Burczą na mnie, grożą, że napiszą do klubu, że łamię zasady bezpieczeństwa chodząc samotnie, ale ostatecznie cała afera kończy się bez przykrych konsekwencji z tym tylko zastrzeżeniem, iż muszę się zwijać i na wszelki wypadek zrezygnować z dalszych biwaków w tej okolicy. Wypatrzyli mnie ze śmigłowca, bo pytali o dwóch ludzi, których widziałem późnym popołudniem w dolinie schodząc z przełęczy. Ale wróćmy do lata 2010.   Mała sjesta nad Ciężkim Stawem, bo dzień słoneczny i ciepły. Kilka, kilkanaście minut idziemy wśród kosówek i traw aż pod próg Zmarzłego Stawu podziwiając siklawę spadającą z tego progu. Przekraczamy potok i wznosimy się stromą, silnie zerodowaną percią, to też dobra szkoła dla Mieszka. Za progiem krajobraz diametralnie się zmienia, jesteśmy na początku piarżysto-skalno- śnieżnego pustkowia z ponurymi, północnymi ścianami Rysów, Ciężkiego Szczytu i Wysokiej. Po lewej stronie kotła dominuje trzystumetrowa, rzetelnie trudna ściana Galerii Gankowej, pocięta pionowymi kominami i zacięciami, zdolna zafascynować każdego wspinacza. Wolę nie pytać Magdy, czy żałuje, iż już nie wróci na tę ścianę, sam czuję żal, bo ściana tak mnie zaprasza. Pewnie jeszcze mógłbym ją przejść pod warunkiem zabiwakowania pod nią choćby na drugiego w zespole, najłatwiejszą drogą, ale nie byłoby to przejście w eleganckim stylu.   Mieszka czeka kolejny, górski egzamin w postaci zejścia na Polanę w tym nie najłatwiejszym dla dziewięciolatka terenie, zdaje go bardzo dobrze, a Ciężką jest wprost zafascynowany. Kolejny biwak na taborze i powrót do Podsarnia.  





  10. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Biała Woda (2010). Część I.
              Marzy nam się Biała Woda. Pakujemy to, co konieczne do trzech plecaków i ruszamy we trójkę: Mieszko, Magda i ja. Jedziemy samochodem najdogodniejszą trasą unikając korków – przez Nowy Targ, Białkę, Jurgów, Podspady i Jaworzynę. Na Łysej Polanie wypakowujemy plecaki z samochodu, Magda i Mieszko zostają, a ja wracam do Jaworzyny, gdzie pozostawiam samochód na parkingu dawnego ośrodka rządowego, a dziś hotelu o wdzięcznej nazwie Polana. W swoim czasie czerwoni władcy Czechosłowacji pozazdrościli dawnemu władcy tzw. państwa jaworzyńskiego, księciu Christianowi von Hohenlohe budując w pobliżu jego drewnianego dworku myśliwskiego okazałe, betonowe brzydactwo z daleka widoczne i psujące krajobraz co się zowie. Aby towarzysze partyjni mogli spokojnie zajmować się od czasu do czasu hodowlanym odstrzałem kozic wprowadzono nawet zwyczaj, nawiasem obowiązujący po dzień dzisiejszy, zamykania Tatr dla turystów na czas późnej jesieni, zimy i wiosny. Teren ogrodzono z imponującym zapasem, przy asfaltowej drodze wiodącej z przejścia granicznego w głąb Słowacji wystawiono niemałą, betonową wartownię. Parę kilometrów dalej, prawie u zbiegu dolin Zadnich Koperszadów i Jaworowej wykonano ujęcie wody dla ośrodka i coś na kształt potężnego bunkra z pomieszczeniami dla wartowników tudzież laborantów, których zadaniem było dbanie o to, aby ktoś bonzom partyjnym trutki na szczury do wody nie dosypał.
              Lata dziewięćdziesiąte, środek tatrzańskiej zimy, kupa śniegu, super lawiniasto, góry puste, na Palenicy Białczańskiej strażnicy graniczni trzymają wartę przy szlabanie, bo Szalony Wojtuś Byrcyn góry zamknął. Kończę pobyt w Roztoce, schodzę na Łysą Polanę i ruszam w kierunku Jaworzyny, aby uzupełnić zawartość domowego barku za rozsądną cenę. Śnieg pokrywa asfalt, ze smreków lecą w dół mini lawinki pyłowe, droga pusta – ani człowieka, ani samochodu. Nagle w oddali pokazuje się terenowa Łada Niwa, jeszcze chwila i zatrzymuje się przy mnie. Poznaję miejscowego policjanta, który siedzi za kierownicą. Uchyla drzwi i prosi o dokumenty – zdziwiony podaję mu paszport. Zagląda do paszportu, dziękuje mi i rusza dalej. Przestaję się dziwić, gdy nad Polanę nadlatuje wielki śmigłowiec ruskiej proweniencji, ląduje przy hotelu i po chwili startuje odlatując w stronę majaczącego w śnieżycy masywu Lodowego Szczytu. Sprawa jasna, jakieś VIP-y raczyły odwiedzić Tatry. Śmiać mi się chce, bo gdybym był terrorystą to zamiast paszportu wyciągnąłbym gnata, zastrzelił policaja, wyciągnął z plecaka Stingera bądź Igłę (zmieściłyby się tam swobodnie), upolował śmigłowiec i odjechał spokojnie policyjnym samochodem w siną dal.
              Oczywiście po polskiej stronie istniał też ośrodek rządowy, ulokowany bardziej dyskretnie poniżej Wierchu Porońca na polanie zwanej Zgorzelisko. Ośrodek ten też jest już hotelem. W swoim czasie Zgorzelisko zadziwiło mnie w sposób niebywały. Otóż zimową porą lubiłem podejść z Roztoki późnym popołudniem na Gęsią Szyję, aby obejrzeć z jej wierzchołka zachód słońca, a potem wracać do Roztoki przez Polanę pod Wołoszynem, najchętniej przy świetle księżyca bez zapalania czołówki. I tak schodzę sobie z Gęsiej Szyi na Rusinową Polanę w zapadającym zmroku przy kilkunastostopniowym mrozie, jak zwykle w takich wypadkach w polu widzenia ni żywego ducha, ale coś tu nie gra, a raczej gra, bo do uszu moich docierają dźwięki muzyki. Ki diabeł? Skąd ta muzyka? Trzeba było dłuższej chwili, abym się zorientował, iż na Zgorzelisku trwa w najlepsze zabawa na świeżym powietrzu, a w braku wiatru i przy mrozie dźwięki niosą się daleko, oj daleko.
              Po zaparkowaniu samochodu  wracam per pedes na Łysą Polanę, wypijam duży kufel zimnego piwa i ruszamy w górę doliny. Mieszko jest bardzo dzielny, pierwszy raz dźwiga spory, jak na dziewięciolatka plecak – wcześniej rozważaliśmy z Magdą, czy da radę zanieść go na tabor, czy ewentualnie będziemy musieli to i owo mu z plecaka ująć po drodze. Dał radę! Po minięciu Rówienkowego Potoku wyczuwam w powietrzu charakterystyczny zapach dymu z palącego się mokrego drewna, to oznaka, iż nie będziemy na taborze sami – ktoś rozpalił watrę pod wiatą. Oczywiście po dotarciu na tabor na widok płonącego ogniska Mieszko zapomina o zmęczeniu i jest wprost wniebowzięty.  Wypakowujemy plecaki, urządzamy się w namiocie, Magda przygotowuje kolację. Watra przygasa, mrok gęstnieje, pora na sen. I wówczas Mieszko zadaje pytanie, po którym literalnie skręcamy się ze śmiechu: Mamusiu, a gdzie piżamka?
              No cóż, można zabrać na biwak typowo zimowy lub wyprawowy śpiwór, co zwiększy zarówno wagę, jak i objętość zapakowanego plecaka, trzeba też mieć dwa śpiwory, bo w tak ciepłym śpiworze nie da się spędzić nocy np. w schronisku. Ale rano trzeba wysunąć się z wygrzanego śpiwora, zdjąć piżamę czy lekką koszulkę i nałożyć na siebie bardzo zimne ubranie, a następnie bohatersko stanowić opór chłodowi poranka. Jest to bardzo, bardzo niepraktyczne. Jeszcze z bardziej krytyczną sytuacją mamy do czynienia, gdy spędzamy noc nie w namiocie, a w płachcie biwakowej lub w ciasnej kolebie, w której wcześniej nie spędziliśmy nocy podczas ulewnego deszczu. Zazwyczaj wchodzę wówczas do śpiwora nie tylko w spodniach i polarze, ale także w kurtce i spodniach z goretexu. Dzięki tej taktyce nie raz i nie dwa nie miałem rano kłopotów, nie miałem ich i w środku nocy, kiedy koleba zaczęła przeciekać. Osobnym pytaniem w dawnych czasach było, jak się ustrzec przed pogryzieniem przez pchły w starych, drewnianych schroniskach – szczególnie w nie remontowanej od lat Wozowni nad Morskim Okiem (tzw. Stare Schronisko vel Franz Hilton Hotel) i w nieistniejącym już dziś schronisku na Przysłopie Miętusim. Z doświadczenia własnego wiemy, iż pchły w nocy zajmowały się przede wszystkim tymi, którzy właśnie przyszli z dołu, dodatkowo się jeszcze wieczorem umyli i przebrali w świeże piżamy, a bywali i tacy. Stąd wynikał wniosek, iż nie należało się myć tuż przed pójściem spać, a wcześniej lub zgoła rano. Schodząc z gór do MOka preferowałem ablucje w potoku płynącym Szerokim Żlebem lub w odpływie Czarnego Stawu, biwakując gdzieś wysoko w kolebie unikałem popołudniowych i wieczornych ablucji z bardzo prostej przyczyny – nie należy niszczyć tworzącej się na skórze warstewki tłuszczu, polepszającej nasz komfort termiczny w niskich temperaturach.
    Trzeba przyznać, iż autorzy najrozmaitszych bujdałek taternickich i szerzej, alpinistycznych na ogół skrzętnie pomijają różne fizjologiczne aspekty bytowania w górach. Wyjątkową odwagą na tym polu wykazał się Młody czyli Andrzej Machnik zamieszczając w swojej książeczce pt. Optikon Taternicki rozdział o frapującym tytule Krótki traktat o defekacji. Streszczając maksymalnie ów rozdział mogę polecić wszystkim zainteresowanym pierwsze przykazanie podczas wykonywania, szczególnie w trudnych warunkach atmosferycznych (np. podczas halnego) wyżej wspomnianej czynności fizjologicznej: po jej zakończeniu nie należy od razu podciągać spodni, tylko obejrzeć się za siebie. Życie dopisało pewien fragment do dzieła Młodego, który nie uwzględnił jeszcze jednego zagrożenia występującego w Tatrach zimową porą. Otóż według Horskiej Służby pewien westman podczas włóczenia się w okolicach Terinki został walnięty czymś w ramię tak skutecznie, iż złamał mu się obojczyk, a według ratowników tym czymś była zamarznięta kupa, która spadła z Żółtej Ściany.





  11. Jerzy L. Głowacki
    Stara gwardia się nie poddaje, chociaż czasami mówi: merde czyli nieco niespodziewanego luksusu na Babiej Górze i w dolinie Złomisk.
     
    Trzecia dekada września 2007. Zapowiada się piękny dzień i feeria jesiennych barw. Dla odmiany mgła towarzyszy mi prawie od Podsarnia, w Lipnicy kręcę slalom między krowami podążającymi środkiem drogi we mgle na pastwisko, w Przywarowce już mgły ani śladu. Śniadanie jem po pierwszej godzinie marszu, jeszcze w lesie. Wchodzę w strefę kosodrzewiny i dostrzegam przed sobą pomykające w górę trzy sylwetki, garbate dość dużymi plecakami. Dochodzę do nich po jakimś czasie i dobrym, górskim obyczajem witam się grzecznie. Ślązacy, mniej więcej z mojej generacji. Jest coś takiego w nas, górskich włóczykijach, iż rozpoznajemy się od razu. Zaczyna się rozmowa. Mamy ze sobą wiele wspólnego, są i różnice – to speleolodzy. Wymieniam w pewnej chwili, już nie pamiętam, w jakim kontekście nazwisko braci Czoków (dobrze znanych w swoim czasie w środowisku, obaj zginęli w górach) – zaskoczenie u rozmówców, dziś rano ich też wspominali. Nastrój robi się coraz bardziej familiarny, z pękatego plecaka (nie mojego) wyłania się butelka dobrej brandy. Smakuje doskonale, choć kieliszków brak. Idziemy razem, gawędząc na tyle, na ile pozwala podchodzenie w nie-płaskim przecież terenie, aż na piękne i puste pięterko. Na pięterku tym do lat czterdziestych stało schronisko BeskidenVerein-u, a dziś jest to doskonałe miejsce na jak najbardziej nielegalny biwak z najwyżej położonym w Beskidach źródłem. Zostawiam moich towarzyszy na tarasie zasłanym wantami i kieruję się w stronę wierzchołka, im się nie spieszy – mają w planie gdzieś tu spędzić noc. Nikt z nas nie lubi w górach takich, co na zielono ubrani i zaczynają od „Halt! Papieren bitte!”, nie zależnie od tego, w którym AK miał dziadka, tj. u Bora-Komorowskiego  czy u feldmarszałka Rommla w Afryce (Afrika Korps). Na piku, jak poprzednio, tłumek. Nic dziwnego, jest sobota i piękna pogoda. Nie zagrzewam tam długo miejsca, trochę zdjęć i ruszam z powrotem. Ślązacy nie ruszyli się z tarasu, nie na darmo Andrzej Strug pisał tuż przed pierwszą wojną światową w Zakopanem o miłośnikach fachowej stromowspinaczki i miłym duchowi Polaka zwykłym garownictwie – zostaję zaproszony na świeżo zaparzoną kawę tudzież bardzo smaczne, domowe ciasto. Miła, popołudniowa sjesta w interesującym towarzystwie, potem zejście w dół do samochodu.
              Ostatni raz taką z taką niespodziewaną odrobiną luksusu w górach miałem do czynienia w Tatrach w latach dziewięćdziesiątych. Magda postanowiła nieco odpocząć od sportowego wspinania się i wybraliśmy się oboje w starym stylu ala ksiądz Stolarczyk na Wysoką. Co to znaczy w starym stylu? Ano ignorując zdobycze cywilizacyjne w postaci schronisk. A zatem podejście do Doliny Złomisk, biwak pod uskokiem Małej Szarpanej Turni, wejście na Wysoką (polecam przepiękny wiersz Asnyka na ten temat), kolejny biwak w Złomiskach, jakże godnych swojej nazwy i powrót do Roztoki (i Ali) przez Żelazne Wrota i najpiękniejszą z tatrzańskich dolin – Dolinę Białej Wody.
              Jesteśmy na Wysokiej. Tup, tup na wierzchołek wchodzi Piotr Konopka, sławny przewodnik, alpinista i narciarz, a za nim jego czterech klientów. Magdzie przypomina się, iż ma w planach wypad wspinaczkowy do dość odległego kraju, więc konsultuje swoje pomysły z Konopką. Na koniec rozmowy pada pytanie – gdzie śpicie? W Szarpanej Kolebie. To świetnie, przyprowadzę do was swoich klientów, aby zobaczyli, jak się kiedyś po Tatrach chodziło. I przyprowadził. Wypiliśmy razem herbatę, już się żegnamy, a jeden z turystów pyta się nas: jak długo tu będziecie siedzieć? Magda odpowiada dowcipem: jak długo starczy nam żarcia. Na to człowiek sięga do plecaka i ofiaruje nam pieczonego kurczaka owiniętego pieczołowicie w aluminiową folię. Gdy Piotr i jego klienci znikają wśród skalnych złomów Magda wypowiada pamiętne słowa: Tata, od dzisiaj nie dam złego słowa powiedzieć na ludzi prowadzonych w góry za pieniądze.
     
     






  12. Jerzy L. Głowacki
    Wojna pod Tatrami. Wysoka nad Spytkowicami 1939 – pro memoria.
    Kampania wrześniowa 1939 roku Tatry oszczędziła – główne siły niemieckie ruszyły na Jabłonkę i dalej, wojska slowackie wkroczyły na teren Polski przez most na Białce na Łysej Polanie. Z przewodnika W.H. Paryskiego: Zawratowa turnia lewą częścią wsch,. ściany, droga nadzwyczaj trudna (techniką hakową), skały miejscami kruche, 2 ½ godziny. Pierwsze przejście: Zdzisław Dziędzielewicz, Stanisław Wrześniak, 1 IX 1939. Obaj wspinacze słyszeli z dala „grzmoty” czyli odgłosy artylerii, ale sądzili, iż to burza. Miałem ten honor, że danym mi było obu ich poznać.
    Dość często odwiedzamy Suchą Beskidzką, a konkretnie przychodnię reumatologiczną w tamtejszym szpitalu. Wiele dni spędzonych w Tatrach, wspinaczki, biwaki w ciężkich warunkach, dźwiganie ciężkich plecaków  dały mi z biegiem czasu typowy efekt – procesy zwyrodnieniowe dłoni i stawów biodrowych pozostawiając o dziwo stawy kolanowe i skokowe w dobrym stanie. Do Suchej jeździmy przez Podwilk, Spytkowice, Wysoką i Jordanów. Wysoka to wieś położona jest na wysokości około 525 m n.p.m. na płaskim wzniesieniu w zakolu Skawy, miejsce urodzenia Józefa Stolarczyka, pierwszego zakopiańskiego proboszcza. Biała sylwetka usytuowanego na jej wzniesieniu jest doskonale widoczna z oddali.
    Siedemdziesiąt jeden lat temu tą trasą podążało wiele pojazdów mechanicznych trochę cięższych od naszej Laguny – szło tędy wyprowadzone z Orawy uderzenie wojsk niemieckich, które miało oskrzydlić od południa Armię Kraków generała Szylinga. Dlaczego tędy? Bo Przełęcz Spytkowicka jest łatwo dostępna, a tereny nad Spytkowicami, otwarte i miernie nachylone są idealne do rozwinięcia natarcia czołgów. W pierwszym dniu wojny rokady Jordanów – Skomielna Biała – Chabówka broniły dwa bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza i batalion Obrony Narodowej złożony z górali, często w zaawansowanym już wieku, odzianych w cywilne ubrania, jedynie opaski na ramieniu i powtarzalne karabiny odróżniały ich od cywili. Wsparcie mizerne, bateria armat 75 mm. W tej sytuacji generał Szyling rzuca natychmiast spod Krakowa na południe swój odwód operacyjny, 10 brygadę kawalerii płk Stanisława Maczka z zadaniem zatrzymania nieprzyjaciela w dolinach Beskidu Wyspowego. Zadanie jest karkołomne, gdyż w kierunku Krakowa prze zagon pancerno – motorowy w składzie 2 dywizji pancernej (322 czołgi) i 3 dywizji strzelców górskich (62 czołgi), co daje stosunek sił co najmniej 10 do 1 na korzyść Wermachtu, a przyjmuje się zwykle, iż już trzykrotna przewaga zapewnia sukces w natarciu. Na szczęście 10 Brygada Kawalerii pomimo swej konnej nazwy jest pierwszą w Wojsku Polskim brygadą w pełni zmotoryzowaną, choć słabo wyposażoną w czołgi (2 kompanie). Rzecz zabawna, po obu stronach, polskiej i niemieckiej, walczyć będą dwa pułki o identycznej nazwie: 10 pułk strzelców konnych i w obu tych pułkach nie ma ani jednego konia. Pułki te spotkają się na polu bitwy jeszcze raz, po pięciu latach na francuskiej ziemi.
              Pierwsze natarcie niemieckie na Wysoką nad Spytkowicami to właściwie rekonesans, naciera piechota z niewielką ilością czołgów, kopiści i górale odrzucają przeciwnika z powrotem do Spytkowic. Drugie natarcie jest już groźne, dwa rzuty czołgów, piechota, wsparcie kilku dywizjonów artylerii. Ale w międzyczasie na grzbiet Wysokiej wyjeżdża szwadron 9 armat przeciwpancernych, dowodzony z fantazją przez porucznika Wiesława Leliwę – Kiersza: cygaro w ustach i monokl w oku.
              Trzy lata przed wybuchem wojny Polska zakupiła w firmie Bofors 300 armatek ppanc. kalibru 37 mm i licencję na ich produkcję w kraju. Do września 1939 roku wyprodukowano w Polsce 900 sztuk tej broni, ale i wyeksportowano do Anglii, Hiszpanii i Rumunii 250 sztuk. Kaliber tej armaty był niewielki, ale jej pociski przebijały pancerze wszystkich czołgów niemieckich z tego okresu.
              W ślad za szwadronem przeciwpancernym podążają ułani z 24 pułku, zmotoryzowanego oczywiście, podciągana jest też artyleria 16 dywizjonu. Zwróćmy uwagę na znamienny fakt, 10 brygada kawalerii została zmotoryzowana wiosną 1937 roku, mniej więcej w tym samym czasie trafiają do niej Boforsy 37 mm. Dwa lata to bardzo krótki okres czasu na przeszkolenie brygady. 2 września 1939 roku na jednego Boforsa na Wysokiej przypada od 10 do 20 niemieckich czołgów. Wysoka pada pod wieczór, lecz nieprzyjaciel traci na pewno 45 czołgów, natarcie traci impet. Szwadron porucznika Kiersza ponosi ciężkie straty, otoczone działony walczą aż do końca, do momentu, kiedy zostają rozjechane przez czołgi. Ale sześć armat wycofuje się z Wysokiej i dołącza do brygady. Por. Kiersz zostaje odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, taki sam krzyż zostaje nadany pośmiertnie kapralowi Wincentemu Dziechciarzowi, który ze swoim działonem zniszczył siedem niemieckich czołgów, po czym zginął w ogniu trzech innych czołgów, nacierających równocześnie z trzech stron.
              10 Brygada Kawalerii walczy w Beskidzie Wyspowym pięć dni i pięć nocy, redukując tempo natarcia niemieckiego zagonu do 4 – 5 kilometrów dziennie, choć ze sztuki wojennej wynikałoby, iż powinna ona zostać rozbita najpóźniej drugiego dnia walk.
              Przytoczę jeszcze jeden przykład skuteczności wrześniowej kawalerii, tym razem, dla równowagi, konnej, niezmotoryzowanej. 1 września 1939 roku lewe skrzydło Armii Łódź było osłaniane przez Wołyńską Brygadę Kawalerii płk Juliana Filipowicza. Tego dnia brygada ta stoczyła bitwę 23 kilometry na pn.-zach. od Częstochowy, zwaną Bitwą pod Mokrą. Przeciwnikiem ułanów była 4 dywizja pancerna, licząca 341 czołgów i wspierana przez bombowce nurkujące Sztukas. Jej dowódcą był nie byle kto, generał Georg-Hans Reinhardt, który później zyskał opinię jednego z najzdolniejszych dowódców wojsk szybkich. To jego czołgi odegrały istotną rolę w tłumieniu Powstania Warszawskiego – dowodził on wówczas Grupą Armii „Środek”. Podobno liczby nie kłamią, ograniczę się do przedstawienia strat obu stron w Bitwie pod Mokrą. Wołyńska Brygada Kawalerii straciła około 500 żołnierzy (zabitych, rannych, zaginionych), 5 dział, 4 armaty ppanc. Boforsa. 4 dywizja utraciła od 100 do 150 czołgów i samochodów pancernych (w tym samych czołgów od 62 do 76) i kilkuset żołnierzy i odzyskała zdolność bojową dopiero po dwóch dniach.
              Jakie były dalsze losy bohaterów spod Wysokiej i 10 Brygady Kawalerii? Po zdradzieckim ataku Armii Czerwonej brygada, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza przechodzi na Węgry, skąd po internowaniu przecieka do Francji, do formującej się armii generała Sikorskiego. Do Francji trafiają między innymi sztandary jej podstawowych pułków – 24 Pułku Ułanów i 10 Pułku Strzelców Konnych, co w myśl i zwyczaju, i prawa zapewnia  ciągłość istnienia tych jednostek.
              Armia generała Sikorskiego formuje się głównie w Ośrodku Zapasowym w Coëtquidan w Bretanii. Stanisław Maczek, już jako generał próbuje zrealizować swoje największe marzenie, stworzyć dywizję pancerną. Czas i miejsce na to są nieodpowiednie, na przeszkodzie staje powszechna wiara Francuzów, wbrew wszelkiej logice, w Linię Maginota i traktowanie z góry, z pobłażaniem, żołnierzy pobitej, wrześniowej armii. Ostatecznie powstaje niepełna, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, której szybko kończy się  paliwo i amunicja podczas wszechobecnego podczas kampanii francuskiej 1940 roku chaosu.
              Marzenie generała spełni się dopiero w Anglii, gdzie powstaje 1 Dywizja Pancerna o imponującym składzie: 885 oficerów, 15210 podoficerów i szeregowców, 381 czołgów, 4000 pojazdów mechanicznych. W składzie dywizji odnajdujemy znajome pułki – 24 ułanów i 10 strzelców konnych, a także 10 brygadę kawalerii pancernej. Z kolei w 3 brygadzie strzelców zmotoryzowanych jest batalion strzelców podhalańskich dziedziczący tradycje Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, walczącej w roku 1940 pod Narvikiem.
              Pierwsza bitwa dywizji to bitwa pod Falaise w Normandii (7 – 22.VIII.1944), decydująca o ostatecznym sukcesie D – day, czyli desantu na plażach Normandii. Początek bitwy jest niepomyślny dla Polaków i ich towarzyszy broni z II Korpusu Kanadyjskiego. Dowodzący w tej bitwie marszałek Montgomery, lord czy też wicehrabia of El-Alamein, dufny w swą sławę pogromcy Afrika Korps, popełnia szkolny błąd odsłaniając skrzydło, na którym Kanadyjczycy i Polacy szykują się do natarcia. Niemcy, dobrze uzbrojeni w najlepsze w tej wojnie działa przeciwpancerne 88 mm hulają, jak mogą na odsłoniętym skrzydle, polska dywizja traci 32 czołgi jeszcze przed ruszeniem do natarcia. Tu komentarz natury technicznej. Działo 88 mm zaprojektowane zostało jako działo przeciwlotnicze, ale szybko okazało się, iż jest ono również świetną bronią przeciwpancerną, działa te montowano również w pojazdach pancernych, między innymi w czołgach typu Tygrys. Działa te były w stanie niszczyć podstawowe czołgi alianckie, amerykańskie Shermany z dystansu 2000 metrów, podczas gdy Sherman mógł oddać skuteczny strzał do Tygrysa z odległości 400 metrów. Dlatego też tzw. przelicznik taktyczny dla Tygrysa wynosił 4 do 5 czołgów typu Sherman.
              Drugiego dnia bitwy dobiega kresu żołnierski szlak bohatera spod Wysokiej – z monoklem w oku i cygarem w ustach ginie major Wiesław Leliwa – Kiersz, kawaler Krzyża Srebrnego Virtuti Militari, francuskiego Croix de Guerre, trzykrotnego Krzyża Walecznych.
              Ale wnet przychodzi pora rewanżu, doborowe jednostki niemieckie zostają okrążone. Montgomery powie po bitwie: Niemcy byli jakby w butelce, a polska dywizja była korkiem, którym ich w niej zamknęliśmy. W kotle Falaise Polacy spotykają starych znajomych z września 1939 roku, niemiecką 2 Dywizję Pancerną, której czołgi nacierały na Wysoką – z potrzasku wymknie się tylko jeden jej batalion i to batalion piechoty, bez czołgów i artylerii. Ostatnią fazę bitwy dobrze ilustrują słowa płk Franciszka Skibińskiego, szefa sztabu 10 brygady w kampanii wrześniowej, później kolejno dowódcy 10 pułku strzelców konnych i 3 brygady strzelców zmotoryzowanych.
              20 sierpnia o świcie na stanowiska 10 pułku strzelców konnych uderzyła ze szczególną zajadłością jakaś bardzo silna Kampfgruppe z poważną ilością czołgów. Strzelcy konni przypuścili Niemców na bliską odległość, a później rozpoczęli straszny ogień ze swoich pięćdziesięciu dział (czołgowych) i stu kaemów. W ciągu paru minut wszystkie niemieckie czołgi zamieniły się w słupy czarnego dymu, a trupy grenadierów pancernych setkami zasłały przedpole. Pozostali zalegli pod ogniem. Całe plutony i kompanie zaczęły podnosić białe flagi. Kupy Niemców z podniesionymi rękoma szły do niewoli. Oficerowie odrzucali demonstracyjnie pasy z pistoletami, ale nie podnosili rąk. Pośród nich, w monoklu, w czerwonych lampasach szedł dowódca II Korpusu Pancernego generał Otto Elfeldt.
              Koniec szlaku bojowego 1 Dywizji ma też w sobie coś z symbolu – Polacy zajmują główną bazę Kriegsmarine w Wilhelmshaven. Na łuku bramy portowej wita ich polski orzeł, zdjęty w 1939 roku z budynku Dowództwa Floty w Gdyni i przywieziony do Wilhelmshaven jako trofeum. Dziś orzeł ten znajduje się w Instytucie Sikorskiego w Londynie wraz z niemieckim orłem, który zdobił gniazdo niemieckiej floty.
              Jeszcze raz o rewanżach. Żołnierze generała Sikorskiego traktowani byli we Francji, zanim nastąpiła niemiecka ofensywa, z pobłażaniem i lekceważeniem jako żołnierze pobitej armii. W końcu lutego 1945 roku generał Maczek zostaje zaproszony, wraz ze szwadronem honorowym dywizji do Paryża na uroczystość dekorowania kilkunastu polskich żołnierzy. Dekoracji dokonał szef Sztabu Głównego pod Łukiem Triumfalnym na Place de l’Etoile przed frontem batalionu honorowego Garde Nationale i w obecności tłumów ludności. Następnie Maczek został przyjęty przez generała de Gaulle, który podziękował za dokonania polskiej dywizji na ziemi francuskiej.  W Paryżu generał Maczek składa też wizytę pułkownikowi Legii Cudzoziemskiej, Andrzejowi Poniatowskiemu, w swoim czasie szefowi sztabu generała Girard (współzałożyciel ruchu Wolnych Francuzów), oficerowi łącznikowemu generała Eisenhowera, weteranowi wojny z bolszewikami w roku 1920. Andrzej Poniatowski jest księciem z linii Poniatowskich di Monte Rotondo, której założycielem był książę Stanisław Poniatowski, bratanek króla Polski. Maczek wypełnia smutny obowiązek dowódcy, wręcza ojcu Krzyż Srebrny Virtuti Militari, nadany pośmiertnie jego synowi, Andrzejowi Poniatowskiemu. Andrzej Poniatowski junior zgłosił się do Maczka w obozie w Coëtquidan i przepraszając, iż nie mówi po polsku, ale serce ma z pewnością polskie, poprosił o przyjęcie do polskiego wojska.  Przeszedł następnie jako dowódca plutonu czołgów całą kampanię aż do Holandii, gdzie zginął na czele swojego plutonu zagradzając bardzo dzielnie drogę wypadowi niemieckiemu.
              Pora teraz na łyżkę dziegciu. 5 września 1939 roku mój ojciec otrzymuje przydział do oddziału ochraniającego trasę ewakuacji rządu polskiego, 18 września przekracza granicę polsko-rumuńską w Zaleszczykach i zostaje internowany. W październiku ucieka z obozu i zgłasza się do konsulatu RP w Bukareszcie, gdzie otrzymuje paszport konsularny cywilnego uchodźcy i przydział do miejscowości Slatina - Olt – do końca lutego 1940 roku bierze tam udział w organizowaniu ucieczek polskich żołnierzy z obozów i przerzucaniu ich do armii generała Sikorskiego we Francji. W marcu sam opuszcza Rumunię i przez Jugosławię oraz Włochy przekrada się do Francji. Francuskim przydziałem ojca staje się Dowództwo Ośrodka Zapasowego w Coëtquidan w Bretanii. W owym czasie na mocy porozumienia między rządami Polski i Francji obywatele polscy, przebywający na terenie Francji podlegają poborowi do armii polskiej. Jednocześnie sojusznik III Rzeszy, Związek Sowiecki poprzez swoje agentury na zachodzie propaguje hasło: Rzuć karabinem o bruk! I od czasu do czasu ojciec odbiera za pokwitowaniem z rąk francuskich żandarmów polskich komunistów w kajdankach.
    Wiwat kawaleria!
              Na czym polega fenomen polskiej kawalerii? Cofnijmy się wstecz, aż do czasu zakończenia wojen polsko – moskiewskich pokojem w Polanowie Roku Pańskiego 1634. Rzeczpospolita Obojga Narodów liczyła sobie wówczas ni mniej ni więcej, tylko prawie milion kilometrów kwadratowych, a jej granice chronione były w czasie pokoju przez kilka tysięcy żołnierzy. W razie zagrożenia w przeciągu kilku tygodni można było zmobilizować jakieś dodatkowe kilkanaście tysięcy, do tego dochodziły prywatne armie magnatów, wartość bojowa tzw. pospolitego ruszenia była już wtedy bardzo, a bardzo dyskusyjna. Ten stan rzeczy zapewniał ewentualnemu agresorowi znaczną przewagę liczebną. Przeciwnicy Rzeczpospolitej byli niezwykle zróżnicowani pod względem wojskowym, doskonale zorganizowana i dowodzona piechota typu zachodnio – europejskiego, elastyczni w walce Kozacy, lotne czambuły Tatarów, doskonali jeźdźcy tureccy i budzący postrach janczarzy. Rozmiary terytorium i szczupłość sił własnych przemawiały za manewrem i szybkością, mniej za siłą ognia, bo artyleria, a często i piechota nie były w stanie dotrzeć na czas na pole bitwy, różnorodność przeciwników wymagała elastyczności i niestosowania się do sztywnych schematów oraz użycia różnorodnego uzbrojenia. Gdy w Europie Zachodniej proces szkolenia zawodowego żołnierza zaczynał się w wieku siedemnastu, osiemnastu lat to do tradycji wielu domów szlacheckich należała nauka żołnierskiego rzemiosła od dzieciństwa, co owocowało w wieku dojrzałym niezwykłym mistrzostwem.
              Genialną odpowiedzią na potrzeby obrony Rzeczpospolitej stała się husaria, mająca nie do końca zasłużoną opinię jazdy ciężkiej i elitarnej. Porównajmy ciężar uzbrojenia ochronnego w ciężkiej rajtarii i husarii –waga zbroi ciężkiego rajtara dochodziła do 22 kilogramów w przeciwieństwie do 7 - 8 kilogramowej zbroi husarza. Z elitarnością w sensie tzw. dobrego urodzenia też różnie bywało, zachowały się np. królewskie listy przypowiednie, w których zalecano zaciąganie do chorągwi żołnierzy sprawnych i doświadczonych bez różnicy stanu i kondycji. Zdarzało się też, iż szlachcic niezaliczany do tzw. posesjonatów posyłał swego syna do chorągwi z pocztem, w którym znajdował się syn włościanina, dobrze mu znany, sprawny i silny. Jeśli ów syn włościanina dobrze się spisywał w kolejnych wojnach i zebrał znaczne łupy, to albo go przypuszczano do klejnotu szlacheckiego albo nikt go o indygenat nie pytał, bo nie byłoby to bezpieczne dla pytającego. Szarża husarii w swej ostatniej fazie to natarcie w pełnym galopie dwu lub trzech szeregów bardzo ścieśnionych, mało sprawny husarz w takim szyku sprawiał realne zagrożenie dla swoich sąsiadów, a na to nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał przyzwolenia, stąd też elitarność husarii polegała przede wszystkim na mistrzowskiej sprawności w boju. Po pewnym czasie to się zmieniło, ale to już nie była ta sama jazda, co poprzednio.
              Husaria kojarzy się przede wszystkim z kopiami, koncerzami i szablami nie licząc oczywiście husarskich skrzydeł, o które do dnia dzisiejszego spierają się historycy wojskowości: paradna ozdoba czy rzecz przydatna w bitwie. Ale husarzom nie raz i nie dwa zdarzało się bronić w warownym obozie, gdzie kopia i koncerz były całkowicie nieprzydatne w przeciwieństwie do ciężkiego muszkietu, zwykle wożonego na taborowym wozie. Już w roku 1624 hetman Stanisław Koniecpolski nakazywał husarzom stawianie się na wojnę z muszkietami. Gdy po udanej szarży szyki wroga zostawały przełamane husarze ruszali w pościg za rozbitym nieprzyjacielem, wówczas w rękach niejednego husarza niezwykle skuteczną bronią dzięki swej szybkostrzelności był łuk, sprawny jeździec potrafił wypuścić do dwunastu strzał na minutę.
              Husaria jako formacja wojskowa ustanowiła swoisty rekord – przez 125 lat nie przegrała ani jednej bitwy, w której uczestniczyła, choć przeważnie walczyła z przeciwnikiem kilkakrotnie liczebniejszym.
             
     
  13. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część III i ostatnia.
              Prezentowany tu sposób opowiadania o wspólnej z Mieszkiem wyrypie dobrze koresponduje z nią samą, gdy perć jest łatwa i nie wymaga koncentracji to najczęściej się gada w marszu wspominając niegdysiejsze przewagi i klęski. Od czasu do czasu opowiada się też jakieś górskie makabreski, co po pierwsze ma aspekt dydaktyczny, a po drugie tłumi własny lęk przed tym, co się w górach zawsze może zdarzyć bez względu na doświadczenie i umiejętności. Ktoś kiedyś na łamach Taternika opowiadał, jak podczas prelekcji o wspinaniu i górach rozpoznać, czy na sali są jacyś wspinacze. Należy po prostu rzucić dowcip w rodzaju: Idziemy granią, jest łatwo, tośmy się nie związali. Nagle kolega leci w dół, długo szukamy go pod ścianą, znajdujemy. Jest taki maleńki, bo spadł biedaczek prosto na nogi! Jeśli w tym momencie ktoś na sali ryknie śmiechem, to na pewno jest wspinaczem.
              W zejściu z Ciemniaka aż po Piec dreptanie po ścieżce, miejscami nieźle już rozdeptanej okraszone jest przynajmniej ładnymi widokami, poniżej Pieca zaczyna się las i nuda, to ostatnie rozsądne miejsce na odpoczynek, obaj z Mieszkiem jesteśmy już nieźle znużeni.  Mieszko znowu pojada, potem ogląda Piec, muszę go przekonywać, iż wspinanie się po nim to nienajlepszy pomysł, zwłaszcza, że z Ciemniaka spływa sznureczek turystów. Wokół tej skałki wcale spore klepisko, niedługo znikną resztki trawy nawet w parometrowej od niej odległości. Spoglądam na to wszystko i z rozrzewnieniem wspominam swoją ostatnią bytność w tym miejscu.
              Schyłek sezonu 1981 – wpadam na pomysł, aby go zakończyć w Tatrach Zachodnich. Minimum rzeczy w plecaku, kurtka puchowa, płat folii, stara pałatka brezentowa. Wchodzę na Kominy Tylkowe starym, pasterskim przechodem z Hali na Stołach. Owiec już nie ma w Tatrach, a za jakiś czas Kominy Tylkowe zostaną oficjalnie zamknięte dla ruchu turystycznego, ulegnie likwidacji szlak z Przełęczy Iwaniackiej. Ten niezbyt wysoki, jak na Tatry wierch jest czymś wyjątkowym. Rozległy płaskowyż tworzy wierzchołek, niżej białe, bardzo urozmaicone skały z Raptawicką Turnią na czele, ciekawe jaskinie. Jednocześnie Kominy to loża w amfiteatrze Tatr Zachodnich. Czy można sobie wyobrazić bardziej atrakcyjne miejsce na biwak? Przed snem dylemat, zdjąć buty i wsunąć nogi do plecaka, czy nie zdejmować butów, z plecaka zrobić sobie poduszkę. Materace pneumatyczne z tego okresu czasu są bardzo ciężkie, karimatek jeszcze brak. Gdy śpi się na boku to po pewnym czasie sen przerywa uczucie zimna w biodrze, ściśnięty w kurtce puchowej puch nie chroni za dobrze przed nocnym chłodem, trzeba się obrócić na drugi bok, śpiąc na wznak za wiele traci się ciepła.
              Koło północy budzi mnie nadprogramowo coś innego, niż chłód – z nieba dochodzi dźwięk silników lotniczych, ktoś na czymś lata nad Tatrami. Prawie każdy mieszkaniec Polski w odpowiednim wieku pamięta podstawowe pytanie roku 1981-szego, wejdą czy nie wejdą, Ruskie oczywiście i to nie pierogi. Jestem w tym miejscu i czasie bardziej wyczulony na takie dźwięki i pytania, niż większość z tych, którzy wonczas raczyli odwiedzić Tatry. Dlaczego? To proste.
              Lato 1968, taborisko Rąbaniska w dolinie Suchej Wody. Preludium przyszłych wydarzeń, jem wraz z Alą pierwszą kolację w cieniu naszego namiotu. Ni stąd ni zowąd przysiada się do nas rosły blondyn w typie J-23, mógłby z powodzeniem być dublerem Stanisława Mikulskiego na planie Stawki większej niż życie i jakoś tak głupio zagaja rozmowę. Na tyle głupio, iż Ala, sławna ze swojej podlaskiej gościnności odpala mu tak, że blondyn zwija się jak niepyszny. Za chwilę podchodzi do nas dziewczyna z sąsiedniego namiotu: Fajnie spławiliście tego tajniaka! Widząc nasze zaskoczone miny wyjaśnia: Facet przyjechał na kurs wspinaczkowy, kurs się skończył,  a on został. Mija trochę czasu, a przyjeżdża dziewczyna z Warszawy, zobaczyła go i się pyta, a ten co tu robi?! My na to, że to kursant. A ona – ładny kursant, parę tygodni temu przesłuchiwał mnie w Pałacu Mostowskich!
              Niby przypadek, na Hali stoją namioty, a w nich kupa wojaków, Podhalańczycy. Po jakimś czasie wojsko zwija się na dół, żołnierze objuczeni kiej muły znoszą wielkie toboły do Brzezin, mało tego, za nimi jadą Stary 6x6 tak obładowane, iż trzeba prawie natychmiast remontować po nich mosty na Suchej Wodzie, choć co dzień jeździ po nich ciężarówka z węglem. Wniosek jeden, byli tu na stopie wojennej łącznie z moździerzami i zapasem amunicji do nich.
              Odsłona trzecia: nad ranem wycie silników lotniczych nad Tatrami, jakaś armada powietrzna przekracza Tatry. Rano dochodzą ludzie z Zakopanego i głoszą: Anschluss, zajmujemy Czechosłowację! Niektórzy z nas mają karty mobilizacyjne, nikt nie pali się do udziału w tej awanturze, co bardziej patriotycznie nastawieni w głębi duszy już się zastanawiają, do kogo strzelać w razie czego. Wśród wiary jest dwóch dziadków, obaj podczas drugiej wojny światowej ukrywali się czas jakiś w Tatrach, teraz wodzą rej udzielając rad młodzieży, gdzie i jak ten czas przeczekać.
              Słysząc na Kominach silniki lotnicze nad głową od razu stawiam sobie pytanie: Rewanż czy nie rewanż? Na wszelki wypadek rano schodzę do schroniska na Hali Ornak i oddycham z ulgą: Jeszcze nie tym razem! Następnego dnia wieczorem muszę opuścić Tatry, na nocleg w schronisku nie mam ochoty, ruszam ku Hali Tomanowej, a pod wieczór docieram w okolice Hali pod Piecem. Pod samą skałką taki dywan szarotek, iż nie mam gdzie się położyć, schodzę na niżej położoną polanę i układam się do snu, mam towarzystwo, kilkadziesiąt kroków dalej spokojnie pasie się dorodny jeleń, nie przeszkadzamy sobie ani trochę.
              Koniec wspomnień, trza się brać dołu. No może jeszcze jedno wspomnienie, tym razem sprzed dziewięciu lat. Wracając z Mięgusza docieram około wpół do siódmej na Przełęcz pod Chłopkiem, nie zatrzymuję się na przełęczy, tylko od razu schodzę na Kazalnicę. Wcześniej słyszę potężny łoskot, stromą rynną przecinającą uskok grani Czarnego Mięgusza pędzą w dół bloki skalne, wyżej, w rynnie widać dwie sylwetki. Uśmiecham się do siebie, to prawie na pewno wspinacze wracający z ŻeTeMu lub Wołowej Turni, z powodu nieznajomości topografii lub zwykłego lenistwa wmanewrowali się w kruchą rynnę. Spotykamy się na Kazalnicy, chłopcy młodsi ode mnie o przynajmniej lat trzydzieści, wspinali się rzeczywiście na Żabiej Turni Mięguszowieckiej, pierwszy raz wracali z niej przez Przełęcz pod Chłopkiem. Natychmiast znajdujemy wspólny język, żadnej bariery wiekowej, gawędzimy sobie swobodnie. Nagle jednemu z nich przypomina się, jaką godzinę alarmową wpisał nieopatrznie w Książce Wyjść i rzuca koledze hasło: Spadamy! Drugi ma poczucie humoru i natychmiast mu odpowiada: Ty wypluj to słowo! Faktycznie, od tafli Czarnego Stawu dzieli nas prawie sześćset metrów powietrza – pokładamy się ze śmiechu.
              Ruszamy z Mieszkiem w dół, droga staje się coraz nudniejsza. Dobrze, iż tysiące butów przez lata starły na proch potykacze w postaci korzeni. Mijamy młodą parę, dziewczyna jest już prawie załamana schodzeniem, sztywne nogi, co kilkaset metrów siada. Niżej dwie panie schodzą wspierając się na  kijkach. Mieszko jest już bardzo znudzony tą drogą, co chwila pyta mnie, jak jeszcze daleko. W którymś momencie, mając już szczerze dosyć odpowiadania na to samo pytanie rzucam za siebie: godzinka, może mniej. Te słowa docierają do uszu owych pań i wywołują małą panikę, pytają, czy się nie przesłyszały: Jeszcze godzina?! Zatrzymuję się, obracam i wsparty na kijkach odpowiadam: Pół wieku temu odpowiedziałbym, iż pięć minut, czterdzieści lat temu, iż trzy minuty, piętnaście lat temu, że kwadrans, a teraz wolę się nie wypowiadać. Na Polanie Zahradziska chłodzimy się obaj wodą z potoka, po jakimś czasie nadchodzą panie z kijkami. Zadaję im pytanie: No i jak długo panie schodziły?  Pada odpowiedź: jakieś dwadzieścia pięć minut. Nie jest źle, Mieszkowi i mnie zajęło to jednak tylko kwadrans. Wyraźny postęp w porównaniu z pierwszym wypadem na Czerwone Wierchy.
              Odświeżywszy się ruszamy dalej. Na deptaku na dnie Doliny Kościeliskiej jeszcze sporo turystów, głównie wracających z Hali Ornak.              
    Aneks bez związku (z W.S.I)
              J-23, ciąg dalszy opowieści
              Mimo zdemaskowania i licznych żartów J-23 pozostał na taborisku do końca sezonu, widać miał taki rozkaz. Dwa przykłady takich żartów, może nie najprzedniejszej próby, ale co tu mówić, śmieszyły          nas wówczas, a jego zapewne całkiem nie. Przykład pierwszy. Nasz niby to kursant wchodzi do Murowańca z niezbyt wyładowanym plecakiem wspinaczkowym, ale za to przepasany pętlą, na której dyndają nanizane na karabinki haki, jak kły niedźwiedzia grizzly na naszyjniku Old Shatterhanda. Wita go ciepłe: Masz fajny strój maskowniczy.
              Przykład numer dwa. Wspinamy się z pewnym Jankiem z Bydgoszczy na Filarze Staszla, niedaleko od nas na innym żebrze Granatów wspina się jeden instruktor, jedna dziewczyna i nasz bohater. W pewnym momencie widzimy obaj, jak J-23 wychodzi na ogromną półę, po której zaczyna się przemieszczać coraz bardziej nerwowo od jednego krańca do drugiego i z powrotem. Instruktor, który z dołu go nie widzi i nie wie, co się dzieje, wydaje gromkie okrzyki, chcąc dowiedzieć się, jaka jest przyczyna tej pauzy we wspinaczce. J-23 odpowiada: Nie mogę założyć stanowiska (w domyśle – asekuracyjnego)! Instruktor wnerwia się jeszcze bardziej, bo wie doskonale, iż na tej półce założyć można nie jedno, ale z dziesięć dobrych stanowisk, w górę lecą już niezbyt parlamentarne słowa, co powoduje, iż J-23 jeszcze bardziej nerwowo przemieszcza się obmacując intensywnie skałę w poszukiwaniu szczeliny na hak. Ostatecznie coś znajduje, wyciąga młotek i dumny z siebie wrzeszczy do instruktora: Zakładam stanowisko! Mój partner nie wytrzymuje i ryczy wesoło na całą dolinę: Ogniowe!!! Tatrzańskiego agenta J-23 już nigdy więcej w górach nie spotkałem. PS. Z Jankiem odnaleźliśmy się po wielu latach na FB – świat się jednak skurczył i to bardzo.






  14. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część II.
              10 sierpnia przychodzi pora na zachodnią połać Czerwonych Wierchów i wejście na najwyższy ich wierzchołek, Krzesanicę. Krótka analiza, mamy dwa szlaki do dyspozycji, pierwszy z nich wiedzie z Hali Ornak przez Halę Tomanową, drugi z Polany Zahradziska przez Halę pod Piecem. Oba szlaki łączą się nieopodal Chudej Turni na bocznym ramieniu Ciemniaka. Przez wiele lat drugi z tych szlaków cieszył się niechlubną sławą najbardziej nudnego i mozolnego podejścia na Czerwone Wierchy, co starsi bywalcy tych okolic wspominają zwłaszcza korzenie smreków pełniących funkcję wprost idealnych potykaczy.
    Zdrowy rozsądek nakazuje ten właśnie szlak obrać za drogę zejściową, w dół będzie łatwiejsza do zaakceptowania. O siódmej trzydzieści opuszczamy Kiry, pierwszy odpoczynek wypada nam na Hali Pisanej. Jeszcze jakiś czas temu zjedlibyśmy tu świetne ciastka w Bufecie Pitonia. Niestety, ten prywatny bufet drażnił tak długo dyrekcję parku, iż go koniec końców wysadzono w powietrze dla potrzeb pewnego filmu fabularnego. Pytanie, za ile do państwowej, a za ile do prywatnej kieszeni, skoro w ścisłym według dyrekcji rezerwacie użyto pokaźnej ilości trotylu. Ostatecznie w niecałe dwie godziny docieramy do schroniska na Hali Ornak, gdzie pałaszujemy całkiem pożywne, drugie śniadanie.
              Dalej droga prowadzi przez las, mój wnuk nieco się nudzi, ale gdy wychodzimy ze strefy lasu natychmiast się ożywia. Trawersujemy Czerwony Żleb i idziemy dalej, wąską percią nad górnymi kotłami Wąwozu Kraków i Przedniego Kamiennego. To mój ulubiony teren z dawnych lat, z czasów, gdy swoboda poruszania się w Tatrach Zachodnich była nieporównywalną w porównaniu z dniem dzisiejszym. Jak ocenia masyw Ciemniaka Władysław Cywiński w swoim szczegółowym przewodniku po Tatrach: Skomplikowany topograficznie, bezcenny przyrodniczo i niezwykle atrakcyjny dla taterników tak pod- jak i naziemnych.
              Gdy opuszczamy strefę kosówki i idziemy percią po bardzo stromym, trawiasto – skalistym zboczu muszę wyostrzyć słuch, jeśli do moich uszów przestaje docierać szmer szutru pod butami Mieszka oznacza to, iż schodzi on z perci, aby uatrakcyjnić sobie marsz, a po tym zboczu można się naprawdę daleko potoczyć. Puścić go przed siebie byłoby błędem, bo zacząłby zapewne tak przyśpieszać, iż dotarcie na Krzesanicę stanęłoby pod znakiem zapytania, w tym wieku nie posiada się jeszcze tak cennej w Tatrach umiejętności rozłożenia sił. Wytłumaczenie dziecku tej prostej prawdy: Wolniej idziesz, dalej zajdziesz, jest trudne, lecz w sukurs przychodzi mi grupka turystów, którzy nas doganiają i przeganiają, nie honor iść wolniej od dziadka z siwą brodą z małym chłopcem. Jakiś czas potem spotykamy ich, jak dychają siedząc na kamieniach. Następne spotkanie ma  miejsce pod Ciemniakiem, oni mają jeszcze sporo podejścia przed sobą, a my już wracamy przez Ciemniak z Krzesanicy, na wierzchołku której spędziliśmy dobre pół godziny.         
              Na grani między Ciemniakiem, a Krzesanicą opowiadam Mieszkowi różne historie o tej okolicy. Nagle słyszę, wypowiedziane do mnie z tyłu słowa: Pan opowiada takie ciekawe rzeczy, czy możemy iść za panem i słuchać. W rezultacie wprowadzam na Krzesanicę mały kierdelek turystów, na wierzchołku siadamy wygodnie i opowiadam, opowiadam. Nie ukrywam, gdyby w swoim czasie istniały dogodne warunki do uprawiania zawodu przewodnika wysokogórskiego, to pewnie bym się poważnie zastanowił nad wyborem takiej właśnie profesji. Wodzić towarzysko zacząłem mając lat szesnaście i to od Cubryny, rok później prowadziłem już trzykrotnie, różnymi drogami turystów na Mięgusza. Ostatnie moje wejście na ten szczyt w roli nielicencjonowanego przewodnika miało specyficzny epilog.
              Któregoś wieczora w Roztoce Ala opowiada mi o dwojgu sympatycznych studentów, mieszkających w Roztoce, których marzeniem jest wejście na Mięguszowiecki. Dwa razy już próbowali i dwa razy góra ich nie puściła. Ala przyznaje mi się, iż obiecała im, iż ja ich tam poprowadzę. Słowo się rzekło, kobyłka u płota,  skoro młodzi są tak zapaleni to warto ich tam zaprowadzić, choćby po to, aby krzywdy sobie nie zrobili, z Mięguszem nie ma żartów. Pogoda jest dla nich łaskawa, dzień jest piękny, skała sucha. Na zachodniej grani w dwóch miejscach pojawiają się kłopoty. Przewinięcie pod skalną bałuchą po pochyłym zachodziku, trochę delikatne, na równowagę, bo bałucha wypycha w stronę północnej ściany, do piargów daleko, oj daleko. Blokada psychiczna nie pozwala dziewczynie na swobodne przewinięcie, choć jest ono w istocie bardzo łatwe. Nic tak jednak nie pomaga w takiej chwili, jak pomocna, męska dłoń. Staję w półszpagacie, lewa ręka na wysoko położonym chwycie, moja prawa dłoń zaciśnięta na nadgarstku dziewczyny i już po kłopocie, jej chłopak nie może się  oczywiście zbłaźnić w oczach swej dziewczyny – śtyrbne miejsce za nami. Wyżej powtórka tej sytuacji, szczerba w grani, którą najlepiej przeskoczyć. Starszy pan po pięćdziesiątce odbija się z obu nóg i pewnie ląduje po drugiej stronie szczeliny, a dziewczyna się kryguje. Trzeba stanąć na krawędzi, naciągnąć się, kiej ta gadzina, chwycić mocno i szarpnąć w chwili odbicia, potem przytrzymać, coby dziewczę za daleko nie poniosło.
              Schodzimy Drogą po Głazach, już bez przygód, oboje są uszczęśliwieni, Mięgusz jest ich.  Ale cena dość wysoka, łydki dziewczyny są tak poobcierane o szorstki granit, iż prawie krwią spływają. Mija parę lat, trwa jeszcze zima w Tatrach, schodzę na taflę Morskiego Oka Szerokim Żlebem. Podbiega do mnie dziewczyna i woła z daleka: Jesteś członkiem PZA? (PZA – Polski Związek Alpinizmu). Potwierdzam i dowiaduję się, iż na pobliskim lodospadzie doszło do wypadku i trzeba pomóc. Zmobilizowany w ten sposób udaję się z dziewczyną pod lodospad. Jeden klient, dobrze opatulony po same oczy leży pod lodospadem i odpoczywa bez kontaktu, ale i bez zagrożenia życia. Drugi tkwi w lodospadzie, jest w niezłej formie, ale całkiem obezwładniony z racji złamania kości udowej. Do akcji nie wchodzimy, bo prawie równocześnie pojawia się ratownik dyżurny ze schroniska i śmigło, czyli toprowski Sokół.
              Po odlocie śmigłowca okazuje się, iż dziewczyna, która mnie zmobilizowała to ta dziewczyna z Mięgusza – zaczęła się wspinać wkrótce po naszej eskapadzie. No i mam dziewczynę na sumieniu. Po drugie nasz klient spod lodospadu to mój kolega klubowy, dobrze mi znany, a w cywilu także świetny instruktor i ratownik. Poznać go nie poznałem, bo jak się sześć żeber złamie to nie wygląda się kwitnąco. Ale fason zachował, bo jak wylądował u podstawy lodospadu to sam się opatulił, rzucił parę dowcipów i dopiero odjechał.




  15. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009)
              Dylemat: gdzie zabrać Mieszka w Tatry? Szczyt sezonu, droga do Morskiego Oka w remoncie, wypady z Roztoki odpadają. Pięć Stawów i Hala Gąsienicowa to nienajlepsze miejsce, na Orlej Perci łatwo oberwać kamieniem albo całym ceprem, na biwakowy proceder Mieszko jest jeszcze za mały. Jaki masyw w Tatrach Polskich poza Tatrami Wysokimi jest najciekawszy – bez wątpienia Czerwone Wierchy. A więc działanie z doskoku, wczesny wyjazd z Podsarnia samochodem, zaparkowanie go na Groniku lub w Kirach, pętla na Czerwonych Wierchach i powrót do samochodu. W tym roku dydaktycznie, zapoznać ośmioletniego wnuka ze szlakami znakowanymi, a za rok, być może coś ciekawszego, już bez znakowanej perci.
              28 lipca o szóstej rano wyjeżdżamy z Podsarnia i po godzinie jazdy przez Czarny Dunajec, Chochołów i Witów parkujemy samochód na Groniku, u wylotu Doliny Małej Łąki. Parę kroków od parkingu wita Mieszka i mnie łasiczka stając słupka i spoglądając na nas ciekawie. Podchodzimy w stronę Przysłop Miętusiego szerokim chodnikiem w całkiem wysokopiennym lesie, co dobitnie świadczy o nieubłaganym upływie czasu, gdy szedłem tędy po raz pierwszy prowadziła mnie w górę wąska na pojedynczego człowieka perć w gęstym młodniku, a poniżej siodła przełęczy stało małe schronisko, przerobione ongiś z szałasu pasterskiego, po którym dziś ani śladu. Na Przysłopie Mieszko jest już głodny, korzystamy z dobrodziejstwa ustawionych tam drewnianych stołów i ław. Po posiłku podejście na Kobylarz, trawiaste siodło zawieszone kilkadziesiąt metrów nad górną połacią Doliny Miętusiej. Mieszko jest pierwszy raz w Tatrach Zachodnich, z daleka napatrzył się na trawiaste, kopulaste kształty Czerwonych Wierchów, a tu zaskakuje go widok kotła Wielkiej Świstówki, okolonego amfiteatralnie wielkimi ścianami z ponad trzystu metrową ścianą Kazalnicy Miętusiej na czele. Ja z kolei z zadowoleniem stwierdzam, iż czas leczy rany zadane Wantulom przez wielki halny z 1968 roku, na wielkich blokach skalnych odradzają się powywracane i połamane smreki. Po odpoczynku, Mieszko znowu sobie podjadł, ruszamy wielkim żlebem, okolonym wapiennymi skałami w stronę krańca wielkiego ramienia Małołączniaka. Żleb ten przegradza dość połogi i mało wybitny próg, na którym rozpięto dla wygody i bezpieczeństwa turystów łańcuch. Miejsca takie w miarę upływu czasu stają się o tyle ryzykowne dla niedoświadczonych, iż tysiące stóp szlifuje przez lata miękki i z natury dość śliski wapień wygładzając go do powierzchni prawie lustrzanej, o poślizgnięcie tu nietrudno. Hamuję Mieszka, który dorwawszy się do skały rozpędza się nieumiarkowanie. Za progiem skały zanikają i prawdę powiedziawszy wnuk mój zaczyna się cokolwiek nudzić znojnym podchodzeniem po tak zwanej krówskiej perci (niby, że krowę by tam przeprowadził). Mam ogromną ochotę urozmaicić mu dalszy marsz, wystarczy zejść ze szlaku w prawo i po stromych trawkach przetrawersować prawie poziomo do Doliny Litworowej, a później Kozim Grzbietem pójść prosto do góry aż na Krzesanicę). Niestety widoczność jest świetna, na szlakach mnóstwo turystów. Po pierwsze może wśród nich maszerować jakiś filanc, co naraziłoby mnie na spory mandat za zejście ze znakowanego szlaku. Po drugie i ważniejsze, mogliby za nami ruszyć jacyś naśladowcy i coś poputać, po co mam mieć jakiegoś durnia na sumieniu, jak poleci dołu. Co innego, gdyby było mglisto – nie wahałbym się ani chwili przed wycięciem takiego wariantu.
              Mieszko radzi jednak sobie świetnie, jak na ośmiolatka. Jedyną oznaką sporego wysiłku z jego strony jest częstotliwość posiłków, w okolicy Wielkiej Turni pałaszuje kolejne kanapki. Osiągnęliśmy już sporą wysokość, upał został gdzieś na dole, a Mieszko nie przyzwyczaił się jeszcze w pełni do zmian temperatury w Tatrach, sam wyciąga ze swojego plecaka polar i czapkę, którą naciąga aż na uszy. Czeka nas teraz nudny odcinek podejścia, szerokim, rozdeptanym przez całe pokolenia turystów grzbietem na Małołączniak. Na nudne podejście Mieszko reaguje typowo, ruszyć z kopyta, aby jak najszybciej mieć to z głowy. Muszę znowu go hamować, chwilami dość brutalnie, bo przed nami jeszcze daleka droga. Na wierzchołku jest wystarczająco ciepło, aby wyciągnąć z plecaków płaty karimatki i wyciągnąć się wygodnie, a także znowu podjeść. Mój wnuk pasjonuje się ptakami drapieżnymi i pilnie ich wygląda, niestety w naszym polu widzenia nie chce pojawić się ani orzeł, ani jastrząb. Podlatuje za to do nas stały bywalec tatrzańskich wierchów, płochacz halny i wyraźnie prosi o jedzonko. Dostaje parę okruchów i jest bardzo zadowolony, upakowuje je pracowicie do dziobka i odlatuje. Po chwili na niebie ukazuje się coś znacznie większego od andyjskiego kondora – ktoś lata sobie na paralotni.
              W zejściu na Przełęcz Kondracką pojawia dla mnie następujący, kolejny kłopot. Jak już nogi trochę bolą, to najlepiej zacząć zbiegać. Muszę na bieżąco oceniać, jaka prędkość zbiegania jest w danej chwili prędkością bezpieczną dla Mieszka. Z Przełęczy Kondrackiej kierujemy się ku Dolinie Małej Łąki, gdy osiągamy Niżnią Świstówkę, pora odpocząć w cieniu Wielkiej Turni. Ponad trzystumetrowa, miejscami przewieszona ściana robi szczególne wrażenie na Mieszku – zadaje mi bardzo praktyczne pytanie: Co by się z nami stało, gdyby się wywróciła? No cóż, nie należy oszukiwać dzieci: Wiesz, gdyby się powoli przewracała, to byśmy tam uciekli, ale gdyby runęła szybko, to byśmy nie uciekli.
              Nad dnie doliny znużenie dopada już Mieszka, zwłaszcza w lesie, gdy znikają z oczu ostatnie formacje skalne. Na Groniku wsiadamy do samochodu, Mieszko zajmuje miejsce w foteliku za mną. Przez pierwsze kilometry zadaje jeszcze jakieś pytania, dzieli się wrażeniami, ale szybko zapada w głęboki sen. Nie budzą go nawet wstrząsy samochodu, gdy za Czarnym Dunajcem droga pustoszeje i mogę jechać szybko. Gdy zatrzymuję samochód pod domem Mieszko śpi nadal, zostawiam go w samochodzie i idę na górę, Mieszko śpi jeszcze przez godzinę. Ale nie traci ochoty na dalsze poznawanie Czerwonych Wierchów.







  16. Jerzy L. Głowacki
    Przypominając aforyzmy Mieczysława Świerza okazałem się niestety złym prorokiem, to, co się wydarzyło stało się tragiczną ilustracją pierwszego z nich. Life is brutal.   Aforyzmy Mieczysława Świerza III.   I ostatni z aforyzmów, niestety proroczy dla jego autora: Z liną na wspinaczce bywa tak, jak z przyjaźnią w życiu – w chwili potrzeby najczęściej pęka. No i pękła Świerzowi na zachodniej Kościelca, bo jego partner, nota bene inżynier z zawodu, zapewne przesztywnił asekurację. Gdy miałem szesnaście lat kupiłem na Piotrkowskiej moją pierwszą linę, linę w starym stylu, bo tylko takie były dostępne w tamtych czasach w polskich sklepach. Miała 35 metrów długości, 14 do 15 mm średnicy i upleciona była z sizalu w Bielskich Zakładach Lin i Pasów. Wytrzymałość statyczna, owszem, spora, szorstka, intrygujący zapach. Gorzej, ba, zgoła tragicznie przedstawiała się jej zdolność do absorbowania energii upadku. Rok i parę miesięcy później kupiłem za grosze w księgarni obcojęzycznej w Pałacu Kultury wydaną w formie książkowej pracę kandydacką, czyli doktorską, niejakiej pani, a właściwie towarzyszki Kazakowej pod frapującym tytułem Tiechnika strachowki w gorach. Strachowka po rosyjsku oznacza asekurację, a asekuracja liną sizalową powinna się kojarzyć z odpowiednią dozą strachu, co fonetycznie się zgadzało. Powód banalnie prosty – sama lina wykonana z włókien pochodzenia roślinnego jest zdolna do zaabsorbowania paru procent energii upadku, całą resztę, ponad 90 %, musi pochłonąć praca tarcia, a do tego konieczne jest wypuszczanie liny ze stanowiska asekuracyjnego w sposób płynny w odpowiednim tempie. Zaciśniesz mocniej dłonie na linie i lina pęka. Studiowałem już wówczas fizykę i przedstawione w tej książce liczby i wykresy nie pozostawiały cienia wątpliwości. Sizalu użyłem parę razy po czym kupiłem z przyjaciółmi na Słowacji stylonowe lano. Nie za długo i w Bielsku ruszyła produkcja takich lin. Pierwszy lot odbyłem na perlonowej linie rodem z enerdówka, zwanej z racji wyglądu i sztywności – kablem. Wygląd tej liny dla postronnych był rzeczywiście mylący. Kupiliśmy tę linę w Morskim Oku od Niemców w dniu wyjazdu. Ponieważ pociąg mieliśmy dopiero późnym wieczorem postanowiliśmy tę linę wypróbować wchodząc na Szczerbę w Giewoncie od strony Doliny Strążyskiej. Idąc przez Zakopane zostaliśmy zagadnięci przez gaździnę: Gdzie tyla sznura do żelazka kupiliście? Tu wyjaśnić należy, iż w tamtych czasach wybierając się na wspinaczkę pakowaliśmy się z Alą w jeden, niezbyt duży plecak, słowacką horolezkę, do której lina już się nie mieściła. W drodze do Małej Dolinki ponad Halą Strążyską towarzyszą nam Ewa i Andrzej, z którymi już drugi sezon tworzymy czwórkowy zespół. Z Małej Dolinki wkraczamy w Żleb Szczerby, łatwy na początkowej jednej trzeciej swojej wysokości. Szybko dochodzimy pod Blachy, kilkudziesięciometrowy, płytowy uskok. Tu wypada związać się liną. Sceneria jest kapitalna, ściana Giewontu tylko pozornie wydaje się płaska, w istocie rzeczy znajdujemy się jak gdyby w bardzo, bardzo stromym kanionie. Dużo traw w polu widzenia, prawie godnych tradycyjnej nazwy pionowych trawników, a ponad naszymi głowami ciągną się białe, pożłobkowane płyty, gdyby nie wąski zachodzik tnący je na ukos byłoby trudno je pokonać. Nasz nowy nabytek, czyli kabel ma 55 metrów długości – trzeba to wykorzystać, idę na pełną długość liny. Wąską rysą wchodzę na zachodzik, nie bawię się w zakładanie przelotów (tak mówi się dzisiaj, w ówczesnym slangu brzmiało to: nie biję haków), prę do przodu, na końcu zachodzika krok w powietrzu na rozległy trawnik i po chwili jestem nad Blachami. Zakładam stanowisko, okrzyk: możesz iść – rusza Ala, a po paru chwilach zaczyna wspinać się Andrzej. Nad Blachami jest skalna komnatka, nieduży kociołek zwany sympatycznie Śmietnikiem. Konfiguracja północnej ściany głównego wierzchołka Giewontu jest taka, iż to co spada spod krzyża ląduje ostatecznie, w większości przypadków, w Śmietniku. Zaglądając do niego trzeba mieć się na baczności, aby nie poczuć się źle, albo całkiem fatalnie. Dla przykładu, jeden z moich górskich znajomych znalazł tam turystę bez głowy i to w sensie dosłownym, nie w przenośni. Pierwszym zdobywcą Żlebu Szczerby był nie kto inny, jak sam wielki Mariusz Zaruski, człowiek niebywałej wszechstronności. Następców swoich straszył co nieco w własnym opisie drogi: …w dużej ekspozycji, z niemałym trudem (i niebezpieczeństwem !) pokonujemy w ten sposób około 100 m drogi i stajemy na trawnikach, dających możliwość swobody ruchów. Z owych stu metrów pozostało nam jeszcze jakieś czterdzieści, Zaruski na pewno szedł dalej na lewo od Śmietnika, mnie jednak korci pójście wprost przez ten kociołek do góry. Przymierzam się do lewej jego ścianki, jest gładka i mokrawa, a co gorsze, żaden z kilku haków, jakie zabrałem ze sobą nie pasuje do szczelin w tej ściance. Stwierdzam, iż próba jej przejścia de facto bez asekuracji to głupi pomysł (dzisiaj też, aktualna wycena to V+). W międzyczasie Andrzej szturmuje ciąg dalszy drogi imć pana Mariusza. Andrzej ze sprzętem waży jakieś 120 kg, chłop jest mocarny, a teren kruchy i delikatny, efekt jest natychmiastowy, z góry sypią się przekleństwa, trawa i kawałki wapienia. Tragikomizmu tej sytuacji przydaje drastyczna różnica mas, Ewa jest filigranową dziewczyną, a stanowisko asekuracyjne jest prawdę powiedziawszy diabła warte. Nie mam ochoty czekać, aż zwolni się ten tak skutecznie dewastowany fragment drogi i ruszam w górę trawiasto-skalną ścianką na początku Śmietnika. Już po kilku metrach robi się naprawdę ciekawie, żeberko jest istotnie trudniejsze od klasycznej drogi. Chwyty, owszem są, lecz trzeba je sprytnie je obciążać, przypomina to wspinaczkę po półkach ogromnej biblioteki, szczelnie wypełnionej książkami. W trzech miejscach biję haki, ale nie mam co do ich jakości złudzeń, trzymając się któregoś z nich mogę się metr cofnąć, jeśli jednak odpadnę to nie wytrzymają nawet metrowego lotu i oboje z Alą pojedziemy ekspresem do Bozi (ale nie do Śmietnika, tylko do Małej Dolinki). Ostatecznie żeberko puszcza bez specjalnych emocji, na trawniku nabieram prędkości docierając szybko do małego smreka (jakim cudem tu wyrósł ?) i wykorzystuję skwapliwie ten wybryk natury do założenia stanowiska. Gdy siedząc wygodnie na stanowisku wybieram linę co pewien czas dochodzi do mnie z dołu charakterystyczny szmer i metaliczne brzdęk. To moje, psychologiczne haki przelotowe, wyrywane naprężoną liną, zjeżdżają na karabinkach po linie i walą w kask Ali. Ala dochodzi do stanowiska, a chwilę później wyłaniają się, nieco z boku, Andrzej i Ewa. Naraz dostrzegamy na skalnej grzędzie sylwetkę kozicy, stojącej na tak małym stopniu, iż wydaje się, iż trzyma ona wszystkie cztery kopytka razem. Ala rzuca uwagę, która wywołuje ogólną wesołość: Może się zapchała i trzeba jej pomóc? [zapchać się – wejść w zbyt duże trudności]. Pokłosiem naszej wspinaczki na Szczerbę i Giewont były wielokrotne powtarzane rozmowy Ali z ceprami czyli ścieżkowymi vel szlakowymi turystami w Tatrach. Pytanie do Ali: czy wejść na Giewont szlakiem od Kondratowej jest trudno? Odpowiedź: Nie wiem, wchodziłam na Giewont wyłącznie od północy. Rys historyczny Żlebu Szczerby w pigułce: pierwsze przejście Mariusz Zaruski latem 1906, pierwsze przejście zimowe – nasz nieodżałowany tatrzański przyjaciel, Jano Sawicki w 1931 roku, pierwszy zjazd na nartach, też znajomy, świetny przewodnik wysokogórski Piotr Konopka w 1988 roku. Obie te eskapady miały miejsce w kwietniu, po zapewne niezłym firnie. Wycena Włodka Cywińskiego – klasycznie po śladach pana Mariusza III, wspomniana trawiasto-skalna ścianka V.  




  17. Jerzy L. Głowacki
    Siła argumentu. Czworo, tak na oko studentów wybiera się tam, gdzie być nie powinni, bo popołudnie jest bardzo lawinowe. Tzw. rzeczowe argumenty nie skutkują, ruszają. Gdy są już w odległości kilkunastu kroków rzucam za nimi: Tylko dziewczynę zostawcie, bo ładna i szkoda jej. Zawrócili.
    Warto wrócić jeszcze do aforyzmów Mieczysława Świerza opublikowanych na łamach Taternika w 1925 roku.
                Największą trudnością drogi skalnej jest określenie jej trudności. Aż do końca lat sześćdziesiątych stosowano w Tatrach, i nie tylko, sześciostopniową skalę trudności( I – VI ), przy czym szlaki turystyczne, łącznie z popularną Orlą Percią mieściły w stopniu zero, czyli łatwo vel chodecky teren (ze słowacka). Powszechnie posługiwano się przewodnikiem Witolda Henryka Paryskiego (WHP). I tu rodziły się problemy dwoistego charakteru. Jeśli tzw. zaawansowany turysta, nie wspinacz, schodził ze znakowanego szlaku z zamiarem dotarcia na jakiś szczyt czy przełęcz to w trosce o własne bezpieczeństwo powinien ograniczyć się do pokonywania dróg łatwych, co najwyżej nieco trudnych ( I ). Przewodnik Paryskiego liczy sobie 24 tomiki, a w każdym z nich, co najmniej kilkaset dróg. Drogi pokonywane często lub przebyte osobiście przez autora na ogół są dobrze opisane, a przypisany im stopień trudności jest adekwatny do rzeczywistości. Ale zdarzają się pomyłki, droga opisana jako łatwa posiada np. odcinek dość trudny ( II ). Dla turysty mniej doświadczonego lub mniej sprawnego fizycznie to już jest problem.
                Średni poziom wspinania w tamtych czasach sięgał IV – V stopnia (bardzo trudno, nadzwyczaj trudno), nie było wówczas sztucznych ścianek wspinaczkowych, nie wszyscy uprawiali wspinaczkę skałkową, a buty, w których się wspinano były antytezą wspinaczkowych pantofli z podeszwami high friction. Obrazowo porównując tamtą i dzisiejszą epokę: spróbujcie namówić primabalerinę, aby zatańczyła śmierć łabędzia w butach narciarskich. Dla początkującego wspinacza, chcącego zaliczyć tanim kosztem ścianę Zamarłej Turni i wschodnią ścianę Mięguszowieckiego kusząco brzmiały propozycje imć pana Paryskiego: Prawą częścią pd.-wsch.  (drogą Siedleckiego), droga b. trudna z jednym miejscem nadzwyczaj trudnym, oraz, Lewą częścią wsch. ściany (drogą Sokołowskiego), droga trudna (III). Jeśli ów wspinacz nie otrzymał od Najwyższego odpowiedniej porcji talentu lub szczególnej sprawności fizycznej to musiał się na tych drogach cokolwiek zdziwić, niekoniecznie w sensie pozytywnym. Pierwsza z tych dróg „padła” w 1943 roku, kiedy to życie ludzkie miało raczej małą wartość, trudniej było się w górach bać, a autorzy drogi byli w świetnej formie – wyraźnie zaniżyli jej wycenę czyli przypisali jej zbyt niski stopień trudności. Druga droga powstała w 1924 roku, ale za czas jakiś wyłamał się ze skalnej calizny jej kluczowy fragment, trawers po dziobach skalnych pozwalający ominąć przewieszki – jej trudności podskoczyły o całe dwa stopnie.
                Prawdziwy cyrk ze skalą trudności zaczął się w latach siedemdziesiątych i trochę potrwał, delikatnie mówiąc. Pojawiły się dwa przeciwstawne trendy – utrzymać za wszelką cenę sześciostopniową skalę trudności lub uczynić skalę trudności otwartą od góry, co się ostatecznie stało. Poziom wspinania znacząco się podwyższył, odcinki o trudności IV pokonywano z ciężkim plecakiem często bez wyciągania liny z plecaka. Czołowi wspinacze tamtej epoki potrafili jednocześnie sklasyfikować nową, jedną z najtrudniejszych w Tatrach drogę na IV lub IV+. Szczególnie celował w tym pewien Słowak, niejaki Palenicek, o którego drogach mawiano, iż to „extremne IV+”. Legenda głosi, iż po niejednej extremnej drodze na wierzchołku odbywał się krótki, acz treściwy dyskurs skalnych supermanów o jej wycenie : Trudno ci było? Tak. No to dajemy III+ (trudno górna granica). Bałeś się? Tak. No to dajemy IV+. Reasumując, gdyby w jednej bibliotece zebrać wszystko to, czego przez ostatnie sto lat napisano o skali trudności to powstałby całkiem niezły księgozbiór.
                Droga wspinaczkowa to specyficzne pojęcie. W klasycznym ujęciu najdoskonalej zdefiniował je Zygmunt Klemensiewicz w Zasadach Taternictwa, pierwszym polskim podręczniku fachowej stromowspinaczki (to cytat z Andrzeja Struga), wydanym w Lwowie w 1913 roku. W oryginalnym brzmieniu definicja ta ma kształt następujący: Następstwo miejsc możliwych do przejścia, a stanowiących logiczną całość, podporządkowaną pewnemu celowi, którym jest wyjście na szczyt określoną ścianą, granią czy grzędą. Dziś, aby ją uaktualnić, wystarczy przed słowami wyjście na szczyt dodać na przykład, gdyż drogi wspinaczkowe wiodą również poziomo lub nie kończą się na szczycie lub przełęczy. Tu mała dygresja lingwistycznej natury. Turysta wchodzi na szczyt, wspinacz wychodzi ze ściany na szczyt. W starym, poczciwym Klubie Wysokogórskim byliśmy gronem cokolwiek przeintelektualizowanym, Julek prokurator zawsze chętnie nas uświadamiał, ile lat za dany dowcip, profesor Serafin składał do kupy spartolone w rzeźni miejskiej w Zakopanem kończyny, inny profesor leczył gardła i zatoki, z tyfusu w Afganistanie też potrafił kolegę wyciągnąć ( a zwał się Sprężyna), Ryn był psychiatrą, zanim popadł w ambasadory – zdarzył się też językoznawca Kolbuszewski, który gwarę taternicką wziął na warsztat. Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem, obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Ej, łza się w oku kręci.
                Im ścieżka w górach szersza, tem łatwiej zgubić drogę. Oczywista oczywistość w terminologii nowomowy parlamentarnej. Dodałbym uzupełnienie: Im droga łatwiejsza, tym łatwiej się na niej zabić. Powód banalny, im szerzej i łatwiej tym mniej koncentracji, a w dodatku na łatwej drodze nie ma gdzie lecieć. Na trudnych drogach zwykle leci się w powietrze, co przy dzisiejszej technice asekuracji nie sprawia problemów, na łatwej drodze człowiek prawie zawsze się o coś obija, zanim go lina wyhamuje. No i nie zawsze jest liną związanym.
                Najlepszą oznaką prawdziwego taternictwa jest u turysty – brak odznaki.  Odznaki wymyślono po to, aby inni je podziwiali. Stąd zestaw odznak, zwłaszcza resortowych, rodem z PTTK, idzie na ogół w parze z rozwiniętym instynktem stadnym. Instynkt stadny zaś z mniej lub bardziej rozwiniętym strachem przed górami. Dziwnym trafem w ostatnim dziesięcioleciu dwukrotnie udzielałem pomocy naprowadzając na właściwą drogę ludzi z odznakami i emblematami na czerwonych kurtkach, w dodatku coś się na tych kurtkach również niebieszczyło. O innych odznakach już nie wspomnę. Niektórzy z uporem maniaka powtarzają, iż najlepszą przepustką do ścisłego rezerwatu jest zielony ubiór, czapka z kozicą i piła motorowa na ramieniu. I pewnie rację mają. Choć moim zdaniem flinta na ramieniu to rzecz gorsza, a przecież to nie rzadkość.
                Miarą sprawności taternika są nie te drogi, które przeszedł, lecz których nie przeszedł. Nic dodać, nic ująć.
     




  18. Jerzy L. Głowacki
    Wybieram się na emeryturę” – te słowa słyszy się najczęściej z ust ludzi w pewnym, nic nikomu nie ujmując, wieku. Ja zastąpiłem te słowa stwierdzeniem: „Wybrałem wolność !”, wypowiedziałem je parokrotnie, nawet na pożegnalnej dla mnie Radzie Wydziału. Skąd te słowa ? Nie byłem tu zbyt oryginalny, góry nieodmiennie kojarzą się z wolnością dla tych, którzy zostali obdarzeni przez Opatrzność tym, co starzy górale nazywali ongiś maturą do gór. Góry kojarzyły  mi się z wolnością od zawsze, a to za sprawą mojego wuja Czesława, który w 1945 roku osiadł był w Karpaczu. Byłem dzieckiem wychowywanym w centrum Łodzi na tak zwanej lepszej ulicy według dość rygorystycznych wzorców mieszczańskich, co się przekładało na szereg zakazów i ograniczeń. Rozwijając nieco termin lepsza ulica – mieszkałem, rzec można na niewłaściwym rogu Brzeźnej, bo drugi kraniec tej niewielkiej uliczki dał Uniwersytetowi dwóch rektorów, a trzeci też mieszkał niedaleko.
                Karpacz, jeszcze nierozbudowany i niezniszczony długoletnią wiarą jego mieszkańców, iż nie pozostanie w granicach Polski, że wrócą tu Niemcy. Urocze to było miejsce, a świerki w Karkonoszach były jeszcze dorodne. Można tu było wyjść spod kontroli i szaleć w najbliższej, pięknej okolicy. Śliczny domek na stromym zboczu, z tyłu potok, z przodu kwietna w lecie, a biała w zimie łąka, horyzont zamykała sylwetka Śnieżki. Kilkadziesiąt kroków w dół i pensjonat z kawiarenką w tyrolskim stylu o nazwie Biały Jar oraz początek drogi na Śnieżkę przez Biały Jar. Towarzystwo wuja, który kochał życie i trzymał się maksymy carpe diem korzystając z dnia (i nocy) całkiem szczodrze.
                Buszowanie w potokach i lesie, towarzystwo zwierząt, jazda na sucho potężnym BMW 750, wariackie zjazdy na sankach zimą i wózku latem. Za niemieckich czasów w każdym domu znajdował się przynajmniej jeden niewielki wózek drewniany z dyszelkiem, przeznaczony do przewożenia podręcznego bagażu. Po wojnie ulubioną zabawą dzieci w Karpaczu było podchodzenie z takim wózkiem do góry pierwszą lepszą stromą  drogą, poczym siadało się do wózka i hajda w dół, skoro zaś przednie koła były skręcane to dyszelek przełożony w tył służył za kierownicę. Wózki nie miały hamulców, prędkości osiągało  się całkiem słuszne, toteż, gdy na horyzoncie ukazywał się np. autobus jedyną szansą było wjechać do rowu. Wózki na szczęście były solidnej konstrukcji, my również – poważniejszych konsekwencji takich jazd praktycznie nie notowano.
                Wędrówki po Karkonoszach były inne, niż dzisiaj. Po pierwsze do Karpacza przyjeżdżało się wypocząć, a nie chodzić po górach – kawiarnia, restauracja, dancing, leżakowanie. Było coś z przedwojennego hasła: Zakopane, narty, brydż. Dla miłośników adrenaliny pozostawał do dyspozycji klasyczny poker zakrapiany wódeczką  wieczorową porą. Od czasu do czasu ruszano gromadnie na jakiś niezobowiązujący górski spacer. Dzięki temu w górach nie było tłumów, o straży parkowej nikt jeszcze nie pomyślał, wopiści o dziwo byli łagodniejsi, niż w latach siedemdziesiątych. Można było bez żadnego ryzyka szukać własnych perci, schodzić na krechę ze Śnieżki czy Srebrnej Grani, o ile miało się tyle oleju w głowie, co by się nie zapchać w zbyt trudny teren.
                W pierwszych latach mojego chodzenia po Tatrach też zbytniego tłoku nie zaznałem, chodzić można było wszędzie, a jedyne ograniczenia wynikały z aktualnego poziomu umiejętności i zapasu sił fizycznych tudzież odporności psychicznej. W miarę upływu czasu przybywało tłumu i wszelkiej maści filanców czyli strażników. Straż leśna, parkowa, graniczna, zabrakło tylko finansowej, bardzo popularnej przed wojną – bo z Węgier vel Słowacji zawsze się niektóre rzeczy opłacało przenosić. Przybył w ten sposób jeszcze jeden element górskiej gry – z mądrym się dogadaj, a głupi niech spróbuje ciebie złapać, jeśli mu życie nie miłe. Nie było problemu, w tzw. teren nie wchodzili i nie ścigali. Mądrzy czasami prosili o pomoc i instruktaż, nie w łapaniu oczywiście, ale w topografii i dobrych, górskich obyczajach. Gdy przestałem być tatrzańskim sprinterem i długodystansowcem w jednej osobie to przyjąłem następującą zasadę: Zrób to, co kiedyś robiłeś w jeden dzień w dwa albo trzy dni fundując sobie dodatkową przyjemność w postaci biwaków w urokliwych miejscach.
                Sierpień 2000. Idę na Mięguszowiecki przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz. Nie dawno zjawiliśmy się z Alą w Roztoce, daleko mi jeszcze do dobrej formy. Długi trawers, skalna rynna. W pewnej chwili do mojej świadomości dociera, iż poruszam się w tej rynnie z wysiłkiem i ostrożnością godną znacznie większych trudności. Nie jest to miłe uczucie po czterdziestu latach swobodnego włóczenia się po Mięguszach, zawsze czułem się tu lekko i swobodnie, nawet wówczas, gdy schodziłem tędy po długiej wspinaczce z horolezką (słowacki plecak wspinaczkowy z dawnych lat) obficie wyładowaną uczciwą stalą. Rozmyślania typu wiek męski, wiek klęski (patrz tatrzańska klasyka: wiekopomne dzieło Jana Alfreda Szczepańskiego pod ambitnym tytułem Przygody ze skałą, dziewczyną i śmiercią) przerywają mi dochodzące z góry odgłosy. Podchodzę wyżej i jestem o to świadkiem typowej dla tej okolicy scenki. Przewodnik w średnim wieku opuszcza na linie dobrze zbudowanego dwudziestolatka, usiłującego mniej lub bardziej skutecznie przybrać wymarzoną przez siebie najbezpieczniejszą z pozycji, pozycję embrionalną, wskutek czego niemiłosiernie szoruje kolanami o szorstki granit. Gdy mały prożek przesłania raczkującego klienta przewodnikowi, przejmuję pałeczkę pastwiąc się nad młodzianem gromkimi okrzykami: Prostuj nogi w kolanach ! Postępuję tu całkiem racjonalnie, bo jeszcze trochę takiej zabawy, a potrzebne będzie śmigło, bo delikwent sam do schroniska nie zejdzie. Ostatecznie klient ląduje jakieś dwadzieścia metrów pod nami na rozłożystym stopniu, przewodnik przezornie wydaje groźnym głosem komendę : Siedź tam spokojnie i broń Boże nie dotykaj liny ! Możemy się wreszcie przywitać, uścisk dłoni, parę słów i każdy z nas rusza w swoją stronę. Po chwili z rynny, którą właśnie opuściłem dobiega do mnie okrzyk przewodnika: Cholera, coś się tu musiało urwać, było tu przecież całkiem łatwo. Odpowiadam zwyczajowym Turystyka to trudna rzecz i uśmiecham się do siebie, bo czuję się rozgrzeszony z samokrytyki, jaką przed sobą samym przed chwilą składałem. Powód jest prosty, znam tego przewodnika, pięć ośmiotysięczników na koncie, w tym Everest. Dla niewtajemniczonych – zdanie na temat turystyki to typowa dla TOPR-u odzywka, jeśli ratownik z takich czy innych powodów ma kłopoty w łatwym terenie.
                Jeszcze parę chwil i osiągam grań, mięśnie pracują coraz sprawniej, wraca wyczucie skały. Tradycyjna godzinka na wierzchołku, jest miło i sielankowo, ale mięśnie szybko stygną, startowałem z poziomu Roztoki, mam za sobą półtora kilometra w pionie i praktycznie pierwszy kontakt ze skałą po prawie rocznej przerwie. Rozpoczynam zejście z początku bardzo się pilnując, gdy teren robi się łatwiejszy do głosu przychodzi jednak zmęczenie i zbytnio się rozluźniam, schodzę przodem, bo tak wygodniej. Komentarz natury technicznej: najwłaściwszą pozycją w skale jest pozycja frontem do niej, a nie zadkiem, bo się obrazić na nas może, a wiele może i po co nam to. Każda reguła ma wyjątki, schodząc, jak dawniej bez liny z Mnicha na północ z pewnością jakieś kilkanaście stosownych metrów pokonałbym mając sześć punktów oparcia o tamtejsze, granitowe płyty – obie stopy, obie dłonie i oba …, niech kto zgadnie, co. Nagle bez powodu zbytnio wychylam się do przodu i tracę równowagę z pełną świadomością, iż już jej nie odzyskam. W sukurs przychodzi mi górski instynkt nazywany dziś modnie działaniem instynktownym. Znamiona tegoż działania – pustka w głowie, żadnej zbędnej myśli tylko czyste działanie. Silne wybicie z obu nóg, półobrót w powietrzu i lądowanie na odległym o półtora metra w poziomie i dwa i pół metra w pionie stopniu. Dłonie na skale, kolana ugięte – instruktor z desantu pewnie by mnie pochwalił. Jest mi głupio, szedłem tędy trzydzieści parę razy bez żadnych przygód, a tu takie idiotyczne odpadnięcie w całkiem łatwym terenie. Owszem, odpadłem już raz włócząc się bez asekuracji po Mięguszowieckich, ale wówczas wyłamał się bez żadnego ostrzeżenia fragment gzymsu, po którym szedłem. Finał tego odpadnięcia był podobny, znalazłem się poniżej gzymsu w prawidłowej pozycji wspinacza, rozpięty na chwytach i stopniach, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Ale wówczas moje odpadnięcie miało charakter częściowo obiektywnego przypadku – teraz nic nie miałem na swoje usprawiedliwienie. Jednym słowem – kończy się kondycja, zaczynają się podstawowe błędy techniczne, a za nie prędzej czy później trzeba słono zapłacić. 
                W następnym roku kolejny raz idę na Mięgusza, wybieram najkrótszą drogę wejścia i najdłuższą zejścia. Kocioł Mięguszowiecki, Czerwony Żlebek, Siodełko w Filarze. Powyżej Siodełka niewielka, trawiasta platforemka ze stertą głazów pośrodku. Spod głazów wyskakuje mała, śliczna łasiczka, staje słupka i ciekawie mnie obserwuje – to oznaka, iż mało, kto tędy w tym sezonie chodził. Ostatni fragment Filara przed wejściem na ogromny, skalny zachód, seria trawiastych stopni w nie najmniejszej ekspozycji. Sporo było deszczu tego lata, północna ściana nieźle namokła – stopnie kołyszą się pod moimi stopami, dłonie na płask na trawie, przed twarzą żółte słoneczka kozłowców, a pod nogami pięćset metrów powietrza, naprawdę to lubię, choć niektórzy i tak w to nie uwierzą. Chłód i groźna sceneria wielkiego zachodu, tnącego na ukos północną ścianę, a potem miły kwadrans lekkiej gimnastyki na zachodniej grani. Wierzchołek, prywatna uroczystość, bo jestem sam na piku. Może to i lepiej, aby nie gorszyć sportowo nastawionej na wspinanie młodzieży. Dwudzieste piąte wejście plus jakieś osiem trawersowań w poprzek po północnej i południowej stronie bez wchodzenia na sam wierzchołek, należy mi się 50 gramów dobrego koniaku i wielkie cygaro.
                Po godzinnej sjeście rozpoczynam zejście, starając się tym razem nie urazić skały (patrz wyżej – komentarz techniczny). W nagrodę za dobre sprawowanie premia specjalna: po słowackiej stronie, sto metrów poniżej wierzchołka trawersuje górę stadko kozic, to piękny i pouczający widok, przykład doskonałej techniki poruszania się w skale. Biorąc pod uwagę nagminne już braki kondycyjne powinienem ruszyć za nimi, w stronę Hińczowej Przełęczy. Mam jednak ochotę na Drogę po Głazach, prowadzącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Droga ta ma jedną wadę, sprowadza bardzo nisko w dół, niemal na piargi nad Hińczowym Stawem. Potem trzeba znów wejść wysoko, aby kolejny raz się obniżyć i znowu podejść do góry, aż na przełęcz. Nic dziwnego, że gdy wchodzę w Głazy (w gwarze podhalańskiej głazy to płyty, a wanty to głazy, skole to kamienie) jestem już solidnie zmęczony. Ubiegłoroczna nauczka nie poszła w las, pieczołowicie stosuję się do zasad bezpiecznego wspinania (o ile takie istnieje) z łezką w oku wspominając niegdysiejsze przewagi. Trzydzieści lat temu startując spod Głazów w dość dramatycznych okolicznościach wbiegłem na Przełęcz pod Chłopkiem w dwadzieścia minut, aby po następnych dwudziestu pięciu znaleźć się w schronisku w Morskim Oku. Teraz przechodzę jednym ciągiem jakieś piętnaście metrów płyt, po czym odpoczywam z minutę i ruszam dalej. Ostatecznie itinerarium nie jest wspaniałe: wyjście z Roztoki o 7.25, Mięguszowiecki 14.55, Roztoka 22.30. Coś z tego należałoby odliczyć na poranne, morskooczne piwo, koniak i cygaro na szczycie, kontemplacje w wartych tego miejscach, ale i tak to bardzo długo trwało. Gdyby tak na wierzchołku sypnęło śniegiem, zejście na dół bez grawitacyjnego przyśpieszenia nie byłoby łatwe przy takiej kondycji.
                Mijają dwa lata, idę w warunkach zimowych na pewną, śmieszną przełęcz, której nazwy nie wymienię przez wrodzoną delikatność wobec samego siebie. Raki na butach, bo dość twardo, kijki w łapach, czekan niestety na plecaku. Kijki już diabła warte, należałoby kupić nowe, ale z forsą było krucho. Robi się stromiej, skracam kijki, ale blokadę właśnie diabli wzięli – to już kijki w rozmiarze dziecięcym. Przełęcz już o kilkanaście kroków, jestem już zmęczony, chcę jak najszybciej odpocząć na jej siodle. Plama słońca przede mną nie zapala mi pod czaszką czerwonego światełka, a powinna, głupio prę do przodu nie sięgając po czekan. Rozmiękły w słońcu śnieg zaskakująco szybko usuwa mi się spod nóg, zdefektowane kijki nie pozwalają odzyskać utraconej równowagi, ułamek sekundy i sunę w dół błyskawicznie nabierając prędkości. Żleb pode mną nieco zakręca, tor mojej jazdy prowadzi prosto na skały, a ja już biję Małysza prędkością najazdu na próg skoczni. Jest taka cudowna substancja, która ratuje skórę na człowieku w takich chwilach zwalniając bieg czasu i przeganiając precz zwykły, ludzki strach paraliżujący działanie. Przerzucenie kijków na prawą stronę ciała, sunę lekko skręcony na prawy bok, rękojeści kijków jako ster i dwie myśli w głowie – nie zaczepić rakami o śnieg, aby kręgosłup pozostał w jednym kawałku i zmienić tor jazdy nie dając się jednocześnie obrócić głową w dół. Najeżdżam na niewielki prożek i tracę kontakt ze śniegiem, wyrzuciło mnie w powietrze. Jeszcze chwila i znów sunę po śniegu, ale już równolegle do ściany żlebu. Jeszcze tylko wyminąć wytajały ze śniegu głaz i można podjąć próbę hamowania, bo stromizna maleje. Koniec jazdy, podnoszę się powoli i spoglądam w górę żlebu podziwiając trzystumetrowy tor mojego zjazdu. Wspaniała jazda, ale świadomie nie zdecydowałbym się na nią nawet z czekanem w garści.
                No cóż, trudno w pewnym wieku spędzać prawie cały rok za biurkiem bądź laboratoryjnym stołem, a na parę tygodni wcielać się, szumnie powiedziawszy, w człowieka gór. W przeciągu trzech lat, w kompletnie łatwym terenie, dwukrotnie stanąłem na cienkiej, czerwonej linii omal jej nie przekraczając. Starzy guidowie  z  Doliny Chamonix  zwykli powtarzać: Trochę za dużo to o wiele za dużo. Uznałem, iż stanowczo za dużo i zacząłem przemyśliwać, jak by tu uciec z miasta na południe. Tak się to zaczęło, a skończyło całkiem dobrze.
                Trzynaście lat temu osiedliliśmy się z żoną na Orawie, mieszkamy w wiejskim domu położonym na wysokości 720 m npm na stoku Wielkiego Działu (934 m npm), 150m od drogi mając ciszę i spokój, a najlepszym tego dowodem jest to, że nie tylko lisy i sarny nas odwiedzają, ale i wilki – rzadko bo rzadko, ale zawsze. Jak z tego wynika krótki spacer to ponad 200 metrów przewyższenia. W zasięgu marszu „bez asfaltu” mam Babią, Policę i Turbacz, do Tatr spokojne trzy kwadranse spokojnej jazdy. No i uroki wiejskiego życia, mleko prosto od krowy (sąsiadów), własne warzywa i owoce, kwiaty etc. O grzybach i jagodach nawet nie wspomnę. Żyć, nie umierać.
  19. Jerzy L. Głowacki
    Oczekując na moment, kiedy Słowacy otworzą po zimie Tatry zastanawiam się, od czego by tu w Tatrach zacząć sezon 2008. Wygodnie i miło byłoby znaleźć się w poczciwej Roztoce, ale oznaczałoby to zderzenie się z tłumem ludzi na asfalcie prowadzącym do Morskiego Oka i licznymi wycieczkami podchodzącymi do Pięciu Stawów. A od tłumu odzwyczaiłem się w Podsarniu, oj odzwyczaiłem. Wiele lat wyruszałem, jak inni, w Tatry wiosną korzystając z dobrodziejstwa tzw. długiego, majowego weekendu. Ale po serii różnych zdarzeń nazwałem ten czas Wielkim Wiosennym Redykiem. Dlaczego? O tym za chwilę. Przełom kwietnia i maja, idziemy we dwóch, Andrzej Aścik i ja z Roztoki do Stawów przez Siklawę i dalej, przez Świstówkę w stronę MOka (Morskiego Oka). Siadamy sobie na dnie Świstówki na paru wystających tam ze śniegu kamieniach i kontemplujemy miłe dla oka widoki. Wtem w polu widzenia pojawia się, od strony Stawów, grupa młodych ludzi. Zaczynają się dzikie harce, zjazdy bez pojęcia i talentu na dno dolinki. Zjeżdżający nie mają pojęcia (w słowniku parlamentarno - rządowym: nie posiadają wiedzy), iż w kępach kosówki, w które wpadają, często głową, czają się niebezpieczeństwa w postaci przyciętych gałęzi kosodrzewiny, bo wiedzie tędy letnia ścieżka. Kamieni też trochę wystaje, a są dobrze zamaskowane kosówką. Jest za daleko, by ich ostrzec, są zresztą zbyt głośni i rozbawieni. Jakaś dziewczyna przebija się z impetem przez trzymetrowy, co najmniej pas kosodrzewiny, leży nieruchomo. Podnosimy się z Andrzejem z kamieni, gotowi ruszyć w górę, ale po chwili dziewczyna się podnosi, nie jest sama, interwencja jest zbędna. Andrzej stwierdza z irytacją: zabierajmy się stąd, bo za chwilę będziemy musieli organizować akcję. Ruszamy dalej, nie mamy ochoty na odwiedzenie zatłoczonego Morskiego Oka, a zatem po dojściu do Żlebu Żandarmerii czekamy na lukę między grupami turystów, aby zejść tym żlebem na Włosiennicę nie pociągając nikogo za sobą. Śnieg jest stabilny, zagrożenie lawinowe praktycznie zerowe, należy tylko wystrzegać się obszernych kawern, ukrytych pod powierzchnią śniegu – nie jest przyjemne znaleźć się nagle w głębokiej jamie z małym okienkiem nad głową, wpaść łatwo, ale wydostać się niezbyt łatwo. Ok., nikogo w polu widzenia, czekany w garść i szybko w dół do miejsca, gdzie żleb zwęża się i zakręca, tu, niewidoczni ze szlaku siadamy sobie wygodnie. Gawędzimy spokojnie, aż do momentu, kiedy pojawia się dwóch chłopaków w wieku, powiedzmy studenckim. Przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka i nawet nie chodzi tu o długie lata spędzone na uczelni. Mieczysław Świerz, świetny w swoim czasie taternik, autor poczytnego przewodnika wspinaczkowego, a w cywilu profesor Gimnazjum Św. Anny w podwawelskim grodzie, (co było ongiś niezłym wstępem do późniejszego objęcia katedry na krakowskiej Alma Mater) popełnił dawno, dawno temu następujący aforyzm: Najtwardszą skamieliną w Tatrach jest ludzka głupota, nie wietrzeje nigdy. A głupota i brak wyobraźni skutecznie w górach zabijają. Tatry bardzo wcześnie pokazały mnie, iż piętnując głupotę można komuś życie uratować, jeśli dobrze lekcję zapamięta. Podnoszę się zatem z kamienia i groźnym tonem zaczynam przesłuchanie: co tu robią? Czy wiedzą, gdzie są? Czy ten żleb jest podcięty? Itp. Obaj jesteśmy ubrani na czerwono, mamy marsowe miny – młodzi ludzie są wyraźnie wystraszeni i potulni, poszli za naszymi śladami, obiecują poprawę. Udzielamy im paru wskazówek i puszczamy dołu. Na Włosiennicy wypijamy, zgodnie z tradycją po piwie i schodzimy, nie spiesząc się do Roztoki. Tuż przed schroniskiem napotykamy naszych delikwentów ze Żlebu Żandarmerii – chwalą się, iż już wiedzą, gdzie się zapuścili i co to za miejsce, rozpytali się o to Gazdy na Roztoce. Dla bliżej niezorientowanych – dzierżawca schroniska i zarazem ratownik z wieloletnim stażem, a wyżej wzmiankowany żleb to potencjalne źródło lawin o takim wagoniarze, iż potrafiły na parę tygodni odciąć schronisko w MOku. Nazwa żlebu wzięła się stąd, iż za czasów c.k. monarchii postawiono tam koszary dla żandarmów – długo nie postało, nawet górale nie zdążyli tych koszar podpalić. Następnego dnia, dla odmiany, podziwiamy z Andrzejem z wierzchołka Mniszka ślady na śniegu, pozostawione niedawno prze jakiegoś bardzo ostrożnego we własnym mniemaniu turystę, który spacerował sobie w odległości około dwóch metrów od krawędzi urwisk opadających do Mnichowego Żlebu. Rzecz w tym, iż krawędź żlebu jest tam głęboko poszczerbiona, a nawisy, dochodzące do pięciu metrów wysięgu, wyrównały tą krawędź prawie do linii prostej. Mija rok, znowu idę przez Świstówkę, tym razem samotnie. Zejście na dno dolinki nie jest całkowicie bezpieczne, towarzyszą mi typowe zsuwy śnieżne, muszę uważać, aby nie podciąć większej lawinki. To nie są warunki na pałętanie się po Żlebie Żandarmerii – ale, od czego jest tak zwany Piwny Żleb wyprowadzający ostatecznie na Stare Szałasiska i Włosiennicę. Pomny ubiegłorocznych doświadczeń wpadam na głupi w ostatecznym rachunku pomysł: jeśli wykonam trawers w stronę tego żlebu w najbardziej niedogodnym miejscu to nikt po moich śladach nie powinien pójść. O święta naiwności! Trawers jest rzeczywiście niedogodny, bo grożący w razie popełnienia błędu ekspresową podróżą na dno Doliny Roztoki, czyli na łono Abrahama mówiąc wprost. Gdy docieram do górnej granicy lasu postanawiam spożyć małe, co nieco. Siadam wygodnie na zwalonym smreku, pojadam i popijam gorącą herbatkę z termosu. Idyllę psuje mi widok dwojga trzydziestolatków, wyłaniających się zza drzew. Zgubili moje ślady w lesie, są bezradni, jak małe dzieci. Cały ich animusz i odporność psychiczna wypaliły na wspomnianym trawersie, – ale nie zawrócili, pchali się dalej nie wiadomo, po co. Podobnie, jak przed rokiem, włóczę się po Dolinie za Mnichem. Warunki trudne, miejscami twardo, gdzie indziej przepadający śnieg – parę kroków po powierzchni śniegu i nagle siedzi się w nim po pas albo po szyję. Silnie operuje słońce, po południu rozpoczyna się festiwal niezbyt dużych, ale całkiem groźnych lawinek firnowych. Przekraczają one przetorowany na Szpiglasową Przełęcz szlak dochodząc prawie na samo dno Dolinki. Czworo młodych ludzi, nie reagując na ostrzegawcze okrzyki pcha się w stronę przełęczy w najbardziej idiotyczny sposób. Zamiast obejść najsilniej zagrożony teren dołem podchodzą coraz wyżej, tam gdzie żleby tworzą prawie układ dyszy Lavalla zwielokrotniając zagrożenie. Mają szczęście, wpisują się prawie dokładnie w połowę odstępu czasu między dwiema kolejnymi lawinami. Wtedy wówczas nadałem długiemu weekendowi majowemu prywatną nazwę Wielkiego Redyku Wiosennego – nie prawdą jest, iż owiec i baranów jest w Tatrach teraz mniej. Cdn.



  20. Jerzy L. Głowacki
    Rodzinne wspinanie – część II.

                Dziewiątego sierpnia ruszamy na słowacką stronę Tatr, wpierw autobusem na Łysą Polanę, przesiadka do „czechosłowackiego” autobusu, ČSAD, a jakże i wysiadamy w Matlarach, skąd zaczynamy podejście do schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, wtedy znanego jako „chata, známa aj ako Brnča, Brnčala, alebo Brnčalka” od Alberta Brncala (1919-1950), profesora wychowania fizycznego, wychowanka tatrzańskiego Klubu Wspinaczkowego IAMES, który 1 sierpnia 1950 roku zginął podczas wspinaczki z Jastrzębiej Doliny na Jastrzębią Przełęcz, a ponadto był uczestnikiem Słowackiego Powstania Narodowego.

                Mżawka, lekka mgiełka z której co rusz wyłania się jakiś Słowak lub Czech niosący na ramieniu narty. Ki diabeł? Pory roku im się pomyliły? Za dużo piwa z rumem dołu wypili? Wyjaśni się to za parę dni. Schronisko robi na nas miłe wrażenie, otoczenia praktycznie nie widzimy, to nie czas goretexu i innych udogodnień, nie warto się moczyć bez sensu – popołudnie i wieczór spędzamy uczciwie w chacie. Następnego dnia pora na lekki rozruch, wchodzimy na Jagnięcy trochę szlakiem, trochę obok szlaku, a schodzimy wprost nad Białe Stawki, nad którymi stoi jeszcze Kieżmarska Chata – za parę lat się spali i nie zostanie odbudowana. Pogoda załamuje się ostatecznie, zimno, niżej deszcz, wyżej pada śnieg. W piątek trzynastego ruszamy z chaty z ambitnym planem wejścia na Baranie Rogi. Dolina Dzika wita nas opadami śniegu i snującymi się mgłami, temperatura koło zera albo i całkiem ujemna – flanelowa koszula, sweter, brezentowy skafander nie chronią przed zimnem, dobrze, że rękawice mamy. Rozległe pole śnieżne, a na nim rozstawione tyczki slalomowe – teraz wiemy, po co tym schodzącym do Matlar narty były potrzebne: z Baraniej Przełęczy aż po próg doliny można było na nich zjechać. Mozolnie pniemy się w kierunku przełęczy, 20 – 30 świeżego śniegu leży na tym, co pozostał z zimy. Tam, gdzie świeży śnieg został wywiany wybijam stopnie młotkiem lodowym firmy INCO – to był jedyny w PRL-u prywatny koncern.

                Próba wejścia na Baranie Rogi kończy się fiaskiem – skały są pokryte cienka warstwą wodnego lodu, musimy zatrąbić na odwrót. Jesteśmy już nieźle przemarznięci i jak najszybciej chcemy zejść z przełęczy. A zatem czas na dupozjazdy, ale bez przesady – nie będziemy ryzykować. Wiążemy się z Andrzejem liczącym całe 60 metrów lanem, jeden z nas siedzi na stanowisku, a drugi jedzie na pełną długość liny i zakłada kolejne stanowisko. Ala i Wiesiek, brat Andrzeja wpinają się pętlami węzłem Prusika do liny i schodzą jak najszybciej. Jak zgarnie się warstewkę świeżego śniegu i nabierze prędkości na tym z zimy, a lina podciągnie skafander, sweter i koszulę do góry podczas szybkiego zjazdu to robi się naprawdę gorąco – jesteśmy związani skrajnym tatrzańskim tuż pod pachami. Gdy teren się wypłaszcza rozwiązujemy się z liny i zaczynamy ją klarować, a Ala bez słowa rusza szybko w dół do schroniska.  Patrzymy na siebie z Andrzejem – no to mamy dziewczynę z głowy, chyba nie pójdzie już z nami w góry. I jesteśmy zaniepokojeni, czy trafi na właściwą drogę zejściową na dno doliny. Gdy dochodzimy do schroniska zastajemy Alę gotującą dla nas obiad na zewnątrz chaty. Następnego dnia znowu pniemy się razem w kierunku Doliny Dzikiej.




  21. Jerzy L. Głowacki
    Jak się drzewiej wspinało – patenty. Część II.   
     
    W czasach, gdy zaczynałem się wspinać wiązanie się liną w pasie wyszło już na szczęście z mody, w czym zapewne miał swój udział wypadek zespołu Biel – Żuławski podczas akcji poszukiwania „Mojżesza” czyli Stanisława Grońskiego w masywie Mont Blanc. Lawina seraków „zabetonowała” Wawrzyńca w szczelinie, a lina zawiązana w pasie Staszka Biela zmasakrowała mu wnętrzności. Nastąpiła era wiązania się „nad biustem”, o czym zawsze początkujące we wspinaniu się koleżanki lojalnie uprzedzaliśmy: zawsze nad, nigdy pod. Zamieszczam parę zdjęć z gatunku „nie próbujcie tego w domu”.  Niedbałe związanie się liną – jak się miało do dyspozycji tylko cztery karabinki i cztery haki – Simondy wykonane z nieco grubszej blachy to ryzykowanie odpadnięcia nie miało sensu, nie odpadam i koniec. Ale dziewczyna na drugim końcu liny solidną asekurację miała.  To tak w stylu niezapomnianego Gastona Rébuffat. Polecam jego „Gwiazdy i burze”.
              Wiązanie się liną „nad biustem” też nie należało do bezpiecznych, bo odpadnięcie w dużym lufcie i zawiśnięcie na tym wiązaniu groziło uduszeniem.  Zapamiętałem dwa takie przypadki.  18 IV 1960 roku podczas zjazdu na wschodniej Mnicha wspinacz wypada z klucza i zawisa po długim locie na pętli Prusika, której węzeł na swoje nieszczęście przytrzymał zbyt długo. Po jego ciało i jego partnera zjeżdżają po kolei Grammingerem bracia Berbeka. Drugi wypadek zdarza się na „Sprężynie” na ścianie Kotła Kazalnicy czyli Sanktuarium. Wspinający się na drugiego Hubert, kolega z Koła Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego i student IV roku fizyki na UW, młodszy ode mnie o trzy lata zawisa na linie i umiera. Miała to być ostatnia droga Huberta wieńcząca bardzo udany sezon wspinaczkowy Huberta. Po jego ciało zjeżdża Grammingerem nie kto inny, jak sam Józek „Ujek” Uznański.
              Zaczęliśmy konstruować pasy piersiowe składając i przeszywając lub łącząc w inny sposób odcinki liny asekuracyjnej lub podciągowej, co zwiększało zarówno komfort, jak i bezpieczeństwo nie eliminując jednak ryzyka w zupełności. Pojawiły się zatem dodatkowe patenty obniżające stopień ryzyka, a polegające na opasaniu się dodatkową pętlą połączoną z liną asekuracyjną węzłem Prusika. Liczyliśmy, iż zdołamy  po odpadnięciu stanąć w tej pętli. Drugi patent sprowadzał się do oplecenia ud dodatkową pętlą połączoną także za pomocą węzła Prusika z liną. Ten patent stosowaliśmy z żoną, gdy zaczęliśmy się wspinać z naszą córką, gdy miała lat pięć w skałkach i w Tatrach, gdy miała lat jedenaście, a był to rok 1983.
     
     








  22. Jerzy L. Głowacki
    Sygnały – do trzech razy sztuka

     
                Po tragicznym finale zimowego sukcesu na Broad Peak-u rozpętało się, niestety, typowe piekło Polaków, choć nie już tak jednoznaczne, jak po akcji na Małym Jaworowym i śmierci Klimka Bachledy. Po pierwsze zabierają głos znani himalaiści, w tym i partnerzy Macieja Berbeki, brat Maćka, Jacek Berbeka, członkowie rodziny Tomka Kowalskiego oraz  znawcy lub nie himalaizmu zimowego nie licząc tzw. publiki. Najsurowiej skrytykował realia wyprawy Ryszard Gajewski, zakopiańczyk, ratownik TOPR-u, współautor (razem z Maćkiem) pierwszych wejść zimowych na Manaslu (8156m) i Czo Oju (8201m, razem z Maciejem Pawlikowskim) oraz uczestnik wyprawy zimowej z 1980 roku, której sukcesem było zdobycie po raz pierwszy w historii zimą ośmiotysięcznika i to w dodatku najwyższego, bo Mount Everestu. O ciężarze gatunkowym tej krytyki najdobitniej świadczył sam tytuł wywiadu: Katastrofa moralna w cieniu tragedii. Wywiad ten zaowocował groźbą procesu sądowego ze strony Artura Hajzera tym groźniejszą dla Gajewskiego, iż miałby on przed sądem przeciwko sobie pieniądze Hajzera, współzałożyciela firm Alpinus i HiMountain, a wiadomo nie od dziś, iż o porażce lub wygranej w takim procesie decyduje w istotnym stopniu klasa pełnomocników prawnych, która przekłada się bezpośrednio na wysokość honorarium.  W sporze Hajzer – Gajewski zarząd Polskiego Związku Alpinizmu (PZA) staje murem za Hajzerem czyli koordynatorem programu Polski Himalaizm Zimowy 2010 - 2015 ostro atakując Gajewskiego.

     
                Kolejny krytyczny głos zabiera Maciej Pawlikowski w rozmowie z Januszem Kurczabem, opublikowanej pt. „Wyszliśmy razem – umieramy razem?” na portalu wspinanie.pl . Gwoli przypomnienia: Maciej Pawlikowski, zakopiańczyk, ratownik TOPR (Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za działalność ratowniczą), uczestnik siedmiu zimowych wypraw na ośmiotysięczniki, współautor nowej drogi i jednocześnie pierwszego wejścia zimowego na Cho Oyu (8201m) – razem z Maciejem Berbeki. Janusz Kurczab – wybitny polski taternik i alpinista, kierownik wyprawy na K2 w 1976, która wytyczyła nową drogę na ten szczyt, choć do wejścia na wierzchołek zabrakło jej 200 metrów nietrudnego terenu, szermierz, olimpijczyk, uznany kronikarz wydarzeń w Himalajach i Karakorum. Tytuł rozmowy to trawestacja słów Andrzeja Wilczkowskiego z 1981 roku: Wyszliśmy razem – wracamy razem. A oto słowa Pawlikowskiego, jakie padły w tej rozmowie: …wracając ze szczytu najsilniejszy uczestnik pędzi pozostawiając wszystko i wszystkich za sobą. Uważam, że świadczy to o jego skrajnym egoizmie, braku oznak jakiejkolwiek empatii i dyskwalifikuje go jako partnera wspinaczkowego. To mocne, bardzo mocne słowa i można by było mieć wątpliwości co do słuszności takiego sądu, gdyby nie dwa wydarzenia z przeszłości: niezbyt przyzwoite zachowanie Bieleckiego wobec partnera na Gasherbrumie I, opisane w wyborze tekstów na temat Broad Peak-a oraz kuriozalny casus w Alpach, gdy to Bielecki jako przewodnik pozostawił za sobą daleko swojego klienta podczas zejścia w niełatwym terenie, co skończyło się, niestety, jego śmiertelnym odpadnięciem.

     
                Przeczytałem w swoim czasie  wywiad z Aleksandrem Lwowem autorstwa Wojciecha Cieśli, jaki ukazał się 20 marca 2013 roku na stronie internetowej Newsweek.pl . Oto fragment tego wywiadu:
    Wojciech Cieśla: Uważa pan, że góry wcześniej dają sygnał? Ostrzegają?

    Aleksander Lwow: Tak. Mam mnóstwo przykładów. I są ludzie, którzy lekceważą sygnały.

                Alek Lwow wszedł na cztery ośmiotysięczniki, uczestniczył w wyprawach na K2 latem i zimą, Yalung Kang (jeden z wierzchołków bocznych Kangchenjungi, 8505m), czterokrotnie na Mount Everest, w tym również jako kierownik wyprawy międzynarodowej). To właśnie Alek ćwierć wieku temu czekał przez dobę na biwaku na schodzącego zimą z Rocky Summie na Broad Peak-u Macieja Berbeki wiedząc, iż Berbeka nie przeżyje bez jego pomocy. Gdyby obaj poszli na szczyt to najprawdopodobniej żaden z nich nie wróciłby do bazy. Można mieć różne zdania co do teorii sygnałów Alka, ale niestety teoria ta się empirycznie potwierdziła w przypadku Artura Hajzera. A było to tak.

     
                Hajzer rozpoczął swoją himalajską karierę od wysokiego c – nowa droga na Manaslu, pierwsze zimowe wejście na Annapurnę w towarzystwie Jurka Kukuczki, nowe drogi na Sziszapangmie (z Kukuczką i Wandą Rutkiewicz) i Annapurnie Wschodniej. Potem było bez mała dwadzieścia lat przerwy i kolejne wejścia na Dhalaulagiri,  Nanga Parbat oraz Makalu. Głośną na cały świat stała się brawurowo zorganizowana przez niego akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, jedynego ocalałego z katastrofy lawinowej nad Przełęczą Lho La w masywie Everestu, w której zginęli: Eugeniusz Chrobak, Andrzej Zygmunt Heinrich, Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręba i Mirosław „Falco” Dąsal. Tragedia ta wydarzyła się po zdobyciu Everestu przez Chrobaka i Marciniaka niełatwą granią zachodnią. Poobijany, ze śnieżną ślepotą Marciniak teoretycznie był bez szans, ocalał dzięki determinacji Hajzera, który wprost cudem zorganizował ekipę ratunkowa. Dwadzieścia lat później Marciniak odpadł na Pośredniej Grani w Tatrach Słowackich z blokiem i pomimo dobrej asekuracji zginął nie przeżywszy dziesięciometrowego lotu – dopadł go wyważony przez niego blok skalny. 
                Pierwszy sygnał, jaki odebrał od gór Hajzer miał miejsce w 2005 roku podczas odwrotu z ataku szczytowego na nomen omen Broad Peak-u – złamał wówczas nogę, ale silni partnerzy sprowadzili go do bazy pokonując, bagatela, 3000 metrów deniwelacji.
                Sygnał drugi, 10 lutego 2008 roku Hajzer odpadł z nawisem z niewinnej na pozór grani Ciemniaka i zaliczył kilkuset metrowy lot z lawiną. Prawdopodobnie uratował mu życie wystający ponad lawinisko czekan zapewniając mu nie tylko dopływ powietrza, ale i szybkie uwolnienie spod śniegu, bo ów czekan zauważono dostatecznie szybko z pokładu Sokoła.
                Sygnał trzeci. W maju tego samego roku Hajzer wraz z Robertem Szymczakiem schodzą w ciężkich warunkach atmosferycznych z wierzchołka Dhaulagiri. Podczas zejścia występują u niego oznaki jednego z najskuteczniejszych, himalajskich zabójców – wysokościowego obrzęku mózgu. W sprowadzaniu Hajzera z obozu II do bazy pomagają między innymi dwaj Czesi, Radek Jaros i Zdenek Hruby.. Ci sami parę dni później sprowadzają po udanym ataku szczytowym dwójkę zdeteriorowanych  Hiszpanów, za co zostają nagrodzeni nagrodami Fair Play.

     
                Zdenek Hruby to ciekawa postać, 57 lat, prezes Czeskiego Związku Alpinizmu, osiem ośmiotysięczników zdobytych w latach 1994 – 2012 i w odróżnieniu od zawodowych alpinistów człowiek piastujący w swojej karierze szereg odpowiedzialnych stanowisk państwowych. Niestety, 9 sierpnia 2013 roku podczas odwrotu z próby przeprowadzenia nowej drogi na pd.-zach. ścianie Gasherbrum-a I traci równowagę i ginie w wyniku prawie kilometrowego upadku.
                Miesiąc wcześniej, a dokładnie 7 lipca 2013 roku na tej samej górze podczas odwrotu z ataku szczytowego Hajzer odpada w tak zwanym Kuluarze Japońskim i ponosi śmierć.

     
                Rok 2013 nie jest rokiem szczęśliwym dla himalaistów. Wprawdzie ekipa pod wodzą Jacka Berbeki, brata Maćka odnajduje ciało Tomasza Kowalskiego wiszące na poręczówkach w pionowym kominku na bardzo wąskiej grani i grzebie je w odpowiednim miejscu, Jacek zyskuje pewność, iż grobem jego brata stała się głęboka szczelina pod przełęczą rozdzielającą wierzchołki Broad Peak-u i wraca do kraju bez strat własnych, lecz innym szczęście nie dopisuje. Niemiecka alpinistka z Poczdamu ginie niedaleko bazy pod tym samym ośmiotysięcznikiem w lodowcowym potoku w sposób niemal identyczny, jak przed laty Barbara Tasiemka. Trzech Irańczyków wytycza znowu na tej samej górze nową drogę, ale ginie w zejściu. W bazie pod Nanga Parbat terroryści zabijają ośmiu alpinistów, w tym dwóch ratowników Horskej Służby.
                20 maja 2013 roku jedenastu wspinaczy osiąga główny wierzchołek Kanczendzongi, lecz pięciu z nich ginie podczas schodzenia. Pośrednią przyczyną tej tragedii jest wejście na wierzchołek o bardzo późnej porze, co doprowadza do nieprzygotowanego biwaku na wysokości 8300 metrów. Jeden z nich też nie dawno odebrał od gór sygnał – Zsolt Eross, zdobywca dziesięciu ośmiotysięczników, z których dwa, Lhotse (8510m) i Kanczendzongę z protezą prawej nogi, nogi, którą stracił pod kolanem w 2010 roku w wypadku lawinowym w Tatrach Słowackich wywołanym przez oberwanie nawisu śnieżnego.
                Trochę górskiej statystyki á propos wieku. Oto wiek, w którym sześciu kolejnych himalaistów zdobyło Koronę Himalajów:
    1.     Messner 42 lata
    2.     Kukuczka 39 lat
    3.     Loretan 36 lat
    4.     Carsolio 33 lata
    5.     Wielicki 46 lat
    6.     Oiarzabal 43 lat (23 wejścia na ośmiotysięczniki w ciągu 20 lat !)

     
    A teraz wiek tych, o których pisałem, a którzy pozostali w górach na zawsze:
    ·       Maciej Berbeka 59 lat
    ·       Artur Hajzer 51 lat
    ·       Zdenek Hruby 57 lat
    ·       Zsolt Eross 45 lat

     
    Nie sądzę, aby przytoczone powyżej zestawienie wymagało komentarza.
                Oficjalny raport Komisji PZA ostro ocenia postawę Bieleckiego, ale odnoszę wrażenie, iż na tej ocenie zaważyły w sposób istotny poprzednie przygody Bieleckiego, a ponadto szanowna komisja wyraźnie oszczędzała Zarząd PZA oraz nieżyjących, w tym i Artura Hajzera. Faktem niezaprzeczalnym jest, iż Berbeka i Kowalski zaryzykowali ostro i drogo za to zapłacili, ale bądźmy szczerzy, kto z nas nie ryzykował w górach. Sam czasem głośno, a czasem po cichu wypowiadałem znamienne słowa: Raz maty rodyła ! Czytelnikom mniej zapoznanym z prozą Henryka Sienkiewicza przypominam, te słowa na kartach Trylogii wypowiada Maksym Krzywonos do Chmielnickiego zgłaszając się na ochotnika do poprowadzenia wyprawy przeciwko księciu Jeremiemu Wiśniowieckiemu. Z drugiej strony ani Ala ani ja z całą pewnością nie postąpilibyśmy tak, jak postąpił Bielecki, to pewne.

     
                I znowu życie dopisało coś jeszcze do roboczego, pisanego Watermanem tekstu tej kroniki, coś, co z jednej strony wiąże się z wiekiem, 12 października 2013 Władysław Cywiński czyli po prostu Włodek wybrał się do Doliny Złomisk z zamiarem sprawdzenia pewnego szczegółu topograficznego w rejonie Wysokiej, koniecznego do zakończenia pracy nad XIX tomem swojego Przewodnika szczegółowego po Tatrach, traktującego o grani głównej Tatr. Ponieważ Wysoką spowiły chmury Włodek zdecydował się na samotną wspinaczkę na ścianie Tępej, kruchej i obfitującej w trawy. I mimo, iż w takim terenie czuł się świetnie i kondycję miał doskonałą, jak na swój wiek (74 lata) to odpadł ginąc na miejscu.
                Wieść o wypadku rozeszła się błyskawicznie po praktycznie wszystkich mediach, na forach internetowych pełno było osobistych pożegnań Włodka. Nic dziwnego, ratownikiem był od roku 1967, uczestniczył we kilkuset akcjach, ustanowił swoisty rekord w ilości dyżurów w Morskim Oku, przewodniczył przez wiele lat komisji egzaminacyjnej przewodnictwa tatrzańskiego, przejął od Starego Mistrza Topografii, W. H. Paryskiego pałeczkę najlepszego znawcy topografii Tatr. W 2009 roku z okazji stulecia TOPR odznaczeni zostali Krzyżami Komandorskimi Orderu Odrodzenia Polski: Władysław Cywiński, Michał Jagiełło, Janusz Siemiątkowski i pośmiertnie – Piotr Malinowski.
  23. Jerzy L. Głowacki
    Przyczynek do atawistycznych lęków i tatrzańskiego lasu
              Trzeciego dnia na Starorobociańskiej Równi wysunąłem się ze śpiwora o piątej piętnaście, wpół do siódmej ruszyłem w drogę ku Siwej Polanie. Na jednej z polan napotkałem dwóch górali, którzy właśnie podjechali tam traktorem, aby zająć się wycinką drzew. Zdziwili się bardzo, iż o tak wczesnej porze schodzę na dół, wytłumaczyłem im pokrótce, w czym rzecz. Dalsza rozmowa przybrała dość szczególny tok. Przyznali, iż czasem nocują tutaj, gdy roboty wiele, ale samemu to tak bojno, nie baliście się wilka? Wystarczająco dobrze znam górali, by odróżnić ironię od serio wypowiedzianych słów nie wspominając już o ciągle utrzymującym się pod górami szacunku dla starszych. Dzięki tym zimom, kiedy to moje ślady krzyżowały się z wilczymi tropami mogłem im co nieco z autopsji o wilkach opowiedzieć. I prawdę powiedziawszy zaprzyjaźniłem się z tymi drwalami, bo często bywam w tej dolinie. W ubiegłym roku, wczesnym rankiem schodziłem z pewnego szczytu, na którym spędziłem piękna noc. Napotkałem trzy góralki z Witowa zbierające jagody i znowu padło pytanie, czy nie bałem się wilka czy niedźwiedzia. I szacunek w oczach. Podobnym szacunkiem darzył mnie w swoim czasie wieloletni leśniczy z Łysej Polany, który otwarcie przyznawał, iż nie włóczyłby się po nocy tam, gdzie ja się notorycznie włóczyłem. Sprawa jest bardzo prosta, dzikie zwierzęta nie lubią tych, co na odległość „śmierdzą strachem” przed nimi, są neutralnie lub wręcz pozytywnie nastawione do tych, co je lubią i ich się nie boją. Nawiasem mówiąc w tym roku ku swemu zadowoleniu dwukrotnie spotkałem się z niedźwiedziem, pierwszy z nich był młody i niedoświadczony, a zatem się mnie wystraszył i niestety uciekł, choć przyjaźnie do niego wołałem.
              Jedna z naszych, orawskich zim. Przez pewien czas w lesie często słychać było piły i traktory, łagodna zima ułatwiała zrywkę drewna, a drewno potrzebne było w większej niż zwykle ilości, a to ze względu na budowę kościoła i plebani. Gdy w lesie zapadła cisza las wypełnił się tropami pary wilków, bytujących tu już trzecią zimę. Większość saren przemieściła się w inny rejon, natomiast łanie w dalszym ciągu korzystały z tych samych, co poprzednio wodopojów, ale rzadziej poruszały się samotnie. W miarę upływu czasu tropy wilków coraz bardziej kierowały się w stronę wsi i coraz częściej pojawiały się na wygodnych drogach. Widać było, że para ta czuje się pewnie w tym terenie, bo nie przemyka się chyłkiem zaroślami czy leśną gęstwiną podążając w stronę wsi. Różnica w wielkości śladów sugerowała, iż jest to wilk z wilczycą. Zabawnie jest podchodzić na grzbiet Wielkiego Działu obserwując wewnątrz własnych śladów z poprzedniego dnia odciski wilczych łap.
              W lesie trudno jest dostrzec wilka, bo jest zbyt ostrożny i zawczasu chowa się gdzieś w gęstwinie. Ale jeśli wyjdzie się pod wiatr na skraj wielkiej polany, przez która akurat wędruje para wilków w przeciwnym kierunku to można chwilę na nie popatrzeć, jak to się w święta przydarzyło wnukowi, córce i zięciowi. Jeszcze ciekawiej jest zdybać wilka wieczorem, jak przekrada się otwartą przestrzenią  ku wsi – wówczas szybko ucieka co sił w łapach w stronę lasu przez śnieg sadząc wielkimi susami. Widok ten był tak fascynujący, iż zapomniałem  o aparacie fotograficznym.
              Pewnego dnia,  tuż przed północą Ala siedziała w fotelu oglądając telewizję, nota bene film „Stalingrad” z interesującymi zdjęciami rosyjskiej zimy. Drzwi naszego saloonu są całkowicie przeszklone, latem widać przez nie wąski podest zwany tu pogródką i trawę, zimą śnieg. Ja w tym czasie zszedłem na dół do kotłowni. W pewnym momencie Ala zobaczyła kilkadziesiąt centymetrów od szyby przesuwającą się w lewo sylwetkę dużego zwierzęcia. Upłynęło parę chwil i przed drzwiami pojawił się wilk wracający po własnych śladach po pogródce i dalej, w górę stoku. Po powrocie z kotłowni, dowiedziawszy się, co się zdarzyło, obszedłem dom znajdując bez trudu ślady wilczych łap – to była ona.
              Rano nadszedł czas, aby przy świetle dziennym zrekonstruować całe zdarzenie. Wilk szedł równolegle do górnej linii zabudowań wsi w odległości mniej więcej 50 metrów. Gdy wszedł na naszą działkę, napotkał Mieszka i moje ślady sprzed kilku godzin. Zszedł wzdłuż nich pod drzwi saloonu (przez które wszedł do domu Mieszko), poczym skręcił w prawo po moich śladach, aż pod drzwi kotłowni, przez które ja wróciłem do domu. Następnie wrócił tą samą drogą na swój pierwotny szlak. Istotne w tym wszystkim jest to, iż tego dnia, wykorzystując idealne warunki (opad śniegu w czasie mroźnej nocy) tropiliśmy wilki na Dziale, często poruszając się długimi odcinkami po ich świeżych tropach. Proceder tropienia wilków uprawiałem systematycznie już drugą zimę, z całą pewnością znały już one bardzo dokładnie mój zapach, bo nikt z mieszkańców wioski nie włóczy się tyle, co ja po okolicznych lasach. Ale i one potrafią tropić – pięknie ujęła to Ala: wilk chciał się dowiedzieć, napotkawszy moje ślady, gdzie jest moja nora.
              Odwiedziny wilka nas zaskoczyły, ale tylko z tego powodu, iż w Tatrach, jak dotąd do takiego bliskiego spotkania nie doszło. A nie doszło, bo wilki trzymają się dolnych partii reglowych, gdzie bywamy rzadko. Po „pierwszym szoku” zaczęliśmy sobie przypominać liczne, „dziwne” bliskie spotkania. Tylko parę przykladów. Rysia na Hali Gąsienicowej, który dwukrotnie podczas jednej  nocy podkradał się pod nasz namiot w niecnym celu ukradzenia kiełbasy, wiszącej w worku z gazy opatrunkowej na zewnątrz namiotu i rysia – alpinistę, spotkanego w ścianie Żłobistego. Poranna fajka przed kolebą u stóp uskoku Szarpanych Turni i kolejne wizyty, wpierw świstaka, a potem kozicy, które to zwierzaki odchodziły do swoich zajęć po dokładnym „zlustrowaniu” mojej osoby. Wieczorne odwiedziny w Kaczej Kolebie lisa i łasicy. Scena jak z filmu fantasy, kiedy podczas nocnego powrotu do Roztoki podeszła do mnie na Włosiennicy rosła łania, obwąchała mnie przesuwając nozdrza od przegubu reki po bark, a następnie odprowadziła mnie kilkaset metrów w dół idąc „bark w bark” jak dobrze ułożony koń. Gdyby wówczas jakiś spóźniony turysta szedł do Morskiego Oka to zapewne by się wystraszył myśląc, iż Ducha Gór na swojej drodze napotkał. Poranny „Wersal” na dolnej drodze do schroniska w Roztoce, kiedy to spiesząc się na Słowację zobaczyłem stojącego na środku drogi dorodnego niedźwiedzia, który wyraźnie oczekiwał na mnie. Zbliżyłem się do niego na jakieś 15 metrów, po czym zszedłem w lewo z drogi i kontynuowałem marsz poruszając się równolegle do drogi w odległości mniej więcej 5 metrów. Miś uprzejmie zrobił to samo i minęliśmy się „bezkolizyjnie” pozostawiając drogę pustą. Kto wie, mógł mnie znać dobrze z dawniejszych czasów, jeśli jego matką była Magda z Lasa, nieodżałowana w Roztoce niedźwiedzica. Kiedy stojąc na tylnych łapach była jeszcze niższa ode mnie potrafiła zbliżyć się do mnie na parę kroków, stanąć na tylnych łapach i wąchać dym z mojej fajki. Rozpoznawała mnie potem bezbłędnie, nigdy sama nie podkradła nam jedzenia (innym wielokrotnie) i miała jakieś dziwne, niedźwiedzie poczucie zaufania. Jak często zdarza się, aby niedźwiedzica zostawiła swoje pierworodne niedźwiadki pod nogami człowieka? A tak się właśnie zdarzyło. Kto wie, może ten potężny miś bawił się w dzieciństwie jakąś prawie pustą butelką po Pepsi w moim towarzystwie.
              W dalszym ciągu rozmowy pada standardowe pytanie Skąd jesteście? – Ano z Łodzi, a od pięciu lat z Orawy. Gdzie siedzicie? - W Podsarniu. A to macie spokój. Czy u was na Orawie też tak smreki schną? Bo u nas, tu, po tej łagodnej zimie to kornika zatrzęsienie, nie nadążamy ciąć. I potoczyła się rozmowa na temat lasu gęsto przeplatana gorzkimi słowami pod adresem dyrekcji TPN-u. Problem jest ten sam od wielu lat, górale nie mogą patrzeć na powalone przez halny drzewa, nieokorowane, gnijące, świetne siedlisko kornika i tym samym źródło zarazy dla sąsiednich drzew. Mają rację, potwierdzają to moje własne, liczące ponad pół wieku obserwacje.
              Kiedyś, jeszcze zimową porą dotarliśmy z kolegą na Włosiennicę w drodze z Roztoki do Morskiego Oka. Ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy tam wielką, bogato rzeźbioną, zapewne bardzo kosztowną  tablicę, na której park oznajmiał wszem i wobec, jakim skarbem dla lasu są, cytuję, obumarłe drzewa. A takich drzew w polu widzenia było wiele, zbyt wiele, jakieś dwadzieścia pięć procent drzewostanu. W serialu Szogun jest taka scena – po trzęsieniu ziemi dwaj główni bohaterowie stają nad szczeliną, która przed chwilą omal ich nie pochłonęła, odsuwają kimona i przepaski biodrowe, po czym w sensie dosłownym ją olewają. Przyznaję bez skruchy, iż za moim poduszczeniem uczyniliśmy to samo z ową tablicą. Opisana tablica była fragmentem większej całości, dobitnie świadczącej o stanie umysłowości Wojtusia G., ówczesnego Jaśnie Oświeconego Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza umieszczono tablicę z inskrypcją informującą P.T. Turystów, iż Niżni Wodogrzmot najlepiej oglądać spod schroniska w Roztoce, co było prawdą, lecz przed I wojną światową. Z kolei na osi Żlebu Żandarmerii znalazła się tablica z opisem, jaki to lawiniasty i niebezpieczny żleb, że lawiny z niego przekraczają czasem drogę, a nawet z rykiem hamują aż na przeciwstoku. A zatem stajemy sobie przed ową tablicą, czytamy uważnie i ze zrozumieniem, a w międzyczasie lawina wjeżdża nam do d… Komuś, kto to wymyślił ani chybi zamieniły się miejscami półkule, te górne z dolnymi.
              W szczytowym momencie tepeenowskiej tabliczkomanii zadałem sobie nieco trudu i policzyłem liczbę tabliczek typu Nie śmiecić, Nie schodzić ze znakowanego szlaku, Nie wyrywać smreków, Nie straszyć niedźwiedzi, Nie zbierać żmij ani innych gadów,  Oddychać płytko, żeby gór nie poruszyć, Ścisły rezerwat kornika pomiędzy Wodogrzmotami Mickiewicza, a Morskim Okiem poczym dokonałem prostego działania matematycznego, którego wynik był imponujący: średnio jedna tabliczka na siedemnaście i pół metra asfaltu! Popełniłem błąd nie zgłaszając tej liczby do pewnej popularnej księgi rekordów zaprzepaszczając szansę wpisania wielce szacownej dyrekcji do rekordzistów świata. Fakt, podzieliłem się tą informacją z przyjaciółmi, a ci nieco ją spopularyzowali. Przypadek lub nie, ale w następnym sezonie liczba tablic istotnie zmalała.   
              Obserwując, jak rośnie z czasem powierzchnia drzewostanu objętego klęską kornika, oboje z Alą sporządziliśmy coś na kształt fotograficznej dokumentacji tego zjawiska. W tamtych czasach przez I Pracownię Fizyczną, która kierowałem przewijali się też studenci kierunku o nazwie ochrona środowiska, którego twórcą na Uniwersytecie Łódzkim był profesor Romuald Olaczek, pełniący w swoim czasie stanowiska szefa Państwowej Rady Ochrony Przyrody i Komisji do Spraw Parków Narodowych i Obszarów Chronionych (spocznij!). Po jednym z powrotów z Tatr zostałem zaproszony do profesora, aby ustalić wspólnie program zajęć laboratoryjnych dla jego studentów. Gdy skończyliśmy omawiać sprawy służbowe pokazałem profesorowi wykonane przez nas zdjęcia, profesor wyciągnął z szuflady biurka własny komplet zdjęć i zaczął je porównywać. Pokiwał głową, oba zestawy zdjęć świetnie ilustrowały skalę zjawiska. Profesorska konkluzja była zaskakująca: Ja wiem, że Byrcyn to i owo źle robi, ale tak dzielnie walczy z zakopiańskim lobby narciarskim, że dajemy mu spokój.
     








  24. Jerzy L. Głowacki
    Początek sezonu
              Nadszedł czas, aby rozpocząć kolejny, pięćdziesiąty drugi sezon tatrzański. Wsiadam do busa w Podsarniu i jadę do Nowego Targu, tam przesiadam się do autobusu jadącego do Zakopanego, potem kolejny bus i jestem już na Siwej Polanie. Piwo z sokiem, drugie śniadanie i wsiadam do chochołowskiej kolejki, aby oszczędzić mojemu kręgosłupowi dźwigania niezbyt lekkiego plecaka przez najnudniejszy fragment drogi, która mnie dzisiaj czeka. Tu krótkie objaśnienie – w swoim czasie władze PRL-u zapomniały wykupić tereny w Dolinie Chochołowskiej od ich prawnych właścicieli co zaowocowało ostatecznie zwrócenie ich wspólnocie zwanej dziś Wspólnotą Leśną Witów. Obecnie wspólnota ta pobiera opłaty za wstęp do doliny, ma prawo do prowadzenia gospodarki leśnej, a dodatkowo czerpie dochody ze wspomnianej już kolejki. Przed laty ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – obudował traktor nadając mu postać parowoziku z bajki dla dzieci i przyczepił do niego utrzymane w takim samym stylu wagoniki. Za jedyne pięć złotych można sobie skrócić marsz o całe trzy kwadranse dreptania po asfalcie, co ma szczególne znaczenie wobec okazałej długości tej doliny. Z Hucisk, gdzie kończy się asfalt, maszeruję do dawnego schroniska Baszyńskich, dziś leśniczówki TPN-u i po paru minutach skręcam w bok, w leśną drogę wiodącą do Doliny Starorobociańskiej.
              Wszędzie tam, gdzie trwa tzw. zrywka drewna przy użyciu nawet niezbyt ciężkiego sprzętu, choćby zwykłych traktorów, koła pojazdów wyciskają z podłoża mnóstwo wody zmieniając leśne drogi czy dukty w grzęzawiska, w których łatwo pozostawić nawet solidny, ale niedbale zasznurowany but. W rezultacie marsz taką drogą zamienia się w rodzaj slalomu i wydłuża niepomiernie, co jak raz dzisiaj mi nie przeszkadza, bo zamierzam podejść z pełnym obciążeniem jedynie na środkowe piętro doliny czyli Starorobociańską Rówień. W czasach wypasu owiec w Tatrach rówień ta była polaną, na której stały szałasy, dziś proces zarastania takich polan jest procesem ciągłym, bo owce nie wyskubują już przyrostów na smrekach, a juhasi nie zakładają watr. Toczy się równolegle proces odwrotny powodowany przez  wiatry halne i klęski kornika.
              Po raz pierwszy idę w Tatrach Zachodnich niosąc na dnie plecaka namiot, co wynika z prostego faktu, iż po wielu latach biegania po Tatrach, gdy bazą naszą było schronisko w Morskim Oku, a później w Roztoce lub taternickie obozowiska bardziej sobie cenię przebywanie w górach z dala od schroniskowej czy taboriskowej cywilizacji, tu jedynym wyjątkiem jest tabor na Polanie pod Wysoką. To prawda, są jeszcze skalne koleby, biwaki w niejednej z nich bardzo lubię. Najbardziej komfortowa, sprawdzona w deszczu i śnieżycy Wyżnia Kacza Koleba, urocza koleba w Dolince Rumanowej pod uskokiem Szarpanych Turni, koleba wysoko położona nad Wyżnim Wielkim Stawem Furkotnym (2154 mnpm), koleby w Złomiskach, Batyżowieckiej itd. Ale do takiej koleby trzeba dojść w przeciągu jednego dnia startując z Podsarnia, a o to coraz trudniej w miarę upływu lat. Koleby bywają najczęściej zimne i wilgotne, a ja już jestem oficjalnie pacjentem poradni reumatologicznej. I ostatni z powodów, dla których powinienem zrezygnować z miłego sercu kolebowania. Część z nich jest dobrze znana filancom, pal sześć biwakowanie – przebywanie po zmierzchu w górach w obu tatrzańskich parkach narodowych jest prawem zakazane, jak za wujcia Stalina nie przymierzając. No cóż, kiedyś jegry księcia Hohenlohe, dworskie czujnosy Homolaczów i cesarsko-królewscy żandarmi z kogucimi piórami nad czołem tropili skrytołowców vel raubszyców czyli kłusowników, ja mogę iść w ich ślady jako skrytobiwakowiec.  Rok temu rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego namiotu, zaszedłem do sklepu ze sprzętem w Rabce i zapytałem o jednoosobowy namiot nie ważący więcej, jak półtora kilograma. Jak zwykle w takiej sytuacji wyciągnięto ze dwa lub trzy katalogi dodając, iż dowolny skatalogowany namiot sprowadzą mi w dwa, trzy dni. Owszem, parę z proponowanych mi namiotów bardzo mi się podobało, ale wszystkie z nich miały jeden feler, mówiąc z łódzka – były w kolorze żółtym bądź pomarańczowym lub czerwonym. Wiem z własnego doświadczenia, iż taki namiot dostrzega się nieuzbrojonym okiem w pogodny dzień na tle kosówki lub upłazka z odległości liczonej już w kilometrach. Pytam o inne kolory, a młodzi sprzedawcy, dziewczyna i chłopak zaczynają mi tłumaczyć, że będę w takim namiocie bardziej widoczny i dziwią się, jak parskam śmiechem tłumacząc im, iż zależy mi na czymś całkiem odwrotnym.
              Szukam via Internet i znajduję odpowiedni model namiotu – Jack Wolfskin Gossamer w kolorze ciemnego mchu – kupuje mi go Magda w Łodzi i przy okazji przywozi do Podsarnia. Namiot waży 1550 gramów i ma sprytną konstrukcję, dzięki podwieszeniu do tropika  sypialni będącej w istocie rzeczy gęstą, mocną moskitierą  nie ma podstawowej wady namiotów z tropikiem, można go rozstawiać w deszczu bez obawy zamoczenia jego wnętrza. W dni upalne tropik daje się rolować w taki sposób, iż śpi się tylko pod moskitierą. W chłodne noce jest natomiast na tyle ciepły, iż temperatura w jego wnętrzu jest o pięć do siedmiu stopni wyższa, niż na zewnątrz. Gossamer ma i wadę – ciasnotę, wysoki jest w najwyższym miejscu na 75 centymetrów, tam, gdzie trzyma się nogi dach od podłogi dzieli jedynie 40 centymetrów, szerokość niezbyt duża, od 90 do 80 centymetrów. W specyficznych warunkach biwakowania wysoko w Tatrach Wysokich te wymiary stają się zaletą bo zwiększają odporność na wiatr i ułatwiają rozbijanie w terenie skalnym, gdzie czasami trudno znaleźć odpowiednią płasienkę pod normalną dwójkę czyli namiot dwuosobowy. Pierwszy test Gossamer zaliczył na Babiej Górze, gdzie zdołałem upchnąć się do niego wraz z Mieszkiem. Drugim testem i to na mokro były cztery noce na Polanie pod Wysoką, kiedy to namiot wytrzymał z powodzeniem trzydzieści sześć godzin lejby non stop.
              Czas płynie, tzw. pokrycie terenu się zmienia, lata całe nie byłem w Starej Robocie, ale technika idzie naprzód, wstępnie miejsce na biwak wybieram jeszcze w domu korzystając z Internetu i zdjęć satelitarnych. Na skraju Starorobociańskiej Równi schodzę w stronę potoku poszukując miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, które jednocześnie nie byłoby widoczne ze szlaku, gdyż nie mam zamiaru zwijać go jutro z rania. Blisko potoku znajduję ścieżkę wydeptaną przez jelenie i po kilkunastu minutach zatrzymuję się pod grupą wyniosłych smreków u zbiegu dwóch potoków, gałęzie będą maskowały namiot, woda tuż tuż, więcej niczego mi nie trzeba. Zaczynam zwykłe czynności, herbata, kawa, drobny posiłek, rozstawienie namiotu i rozmieszczenie w nim rzeczy, które będą potrzebne mi wieczorem. Mija parę kwadransów, biorę plecak, wrzucam do niego litrowy termos z gorąca herbatą i kanapki – kolację mam zamiar zjeść na górnym piętrze doliny. Podchodzę powyżej górnej granicy lasu, znajduję wygodną wantę w pięknym widokowo miejscu, wysoko na upłazie pasie się kozica, niżej niezmordowanie kuka kukułka, ludzi brak, kompletna idylla. Tylko Ala w Podsarniu ma powody do niezadowolenia, bo brak łączności telefonicznej, choć jest dostępne połączenie alarmowe, zapewne z numerem 112. Gdy słońce zaczyna się chować za grań schodzę do namiotu. Podczas biwaków w Tatrach Wysokich, jeśli tylko pogoda na to pozwala, siedzę sobie zwykle tak długo na wygodnej wancie w pobliżu koleby lub namiotu z kubkiem kawy i fajką w garści, aż otoczy mnie kompletny zmrok – tu, jeszcze w strefie regla górnego brakuje want, a w powietrzu latają różne stwory, również te kąśliwe.
              Trudno, pójdę dziś wcześniej spać. Trzeba teraz opróżnić plecak i wsunąć go w poprzek do namiotu, będzie służył za poduszkę. Zdjąć buty i wejść nogami do namiotu, najlepiej trafiając od razu w rozpięcie śpiwora. Buty włożyć do worka foliowego i umieścić je z boku namiotu koło wyjścia, zapiąć tropik, a potem sypialnię. Ułożyć się wygodnie w śpiworze i zapiąć jego suwak. To wszystko przy świetle czołówki, bo w tej ciasnocie nie sposób zapalić świeczki. Rzut oka na zegarek: dwudziesta czterdzieści. Opuszczę namiot dopiero po jedenastu godzinach.
              Ranek jest piękny, może zbyt piękny. Podchodząc w kierunku Siwej Przełęczy stwierdzam z niejakim zdumieniem, iż bez trudu rozpoznaję kozicę na przeciwległym stoku doliny, dzieli mnie od niej, bagatela, jakieś sześćset metrów, a może i więcej. Zapewne zawdzięczam to zaćmie, gdyby nie nowoczesne, plastykowe soczewki w oczach zamiast naturalnych nie miałbym w tym wieku szansy ją obserwować. Ale kij ma dwa końce, przejrzystość powietrza jest tak duża, że nie wróży to nic dobrego, chyba nie wrócę suchy do namiotu. Nie martwi mnie to zbytnio, kurtka i spodnie z goretexu są wystarczającą ochroną, a na wypadek burzy mam i płachtę biwakową. W marszu przypominam sobie szczegóły topograficzne, pierwszy raz szedłem tędy pół wieku temu, też samotnie. Ostatni raz schodziłem z Siwej Przełęczy razem z Magdą i Alą dwadzieścia sześć lat temu. Podejście nieco mi się dłuży, mam jeszcze wpisane w pamięć czasy podejść z lat szczenięcych, gdy przez łączne pół roku włóczenia się po Tatrach tylko trzy razy spotkałem kogoś, kto poruszał się szybciej. Ale i nieźle na to pracowałem, w zimie normą było przynajmniej dwanaście godzin treningu w tygodniu, a wiosną ponad dwadzieścia. Dochodzę wreszcie na Siwą Przełęcz, skąd widać już Kasprowy. Kiedyś krótkofalowcy bawiący się w łączność na ukaefie mawiali, jak widać to i słychać – mogę zameldować się Ali przez telefon.
              Chwilę później sprawdza się wróżenie z przejrzystości powietrza, nad Tatrami Wysokimi rozpina się szara zasłona deszczu – tu lecą z nieba pojedyncze krople, nie warto zakładać kurtki, podchodzę już na tyle szybko, bo mięśnie się rozgrzały, układ krążenia już się przystosował, że wilgoć z polara szybko odparowuje. Pogorszenie pogody jest mi nawet na rękę, bo skłania innych do szybszego zejścia ze szczytu bądź wręcz zawrócenia, mam wierzchołek Starorobociańskiego Wierchu na wyłączność przez trzy kwadranse, a bardzo lubię ten szczyt. W drodze powrotnej tuż nad Siwą Przełęczą dopada mnie ulewa połączona z silnym wiatrem, nie trwa ona jednak zbyt długo. Gdy ulewa przechodzi w mżawkę zatrzymuję się w dogodnym miejscu, aby zapalić fajkę i wtedy na perci pojawia się sylwetka człowieka, który wyprzedził mnie tuż nad Raczkową Przełęczą kierując się w stronę Bystrej. Zwróciłem uwagę na tego wędrowca, bo sylwetką i stylem chodzenia przypominał mnie samego sprzed lat dwudziestu: równy mi wzrostem, szczupły, zbiegający długim elastycznym krokiem.
              Teraz witam go krótkim Cześć! Szybki odwrót na z góry upatrzoną pozycję!  I zaczyna się parominutowa rozmowa, która zapewne zdziwiłaby postronnego świadka, jeśli by się taki przypadkowo wtedy tam znalazł. Dwaj nieznani sobie ludzie, należący do różnych pokoleń czy też generacji odnajdują błyskawicznie wspólny język dopełniając sobie wzajemnie wypowiadane myśli krasząc je tzw. czarnym humorem w rodzaju popularnego wierszyka Jest ryzyko, jest zabawa, albo piargi albo sława.
              Z kronikarskiej sumienności odnotowuję, iż do namiotu doszedłem już w promieniach słońca.
     




  25. Jerzy L. Głowacki
    Czarna Jaworowa
              W tej dolinie wszystko jest czarne, począwszy od góry, od Czarnej Przełęczy poprzez Czarny Bańdzioch, Czarne Młaki, Czarne Spady, Czarny Ogród i Czarny Staw, z którego wypływa Czarny Potok zdążający poprzez Czarny Las w dół do Jaworowego Potoku. Tak mówi pismo, czyli przewodnik „Tatry Wysokie” tom XVIII. I to wszystko jest nieprawdą, ponieważ w tej dolinie nie ma nic czarnego…w tej dolinie wszystko jest jasne, przesycone słońcem, jasna, bujna zieleń, płaskie dno doliny, migotliwy staw i potok czysty, przezroczysty. [Góry mojej młodości, Jerzy Hajdukiewicz, Iskry, Warszawa 1988, rozdział pod  tytułem ”Wspaniały lipiec 1939 roku”].
              Owego roku przybyli do tej doliny: dojrzały już mistrz skalnej wspinaczki Jan „Jano” Sawicki i jego pojętny uczeń, Jerzy Hajdukiewicz. Zastali miejsce bezludne w tamten czas, podobnie jak i ja siedemdziesiąt cztery lata później. Dotarłem wtedy do Jaworzyny dość późno, bo około godziny jedenastej. Jeszcze w Podsarniu przeglądając prognozy pogody patrzyłem bez entuzjazmu na czerwony kolor ostrzeżeń przed zapowiadanym rzadko kiedy w górach fantastycznym upałem, teraz w Javorinie miałem pełną świadomość, iż nie były to czcze pogróżki pod moim adresem. Zacząłem zatem od dużego kufla zimnego piwa w bufecie U Taja, a potem zanurzyłem się w tropikalny upał. Kalamita – to słowo powtarza się jak mantra na słowackich portalach poświęconym Tatrom i tatrzańskim lasom. To śmierć ogromnych połaci lasu, zdmuchniętych jak kupka suchych liści przez niewiarygodnie silny huragan w 2004 roku i idąca przez Tatry klęska kornika dobijająca lasy tam, gdzie nie sięgnął huragan. Wędrówka przez dolne partie Jaworowej rodzi dziś całkiem ambiwalentne uczucia, po raz pierwszy od dziesiątków lat można podziwiać z nich piękne i rozległe panoramy, ale wystarczy tylko nieco opuścić oczy, aby dojrzeć rozległe rąbaniska po których pełza ciężki sprzęt, a w dół doliny jadą co pewien czas wielotonowe ciężarówki wywożące wielkie pnie smreków. Wprawne oko bez trudu dostrzeże też brunatne pasma lasu ciągnące się aż po piętro kosodrzewiny – tamten las też jest już martwy tylko dostęp do niego jest znacznie trudniejszy.
              Zbliżając się do miejsca, gdzie ongiś zaczynała się już Jaworowa Polana dostrzegam, iż zniknęła stojąca tu przez wiele lat tabliczka zakazująca dalszego wstępu, nic dziwnego, po ścieżce wiodącej do Czarnej Jaworowej już ani śladu. Przez wysokie trawy i przeróżne chaszcze docieram nad potok w miejsce, gdzie dawno, dawno temu znajdował się całkiem wygodny mostek – pozostały po nim jeszcze nadgryzione przez czas przyczółki. Poziom wody niski, gdybym miał na karku dziesięć lat mniej lub dziesięć kilo w plecaku mniej przekroczyłbym potok suchą stopą skacząc z wanty na wantę, a tak ściągam buty i skarpetki, zakładam wiejskie kapcie i wchodzę do wody. Kapcie zostaną na brzegu oczekując na mój powrót.
              Podejście przez Czarny Las rozprażony upałem dłuży mi się bardzo, często, zbyt często zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Kończy się las, zaczyna się nasycona eterycznymi oparami kosówka, jeszcze trochę i schodzę niestromym, trawiastym zboczem nad Czarny Staw, wyjątkowo urokliwe skrzący się w późno popołudniowych promieniach słońca. Nad stawem rozległa, biała, kamienista plaża, to znak, iż powierzchnia stawu w ostatnich latach zmniejszyła się istotnie.  Koryto powyżej stawu suche jak pieprz, nic dziwnego, Dolina Śnieżna nie jest już godna swej nazwy – mając formę sprzed iluś tam lat przeszedłbym ją jutro ani razu nie wstępując na śnieg, teraz, Teraz mogę tylko o tym sobie pomarzyć i to nie z powodu trudności technicznych (trójka) lecz długości tej drogi, Stary Mistrz wycenił ją na pięć i pół godziny plus długie zejście.
              Świeżo zaparzona herbata z krystalicznie czystej wody zaczerpniętej ze stawu i fajka smakują niesamowicie. Siedzę długo nad stawem,  a gdy słońce chowa się za grań zarzucam plecak na ramiona i ruszam w głąb Czarnego Ogrodu suchym korytem potoku wśród kosówek. Napotkawszy niewielką polankę rozbijam tam namiot. Rano zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i kontynuuję marsz w głąb Czarnego Ogrodu. Bez trudu odnajduję Czarną Jaworową Kolebę, którą Hajdukiewicz opisał jako paskudną norę -  niski, mroczny loch, z którego wiało zimnem, wilgocią i stęchlizną. Wczołgał się do niej zaledwie do połowy, po czym długo mył się w pobliskim strumieniu, a potem, cytuję: Jano wyraził zgodę na rozbicie namiotu, gdyż od poprzednich kolebowych eksperymentów cierpiał – jak twierdził – na interwałowe ataki rwy kulszowej, na skutek czego jego taterniccy przyjaciele nadali mu przezwisko „Ischias”.
              Patrząc na wlot koleby stwierdzam, iż od tamtych lat nic się nie zmieniło – koleba jest naprawdę paskudna. Rwy kulszowej z autopsji nie znam, lecz bez trudu mogę przeprowadzić kolebowo – zdrowotny rachunek sumienia, choćby za ostatnie parę lat.
              Sobkowa Rówień w Dolinie Jaworowej na wysokości około 1930 m npm. Dotarłem do koleby w gęstej mgle i takiej samej mżawce, która szybko przeszła w regularny deszcz. Koleba zacieka, jest zimno, wilgotność całe 100%. Rano z racji braku lepszych perspektyw decyduję się na szybki powrót do Roztoki.
              W dokuczliwym upale podchodzę z Soliskowej Chaty na Wielki Staw Furkotny Wyżni, położony na rekordowo dużej, jak na Tatry wysokości 2154 m npm. Miłe złego początki, wnet temperatura gwałtownie się obniża, zrywa się wiatr i siecze deszczem po kolebie. Ranek zimny i wilgotny, wiatr nadal porywisty, po stawie pływa sobie kra, maliniaki śliskie, jak diabli – pewnie je w nocy nieco oblodziło. Trąbię na odwrót i słusznie, gdy jadę już autobusem na Łysą Polanę nadciąga nad Tatry burzowy front.
    Dolina Białej Wody. Pierwsza godzina marszu upływa mi spokojnie, ale w drugiej robi się niemiło – z północy napływają nad dolinę gigantyczne chmury burzowe, rzadko zdarzało mi się takie monstra obserwować. Na razie rozrywają się one na strzępy mniej więcej nad doliną Kaczą, ale co będzie za godzinę lub dwie? Na dole doliny nie mam się czego obawiać, co innego powyżej górnej granicy lasu na progu Kaczej. Nie ma rady, trzeba się pospieszyć. Dochodzę do Wyżniej Kaczej Koleby, mojej najbardziej ulubionej koleby w Tatrach, która nigdy mnie nie zawiodła. O dziwo sytuacja się uspakaja, burzowe chmury zanikają, spada tylko parę kropel deszczu, gdzieś z daleka dobiega jedynie odgłos paru wyładowań atmosferycznych, noc też mija spokojnie, choć o północy szemrze na zewnątrz koleby niewinny deszczyk. Budzę się, jak zwykle na biwaku, mniej więcej kwadrans przed szóstą, rzut oka w stronę otworu wejściowego koleby i zaskoczenie: dolina jest całkiem biała, warstwa śniegu przed kolebą liczy sobie spokojnie z piętnaście albo i więcej  centymetrów, a grubość jej wręcz rośnie w oczach – sypie intensywnie i non stop. Pięć dni później biwakuję na Sobkowej Równi – znowu w nocy pada deszcz, koleba zacieka i jest zimno. Nazajutrz ruszam ku Lodowej Przełęczy, na Maćkowej Równi czyli najwyższym piętrze Jaworowej przechodzę pojedyncze, choć dość rozległe płaty śniegu, za to z samej przełęczy roztacza się iście zimowy widok – ciągła, słusznej grubości pokrywa śnieżna ciągnie się od siodła przełęczy aż na samo dno Lodowej Dolinki. Gdy jestem już nad Stawami Spiskimi i pokrzepiam się kuflem piwa to na tarasie Terinki na balustradzie paru horolezców suszy spodnie i kurtki po porannym wypadzie na grań – w niektórych miejscach mieli ponad metr śniegu.
              Kolejny biwak w Wyżniej Furkotnej Kolebie. W drodze do niej towarzyszyła mi przez ostatnią godzinę ulewa i dokuczliwy deszcz przy temperaturze grożącej w każdej chwili przejściem deszczu w śnieg. Przyznaję, miałem wręcz ochotę zrezygnować z biwaku i zbiec na dół. Ostatecznie szczękając zębami z zimna suszę spodnie i kurtkę na wietrze wykorzystując nieuzasadnioną przerwę w lejbie, po czym włażę w wilgotnych ciuchach do śpiwora. Rano nic nie lepiej na nieboskłonie, a zatem znowu wycofuję się do Roztoki.
              Dwa następne sezony to lata przerwy w kolebowym procederze, a to z racji zagospodarowywania Podsarnia, były to też ostatnie lata gazdowania Pawłowskich w Roztoce. W 2008 roku w połowie maja spędzam noc tuż pod wierzchołkiem Babiej Góry w wąskim przesmyku wytopionym w rozległym polu śnieżnym. Marznąc nie marznę, choć temperatura spada dobrze poniżej zera – mój puchowy śpiwór waży zaledwie 850 gramów, do snu w takiej temperaturze nie należy się rozbierać, wręcz przeciwnie, dobrze na siebie nałożyć wszystko to, co ma się z ubrania w plecaku. Z kolei w połowie czerwca włóczę się po Dolinie Białej Wody – jak nie pada to układam się do snu na podeście na Polanie pod Wysoką, jak pada, to śpię pod wiatą. Zimno i wilgotno, watry nie rozpalisz, a Wyżnia Kacza Koleba tudzież i Litworowa zabita jeszcze śniegiem.  Mija kolejny miesiąc i biwakuję w mikro kolebie na Zadniej Galerii Cubryńskiej (ok. 2080 m) – to czwarty co do wysokości mój biwak w Tatrach (Wyżnia Furkotna Koleba 2154 m, Szarpana Koleba w Dolinie Złomisk i Maćkowa Rówień w Dolinie Jaworowej – po około 2100 m). Jeszcze przed wschodem słońca budzą mnie gwałtowne porywy wiatru, to dobrze, bo dzięki temu mogę podziwiać wyjątkowo piękny wschód słońca, a potem wyjątkowo wcześnie przejść na południową stronę grani przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem. Jest to, rzec można, historyczny moment, bo po raz pierwszy od czterdziestu sześciu lat nie popełniam tym samym przestępstwa, zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch jako że od 21 grudnia 2007 roku jesteśmy już w Schengen!
               Gdy jestem już nad Wyżnim Ciemnosmreczyńskim Stawem na niebie zaczynają dziać się całkiem ciekawe rzeczy, wypisz wymaluj takie same, jakie poprzedziły ową sierpniową śnieżycę w Kaczej. W kolebie położonej kilkadziesiąt metrów powyżej dolnego skraja tego stawu spędziłem w sumie kilka nocy i bardzo polubiłem tą kolebę.  Kolebę tworzy ukośny okap usytuowany po zachodniej stronie ogromnej wanty wielkości sporej, góralskiej chałupy. Przyjemnie jest zasypiać patrząc w stronę ostatnich blasków zachodzącego już za granią słońca lub, jak kto woli, wpatrując się w gwiazdy. Kolebę chronił od strony zachodniej niezbyt wysoki murek, przystąpiłem zatem niezwłocznie do jego podwyższania. Niestety, niewiele to pomogło podczas przeszło dwugodzinnej, bardzo gwałtownej burzy i ulewy trwającej do rana. Przez całą noc lała się na mnie z okapu woda, a pode mną płynął gustowny potoczek, dobrze, iż miałem płachtę biwakową i lekki materacyk pneumatyczny, ale i tak o normalnym spaniu mowy nie było.
              Ta noc sprawiła, iż postanowiłem ostatecznie pożegnać się z kolebami i zacząć sypiać w lekkim namiocie, koniecznie w kolorze ochronnym. Nawiasem mówiąc podczas przedostatniego pobytu w Ciemnosmreczyńskiej Dolinie sprawdziłem, z jakiej odległości nieuzbrojonym okiem dostrzegam namiot w typowym, pomarańczowym kolorze rozbity na trawie między kosówkami – z odległości półtora kilometra!
               Po obejrzeniu z bliska Czarnej Koleby zataczam szeroki łuk w Czarnym Ogrodzie w poszukiwaniu takiego miejsca, w którym rozbity namiot najmniej będzie wpadał w oko każdemu, kto będzie wędrował w górę doliny lub pod próg Śnieżnej Doliny. Po rozstawieniu namiotu funduję sobie w nim krótką drzemkę, gdyż ponad pięćset metrowa ściana Małej Śnieżnej Turni rzuca jeszcze cień na miejsce biwaku.  Gdy słońce w końcu podgrzewa namiot do mało przyzwoitej temperatury wrzucam do plecaka pojemnik na wodę, pusty już termos, menażkę i palnik i ruszam w stronę progu Doliny Śnieżnej, gdzie upał powinien być najmniej dokuczliwy. Tam, siedząc na skalnych płytach mam pod ręką płynący z góry strumyk, obok wielki płat śniegu, a powyżej wcale zasobną w wodę siklawkę, co w pełni chroni mnie przed niezwykłym, jak na Tatry i tę wysokość upałem.  Mogę też powspinać się w myśli w Dolinie Śnieżnej i na prawej połaci ściany Małej Śnieżnej Turni.
              Późnym popołudniem schodzę do namiotu mając litr herbaty w termosie, co powinno mi wystarczyć do popicia kolacji. Zostawiam przy namiocie plecak i włóczę się po górnych upłazach Czarnego Ogrodu aż do chwili, gdy słońce ostatecznie chowa się za grań. Kolejny upalny dzień, muszę niestety wracać powoli do Podsarnia. Najgorętsze godziny spędzam nad Jaworowym Potokiem by ostatecznie rozbić namiot na łąkach nad Jaworzyną. Koło północy budzi mnie ryk zagniewanego jelenia: ktoś śmie spać w pobliżu jego karmika, nawiasem mówiąc pustego o tej porze roku. Zwijanie namiotu o wschodzie słońca, marsz asfaltem na Łysą Polanę, filiżanka kawy pod słowackim sklepem, a ongiś bufetem, jeden, drugi, trzeci bus i jestem w Podsarniu.
              W swoim czasie na internetowych stronach www.nieznanetatry.pl  i www.goryonline.com ukazał się Subiektywny ranking Gór – Najpiękniejsze doliny tatrzańskie.
    1.    Dolina Ciężka
    2.    Dolina Czarna Jaworowa
    3.    Dolina Rybiego Potoku
    4.    Dolina Kieżmarska
    5.    Dolina Pięciu Stawów Polskich
    6.    Dolina Niewcyrka
    7.    Dolina Staroleśna
    8.    Dolina Mięguszowiecka
    9.    Dolina Młynicka
    10.Dolina Kołowa
     
              Jak skomentować mogę ten ranking? Do Ciężkiej dorzuciłbym Kaczą, zamiast Rybiego Potoku umieściłbym w nim otoczenie Morskiego Oka, Kieżmarską zastąpiłbym otoczeniem Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Mięguszowiecką Złomiskami. Razem z Czarną Jaworową byłaby to moja czołówka rankingu. Zapomniano o Tatrach Zachodnich – tu w moim prywatnym rankingu na czele znalazłby się doliny Miętusia i Rohacką.
               Zabawne, Czarna Jaworowa, a właściwie Mała Śnieżna Turnia weszła do annałów szczegółowej historii literatury polskiej. Stało to się za sprawą naszego klubowego kolegi, Jacka Kolbuszowskiego, w cywilu polonisty i slawisty w jednej osobie. Jacek swoją karierę naukową rozpoczął doktoratem obronionym w 1965 roku na Uniwersytecie Łódzkim na podstawie pracy Obraz Tatr w literaturze polskiej XX wieku. W dalszej pracy naukowej zajmował się tematyką górską w literaturze, kulturą regionów górskich, kulturowym (paskudne słowo!) znaczeniem różnych form eksploracji gór i literaturą słowacką. Zainteresował się też, od strony teoretycznej, taternickim slangiem z dawnych lat: Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Dziś z Jacka profesor emeritus w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego praca doktorska, rozbudowana i uzupełniona została wydana w 1982 roku przez Wydawnictwo Literackie Kraków. Przytoczę jej fragment.
              Pojmowanie taternictwa jako formy twórczości i uznanie go za formę działalności twórczej sprawiło, iż pokonywana  w akcie wspinaczki   droga stawała się wytworem estetycznym – dziełem sztuki, w którym najpełniejszy wyraz uzyskiwało życie człowieka, taka zaś postawa automatycznie obniżała rangę pisania o wspinaczce. Oto jedna jeszcze przyczyna, dla której autorzy – taternicy swoje dzieła literackie nazywali bujdałkami. Dla niejednego z nich stokroć większą wartość miał suchy, rzeczowy i skonkretyzowany opis drogi o charakterze przewodnikowym niż jej literackie „opowiedzenie”. Opis przewodnikowy pełnił bowiem funkcję partytury umożliwiającej odtworzenie drogi (- dzieła) na takiej samej zasadzie, na jakiej partytura umożliwia odtworzenie dzieła muzycznego. Relacja literacka pełniła co najwyżej funkcję „meta tekstu” w stosunku do czynnościowego „tekstu wspinaczki”. Przykładem najdobitniej rzecz potwierdzającym jest Wiesława Stanisławskiego „Zrobiliśmy Małą Śnieżną…”.
              Z Jasiem Sawickim zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce. Na zdjęciach – ostatni wypad Jasia do Doliny Waksmundzkiej. I wspaniała dedykacja na autorskim egzemplarzu tomika WHP.
     
     




×
×
  • Dodaj nową pozycję...