Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    45
  • wyświetleń
    42 698

Mieszko i Biała Woda (2010). Część I.


Jerzy L. Głowacki

2 100 wyświetleń

Mieszko i Biała Woda (2010). Część I.

          Marzy nam się Biała Woda. Pakujemy to, co konieczne do trzech plecaków i ruszamy we trójkę: Mieszko, Magda i ja. Jedziemy samochodem najdogodniejszą trasą unikając korków – przez Nowy Targ, Białkę, Jurgów, Podspady i Jaworzynę. Na Łysej Polanie wypakowujemy plecaki z samochodu, Magda i Mieszko zostają, a ja wracam do Jaworzyny, gdzie pozostawiam samochód na parkingu dawnego ośrodka rządowego, a dziś hotelu o wdzięcznej nazwie Polana. W swoim czasie czerwoni władcy Czechosłowacji pozazdrościli dawnemu władcy tzw. państwa jaworzyńskiego, księciu Christianowi von Hohenlohe budując w pobliżu jego drewnianego dworku myśliwskiego okazałe, betonowe brzydactwo z daleka widoczne i psujące krajobraz co się zowie. Aby towarzysze partyjni mogli spokojnie zajmować się od czasu do czasu hodowlanym odstrzałem kozic wprowadzono nawet zwyczaj, nawiasem obowiązujący po dzień dzisiejszy, zamykania Tatr dla turystów na czas późnej jesieni, zimy i wiosny. Teren ogrodzono z imponującym zapasem, przy asfaltowej drodze wiodącej z przejścia granicznego w głąb Słowacji wystawiono niemałą, betonową wartownię. Parę kilometrów dalej, prawie u zbiegu dolin Zadnich Koperszadów i Jaworowej wykonano ujęcie wody dla ośrodka i coś na kształt potężnego bunkra z pomieszczeniami dla wartowników tudzież laborantów, których zadaniem było dbanie o to, aby ktoś bonzom partyjnym trutki na szczury do wody nie dosypał.

          Lata dziewięćdziesiąte, środek tatrzańskiej zimy, kupa śniegu, super lawiniasto, góry puste, na Palenicy Białczańskiej strażnicy graniczni trzymają wartę przy szlabanie, bo Szalony Wojtuś Byrcyn góry zamknął. Kończę pobyt w Roztoce, schodzę na Łysą Polanę i ruszam w kierunku Jaworzyny, aby uzupełnić zawartość domowego barku za rozsądną cenę. Śnieg pokrywa asfalt, ze smreków lecą w dół mini lawinki pyłowe, droga pusta – ani człowieka, ani samochodu. Nagle w oddali pokazuje się terenowa Łada Niwa, jeszcze chwila i zatrzymuje się przy mnie. Poznaję miejscowego policjanta, który siedzi za kierownicą. Uchyla drzwi i prosi o dokumenty – zdziwiony podaję mu paszport. Zagląda do paszportu, dziękuje mi i rusza dalej. Przestaję się dziwić, gdy nad Polanę nadlatuje wielki śmigłowiec ruskiej proweniencji, ląduje przy hotelu i po chwili startuje odlatując w stronę majaczącego w śnieżycy masywu Lodowego Szczytu. Sprawa jasna, jakieś VIP-y raczyły odwiedzić Tatry. Śmiać mi się chce, bo gdybym był terrorystą to zamiast paszportu wyciągnąłbym gnata, zastrzelił policaja, wyciągnął z plecaka Stingera bądź Igłę (zmieściłyby się tam swobodnie), upolował śmigłowiec i odjechał spokojnie policyjnym samochodem w siną dal.

          Oczywiście po polskiej stronie istniał też ośrodek rządowy, ulokowany bardziej dyskretnie poniżej Wierchu Porońca na polanie zwanej Zgorzelisko. Ośrodek ten też jest już hotelem. W swoim czasie Zgorzelisko zadziwiło mnie w sposób niebywały. Otóż zimową porą lubiłem podejść z Roztoki późnym popołudniem na Gęsią Szyję, aby obejrzeć z jej wierzchołka zachód słońca, a potem wracać do Roztoki przez Polanę pod Wołoszynem, najchętniej przy świetle księżyca bez zapalania czołówki. I tak schodzę sobie z Gęsiej Szyi na Rusinową Polanę w zapadającym zmroku przy kilkunastostopniowym mrozie, jak zwykle w takich wypadkach w polu widzenia ni żywego ducha, ale coś tu nie gra, a raczej gra, bo do uszu moich docierają dźwięki muzyki. Ki diabeł? Skąd ta muzyka? Trzeba było dłuższej chwili, abym się zorientował, iż na Zgorzelisku trwa w najlepsze zabawa na świeżym powietrzu, a w braku wiatru i przy mrozie dźwięki niosą się daleko, oj daleko.

          Po zaparkowaniu samochodu  wracam per pedes na Łysą Polanę, wypijam duży kufel zimnego piwa i ruszamy w górę doliny. Mieszko jest bardzo dzielny, pierwszy raz dźwiga spory, jak na dziewięciolatka plecak – wcześniej rozważaliśmy z Magdą, czy da radę zanieść go na tabor, czy ewentualnie będziemy musieli to i owo mu z plecaka ująć po drodze. Dał radę! Po minięciu Rówienkowego Potoku wyczuwam w powietrzu charakterystyczny zapach dymu z palącego się mokrego drewna, to oznaka, iż nie będziemy na taborze sami – ktoś rozpalił watrę pod wiatą. Oczywiście po dotarciu na tabor na widok płonącego ogniska Mieszko zapomina o zmęczeniu i jest wprost wniebowzięty.  Wypakowujemy plecaki, urządzamy się w namiocie, Magda przygotowuje kolację. Watra przygasa, mrok gęstnieje, pora na sen. I wówczas Mieszko zadaje pytanie, po którym literalnie skręcamy się ze śmiechu: Mamusiu, a gdzie piżamka?

          No cóż, można zabrać na biwak typowo zimowy lub wyprawowy śpiwór, co zwiększy zarówno wagę, jak i objętość zapakowanego plecaka, trzeba też mieć dwa śpiwory, bo w tak ciepłym śpiworze nie da się spędzić nocy np. w schronisku. Ale rano trzeba wysunąć się z wygrzanego śpiwora, zdjąć piżamę czy lekką koszulkę i nałożyć na siebie bardzo zimne ubranie, a następnie bohatersko stanowić opór chłodowi poranka. Jest to bardzo, bardzo niepraktyczne. Jeszcze z bardziej krytyczną sytuacją mamy do czynienia, gdy spędzamy noc nie w namiocie, a w płachcie biwakowej lub w ciasnej kolebie, w której wcześniej nie spędziliśmy nocy podczas ulewnego deszczu. Zazwyczaj wchodzę wówczas do śpiwora nie tylko w spodniach i polarze, ale także w kurtce i spodniach z goretexu. Dzięki tej taktyce nie raz i nie dwa nie miałem rano kłopotów, nie miałem ich i w środku nocy, kiedy koleba zaczęła przeciekać. Osobnym pytaniem w dawnych czasach było, jak się ustrzec przed pogryzieniem przez pchły w starych, drewnianych schroniskach – szczególnie w nie remontowanej od lat Wozowni nad Morskim Okiem (tzw. Stare Schronisko vel Franz Hilton Hotel) i w nieistniejącym już dziś schronisku na Przysłopie Miętusim. Z doświadczenia własnego wiemy, iż pchły w nocy zajmowały się przede wszystkim tymi, którzy właśnie przyszli z dołu, dodatkowo się jeszcze wieczorem umyli i przebrali w świeże piżamy, a bywali i tacy. Stąd wynikał wniosek, iż nie należało się myć tuż przed pójściem spać, a wcześniej lub zgoła rano. Schodząc z gór do MOka preferowałem ablucje w potoku płynącym Szerokim Żlebem lub w odpływie Czarnego Stawu, biwakując gdzieś wysoko w kolebie unikałem popołudniowych i wieczornych ablucji z bardzo prostej przyczyny – nie należy niszczyć tworzącej się na skórze warstewki tłuszczu, polepszającej nasz komfort termiczny w niskich temperaturach.

Trzeba przyznać, iż autorzy najrozmaitszych bujdałek taternickich i szerzej, alpinistycznych na ogół skrzętnie pomijają różne fizjologiczne aspekty bytowania w górach. Wyjątkową odwagą na tym polu wykazał się Młody czyli Andrzej Machnik zamieszczając w swojej książeczce pt. Optikon Taternicki rozdział o frapującym tytule Krótki traktat o defekacji. Streszczając maksymalnie ów rozdział mogę polecić wszystkim zainteresowanym pierwsze przykazanie podczas wykonywania, szczególnie w trudnych warunkach atmosferycznych (np. podczas halnego) wyżej wspomnianej czynności fizjologicznej: po jej zakończeniu nie należy od razu podciągać spodni, tylko obejrzeć się za siebie. Życie dopisało pewien fragment do dzieła Młodego, który nie uwzględnił jeszcze jednego zagrożenia występującego w Tatrach zimową porą. Otóż według Horskiej Służby pewien westman podczas włóczenia się w okolicach Terinki został walnięty czymś w ramię tak skutecznie, iż złamał mu się obojczyk, a według ratowników tym czymś była zamarznięta kupa, która spadła z Żółtej Ściany.

IMG_5604.jpg

IMG_5607.jpg

IMG_5656.jpg

IMG_5714.jpg

IMG_5718.jpg

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...