Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    45
  • wyświetleń
    44 414

Początek sezonu.


Jerzy L. Głowacki

2 031 wyświetleń

Początek sezonu

          Nadszedł czas, aby rozpocząć kolejny, pięćdziesiąty drugi sezon tatrzański. Wsiadam do busa w Podsarniu i jadę do Nowego Targu, tam przesiadam się do autobusu jadącego do Zakopanego, potem kolejny bus i jestem już na Siwej Polanie. Piwo z sokiem, drugie śniadanie i wsiadam do chochołowskiej kolejki, aby oszczędzić mojemu kręgosłupowi dźwigania niezbyt lekkiego plecaka przez najnudniejszy fragment drogi, która mnie dzisiaj czeka. Tu krótkie objaśnienie – w swoim czasie władze PRL-u zapomniały wykupić tereny w Dolinie Chochołowskiej od ich prawnych właścicieli co zaowocowało ostatecznie zwrócenie ich wspólnocie zwanej dziś Wspólnotą Leśną Witów. Obecnie wspólnota ta pobiera opłaty za wstęp do doliny, ma prawo do prowadzenia gospodarki leśnej, a dodatkowo czerpie dochody ze wspomnianej już kolejki. Przed laty ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – obudował traktor nadając mu postać parowoziku z bajki dla dzieci i przyczepił do niego utrzymane w takim samym stylu wagoniki. Za jedyne pięć złotych można sobie skrócić marsz o całe trzy kwadranse dreptania po asfalcie, co ma szczególne znaczenie wobec okazałej długości tej doliny. Z Hucisk, gdzie kończy się asfalt, maszeruję do dawnego schroniska Baszyńskich, dziś leśniczówki TPN-u i po paru minutach skręcam w bok, w leśną drogę wiodącą do Doliny Starorobociańskiej.

          Wszędzie tam, gdzie trwa tzw. zrywka drewna przy użyciu nawet niezbyt ciężkiego sprzętu, choćby zwykłych traktorów, koła pojazdów wyciskają z podłoża mnóstwo wody zmieniając leśne drogi czy dukty w grzęzawiska, w których łatwo pozostawić nawet solidny, ale niedbale zasznurowany but. W rezultacie marsz taką drogą zamienia się w rodzaj slalomu i wydłuża niepomiernie, co jak raz dzisiaj mi nie przeszkadza, bo zamierzam podejść z pełnym obciążeniem jedynie na środkowe piętro doliny czyli Starorobociańską Rówień. W czasach wypasu owiec w Tatrach rówień ta była polaną, na której stały szałasy, dziś proces zarastania takich polan jest procesem ciągłym, bo owce nie wyskubują już przyrostów na smrekach, a juhasi nie zakładają watr. Toczy się równolegle proces odwrotny powodowany przez  wiatry halne i klęski kornika.

          Po raz pierwszy idę w Tatrach Zachodnich niosąc na dnie plecaka namiot, co wynika z prostego faktu, iż po wielu latach biegania po Tatrach, gdy bazą naszą było schronisko w Morskim Oku, a później w Roztoce lub taternickie obozowiska bardziej sobie cenię przebywanie w górach z dala od schroniskowej czy taboriskowej cywilizacji, tu jedynym wyjątkiem jest tabor na Polanie pod Wysoką. To prawda, są jeszcze skalne koleby, biwaki w niejednej z nich bardzo lubię. Najbardziej komfortowa, sprawdzona w deszczu i śnieżycy Wyżnia Kacza Koleba, urocza koleba w Dolince Rumanowej pod uskokiem Szarpanych Turni, koleba wysoko położona nad Wyżnim Wielkim Stawem Furkotnym (2154 mnpm), koleby w Złomiskach, Batyżowieckiej itd. Ale do takiej koleby trzeba dojść w przeciągu jednego dnia startując z Podsarnia, a o to coraz trudniej w miarę upływu lat. Koleby bywają najczęściej zimne i wilgotne, a ja już jestem oficjalnie pacjentem poradni reumatologicznej. I ostatni z powodów, dla których powinienem zrezygnować z miłego sercu kolebowania. Część z nich jest dobrze znana filancom, pal sześć biwakowanie – przebywanie po zmierzchu w górach w obu tatrzańskich parkach narodowych jest prawem zakazane, jak za wujcia Stalina nie przymierzając. No cóż, kiedyś jegry księcia Hohenlohe, dworskie czujnosy Homolaczów i cesarsko-królewscy żandarmi z kogucimi piórami nad czołem tropili skrytołowców vel raubszyców czyli kłusowników, ja mogę iść w ich ślady jako skrytobiwakowiec.  Rok temu rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego namiotu, zaszedłem do sklepu ze sprzętem w Rabce i zapytałem o jednoosobowy namiot nie ważący więcej, jak półtora kilograma. Jak zwykle w takiej sytuacji wyciągnięto ze dwa lub trzy katalogi dodając, iż dowolny skatalogowany namiot sprowadzą mi w dwa, trzy dni. Owszem, parę z proponowanych mi namiotów bardzo mi się podobało, ale wszystkie z nich miały jeden feler, mówiąc z łódzka – były w kolorze żółtym bądź pomarańczowym lub czerwonym. Wiem z własnego doświadczenia, iż taki namiot dostrzega się nieuzbrojonym okiem w pogodny dzień na tle kosówki lub upłazka z odległości liczonej już w kilometrach. Pytam o inne kolory, a młodzi sprzedawcy, dziewczyna i chłopak zaczynają mi tłumaczyć, że będę w takim namiocie bardziej widoczny i dziwią się, jak parskam śmiechem tłumacząc im, iż zależy mi na czymś całkiem odwrotnym.

          Szukam via Internet i znajduję odpowiedni model namiotu – Jack Wolfskin Gossamer w kolorze ciemnego mchu – kupuje mi go Magda w Łodzi i przy okazji przywozi do Podsarnia. Namiot waży 1550 gramów i ma sprytną konstrukcję, dzięki podwieszeniu do tropika  sypialni będącej w istocie rzeczy gęstą, mocną moskitierą  nie ma podstawowej wady namiotów z tropikiem, można go rozstawiać w deszczu bez obawy zamoczenia jego wnętrza. W dni upalne tropik daje się rolować w taki sposób, iż śpi się tylko pod moskitierą. W chłodne noce jest natomiast na tyle ciepły, iż temperatura w jego wnętrzu jest o pięć do siedmiu stopni wyższa, niż na zewnątrz. Gossamer ma i wadę – ciasnotę, wysoki jest w najwyższym miejscu na 75 centymetrów, tam, gdzie trzyma się nogi dach od podłogi dzieli jedynie 40 centymetrów, szerokość niezbyt duża, od 90 do 80 centymetrów. W specyficznych warunkach biwakowania wysoko w Tatrach Wysokich te wymiary stają się zaletą bo zwiększają odporność na wiatr i ułatwiają rozbijanie w terenie skalnym, gdzie czasami trudno znaleźć odpowiednią płasienkę pod normalną dwójkę czyli namiot dwuosobowy. Pierwszy test Gossamer zaliczył na Babiej Górze, gdzie zdołałem upchnąć się do niego wraz z Mieszkiem. Drugim testem i to na mokro były cztery noce na Polanie pod Wysoką, kiedy to namiot wytrzymał z powodzeniem trzydzieści sześć godzin lejby non stop.

          Czas płynie, tzw. pokrycie terenu się zmienia, lata całe nie byłem w Starej Robocie, ale technika idzie naprzód, wstępnie miejsce na biwak wybieram jeszcze w domu korzystając z Internetu i zdjęć satelitarnych. Na skraju Starorobociańskiej Równi schodzę w stronę potoku poszukując miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, które jednocześnie nie byłoby widoczne ze szlaku, gdyż nie mam zamiaru zwijać go jutro z rania. Blisko potoku znajduję ścieżkę wydeptaną przez jelenie i po kilkunastu minutach zatrzymuję się pod grupą wyniosłych smreków u zbiegu dwóch potoków, gałęzie będą maskowały namiot, woda tuż tuż, więcej niczego mi nie trzeba. Zaczynam zwykłe czynności, herbata, kawa, drobny posiłek, rozstawienie namiotu i rozmieszczenie w nim rzeczy, które będą potrzebne mi wieczorem. Mija parę kwadransów, biorę plecak, wrzucam do niego litrowy termos z gorąca herbatą i kanapki – kolację mam zamiar zjeść na górnym piętrze doliny. Podchodzę powyżej górnej granicy lasu, znajduję wygodną wantę w pięknym widokowo miejscu, wysoko na upłazie pasie się kozica, niżej niezmordowanie kuka kukułka, ludzi brak, kompletna idylla. Tylko Ala w Podsarniu ma powody do niezadowolenia, bo brak łączności telefonicznej, choć jest dostępne połączenie alarmowe, zapewne z numerem 112. Gdy słońce zaczyna się chować za grań schodzę do namiotu. Podczas biwaków w Tatrach Wysokich, jeśli tylko pogoda na to pozwala, siedzę sobie zwykle tak długo na wygodnej wancie w pobliżu koleby lub namiotu z kubkiem kawy i fajką w garści, aż otoczy mnie kompletny zmrok – tu, jeszcze w strefie regla górnego brakuje want, a w powietrzu latają różne stwory, również te kąśliwe.

          Trudno, pójdę dziś wcześniej spać. Trzeba teraz opróżnić plecak i wsunąć go w poprzek do namiotu, będzie służył za poduszkę. Zdjąć buty i wejść nogami do namiotu, najlepiej trafiając od razu w rozpięcie śpiwora. Buty włożyć do worka foliowego i umieścić je z boku namiotu koło wyjścia, zapiąć tropik, a potem sypialnię. Ułożyć się wygodnie w śpiworze i zapiąć jego suwak. To wszystko przy świetle czołówki, bo w tej ciasnocie nie sposób zapalić świeczki. Rzut oka na zegarek: dwudziesta czterdzieści. Opuszczę namiot dopiero po jedenastu godzinach.

          Ranek jest piękny, może zbyt piękny. Podchodząc w kierunku Siwej Przełęczy stwierdzam z niejakim zdumieniem, iż bez trudu rozpoznaję kozicę na przeciwległym stoku doliny, dzieli mnie od niej, bagatela, jakieś sześćset metrów, a może i więcej. Zapewne zawdzięczam to zaćmie, gdyby nie nowoczesne, plastykowe soczewki w oczach zamiast naturalnych nie miałbym w tym wieku szansy ją obserwować. Ale kij ma dwa końce, przejrzystość powietrza jest tak duża, że nie wróży to nic dobrego, chyba nie wrócę suchy do namiotu. Nie martwi mnie to zbytnio, kurtka i spodnie z goretexu są wystarczającą ochroną, a na wypadek burzy mam i płachtę biwakową. W marszu przypominam sobie szczegóły topograficzne, pierwszy raz szedłem tędy pół wieku temu, też samotnie. Ostatni raz schodziłem z Siwej Przełęczy razem z Magdą i Alą dwadzieścia sześć lat temu. Podejście nieco mi się dłuży, mam jeszcze wpisane w pamięć czasy podejść z lat szczenięcych, gdy przez łączne pół roku włóczenia się po Tatrach tylko trzy razy spotkałem kogoś, kto poruszał się szybciej. Ale i nieźle na to pracowałem, w zimie normą było przynajmniej dwanaście godzin treningu w tygodniu, a wiosną ponad dwadzieścia. Dochodzę wreszcie na Siwą Przełęcz, skąd widać już Kasprowy. Kiedyś krótkofalowcy bawiący się w łączność na ukaefie mawiali, jak widać to i słychać – mogę zameldować się Ali przez telefon.

          Chwilę później sprawdza się wróżenie z przejrzystości powietrza, nad Tatrami Wysokimi rozpina się szara zasłona deszczu – tu lecą z nieba pojedyncze krople, nie warto zakładać kurtki, podchodzę już na tyle szybko, bo mięśnie się rozgrzały, układ krążenia już się przystosował, że wilgoć z polara szybko odparowuje. Pogorszenie pogody jest mi nawet na rękę, bo skłania innych do szybszego zejścia ze szczytu bądź wręcz zawrócenia, mam wierzchołek Starorobociańskiego Wierchu na wyłączność przez trzy kwadranse, a bardzo lubię ten szczyt. W drodze powrotnej tuż nad Siwą Przełęczą dopada mnie ulewa połączona z silnym wiatrem, nie trwa ona jednak zbyt długo. Gdy ulewa przechodzi w mżawkę zatrzymuję się w dogodnym miejscu, aby zapalić fajkę i wtedy na perci pojawia się sylwetka człowieka, który wyprzedził mnie tuż nad Raczkową Przełęczą kierując się w stronę Bystrej. Zwróciłem uwagę na tego wędrowca, bo sylwetką i stylem chodzenia przypominał mnie samego sprzed lat dwudziestu: równy mi wzrostem, szczupły, zbiegający długim elastycznym krokiem.

          Teraz witam go krótkim Cześć! Szybki odwrót na z góry upatrzoną pozycję!  I zaczyna się parominutowa rozmowa, która zapewne zdziwiłaby postronnego świadka, jeśli by się taki przypadkowo wtedy tam znalazł. Dwaj nieznani sobie ludzie, należący do różnych pokoleń czy też generacji odnajdują błyskawicznie wspólny język dopełniając sobie wzajemnie wypowiadane myśli krasząc je tzw. czarnym humorem w rodzaju popularnego wierszyka Jest ryzyko, jest zabawa, albo piargi albo sława.

          Z kronikarskiej sumienności odnotowuję, iż do namiotu doszedłem już w promieniach słońca.

 

StaraRobota300716_017.JPG

StaraRobota300716_020.JPG

StaraRobota300716_042.JPG

StaraRobota300716_043.JPG

  • Lubię to ! 1
  • Wow 1

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...