Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część II.


Jerzy L. Głowacki

1 551 wyświetleń

Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część II.

          10 sierpnia przychodzi pora na zachodnią połać Czerwonych Wierchów i wejście na najwyższy ich wierzchołek, Krzesanicę. Krótka analiza, mamy dwa szlaki do dyspozycji, pierwszy z nich wiedzie z Hali Ornak przez Halę Tomanową, drugi z Polany Zahradziska przez Halę pod Piecem. Oba szlaki łączą się nieopodal Chudej Turni na bocznym ramieniu Ciemniaka. Przez wiele lat drugi z tych szlaków cieszył się niechlubną sławą najbardziej nudnego i mozolnego podejścia na Czerwone Wierchy, co starsi bywalcy tych okolic wspominają zwłaszcza korzenie smreków pełniących funkcję wprost idealnych potykaczy.

Zdrowy rozsądek nakazuje ten właśnie szlak obrać za drogę zejściową, w dół będzie łatwiejsza do zaakceptowania. O siódmej trzydzieści opuszczamy Kiry, pierwszy odpoczynek wypada nam na Hali Pisanej. Jeszcze jakiś czas temu zjedlibyśmy tu świetne ciastka w Bufecie Pitonia. Niestety, ten prywatny bufet drażnił tak długo dyrekcję parku, iż go koniec końców wysadzono w powietrze dla potrzeb pewnego filmu fabularnego. Pytanie, za ile do państwowej, a za ile do prywatnej kieszeni, skoro w ścisłym według dyrekcji rezerwacie użyto pokaźnej ilości trotylu. Ostatecznie w niecałe dwie godziny docieramy do schroniska na Hali Ornak, gdzie pałaszujemy całkiem pożywne, drugie śniadanie.

          Dalej droga prowadzi przez las, mój wnuk nieco się nudzi, ale gdy wychodzimy ze strefy lasu natychmiast się ożywia. Trawersujemy Czerwony Żleb i idziemy dalej, wąską percią nad górnymi kotłami Wąwozu Kraków i Przedniego Kamiennego. To mój ulubiony teren z dawnych lat, z czasów, gdy swoboda poruszania się w Tatrach Zachodnich była nieporównywalną w porównaniu z dniem dzisiejszym. Jak ocenia masyw Ciemniaka Władysław Cywiński w swoim szczegółowym przewodniku po Tatrach: Skomplikowany topograficznie, bezcenny przyrodniczo i niezwykle atrakcyjny dla taterników tak pod- jak i naziemnych.

          Gdy opuszczamy strefę kosówki i idziemy percią po bardzo stromym, trawiasto – skalistym zboczu muszę wyostrzyć słuch, jeśli do moich uszów przestaje docierać szmer szutru pod butami Mieszka oznacza to, iż schodzi on z perci, aby uatrakcyjnić sobie marsz, a po tym zboczu można się naprawdę daleko potoczyć. Puścić go przed siebie byłoby błędem, bo zacząłby zapewne tak przyśpieszać, iż dotarcie na Krzesanicę stanęłoby pod znakiem zapytania, w tym wieku nie posiada się jeszcze tak cennej w Tatrach umiejętności rozłożenia sił. Wytłumaczenie dziecku tej prostej prawdy: Wolniej idziesz, dalej zajdziesz, jest trudne, lecz w sukurs przychodzi mi grupka turystów, którzy nas doganiają i przeganiają, nie honor iść wolniej od dziadka z siwą brodą z małym chłopcem. Jakiś czas potem spotykamy ich, jak dychają siedząc na kamieniach. Następne spotkanie ma  miejsce pod Ciemniakiem, oni mają jeszcze sporo podejścia przed sobą, a my już wracamy przez Ciemniak z Krzesanicy, na wierzchołku której spędziliśmy dobre pół godziny.         

          Na grani między Ciemniakiem, a Krzesanicą opowiadam Mieszkowi różne historie o tej okolicy. Nagle słyszę, wypowiedziane do mnie z tyłu słowa: Pan opowiada takie ciekawe rzeczy, czy możemy iść za panem i słuchać. W rezultacie wprowadzam na Krzesanicę mały kierdelek turystów, na wierzchołku siadamy wygodnie i opowiadam, opowiadam. Nie ukrywam, gdyby w swoim czasie istniały dogodne warunki do uprawiania zawodu przewodnika wysokogórskiego, to pewnie bym się poważnie zastanowił nad wyborem takiej właśnie profesji. Wodzić towarzysko zacząłem mając lat szesnaście i to od Cubryny, rok później prowadziłem już trzykrotnie, różnymi drogami turystów na Mięgusza. Ostatnie moje wejście na ten szczyt w roli nielicencjonowanego przewodnika miało specyficzny epilog.

          Któregoś wieczora w Roztoce Ala opowiada mi o dwojgu sympatycznych studentów, mieszkających w Roztoce, których marzeniem jest wejście na Mięguszowiecki. Dwa razy już próbowali i dwa razy góra ich nie puściła. Ala przyznaje mi się, iż obiecała im, iż ja ich tam poprowadzę. Słowo się rzekło, kobyłka u płota,  skoro młodzi są tak zapaleni to warto ich tam zaprowadzić, choćby po to, aby krzywdy sobie nie zrobili, z Mięguszem nie ma żartów. Pogoda jest dla nich łaskawa, dzień jest piękny, skała sucha. Na zachodniej grani w dwóch miejscach pojawiają się kłopoty. Przewinięcie pod skalną bałuchą po pochyłym zachodziku, trochę delikatne, na równowagę, bo bałucha wypycha w stronę północnej ściany, do piargów daleko, oj daleko. Blokada psychiczna nie pozwala dziewczynie na swobodne przewinięcie, choć jest ono w istocie bardzo łatwe. Nic tak jednak nie pomaga w takiej chwili, jak pomocna, męska dłoń. Staję w półszpagacie, lewa ręka na wysoko położonym chwycie, moja prawa dłoń zaciśnięta na nadgarstku dziewczyny i już po kłopocie, jej chłopak nie może się  oczywiście zbłaźnić w oczach swej dziewczyny – śtyrbne miejsce za nami. Wyżej powtórka tej sytuacji, szczerba w grani, którą najlepiej przeskoczyć. Starszy pan po pięćdziesiątce odbija się z obu nóg i pewnie ląduje po drugiej stronie szczeliny, a dziewczyna się kryguje. Trzeba stanąć na krawędzi, naciągnąć się, kiej ta gadzina, chwycić mocno i szarpnąć w chwili odbicia, potem przytrzymać, coby dziewczę za daleko nie poniosło.

          Schodzimy Drogą po Głazach, już bez przygód, oboje są uszczęśliwieni, Mięgusz jest ich.  Ale cena dość wysoka, łydki dziewczyny są tak poobcierane o szorstki granit, iż prawie krwią spływają. Mija parę lat, trwa jeszcze zima w Tatrach, schodzę na taflę Morskiego Oka Szerokim Żlebem. Podbiega do mnie dziewczyna i woła z daleka: Jesteś członkiem PZA? (PZA – Polski Związek Alpinizmu). Potwierdzam i dowiaduję się, iż na pobliskim lodospadzie doszło do wypadku i trzeba pomóc. Zmobilizowany w ten sposób udaję się z dziewczyną pod lodospad. Jeden klient, dobrze opatulony po same oczy leży pod lodospadem i odpoczywa bez kontaktu, ale i bez zagrożenia życia. Drugi tkwi w lodospadzie, jest w niezłej formie, ale całkiem obezwładniony z racji złamania kości udowej. Do akcji nie wchodzimy, bo prawie równocześnie pojawia się ratownik dyżurny ze schroniska i śmigło, czyli toprowski Sokół.

          Po odlocie śmigłowca okazuje się, iż dziewczyna, która mnie zmobilizowała to ta dziewczyna z Mięgusza – zaczęła się wspinać wkrótce po naszej eskapadzie. No i mam dziewczynę na sumieniu. Po drugie nasz klient spod lodospadu to mój kolega klubowy, dobrze mi znany, a w cywilu także świetny instruktor i ratownik. Poznać go nie poznałem, bo jak się sześć żeber złamie to nie wygląda się kwitnąco. Ale fason zachował, bo jak wylądował u podstawy lodospadu to sam się opatulił, rzucił parę dowcipów i dopiero odjechał.

CIMG3531.JPG

CIMG3533.JPG

CIMG3550.JPG

CIMG3558.JPG

  • Lubię to ! 3

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

Wspaniała lektura ! Czytałam jak zwykle z wielką przyjemnością i zainteresowaniem. I oczywiście pozostał niedosyt bo chciałoby się czytać więcej i więcej ale z drugiej strony oczekiwanie na dalszy ciąg to również przyjemność!

Odnośnik do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...