Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Przyczynek do atawistycznych lęków.


Jerzy L. Głowacki

1 463 wyświetleń

Przyczynek do atawistycznych lęków i tatrzańskiego lasu

          Trzeciego dnia na Starorobociańskiej Równi wysunąłem się ze śpiwora o piątej piętnaście, wpół do siódmej ruszyłem w drogę ku Siwej Polanie. Na jednej z polan napotkałem dwóch górali, którzy właśnie podjechali tam traktorem, aby zająć się wycinką drzew. Zdziwili się bardzo, iż o tak wczesnej porze schodzę na dół, wytłumaczyłem im pokrótce, w czym rzecz. Dalsza rozmowa przybrała dość szczególny tok. Przyznali, iż czasem nocują tutaj, gdy roboty wiele, ale samemu to tak bojno, nie baliście się wilka? Wystarczająco dobrze znam górali, by odróżnić ironię od serio wypowiedzianych słów nie wspominając już o ciągle utrzymującym się pod górami szacunku dla starszych. Dzięki tym zimom, kiedy to moje ślady krzyżowały się z wilczymi tropami mogłem im co nieco z autopsji o wilkach opowiedzieć. I prawdę powiedziawszy zaprzyjaźniłem się z tymi drwalami, bo często bywam w tej dolinie. W ubiegłym roku, wczesnym rankiem schodziłem z pewnego szczytu, na którym spędziłem piękna noc. Napotkałem trzy góralki z Witowa zbierające jagody i znowu padło pytanie, czy nie bałem się wilka czy niedźwiedzia. I szacunek w oczach. Podobnym szacunkiem darzył mnie w swoim czasie wieloletni leśniczy z Łysej Polany, który otwarcie przyznawał, iż nie włóczyłby się po nocy tam, gdzie ja się notorycznie włóczyłem. Sprawa jest bardzo prosta, dzikie zwierzęta nie lubią tych, co na odległość „śmierdzą strachem” przed nimi, są neutralnie lub wręcz pozytywnie nastawione do tych, co je lubią i ich się nie boją. Nawiasem mówiąc w tym roku ku swemu zadowoleniu dwukrotnie spotkałem się z niedźwiedziem, pierwszy z nich był młody i niedoświadczony, a zatem się mnie wystraszył i niestety uciekł, choć przyjaźnie do niego wołałem.

          Jedna z naszych, orawskich zim. Przez pewien czas w lesie często słychać było piły i traktory, łagodna zima ułatwiała zrywkę drewna, a drewno potrzebne było w większej niż zwykle ilości, a to ze względu na budowę kościoła i plebani. Gdy w lesie zapadła cisza las wypełnił się tropami pary wilków, bytujących tu już trzecią zimę. Większość saren przemieściła się w inny rejon, natomiast łanie w dalszym ciągu korzystały z tych samych, co poprzednio wodopojów, ale rzadziej poruszały się samotnie. W miarę upływu czasu tropy wilków coraz bardziej kierowały się w stronę wsi i coraz częściej pojawiały się na wygodnych drogach. Widać było, że para ta czuje się pewnie w tym terenie, bo nie przemyka się chyłkiem zaroślami czy leśną gęstwiną podążając w stronę wsi. Różnica w wielkości śladów sugerowała, iż jest to wilk z wilczycą. Zabawnie jest podchodzić na grzbiet Wielkiego Działu obserwując wewnątrz własnych śladów z poprzedniego dnia odciski wilczych łap.

          W lesie trudno jest dostrzec wilka, bo jest zbyt ostrożny i zawczasu chowa się gdzieś w gęstwinie. Ale jeśli wyjdzie się pod wiatr na skraj wielkiej polany, przez która akurat wędruje para wilków w przeciwnym kierunku to można chwilę na nie popatrzeć, jak to się w święta przydarzyło wnukowi, córce i zięciowi. Jeszcze ciekawiej jest zdybać wilka wieczorem, jak przekrada się otwartą przestrzenią  ku wsi – wówczas szybko ucieka co sił w łapach w stronę lasu przez śnieg sadząc wielkimi susami. Widok ten był tak fascynujący, iż zapomniałem  o aparacie fotograficznym.

          Pewnego dnia,  tuż przed północą Ala siedziała w fotelu oglądając telewizję, nota bene film „Stalingrad” z interesującymi zdjęciami rosyjskiej zimy. Drzwi naszego saloonu są całkowicie przeszklone, latem widać przez nie wąski podest zwany tu pogródką i trawę, zimą śnieg. Ja w tym czasie zszedłem na dół do kotłowni. W pewnym momencie Ala zobaczyła kilkadziesiąt centymetrów od szyby przesuwającą się w lewo sylwetkę dużego zwierzęcia. Upłynęło parę chwil i przed drzwiami pojawił się wilk wracający po własnych śladach po pogródce i dalej, w górę stoku. Po powrocie z kotłowni, dowiedziawszy się, co się zdarzyło, obszedłem dom znajdując bez trudu ślady wilczych łap – to była ona.

          Rano nadszedł czas, aby przy świetle dziennym zrekonstruować całe zdarzenie. Wilk szedł równolegle do górnej linii zabudowań wsi w odległości mniej więcej 50 metrów. Gdy wszedł na naszą działkę, napotkał Mieszka i moje ślady sprzed kilku godzin. Zszedł wzdłuż nich pod drzwi saloonu (przez które wszedł do domu Mieszko), poczym skręcił w prawo po moich śladach, aż pod drzwi kotłowni, przez które ja wróciłem do domu. Następnie wrócił tą samą drogą na swój pierwotny szlak. Istotne w tym wszystkim jest to, iż tego dnia, wykorzystując idealne warunki (opad śniegu w czasie mroźnej nocy) tropiliśmy wilki na Dziale, często poruszając się długimi odcinkami po ich świeżych tropach. Proceder tropienia wilków uprawiałem systematycznie już drugą zimę, z całą pewnością znały już one bardzo dokładnie mój zapach, bo nikt z mieszkańców wioski nie włóczy się tyle, co ja po okolicznych lasach. Ale i one potrafią tropić – pięknie ujęła to Ala: wilk chciał się dowiedzieć, napotkawszy moje ślady, gdzie jest moja nora.

          Odwiedziny wilka nas zaskoczyły, ale tylko z tego powodu, iż w Tatrach, jak dotąd do takiego bliskiego spotkania nie doszło. A nie doszło, bo wilki trzymają się dolnych partii reglowych, gdzie bywamy rzadko. Po „pierwszym szoku” zaczęliśmy sobie przypominać liczne, „dziwne” bliskie spotkania. Tylko parę przykladów. Rysia na Hali Gąsienicowej, który dwukrotnie podczas jednej  nocy podkradał się pod nasz namiot w niecnym celu ukradzenia kiełbasy, wiszącej w worku z gazy opatrunkowej na zewnątrz namiotu i rysia – alpinistę, spotkanego w ścianie Żłobistego. Poranna fajka przed kolebą u stóp uskoku Szarpanych Turni i kolejne wizyty, wpierw świstaka, a potem kozicy, które to zwierzaki odchodziły do swoich zajęć po dokładnym „zlustrowaniu” mojej osoby. Wieczorne odwiedziny w Kaczej Kolebie lisa i łasicy. Scena jak z filmu fantasy, kiedy podczas nocnego powrotu do Roztoki podeszła do mnie na Włosiennicy rosła łania, obwąchała mnie przesuwając nozdrza od przegubu reki po bark, a następnie odprowadziła mnie kilkaset metrów w dół idąc „bark w bark” jak dobrze ułożony koń. Gdyby wówczas jakiś spóźniony turysta szedł do Morskiego Oka to zapewne by się wystraszył myśląc, iż Ducha Gór na swojej drodze napotkał. Poranny „Wersal” na dolnej drodze do schroniska w Roztoce, kiedy to spiesząc się na Słowację zobaczyłem stojącego na środku drogi dorodnego niedźwiedzia, który wyraźnie oczekiwał na mnie. Zbliżyłem się do niego na jakieś 15 metrów, po czym zszedłem w lewo z drogi i kontynuowałem marsz poruszając się równolegle do drogi w odległości mniej więcej 5 metrów. Miś uprzejmie zrobił to samo i minęliśmy się „bezkolizyjnie” pozostawiając drogę pustą. Kto wie, mógł mnie znać dobrze z dawniejszych czasów, jeśli jego matką była Magda z Lasa, nieodżałowana w Roztoce niedźwiedzica. Kiedy stojąc na tylnych łapach była jeszcze niższa ode mnie potrafiła zbliżyć się do mnie na parę kroków, stanąć na tylnych łapach i wąchać dym z mojej fajki. Rozpoznawała mnie potem bezbłędnie, nigdy sama nie podkradła nam jedzenia (innym wielokrotnie) i miała jakieś dziwne, niedźwiedzie poczucie zaufania. Jak często zdarza się, aby niedźwiedzica zostawiła swoje pierworodne niedźwiadki pod nogami człowieka? A tak się właśnie zdarzyło. Kto wie, może ten potężny miś bawił się w dzieciństwie jakąś prawie pustą butelką po Pepsi w moim towarzystwie.

          W dalszym ciągu rozmowy pada standardowe pytanie Skąd jesteście?Ano z Łodzi, a od pięciu lat z Orawy. Gdzie siedzicie? - W Podsarniu. A to macie spokój. Czy u was na Orawie też tak smreki schną? Bo u nas, tu, po tej łagodnej zimie to kornika zatrzęsienie, nie nadążamy ciąć. I potoczyła się rozmowa na temat lasu gęsto przeplatana gorzkimi słowami pod adresem dyrekcji TPN-u. Problem jest ten sam od wielu lat, górale nie mogą patrzeć na powalone przez halny drzewa, nieokorowane, gnijące, świetne siedlisko kornika i tym samym źródło zarazy dla sąsiednich drzew. Mają rację, potwierdzają to moje własne, liczące ponad pół wieku obserwacje.

          Kiedyś, jeszcze zimową porą dotarliśmy z kolegą na Włosiennicę w drodze z Roztoki do Morskiego Oka. Ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy tam wielką, bogato rzeźbioną, zapewne bardzo kosztowną  tablicę, na której park oznajmiał wszem i wobec, jakim skarbem dla lasu są, cytuję, obumarłe drzewa. A takich drzew w polu widzenia było wiele, zbyt wiele, jakieś dwadzieścia pięć procent drzewostanu. W serialu Szogun jest taka scena – po trzęsieniu ziemi dwaj główni bohaterowie stają nad szczeliną, która przed chwilą omal ich nie pochłonęła, odsuwają kimona i przepaski biodrowe, po czym w sensie dosłownym ją olewają. Przyznaję bez skruchy, iż za moim poduszczeniem uczyniliśmy to samo z ową tablicą. Opisana tablica była fragmentem większej całości, dobitnie świadczącej o stanie umysłowości Wojtusia G., ówczesnego Jaśnie Oświeconego Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza umieszczono tablicę z inskrypcją informującą P.T. Turystów, iż Niżni Wodogrzmot najlepiej oglądać spod schroniska w Roztoce, co było prawdą, lecz przed I wojną światową. Z kolei na osi Żlebu Żandarmerii znalazła się tablica z opisem, jaki to lawiniasty i niebezpieczny żleb, że lawiny z niego przekraczają czasem drogę, a nawet z rykiem hamują aż na przeciwstoku. A zatem stajemy sobie przed ową tablicą, czytamy uważnie i ze zrozumieniem, a w międzyczasie lawina wjeżdża nam do d… Komuś, kto to wymyślił ani chybi zamieniły się miejscami półkule, te górne z dolnymi.

          W szczytowym momencie tepeenowskiej tabliczkomanii zadałem sobie nieco trudu i policzyłem liczbę tabliczek typu Nie śmiecić, Nie schodzić ze znakowanego szlaku, Nie wyrywać smreków, Nie straszyć niedźwiedzi, Nie zbierać żmij ani innych gadów,  Oddychać płytko, żeby gór nie poruszyć, Ścisły rezerwat kornika pomiędzy Wodogrzmotami Mickiewicza, a Morskim Okiem poczym dokonałem prostego działania matematycznego, którego wynik był imponujący: średnio jedna tabliczka na siedemnaście i pół metra asfaltu! Popełniłem błąd nie zgłaszając tej liczby do pewnej popularnej księgi rekordów zaprzepaszczając szansę wpisania wielce szacownej dyrekcji do rekordzistów świata. Fakt, podzieliłem się tą informacją z przyjaciółmi, a ci nieco ją spopularyzowali. Przypadek lub nie, ale w następnym sezonie liczba tablic istotnie zmalała.   

          Obserwując, jak rośnie z czasem powierzchnia drzewostanu objętego klęską kornika, oboje z Alą sporządziliśmy coś na kształt fotograficznej dokumentacji tego zjawiska. W tamtych czasach przez I Pracownię Fizyczną, która kierowałem przewijali się też studenci kierunku o nazwie ochrona środowiska, którego twórcą na Uniwersytecie Łódzkim był profesor Romuald Olaczek, pełniący w swoim czasie stanowiska szefa Państwowej Rady Ochrony Przyrody i Komisji do Spraw Parków Narodowych i Obszarów Chronionych (spocznij!). Po jednym z powrotów z Tatr zostałem zaproszony do profesora, aby ustalić wspólnie program zajęć laboratoryjnych dla jego studentów. Gdy skończyliśmy omawiać sprawy służbowe pokazałem profesorowi wykonane przez nas zdjęcia, profesor wyciągnął z szuflady biurka własny komplet zdjęć i zaczął je porównywać. Pokiwał głową, oba zestawy zdjęć świetnie ilustrowały skalę zjawiska. Profesorska konkluzja była zaskakująca: Ja wiem, że Byrcyn to i owo źle robi, ale tak dzielnie walczy z zakopiańskim lobby narciarskim, że dajemy mu spokój.

 

01.JPG

1.JPG

02.JPG

2.JPG

3.JPG

4.JPG

Orawa_100208__053.JPG

Orawa_120208__044.JPG

  • Lubię to ! 4
  • Dziękuję 1

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...