Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 18.11.2019 uwzględniając wszystkie działy

  1. No nie godej, że Ciężka Dolina ? Zawsze widziałem tą kałużę w postaci bryły lodu
    1 punkt
  2. Akurat Zielony, ale reszta się zgadza ? Dziś była typowo brzydka pogoda, na szczęście padało tylko chwilę ? Widoki żadne, ale i tak suoer!
    1 punkt
  3. Te spotkania to zwykła ściema! Mijałem dzisiaj parę wodospadów i nikogo nie spotkałem ?
    1 punkt
  4. Doszliście już? Czy dalej jesteście w drodze? ? Wchodził już ktoś na to, co pozostało z kowadła, czy strach?
    1 punkt
  5. Się wie ?.Życzę każdemu takiego kompana.
    1 punkt
  6. Tak naprawdę to minęliśmy ją 15 minut wcześniej. Przeszła 20-30 metrów obok, nic sobie z nas nie robiąc. Mam jedną "kozice" w ekipie ale tej nie da się wypłoszyć, oswojona .???
    1 punkt
  7. Ja chodzę tylko prawie wyłącznie w multicamie, więc z daleka nie widać. A co do łapania, to zależy, jak ten BOJ ma funkcjonować. Jeśli tak, jak nasza policja, to będą mieli "targety" w postaci ilości mandatów. Nie od dziś wiadomo, ile tam osób chodzi poza szlakiem i zimą powyżej schronisk (i to nie tylko Polacy).
    1 punkt
  8. W zasadzie okładki nie ma :P bo jest napis Tatry i to tyle ale autor to Tadeusz Zwoliński. Co do Gerlaha to opis tu jest taki :
    1 punkt
  9. Kwietny biwak. W latach dziewięćdziesiątych bardzo polubiliśmy z Alą przejście przez grań główną Tatr z Tatrzańskiej Kotliny do Jaworzyny Spiskiej przez Przełęcz pod Kopą. Ten idylliczny, górski spacer ma swoje niebagatelne zalety estetyczne, bo wiedzie przez kwietne latem łąki Wspólnej Pastwy, Przednich i Zadnich Koperszadów okraszone piękną panoramą doliny Kieżmarskiej, jest to inny świat w porównaniu z surowym pięknem większości dolin Tatr Wysokich. Wielokrotnie zdarzało się nam, iż przechodząc przez piękne miejsca w Tatrach czuliśmy żal, iż musimy się spieszyć, aby zdążyć na nocleg do schroniska czy taborowego namiotu. Jednym z takich właśnie miejsc jest Wspólna Pastwa, rozległa polana przechodząca wyżej w strome trawniki i łany kosówki uwieńczone białą koronką skałek na grani. Dlatego też ruszyłem pewnego pięknego do Tatrzańskiej Kotliny, aby przejść z niej do Javoriny biwakując dwukrotnie po drodze. Z Podsarnia wyruszamy we troje, bo Magda chce zapoznać Mieszka z otoczeniem doliny Kieżmarskiej – chcą nocować w schronisku nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Korki na gościńcu Oswalda Balzera i niezbyt przyjazny dla turystów rozkład jazdy słowackich autobusów sprawia, iż docieram do Tatrzańskiej Kotliny stosunkowo późno. Mając sprzęt biwakowy w plecaku nie muszę się spieszyć, skoro do rozbicia namiotu potrzebuję niespełna dwóch metrów kwadratowych w miarę równej powierzchni. Skoro tak, to mogę sobie pozwolić na zjedzenie smacznego obiadu zakrapianego czapowanym czyli beczkowym piwem w sympatycznej knajpce u Furmana. Przed laty pierwszy etap wędrówki prowadzący do małego schroniska zwanego przez Słowaków Plesnivcem czyli Szarotką wiódł wśród gęstego lasu, teraz po klęsce huraganu i ciągłych atakach kornika co chwila odsłaniają się tam ładne panoramy. Pogoda nie sprzyja podchodzeniu ze sporym obciążeniem, słońce pali, jest parno, idzie mi się ciężko – to pierwszy w tym sezonie wypad z kompletem sprzętu biwakowego. Koło godziny piątej docieram do schroniska i aż korci mnie, aby w nim spędzić noc, ostatni turyści już je opuścili, jest tu przytulnie i miło. Póki co postanawiam się pokrzepić piwem i parówkami. Konsekwencje tego posiłku są zbliżone, a właściwie identyczne, jak kiedyś w Morskim Oku. Wówczas zimową porą opuściłem Roztokę w siąpiącym pomimo zimy deszczyku, który na wysokości Włosiennicy przemienił się w prawie poziomo padający śnieg, bo nieźle piździło czyli wiało. Do schroniska nad Morskim Okiem wszedłem z mocnym postanowieniem zjedzenia tam drugiego śniadania, posiedzenia na werandzie i powrotu do Roztoki. No cóż, MOko to prawie półtora roku mojego życia, na werandzie spędziłem praktycznie niepoliczalną liczbę godzin i przywiązałem się do tego miejsca niebywale, co zresztą było nie tylko moim udziałem, vide Miejsce przy stole Andrzeja Wilczkowskiego będące swoistą sagą werandy. Oczywiście w miarę, jak ubywało mi włosów na czubku głowy, a potem przybywało siwych włosów w brodzie weranda przestawała być werandą w starym stylu z racji przekształcania się MOka ze schroniska w garkuchnię wypełnioną obficie zwiedzaczami Morskiego Oka, dla których owa garkuchnia i bufet stanowią znacznie większa atrakcję, od tego, co na zewnątrz. Tego dnia pogoda była jednak na tyle niemiłą, iż mało kto dotarł z parkingu nad Morskie Oko. Jak wiadomo wszystkim bywalcom tego schroniska od momentu, kiedy goście przestali być obsługiwani przez kelnerki i kelnerów posiłki zamawia się tudzież odbiera w otwartych na rozcież drzwiach prowadzących zarówno do kuchni, jak i dawnej świetlicy, zamienionej bardzo dawno temu na reprezentacyjny gabinet Łapińskich. Stojąc w tychże drzwiach poprosiłem o porcję parówek i dwie szklanki wina, w tym jedną na gorąco. Po spożyciu owego śniadania zakropiłem je jeszcze jedną szklanką wina, założyłem kurtkę i czapkę, zarzuciłem plecak na ramiona, wyszedłem na zewnątrz, po czym przypiąłem raki i ruszyłem przez skute lodem jezioro w stronę progu Czarnego Stawu – co mi tam pogoda! Co wrażliwszych czytelników uspokajam, mój organizm w takich warunkach bardzo szybko spala alkohol, tam, gdzie należało już uważać byłem trzeźwy jak grzeczne niemowlę. I miałem góry tylko dla siebie, bo naśladowców tego dnia nie znalazłem. Teraz, w pełni lata butelka dobrego piwa wystarczyła, kwadrans przed szóstą opuściłem Szarotkę kontynuując marsz w stronę Wspólnej Pastwy. Na leśnych zakosach perci napotkałem kilku zapóźnionych turystów schodzących w dół, zbliżając się do celu mojej wędrówki nie sądziłem, abym jeszcze kogoś napotkał. I pomyliłem się – w stronę Szarotki podążali jeszcze dwaj rowerzyści nieźle wyekwipowani. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi zszedłem z perci oddalając się od niej na jakieś sto metrów i rozbiłem namiot na kwietnym dywanie mając w zasięgu wzroku wspaniałą panoramę otoczenia Doliny Kieżmarskiej. Ten biwak miał jeszcze jeden aspekt poza estetycznym, aspekt sentymentalny. Czterdzieści siedem lat temu podczas naszego pierwszego, wspólnego tatrzańskiego lata Ala i ja spędziliśmy tydzień nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, teraz w tym samym schronisku układali się do snu Mieszko i Magda. Wracają wspomnienia sprzed lat: odwrót spod oblodzonych Baranich Rogów we mgle i sierpniowej śnieżycy, szadź na Kołowym Szczycie, wygrzebywanie spod śniegu chwytów i stopni na Jastrzębiej Turni, ogromny, pomarańczowy księżyc nad Kieżmarską, gdy nocą wracaliśmy z nieistniejącej już Kieżmarskiej Chaty do Brnčalki. Ej, łezka się w oku kręci! Poranek jest piękny, szybko zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i opuszczam miejsce niecnego przestępstwa. Szlak wiodący z Białych Stawków Kieżmarskich do Szarotki jest w środku lata licznie uczęszczany, ale o tak wczesnej porze nikogo na nim nie napotykam, co dla mnie jest dość istotną wartością. Nad stawkami stoi wygodna wiata, do wody tylko parę kroków, idealne miejsce na spożycie śniadania. Po śniadaniu czekało mnie nudne i nużące z racji wagi plecaka podejście na Przełęcz pod Kopą. Chętnie spędziłbym najbliższą noc na grani, ale brak tam wody, a jest bardzo upalnie. Decyduję się więc na długą sjestę na przełęczy, a później na biwak na dnie Doliny Zadnich Koperszadów. Chwilę po rozpoczęciu zejścia napotykam dwóch starszych panów mozolnie podchodzących na przełęcz i wypowiadam do nich te oto słowa: Stara Gwardia się nie poddaje, choć czasami mówi mérde ! Starszy z turystów odpowiada: A czasami gorzej… i zaczyna się rozmowa, rozmowa cokolwiek nietypowa w tym miejscu. O Polsce i Polakach, Łodzi i renomowanych, przedwojennych gimnazjach. Ojciec mojego interlokutora kończył przed wojną gimnazjum (według dzisiejszej terminologii – i liceum) Zimowskich, w murach którego, choć już pod inną nazwą spędziłem całe lat jedenaście. Trzy godziny później będę rozmawiał po raz wtóry tego dnia, ale tenor tej rozmowy będzie diametralnie różny. Schodząc szybko z przełęczy układam sobie plan na resztę dnia – postanawiam odwiedzić miejsce, o którym słyszałem, ale nigdy tam nie byłem, jak mi się tam spodoba to spędzę tam noc. Nazwa tego miejsca jest zachęcająca, choć jak na Tatry nieco egzotyczna – Chata na Burdeli. Po przekroczeniu potoku na Krzyżówce opuszczam znakowany szlak, skręcam w lewo, omijam szlaban z odpowiednim zakazem i po kilkunastu minutach niespiesznego marszu wchodzę na śródleśną polanę ze stojącą tam sporą i solidną chatą. Chata sprawia wrażenie aktualnie nie zamieszkałej, o czym świadczą solidnie zablokowane okiennice. Otoczenie świetnie się na biwak nadaje, wyciągam zatem z plecaka wilgotny jeszcze po porannej rosie namiot, aby go wysuszyć, spożywam kolację, odpoczywam. Niestety, pod wieczór okazuje się, iż chata ma jednak lokatorów – zjawia się bardzo sympatyczna dziewczyna w towarzystwie niezbyt sympatycznego jegomościa. Rozszyfrować tych dwoje to żaden problem, on to kostyczny, zrzędliwy pracownik naukowy, najprawdopodobniej specjalista od jakiejś roślinki rosnącej w Tatrach w przedziale wysokości od … do … na podłożu … (wpisać odpowiednie dane!), ona to ani chybi jego doktorantka. Po paru chwilach rozmowy jest dla mnie jasne, iż poza wysokospecjalizowaną pracą naukową zrzęda nie ma nic wspólnego z górami, trzęsie portkami, iż mógłby mnie tu zastać wraz z nim jakiś strażnik, namawia mnie do szybkiego opuszczenia polany, bo nadchodzi gwałtowna burza! Taki z niego przyjemniaczek. Nie mam gwarancji, czy cichcem nie sięgnie po telefon, aby mi filanców na kark sprowadzić, dla świętego spokoju wrzucam suchy już namiot do plecaka i opuszczam polanę. Chętnie bym zrzędzie coś do słuchu na odchodne powiedział, ale żal mi dziewczyny, bo tego pokroju ludzie lubią sobie odbijać własne porażki na innych, zwłaszcza, jeśli są ich podwładnymi. Wracam na szlak i szybko schodzę w dół Doliny Zadnich Koperszadów aż do momentu, gdy zaczyna zapadać zmrok i jednocześnie zaczynają spadać pierwsze krople deszczu – szybki odskok z pięćdziesiąt metrów w las i błyskawiczne rozbijanie namiotu w pomrukach nadchodzącej burzy. Rano wczesna pobudka, pakowanie się w leciutkiej mżawce przy świetle czołówki, a potem ściganie się z deszczem – byle do wiaty przy moście nieopodal leśniczówki na Gałajdówce. Tuż po mnie do wiaty dobiega zaawansowany już w latach ratownik TOPR z bardzo wysoką, znaną mi z widzenia, wspinającą się dziewczyną. Palę fajkę, ratownik pali papierosa za papierosem, na zewnątrz wiaty leje nieprzytomnie – zgadzamy się obaj, że to niezdrowa pogoda, zużycie tytoniu rośnie niepomiernie. Szybko okazuje się, iż mamy wspólnych znajomych, wspominamy dawne czasy i akcje, dyskutujemy, á propos pogody o różnych modelach synoptycznych. Po mniej więcej godzinie lejba przechodzi w mżawkę, dziewczyna z ratownikiem czekają na dalszą poprawę pogody, a ja ruszam w kierunku Jaworzyny, aby jeszcze dziś o przyzwoitej porze znaleźć się w Podsarniu.
    1 punkt
  10. To ja proponuję by ktoś kto jako pierwszy napotka tęże straż, dokładnie obfotografuje obiekt, a my na forum zrobiły ściepę na jakieś spore zamówienie szycia mundurów w Chinach ? Sami 'siebie' zatrzymywać raczej nie będą, a przecież przez lornetkę nie poznają kto tam lezie.
    1 punkt
  11. Dokładnie. Przecież na Gerlach z przewodnikami wchodzi chyba więcej ludzi niż za taką Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem szlakiem (jak ja byłem 4 lata temu to naliczyłem 18 przewodników z osobami 18x3=54+18 przewodników !!! po drodze i na szczycie, a na szlaku przełęcz minąłem może góra z 10 osób), ale płacą po 100 E od łebka i jest OK. Lepiej pozamykać co ciekawsze szlaki i pod pretekstem ochrony przyrody kazać sobie bulić. Najgłupsze jest to ,że nawet będąc załóżmy alpinistą światowego formatu o umiejętnościach dużo wyższych niż ci przewodnicy nie możesz sobie samemu wejść na np. taką Kończystą bo jest za łatwo (<3, trasa wyceniona na taternickie 0), a z przewodnikiem to już owszem. Przecież, żaden prawdziwy Tatromaniak kochający góry nie niszczy przyrody, ani nie robi "bydła" w drodze na szczyt.
    1 punkt
  12. Już pędzę! ? Swoją drogą to zabawne, że pod górę mogę iść po prawie pionowej drodze, ale w dół potrafię schodzić dosłownie na czterech nawet po takiej trochę mocniej nachylonej. Czy tylko ja tak mam, że wolę iść w górę niż w dół? ? Ale wychodzę z założenia, że lepiej złazić w śmiesznej pozycji i czuć się bezpiecznie niż iść "godnie" wyprostowaną i fiknąć koziołka, bo jednak zwykle jak się schodzi, nogi są już zmęczone....
    1 punkt
×
×
  • Dodaj nową pozycję...