Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 23.10.2019 uwzględniając wszystkie działy
-
4 punkty
-
Kręgi wtajemniczenia – prolog. Plagiat Tu muszę się przyznać, o zgrozo, do małego plagiatu. Otóż, wzorując się na Janie Alfredzie Szczepańskim czyli Jaszczu postanowiłem rozpisać naszą górską edukację na siedem kręgów wtajemniczenia, czego z pewnością nie pochwaliłby nasz nieodżałowany przyjaciel, Jano Sawicki, znany antagonista Jaszcza ( z wzajemnością!). Ale po kolei. Notka biograficzna Jan Alfred Szczepański „Jaszcz”, urodzony w 1902 roku w Krakowie. Literat, publicysta, krytyk teatralny i filmowy, człowiek z gatunku określanego przed wojną jako lewicujący. Członek redakcji Wierchów w latach 1935-1991, członek zarządów KW PTT i PTT, członek honorowy Klubu Wysokogórskiego. Jaszcz uprawiał taternictwo od roku 1922, tzw. osiągnięcia miał, choć asem wspinaczki na pewno nie był, drugie całkowite przejście pd. ściany La Meije w Alpach Pelvoux i pierwsze wejście na drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, Ojos del Salado (6885 mnpm) to osiągnięcia pierwszoplanowe. Na południowej ścianie La Meije zginęli tacy alpiniści, jak dr Emil Zsigmondy, pierwszy z wybitnych teoretyków alpinizmu i zarazem świetny wspinacz oraz Solleder, sława wśród alpejskich zawodowców. To, jak to ongiś bywało w Alpach, dodało tej ścianie prestiżu i przejście tej ściany przez bliżej nieznanych w Alpach Polaków było sensacją dnia. Ale główne trudności przeprowadził na tej ścianie Jerzy Golcz, a w zespole był jeszcze Birkenmajer, zdobywca zachodniej ścianie Łomnicy. Co do Ojos del Salado to góra jest rzeczywiście wysoka, ale wjechano już nawet na nią samochodami (Tuaregami i Wranglerami). Autor, m.in. Przygód ze skałą, dziewczyną i śmiercią (tyz piknie, tytuł fajny i rzec by można, życiowy) i Siedmiu kręgów wtajemniczenia czyli czegoś na kształt górskiej autobiografii. Notka biograficzna Jan Sawicki „Jano”, „Ischias”, urodzony w 1909 roku w Bereźnicy Królewskiej, a zamieszkały w latach 1911 – 1939 w Zakopanem. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później weterynarię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wojenna tułaczka, armia generała Sikorskiego we Francji, internowanie w Szwajcarii, ucieczka z obozu. Schwytany po przejściu z Francji przez Pireneje do Hiszpanii trafił do sławnego obozu koncentracyjnego Miranda de Ebro, ale miał szczęście, wydostał się z niego, trafił do Anglii, pływał w konwojach do Murmańska i przeżył, czekał go potem emigracyjny los w roli malarza pokojowego w Londynie. Rzecz symptomatyczna, przegadaliśmy z Jasiem wiele godzin, ale nigdy ani słowem nie wspomniał o konwojach do Murmańska i chyba wiem, dlaczego. To było piekło, bezsilne oczekiwanie czy bomba lub torpeda trafi czy nie, a Jasio nie znosił bezczynności. Taternictwo uprawiał intensywnie w latach 1925 – 1939, po latach został członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Związku Alpinizmu. Powtórzę za Jerzym Hajdukiewiczem: On był jednym z niewielu naprawdę wielkich taterników lat trzydziestych, a mimo to nigdy nie był brany pod uwagę, jeśli szło o wyjazdy w Alpy. Wyrobiono mu opinię awanturnika i odfajkowano z wyjazdów. Bronek Czech, który wspinał się fenomenalnie – to narciarz boiskowy, Stanisław Motyka, jedyny przewodnik tatrzański z prawdziwego zdarzenia, to zawodowiec, profesjonalista, więc dla niego też nie mogło być miejsca w gronie czystych amatorów. Tak to w latach trzydziestych zakopianie nie mieli szczęścia ani też nie zyskali sobie życzliwości w kręgach, które decydowały o alpejskich wyjazdach, Zakopane nie mogło się mierzyć z Warszawą ani też Krakowem. Jano wspinał się więc w Tatrach i marzył o Alpach, w które wyjeżdżali ludzie, którzy dużo gadali, dużo pisali, a wielokrotnie Sawickiemu do pięt nie dorastali, ani jeśli idzie o liczbę - sześćdziesiąt pierwszych przejść letnich oraz zimowych – ani też o jakość jakoś tych przejść w sensie trudności, stylu i rozmachu. Jano nie był jednak nigdy politykierem, rąbał prawdę prosto w oczy. Notka biograficzna Jerzy Hajdukiewicz (1918 – 1989), narciarz, taternik, alpinista, himalaista, ratownik górski, lekarz. Uczestnik kampanii francuskiej roku 1940, kapral podchorąży w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, kawaler Krzyża Walecznych, internowany w Szwajcarii razem z Janem Sawickim. W obozie uniwersyteckim w Winterthur założył Klub Wysokogórski Winterthur, liczne sukcesy wspinaczkowe w Alpach. W 1946 roku otrzymuje na Uniwersytecie w Zurychu dyplom lekarza i finalizuje doktorat, wraca do kraju. Od 1950 roku członek TOPR-u, w latach 1973 – 78 lekarz naczelny GOPR-u, wieloletni działacz IKAR, Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa Alpejskiego. Ponad pięćdziesiąt pierwszych wejść w Tatrach, uczestnik dwóch wypraw na Dhalaulagiri (1958 i zwycięskiej wyprawy w 1960 roku), pierwszy polski alpinista, który wszedł na wszystkie czterotysięczniki alpejskie, a jest ich pięćdziesiąt siedem. Siedem kręgów wtajemniczenia – dlaczego siedem? A dlaczego jest w Tatrach grań Siedmiu Granatów, choć konia z rzędem temu, kto doliczy się tam siedmiu wierzchołków. Wystarczy posłużyć się metodą prezydencką, czyli zajrzeć do Wikipedii, aby znaleźć tam multum przykładów. W moim konkretnym przypadku korelacji z liczbą siedem mogę się też dopatrzeć, moje terminowanie w Tatrach trwało lat siedem, a ściśle mówiąc 45 tygodni rozpisanych na siedem letnich sezonów – od spaceru do Dolinki za Bramką 25 czerwca 1960 roku do Kazalnicy i północnej ściany Mięgusza we wrześniu 1966 roku. Pisząc te słowa nie muszę wytężać pamięci, wystarczy, iż sięgnę po jeden z trzech grubych notatników, w których mam zapisany każdy górski dzień począwszy od wspomnianego spaceru. Po dzień dzisiejszy. Górska edukacja przez trzy pokolenia – pierwszy krąg wtajemniczenia W czasie mojej górskiej kariery pojęcie tzw. doświadczonego turysty górskiego znacznie się zdeprecjonowało, co nie dotyczy jednak stosunkowo wąskiej jeszcze grupy turystów wysokogórskich z prawdziwego zdarzenia, zwłaszcza tych, których zafascynowała zaawansowana turystyka alpejska. Zdelegalizowano w Tatrach po obu stronach granicy poruszanie się poza szlakami znakowanymi, Tatry są prawdopodobnie jedynymi na świecie górami typu alpejskiego, w których turystyka wysokogórska, złoty środek górskiej aktywności jest wyjęty spod prawa. Po polskiej stronie to się jednak zmieniło ostatnio. Wąskie ongiś ścieżki znakowanych szlaków stały się szerokimi chodnikami, na których przybywa z roku na rok odcinków wręcz wybrukowanych, rośnie liczba znaków i tabliczek. W terenie skalnym pojawiają się nowe ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów. Turystykę wysokogórską uprawiają stosunkowo nieliczni, większość ścian skalnych, nawet tych pięknych, świeci pustkami również w szczycie sezonu wspinaczkowego, za to ci, którzy wędrują po Tatrach legalnie nie mogą liczyć na dłuższą chwilę samotności na atrakcyjnym szlaku. Tacy wędrowcy nie muszą się zastanawiać, którędy wiedzie droga, bo po opuszczeniu parkingu, budki z biletami czy schroniska stają się natychmiast elementem wielkiej, różnobarwnej ludzkiej gąsienicy pełzającej po stoku. Dzięki Internetowi zyskują na popularności formalne i nieformalne kluby turystyki górskiej, ale zbyt często w takich klubach rozwija się idea wodzostwa: na czele klubowej ekskursji dumnie kroczy wódz, a za wodzem drepcze reszta. Można tym sposobem chodzić po górach wiele lat, aby pewnego dnia idąc wyjątkowo tym razem samotnie dowiedzieć się nagle i z zaskoczenia, iż tak po prawdzie niewiele w górach umiemy. Większość zwiedzaczy gór, uczestniczących w pierwszej czy drugiej w swoim życiu wycieczce w Tatry Wysokie, prowadzonej przez przewodnika z prawdziwego zdarzenia nie zdaje sobie sprawy z tego, iż obserwuje efekt jedynie, powiedzmy, dziesięciu procent jego umiejętności zawodowych, a pozostałe dziewięćdziesiąt procent może być na miarę ich życia, jeśli zdarzy się jakiś nieprzewidziany splot okoliczności. Pierwotną przyczyną wielu wypadków w górach jest częściowa lub całkowita utrata orientacji w terenie, szczególnie o nią łatwo podczas mgły. Z biegiem lat wypracowałem sobie własną definicję widoczności vel widzialności podczas mgły, ale o tym za chwilę. W Tatrach niemalże od zarania dziejów ich turystycznego i taternickiego poznawania ustawia się kamienne kopczyki wyznaczające najdogodniejszą drogę na daną przełęcz czy szczyt. Przestrzec należy jednak przed bezkrytycznym stosowaniem tej pomocy nawigacyjnej – zwłaszcza w rejonie MSW czyli Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Prosty przykład, w latach dziewięćdziesiątych dość często zdarzało się, iż zespoły wspinaczkowe schodzące z Mięgusza na Hińczową Przełęcz błądziły z powodu ustawionych w niewłaściwych miejscach kopczyków. Naszą bazą wysuniętą była wtedy Roztoka, a Magda wspinała się w rejonie Morskiego Oka mieszkając na taborze. Pewnego dnia Magda odwiedziła nas w Roztoce przynosząc prośbę od wspinającej się młodzieży: Tata, obiecałam na taborze, iż zrobisz coś z tymi kopczykami. No i bawiłem się świetnie łażąc w zygzak po Mięguszu, zaglądając w różne dziwne miejsca, wykopując nie takie, jak trzeba kopczyki i ustawiając nowe. Ale po paru latach znowu zrobił tam się bałagan. Nie twierdzę, iż ktoś to robił z czystej złośliwości, niektóre postawiono zapewne, aby w razie czego wycofać się po własnych śladach, inne postawiono bezmyślnie, bez zastanowienia się nad tym, iż mogą zostać niewłaściwie zinterpretowane. Typowy kopczyk ma od piętnastu do czterdziestu centymetrów wysokości, widoczność we mgle określam, jako maksymalną odległość, z jakiej mogę go odróżnić od otoczenia. Jaką mgłę uważam za gęstą? Taką, w której widoczność spada do pięciu, dziesięciu metrów, co w Mięguszowieckich zmusza już mnie do szczególnej ostrożności w nawigowaniu. Nie należy pochopnie sądzić, iż błądzenie na Mięguszu jest przywilejem wyłącznie młodzieży. 10 sierpnia 1996 roku wchodzę na Mięgusza jego zachodnią granią od Hińczowej Przełęczy, niebo ma barwę ołowiu, włóczą się mgły, jest bardzo zimno. Może to deprymować, sugerować, iż za chwilę sypnie śniegiem, ale niekoniecznie, bo pomiędzy trzynastą, a szesnastą występuje w Tatrach maksimum zachmurzenia. Na wszelki wypadek spędzam samotnie na wierzchołku tylko trzy kwadranse, aby mieć większą rezerwę czasu, gdyby rzeczywiście wystąpiło masywne załamanie pogody. Schodzę ulubionym trawersem popod granią i po paru minutach tam, gdzie kończą się jedynkowe trudności napotykam dwóch młodych, nieco zziębniętych przedstawicieli gatunku homo sapiens, wciśniętych w płytką nyżę. Pozdrawiam ich, ale oni milczą. Z góry od strony wierzchołka dobiegają jakieś dźwięki, a więc zapewne nie sami tu dotarli. Postanawiam zejść niżej, na południowe siodełko, gdzie Droga po Głazach łączy się z trawersem wyprowadzającym na Hińczową i zaczekać do wyjaśnienia, co dalej z tą dwójką. Na siodełku siadam wygodnie i zapalam fajkę. Za czas jakiś stukot spadających kamyczków oznajmia powrót ekipy z Mięgusza: trzech młodych chłopaków i gość w uniformie ratownika TOPR-u z liną przewieszoną przez ramię. Witam go ciepło: Cześć! Co to za cudaków wodzisz po Mięguszu ? Pozdrawiam ich grzecznie, a oni ani be, ani me! Ratownik odpowiada: Cześć! Przepraszam cię bardzo, ale ci dwaj się zestrachali. Bałem się, że sypnie śniegiem i na wierzchołek wziąłem najsprawniejszego. Gawędzimy jeszcze chwilę i ekipa rusza w stronę Hińczowej, a ja powoli kończę palić, czeka mnie jeszcze długa droga przez Głazy. Ku mojemu zaskoczeniu ratownik wkrótce po opuszczeniu siodełka skręca w lewo w dół – to klasyczna pułapka, spływająca podczas ulew i topnienia śniegu woda tworzy w skale jasne wymycia, rozrzuca szuter po trawkach imitując wcale udanie ślady perci prowadzącej, niestety w powietrze. Podnoszę się z kamiennego fotela i wołam: Nie tędy! jednocześnie wskazując ręką właściwy kierunek. Ratownik odpowiada: To nie tędy na Hińczową? – To droga do nikąd! Po paru minutach powtórka z rozrywki, cała ekipa wycofuje się znad podcięć na właściwą linię trawersu, a ja się zastanawiam, ratownik czy przebieraniec? Nie trudno sobie wyobrazić, jak czuła się wtedy trójka młodych ludzi.2 punkty
-
Zwykle nie chwale się jakoś za bardzo swoimi trasami, ale ta będzie wyjątkiem. Bo nie codziennie robi się samotnie drogę Lublin-Zakopane, 10-godzinną trasę po górach i powrót Zakopane-Lublin w ciągu 24 godzin. To było czyste szaleństwo ale jestem z tego dumny, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem pasonatem :D Start 0:45 z Lublina, 6:15 Zakopane, 6:45 Kuznice, nastepnie Przełęcz Miedzy Kopami przez Boczan -> Murowaniec -> Czarny Staw -> Zawrat -> D5S -> Szpiglasowa Przelecz i Szpiglasowy Wierch - Morskie Oko -> 16:45 Palenica Bialczanska, bus do Zakopanego, 18:00 wyjazd do Lublina, 23:45 na miejscu :)1 punkt
-
Drugi rok mojego terminowania w Tatrach, mam lat piętnaście. Mieszkamy z mamą na początku Drogi Walczaków na skraju Skibówek u pani Kasi Walczak, uroczej, starszej góralki z dziada pradziada, której wnukowie są prawnukami w prostej linii Jana Krzeptowskiego Sabały. Właśnie odbyłem interesującą pod względem krajoznawczym samotną wycieczkę na trasie Kuźnice – Hala Goryczkowa (tu zszedłem ze znakowanego szlaku) – Przełęcz Goryczkowa pod Zakosy – Przełęcz pod Kopą Kondracką (tu ponownie znalazłem się na znakowanym szlaku) – Kopa Kondracka - Przełęcz Małołącka, na której ponownie opuściłem szlak wchodząc w Małołącki Żleb. Dalsza droga wiodła przez Halę Małą Łąkę, Gronik i Drogę pod Reglami na Skibówki. Przymusowy dzień odpoczynku, bo leje. Następnego dnia rano przestaje padać i podchodzę w towarzystwie Mamy na Halę Strążyską i wyżej, do Małej Dolinki, gdzie nad naszymi głowami wypiętrzają się imponująco urwiska północnej ściany Giewontu. Urwiska te mają z prawego skraja słaby punkt, Żleb Kirkora, spadający z Giewonckiej Przełęczy, oddzielającej Mały Giewont od głównego wierzchołka Giewontu. Żleb ten ma złą sławę z racji licznych wypadków, jako że u góry jest szeroki i łatwy, wręcz zaprasza na pierwszy rzut oka do schodzenia. Niestety, kończy się on nad piargami zbyt trudnymi dla turysty progami, nawet dziś wycenianymi na piątkowe. Progi te można jednak ominąć w sprytny sposób redukując trudności o cztery stopnie. Stoimy w Małej Dolince i podziwiamy urwiska w jednej trzeciej od góry otulone mgłą, padać nie pada, z każdą chwilą nabieram coraz większej ochoty na Żleb Kirkora, tym bardziej, że mam w pamięci dwa opisy tej drogi, jeden autorstwa Mariusza Zaruskiego, a drugi Tadeusza Zwolińskiego. Mamo! Będę o szóstej na Skibówkach, wiem, co robię! Droga jest urozmaicona, strome trawki, eksponowane zachodziki, piarg i szuter, pionowe, kruche prożki. Ale to wszystko już znam dzięki samotnym eskapadom po różnych zakątkach Czerwonych Wierchów i Kominów Tylkowych oraz z solowych wspinaczek na Jasiowych Turniczkach w Dolince za Bramką nie wspominając już o sporej porcji wiedzy teoretycznej. Nie spieszyć się, sprawdzać dokładnie chwyty i stopnie, nie zapchać się czyli nie wejść w zbyt trudny teren. W środkowej części żlebu wchodzę we mgłę, widoczność spada do kilkunastu metrów, żleb rozpłaszcza się i dzieli na ramiona – dylemat, które ramię jest właściwe. Jeśli pójdę zanadto w lewo to wejdę w zachodnią depresję (dziś już wiem – trudności od dwójki do piątki), pójdę zbyt w prawo to wejdę w niełatwe ścianki Małego Giewontu. Układam mały kopczyk, wtykam weń kartkę i próbuję trochę, jak mi się wydaje w lewo. Po iluś tam metrach stromizna rośnie, trudności też. Wycofuję się do kopczyka, rozrzucam go, zabieram kartkę i idę bardziej środkiem – to dobra decyzja, szybko osiągam grań. Na główny wierzchołek Giewontu nie wchodzę, bo i po co, szybko zbiegam na Halę Strążyską i za pięć szósta jestem, ku zadowoleniu mojej mamy, na Skibówkach, nigdy nie zdarzyło mi się w górach spóźnić ani minuty, gdy na dole czekała mama. Trzy dni później jesteśmy już w Morskim Oku, za pierwszy cel obieram Rysy – widoki wspaniałe, droga bardzo nudna, na wierzchołku kupa luda, głównie Słowacy. Siedzą lub stoją tak jakoś dziwnie, bo wianuszkiem wokół samego piku, na którym nie ma prawie nikogo. Po chwili skręcam się ze śmiechu, Leninowi na tablicy jakiś dowcipny Polonus dokleił wąsy z pasty śledziowej, nasi południowi pobratymcy na wszelki wypadek trzymają dystans, aby przypadkiem ich o to nie posądzono. Nazajutrz kieruję się z samego rana ku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem, szlak okazuje się ciekawszy od szlaku na Rysy, ale pozostaje szlakiem – czuję niedosyt, trochę gimnastyki na turniczce zwanej Chłopkiem i już szukam drogi na Mięguszowiecki Szczyt Czarny, dziesięć minut i wierzchołek, jestem w pełni usatysfakcjonowany. Szukanie nieznanej sobie drogi w zejściu to już wyższa szkoła jazdy, obarczona niekiedy sporym ryzykiem. Po pierwsze można przyjąć, iż ten sam fragment skały w zejściu jest o stopień trudniejszy, niż w wejściu. Po drugie niedoświadczeni turyści mają tendencję do schodzenia przodem czyli tyłem do skały, w ekspozycji lubią się kleić do skały – pierwsze grozi poleceniem na pysk, gdy straci się równowagę, drugie ześlizgnięciem się stóp z pochyłych stopni i też odpadnięciem. Schodząc w prawidłowej pozycji przodem do skały musimy się znacznie bardziej odchylać w tył, niż idąc do góry, aby wyszukiwać stopnie i chwyty pod sobą. Odchylenie ciała do tyłu zwiększa siłę, jaką wywieramy na chwyty, rośnie prawdopodobieństwo ich wykruszenia, tym dokładniej należy je sprawdzać. Po trzecie patrząc w dół odnosimy wrażenie, iż teren pod nami jest mniej nachylony, niż w rzeczywistości. Scenariusz niejednego śmiertelnego wypadku był następujący. Delikwent opuszcza się na rękach z nieco przewieszonej ścianki sądząc, iż stanie na płytowym, pochyłym balkoniku czy gzymsie, okazuje się jednak, iż nachylony on jest tak bardzo, iż nie sposób na nim ustać, a skalne chwyty to nie gimnastyczny drążek i nie zawsze udaje się wrócić ponad ściankę. Pora na tę część górskiej edukacji. Wyruszam ze Skibówek popod regle i dalej do ujścia Doliny Kościeliskiej i na Halę Pisaną. Tu skręcam w lewo ku Wąwozowi Kraków, którego dolna część jest udostępniona dla turystów, tłok tam bywa w sezonie niemały. Ale całość Wąwozu Kraków to bardzo rozległy i rozczłonkowany system liczący sobie około trzech kilometrów długości.. Skalne kaniony parometrowej szerokości, piarżysto-kamienne depresje i kotły, żleby i progi różnej wysokości. Tego dnia przechodzę cały Wąwóz i wkraczam na turystyczną ścieżkę wiodącą z Hali Ornak na Ciemniak. Ścieżką tą idę w lewo tyle, ile trzeba i rozpoczynam zejście stromym żlebem, który według mojej oceny powinien mnie doprowadzić do znanej mi już najpiękniejszej z tatrzańskich jaskiń lodowych, Jaskini Lodowej w Ciemniaku. W pewnym miejscu drogę zagradza mi próg z małą przewieszką, którą obchodzę po stromych upłazkach, jeszcze ileś tam metrów wędrówki żlebem i kończy się terra incognita, jaskinia tuż tuż. Pokonuję z pewnym wysiłkiem, bo bez raków i czekana pięciometrowy lodospad korzystając ze starych, wykutych w lodzie stopni i jestem już w jaskini. Wracam na Halę Pisaną przez środkową i dolną część Krakowa obchodząc u góry piątkowy Żleb Trzynastu Progów. Lekcja praktyczna numer dwa. Wchodzę na Kominy Tylkowe vel Kominiarski Wierch ze Stołów starym, pasterskim przechodem, a następnie szukam własnej drogi zejściowej wprost z wierzchołka na Halę Kominy Dudowe kręcąc swoisty slalom w labiryncie białych urwisk i zielonych, stromych trawników. Przed wieloma laty zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce z Janem Sawickim, legendą wśród zakopiańskich wspinaczy lat trzydziestych. Jano opowiadał, jak wiele w późniejszym uprawianiu przez niego taternictwa dały mu szczenięce wspinaczki po wapiennych skałach przetykanych trawkami. Dokładnie to samo mogę powiedzieć o sobie, jeszcze dziś, mimo znacznego spadku sprawności fizycznej nie boję się kruszyny skalnej i tzw. pionowych trawników. Na Skibówkach osiem lat później.1 punkt
-
1 punkt
-
Myślę, że w listopadzie minimum to raczki w plecaku, najwyżej się nie przydadzą. A komfort chodzenia po lodzie w raczkach w porównaniu do samych butów jest niesamowity. Ja mam takie proste raczki z dwoma zębami, mocowane mniej więcej do środka stopy oraz raki koszykowe. Te moje małe raczki to tak nie bardzo się sprawdzają w Tatrach. Owszem nadają się nad Morskie Oko, do Chochołowskiej i Kościeliskiej, ale przy bardziej stromych podejściach ślizgają się przez brak przednich zębów. Jak masz w planach chodzić gdzieś wyżej i dalej to można w raki zainwestować albo je wypożyczyć. Fajne są też takie raczki połączone łańcuszkiem, bardzo dużo ludzi w takich chodzi, myślę, że na szlaku np. do schronisk wystarczą. Tylko trzeba patrzeć ile mają zębów-im więcej tym lepiej. W razie śniegu przydadzą się stuptuty, w razie lodu kijki z ostrymi końcówkami.1 punkt
-
No więc tak: Nie jest to jedna droga więc ciężko określić ile zajmie Ci to wszystko czasu, byłem tam około 3h i zostawiłem 2 drogi. Generalnie wiadomo największą atrakcją jest mostek, ale tam też trzeba uważać - wbiliśmy się w ładny dzień i staliśmy w kolejce na mostek około 1h ! Na samym mostku jednorazowo mogą iść 3 osoby więc trochę to zajmuje. Sam mostek nie jest żadną z dróg - ot tak po prostu wisi i tyle. Teraz ferraty - jest tam 5 dróg jeśli dobrze liczę (nie znam nazw ani wyceny więc piszę to co pamiętam) 1. Dojście do rozejścia dróg - w zasadzie to jest to ferratowe zejście w dół, idzie się od wejścia na mostek w dół, przyjemnie w zasadzie cały czas po stromych "schodkach" jest też mostek - już mniejszy ale też fajny, generalnie można by tam zejść bez uprzęży, mały mostek można ominąć i dochodzimy do wyboru 2. Siatką do góry - generalnie rozpięta jest stalowa siatka na skałce i idzie się po niej do góry i to w sumie tyle, nie wiem czy fajnie bo sobie odpuściłem 3. Ciasno i przyjemnie - dwie następne drogi mają wspólny start gdzie idziemy po klamrach po stromym zboczu i następnie zaczynamy wchodzić do jaskini/ jamy - ten wariant ciągnie się cały czas ciasnymi przejściami - przyznam szczerze że w pewnym momencie zbułowałem łapy więc trza uważać i myśleć o przepinkach - bardzo fajna dróżka 3a. Lufa - innym wariantem drogi powyżej jest przejście dość lufiaste po tytułowej skałce, fajne przejście zakończone mostem linowym (2 linki asekuracyjne, po 3 się idzie) mostek jest krótki, ale widok w dół jest ciekawy - polecam :P 4. Pro - wracamy do rozejścia, czeka tam jeszcze jedna ferrata o wycenie E czyli najtrudniejsza w skali ferrat, i tak ja rękawicy nie podjąłem ale jeszcze tam wrócę :P generalnie pionowa i w sumie w kilku miejscach podwieszona skałka, bardzo łatwo można się tam zbułować, zresztą niedawno horska służba ściągała tam kogoś kto nie dał rady i został w połowie. 5 - testowy - jest tam tez króciutki szlak dla chcących sprawdzić czy dadzą rade. Kilka klamr wbitych w skałkę na wysokości kilku metrów do przetrawersowania (po przyjściu na miejsce startu, do głównego mostka idzie się w prawo a na testowy idzie się w lewo) Odpowiadając na Twoje pytania: Czas - wyżej odpowiedziałem Dojazd - polecam google maps :P https://www.google.pl/maps/dir/49.4116138,19.6609254/48.7428267,18.9957624/@49.0762255,18.9831296,9.68z/data=!4m2!4m1!3e0 Jeśli chodzi o omijanie raczej jest problem bo pierwsze się schodzi żeby potem wyjść więc raczej nie, ale nie ma się co bać myślę że każdy da radę :) To i trochę fotek( niestety jestem na wszystkich ale innych nie mam :P) :1 punkt
-
Zachodnie Tatry Słowackie, wydają się tak zapomniane, albo robią wrażenie zapomnianych, a mają tak wiele do zaoferowania, poniżej zbiór zdjęć z tego pięknego zakątka na ziemi ? Ciągle widzę zdjęcia z naszych Tatr i znanych mi miejsc, może macie coś wartego uwagi w swoich szufladach by pokazać? Oczywiście z zachodnich Tatr Słowackich. Chętnie poznam nowe miejsca i zainspiruje się na kolejne wycieczki ?1 punkt