-
Postów
3 030 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
133
Typ zawartości
Profile
Forum
Blogi
Wydarzenia
Odpowiedzi opublikowane przez jaaga76
-
-
W dniu 11.11.2025 o 09:44, Fibi napisał(a):
@jaaga76 byłaś w sobotę? My byliśmy na Śnieżce, w totalnie chorych tłumach ludzi
Nawet gadaliśmy o Tobie czy się w Karkonosze nie wybierasz, ale S. twierdził, że skoro nie pada to Cię tam nie ma
Hahahaha.... Pierwotnie była Śnieżka w planie, ale wiedziałam, że tam będzie masakra z ilością ludzi... I pojechałam do Karpacza, a którym było równie masakrycznie ...
-
1
-
-
3 godziny temu, barbie609 moder napisał(a):
o tak , ale Karkonosze to już raczej w przyszłym roku.Wybierasz się na Podhale w przewidywalnej przyszłości?
Ciężko będzie... Może po nowym roku...
-
1
-
-
Teraz, barbie609 moder napisał(a):
my też mamy ochotę tam kiedyś zajrzeć , może będzie okazja
Trzeba się zgadać.
-
11 minut temu, Zośka napisał(a):
Lubię czeską stronę Karkonoszy, jest spokojniej i mniej tłoczno. A najbardziej lubię szlak przez Kozie Grzbiety, taki trochę "tatrzański".
Prawda. Tam bardzo dawno nie byłam...
-
2 godziny temu, barbie609 moder napisał(a):
Kamieńczyka czy żółtym
Zaraz za Łabskim na żółtym i potem do Kamieńczyka, bo tam auto zostało.
Nie spodziewałam się tylu ludzi. Byłam koło 10.00 i na parkingach był full, w schroniskach kolejki na pół godziny stania. Odpuściłam w każdym.
Mimo to było świetnie. Trochę żałuję, że nie poszłam czeską stroną....
-
1
-
-
-
W dniu 21.09.2025 o 08:59, barbie609 moder napisał(a):
Pieniny
Kiedyś pewnie tak
-
W dniu 30.09.2025 o 19:57, sickboy777 napisał(a):
bazę wypadową
Zdecydowanie tak. To wioską położona na samym końcu doliny. Szlaki w zasadzie w każdą stronę.
-
1
-
-
Tym razem wróciliśmy na Pogórze Kaczawskie z rowerami. Wybór padł na szlak wygasłych wulkanów. Po drodze zamierzamy obejrzeć kolejne ruiny zamku, czy Grodziec. Samochód zostawiamy na złotoryjskiej starówce i ruszamy rowerami w kierunku miejscowości Zagrodno. Jedziemy sobie spokojnie szosą, ruch jest niewielki, kilometry umykają spod kół. Wjeżdżamy na szutrową drogę wśród pól i dojeżdżamy do miejsca, gdzie wydobywa się skały (chyba). Po prawej stronie identyfikujemy położony na wzgórzu zamek Grodziec i na niego się kierujemy. Końcówka dojazdu jest bardzo, bardzo wymagająca...jakieś 2-3 km stromego podjazdu. Sam zamek okazuje się być dość dobrze zachowaną budowlą. Pewnie dlatego, że został solidnie odbudowany na początku XX wieku. Nie ujął nas specjalnie. Wypijamy kawę i jedziemy dalej. Urokliwe dróżki się kończą i wjeżdżamy na masakrycznie ruchliwą drogę... Samochód za samochodem, do tego ryczące motory... Koszmar. Postanawiam, że słowa o tej trasie nie napiszę. Jestem konsekwentna przez kolejne 8-10 km. Potem zjeżdżamy, żeby obejrzeć Wilczą Górę, zwana też Wilkołakiem. I to jest smaczek wyprawy!!! Nie dość że górka okazuje się urokliwą z pięknym widokiem na Karkonosze i Sokolniki, to pod jej zboczem znajduje się kopalnia bazaltu, dziś już pełniąca funkcję rekreacyjną. Pięknie miejsce. Zjeżdżamy z górki i dojeżdżamy do przedmieść Złotoryi. Pętelką domknięta. Wyszło 43 km. Czy do powtórzenia... Chyba nie.
Wracając zahaczyliśmy o techniczny zbiornik Żelazny Most. Na koronę wchodzić nie wolno, bo to urządzenie techniczne, ale już sam objazd zbiornika robi wrażenie.
-
6
-
1
-
-
14 godzin temu, barbie609 moder napisał(a):
czekam na ciąg dalszy.
mówisz i masz
-
1
-
-
3 godziny temu, Fibi napisał(a):
atak szczytowy
Zrobione
... teraz czekam na Ciebie ...
-
1
-
-
7 godzin temu, J@n napisał(a):
Stüdl i Erzherzog
W Stüdl zrobioną w zasadzie dzień przed. W Erzhrzog nie było szans.
-
1
-
-
Spędzony w Alpach ostatni tydzień sierpnia zaczyna się robić tradycją. Dodajmy – bardzo dobrą tradycją! Tym razem razem z Kasią, @Mateusz Z @karpasani Andrzejem, Tomkiem, Szerpą i Witkiem wędrowaliśmy po Wysokich Taurach. Wybór nie był przypadkowy – rozochoceni zeszłorocznym sukcesem na Wildspitze postanowiliśmy podnieść poprzeczkę. Tym razem naszym celem stał się Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii (3798 m n.p.m.) – majestatyczny, przepiękny i gdy przyjeżdżamy, zasypany śniegiem…
Naszą bazą była tym razem urocza alpejska wioska Kals am Grossglockner. Mieszkaliśmy w typowym dla tego rejonu drewnianym, tonącym w kwiatach domu, z wszelkimi wygodami. Choć droga do Alp wcale nie była krótka, to – może nie tak skoro świt, ale o przyzwoitej porze – ruszyliśmy na szlak. Nauczeni doświadczeniem postawiliśmy na aklimatyzację. Po bardzo (ale to bardzo!) długich obradach na cowieczornej odprawie, pod dowództwem kierownika Witolda, celem stał się liczący 3119 m n.p.m. szczyt Böses Weibl.
Żeby ruszyć na szlak, musieliśmy najpierw podjechać autem. Do parkingu pod Lucknerhaus prowadziła bardzo malownicza, kręta, otoczona skałami i… przepaściami droga. Na jej końcu otwierał się przepiękny widok na „Grossa”. Kiedy zobaczyliśmy go w śnieżnej pelerynie, trochę nas zmroziło, ale zaraz wrodzony optymizm podpowiadał, że słońce świeci na tyle mocno, iż do naszego ataku na pewno po śniegu zostanie tylko wspomnienie…
Zostawiamy auta (uprzednio kupiwszy wjazdówkę na parking na tydzień) i ruszamy w drogę. Szlak wiedzie nas początkowo przez alpejskie pastwiska, by z czasem trawa coraz bardziej ustępowała miejsca kamienistym piargom i głazom. Idzie się ogólnie bardzo przyjemnie, tym bardziej że co jakiś czas tuż przy ścieżce pokazują się świstaki – już całkiem tłuściutkie, szykujące się na zimę.
A oto i król....
Przez tydzień będziemy go oglądać chyba z każdej możliwej perspektywy.
Nie mogliśmy się opanować... Chyba każdy z nas ma zdjęcie na tym dachu.
Nasz cel na niedzielną aklimatyzację (ta góra z krzyżem).
A na szczycie, jak to zwykle w Alpach, krzyż.
Oczywiście było nam mało i postanowiliśmy zmienić trasę, żeby "kółeczko" było. Po drodze obejrzeliśmy sobie schron. Nie wyglądał źle, ale jakoś nikt nie pałał chęcią, żeby w nim nocować... Naprawdę nie wiem czemu....
Ponieważ część naszej ekipy postanowiła wracać tą samą drogą, punktem spotkania uczyniliśmy szopkę na jednej z polan na wysokości Rysów. Tak jak się umówiliśmy, tak się spotkaliśmy – i razem doszliśmy już do parkingu.
Dzień 2
Nasze wieczorne obrady nad niedzielnym planem były wyjątkowo długie, bo prognozy zapowiadały burze. Jak widać na fotach – sprawdzalność okazała się zerowa. Pogoda sprawiła jednak, że odłożyliśmy na poniedziałek wycieczkę na Rotenkogel – szczyt równie zacny co poprzednik, choć nieco niższy (2762 m n.p.m.). Zgadzam się z opinią, że to jedna z najpiękniejszych gór panoramicznych.
Ponieważ zbieraliśmy siły przed nadchodzącym atakiem szczytowym, na górę Cimaross (na której króluje restauracja z wielkim tarasem i – chyba – hotelem) wjechaliśmy kolejką. Po sesji zdjęciowej ruszamy dalej. Przed nami godzina marszu w górę po skałach i skałkach. Według informacji z Internetu szlak podobno jest dość wymagający. W mojej ocenie trudności nie ma żadnych. Wręcz przeciwnie – jest na tyle zachęcający, że @karpasani i @Mateusz Z postanawiają jeszcze po drodze zdobyć kolejny szczyt. (I tu mam pytanie: czy to był Gorner, 2702 m n.p.m.? Chłopaki, czy Gorner to ten szczyt, na który weszliśmy, schodząc z Rotenkogela? Bo nie pamiętam… a z mapy to nie wynika).
Leżący kilka minut drogi dalej Rotenkogel okazuje się bardzo przyjemną górką z niesamowitą panoramą. Na szczycie oczywiście stoi krzyż, który uruchamia w nas artystyczne zacięcie – na siłę próbujemy zrobić zdjęcie Grossa przez jego wycięcie. Próby raczej nie należą do udanych (przynajmniej moje
).
Gross jest zawsze i wszędzie
Przed nami cel...
Zdjęcie Mateusza.
Chmury i samoloty robiły robotę.
Takie widoki...
Niektórzy wybierali alternatywne warianty ..., ale zawsze z piękną perspektywą.
Na szczecie znaleźliśmy metalową skrzyneczkę z różnościami. Mamy hipotezę, że mogły służyć do mszy.
Krzyż jak kamerton?
i próby artystycznego ujęcia....
Schodząc nieco zmieniamy trasę i przechodzimy przez jeszcze jeden szczyt, który okazuje się być nawet bardziej fotogeniczny niż Rotenkogel.
Znowu posiadówka i sesja foto, które zajmują nam dobre 40 minut – ale przecież nigdzie nam się nie spieszy. Schodzimy powoli do kolejki, lecz cudna pogoda zatrzymuje nas jeszcze na tarasie. A tam wiadomo: kawa i bombardino. Mniam!
Dzień 3
Czas ataku szczytowego zbliża się nieubłaganie. Póki co wszystko nam sprzyja: dobrze się czujemy, pogoda zapowiada się nieźle, a śniegu jest coraz mniej. Udało się nam nawet zarezerwować nocleg - co prawda nieco niżej, niż pierwotnie planowaliśmy, ale najważniejsze, że mamy gdzie spać. Dzisiejszy punkt noclegowy i baza do ataku szczytowego to schronisko Stüdlhütte.
Zostawiamy samochody na znanym nam już parkingu i ruszamy. Przed nami około kilka godziny drogi. Krajobraz nieustannie zachwyca, choć i tak wzrok wciąż wraca na Grossglocknera… Uda się, czy nie uda? Póki co mijamy po drodze zabudowania z urokliwą kapliczką.
Droga wiedzie doliną.
Po godzinie docieramy do Lucknerhütte. Czas na kawę i delektowanie widokami. Znowu robotę robią świstaki. Nie wiem, ja tam mogę godzinami na nie patrzeć.
Okazuje się, że pogłoski o możliwości wwiezienia plecaków windą towarową są prawdziwe – z czego część z nas skorzystała. Szkoda tylko, że nikt nam nie powiedział, iż ta winda jeździ w górę tylko raz dziennie… i to późnym wieczorem. Poza tym znaleźli się też tacy, którzy próbowali dostać się w górę „na krzywą twarz”. Trochę niektórzy denerwowali w schronisku, jak plecaków nie było do wieczora....
Te liny to kolejna winda towarowa. Tym razem do Erzherzog-Johan Hütte, w którym będziemy w kolejnym dniu.
Docieramy do schroniska po czterech, może pięciu godzinach marszu. Dzień jest jeszcze młody, więc kręcimy się po okolicy.
Samo schronisko ma bardzo ciekawy kształt, dostosowany do tutejszych warunków pogodowych. Warto dodać, że pierwsze schronisko w tym miejscu powstało pod koniec XIX wieku jako baza wypadowa na Großglockner przez grań Fanatscharte. Dzisiejszy budynek jest duży, nowoczesny i bardzo czysty (choć niektórzy wciąż opowiadali historie o pluskwach). No i koniecznie trzeba mieć kapcie! Warto też zaopatrzyć się w zestaw jednorazowej pościeli (Kasiu, jeszcze raz dziękujemy!).
Troszkę księżycowy krajobraz wokół schroniska. Za budynkiem Fanotkogel, który zdobyliśmy po obiedzie.
Sypialnie są duże, ale poszczególne prycze oddzielone od siebie i ponumerowane.
Ze schroniska na Grossglocknera prowadzą dwie drogi. Obie piękne, jedna nieco trudniejsza.
W końcu znaleźliśmy szarotki.
Po obiedzie poszliśmy na mierzący 2906 m. Fanotkogel i wiadomo co było widać....
Zdjęcie Mateusza.
Zachód nie był spektakularny.
Dzień szybko minął. Zmęczeni, ale już z myślą o dniu następnym szybko poszliśmy spać.
Dzień 4. Atak szczytowy
Ten dzień rozpoczął się koło godz. 4.00 po całkiem dobrze (przynajmniej u mnie) przespanej nocy sycącym śniadaniem podanym w formie szwedzkiego stołu i całkiem dobrą kawą. Czasu na delektowanie nie było specjalnie dużo, bo przed nami wisienka na torcie wyjazdu, czyli atak na Grossa. Choć zebraliśmy się sprawnie i około 5.00 byliśmy gotowi do wyjścia, po światełkach było widać, że chyba jesteśmy jednym z ostatnich zespołów. Liczyliśmy, że droga w górę zajmie nam koło 5 godzin, co okazało się dość optymistycznym założeniem. Póki co ruszamy sobie dość wygodą ścieżką, by wkrótce dojść do lodowca Ködnitzkees, który bardziej przypominam pole lodowcowe, niż to co znamy z ubiegłego roku. Jak bardzo mylne to było wrażenie przekonamy się przy schodzeniu. Orientację ułatwiać powinny kopczyki, ale ich wielość raczej komplikuje niż ułatwia.... Po drodze mijamy się z trójką młodych chłopaków również zmierzających na Grossglocknera, ale szybko zostają za nami i dość szybko zrezygnują. Przed lodowcem wiążemy się i "w gąsienicy" zmierzamy przez lodowiec. Wokół nas cicho, spokojnie, w oddali nieco przykryty chmurami Gross. Jest pusto, bowiem większość zespołów weszła na szczyt wczoraj korzystając z pięknej pogody. Dziś zostały niedobitki, jak my
. Będzie to miało swoje plusy.
Spacerek po lodowcu kończy się pod ścianami Blaue Köpfe, którymi prowadzą dwie dość proste feraty, którymi wychodzi się do schroniska Erzherzog-Johann Hütte, które dziś wyznaczy nam półmetek drogi. Pierwotny plan zakładał nocleg w tym schronisku, ale wyszło jak wyszło, co nie znaczy, że źle wyszło. Póki co pogoda jest ok, liczymy że szczyt będzie zdobyty w słońcu.
Jak się okazuje, dość nam długo zeszło na lodowcu i ferratach. Musimy trochę przyśpieszyć. Zatem załatwiamy niezbędne rzeczy w schronisku i ruszamy na kolejny lodowiec (choć bardziej to przypominało pole śnieżne), by rozpocząć właściwe wspinanie. Podejście pod ścianę Grossów nie jest jakoś specjalnie skomplikowane, ale czujność zachować trzeba. Zjazd zboczem raczej nie byłby przyjemny. Przed nami wejście na Kleinglocknera. Prowadzi na niego dość nietypowa, bo oparta na linach żeglarskich, ferrata, a w zasadzie dwa jej warianty – jeden trudniejszy, drugi prostszy. Jak się okaże, oba przetestujemy, oba okażą się podobne w trudnościach, a raczej w ich braku. Nie jest wygodna, bo trudno się w nią wpiąć. Podobno wybrano to rozwiązanie z uwagi na dużą wilgotność.
Niestety, z góry zaczynają już schodzić pierwsze zespoły i robią się korki. Pod ferratą nie ma dużo miejsca, żeby jakoś bezpiecznie stanąć, a zdejmowanie raków to swego rodzaju loteria... jak poleci, to amen. Cieszymy się, że pogoda się utrzymuje, bo popołudniu ma być załamanie.
Podejście na Kleinglocknera wiedzie wąską i dość eksponowaną granią. Mijanie się proste nie jest. Na szczęście jest ona ubezpieczona metalowymi tyczkami, które umożliwiają asekurację. A że asekurują się wszyscy, to czasami trzeba poczekać, aż zespół zbierze swoje liny i pójdzie dalej. Nas też to trochę przytrzymało na podejściu. Niestety, pogoda zaczyna się nam psuć... coraz więcej chmur wokół.
Ekspozycja jest.
Na szczyt Grossglocknera wchodzimy już w chmurach.
Widoków jak na lekarstwo, ale chyba najważniejsze, że przez dobre kilka minut mam szczyt tylko dla siebie. Potem dołącza do nas para rodaków, którą później jeszcze spotkamy w Kalm (pozdrawiamy serdecznie!). Jest kilka momentów, kiedy chmury się rozwiewają i widzimy przeogromny lodowiec o wdzięcznej nazwie Pasterze. Jest ogromny i przepiękny. Poza tym pojawia się... widmo. Na szczęście kilka razy, więc od razu je odczarowujemy.
Godzina robi się późna, fotki zrobione. Czas wracać.
Zejście z Grossa jest mozolne. Trzeba bardzo uważać. Na dodatek pogoda robi się nam coraz gorsza. Prognozy pokazują deszcz i burze.
Niestety, na wysokości schroniska Erzherzog-Johann Hütte czarny scenariusz pogodowy się realizuje... Zaczyna padać i grzmieć. Perspektywa dwóch ferrat i lodowca w burzy skutecznie dodaje nam sił i prędkości. Bezpiecznie schodzimy do lodowca. Mgła staje się coraz większa. Wiążemy się liną – niektórzy niechętnie, bo przecież lodowiec prosty i bez szczelin – i ruszamy w kierunku schroniska.
Jak bardzo jesteśmy po kilku krokach zdziwieni tym, jak przez kilka godzin zmienił się lodowiec! Zieją pod nami całkiem spore szczeliny, których rano nie było. Zauważamy też podlodowcową rzekę i zapadlisko z tonami śniegu w wodzie. Z góry schodzi kamienna lawina. Wszystko to pokazuje, że uważnym i ostrożnym w górach trzeba być do samego końca. Lodowce to żywe i bardzo dynamiczne byty.
Przy wejście na feratę. W dole lodowiec ze szczelinami.
Tego rano nie było.... Przejście lodowcem dłużyło się niemiłosiernie. Coraz gorsza pogoda nie pomagała.
Tak wyglądało schronisko, kiedy do niego dotarliśmy zmordowani, głodni, ale mega, mega szczęśliwi. Szczyt osiągnięty, wszyscy cali. Zostało nam jeszcze trzygodzinne zejście doliną w padającym deszczu, ale chyba już nic nam nie przeszkadzało. Tonąca w chmurach dolina odprowadziła nas do samochodu.
Choć Lucknerütte zapraszał światłami i ciepłem pognaliśmy na dół.
To była bardzo długi, ale cudowny dzień....
Dzień 5.
Dzień przeznaczyliśmy na reset. Pogoda sprzyjała, bo od rana padał deszcz. Czekaliśmy na okno pogodowe, żeby choć na chwilę wyjść z domu. Wśród licznych propozycji wybraliśmy spacer na most. Hängebrücke Glor to wiszący most o długości 55 metrów i wysokości około 30 metrów, zawieszony nad wąwozem Ködnitzbach. Most jest widokowy i można go fajnie rozbujać. To część szlaku prowadzącego doliną Kals. Co ciekawe, z korony mostu obserwowaliśmy budowę tamy. Okazało się, że płynąca doliną rzeka kilkukrotnie zalewała położone niżej miejscowości, powodując ogromne straty.
Takie widoki były niemal przez cały dzień.
Dzień 6.
Ostatni dzień przywitał nas od rana słońcem. Ponownie pojechaliśmy na parking pod Lucknerhaus, aby razem zdobyć Figerhorn (2743 m n.p.m) Spodziewaliśmy się niezłej wyrypy. Początek szlaku był dość stromy, ale potem weszliśmy na połoniny. Gdyby nie szczyty wokół nas, moglibyśmy pomyśleć, że jesteśmy w Bieszczadach. Podobieństwo potęgował brak obecności ludzi. Za to, gdy już się pojawiali, byli głównie seniorzy. Po drodze wykonaliśmy plan minimum, czyli weszliśmy na Greibichl (2247 m n.p.m.), przy okazji objadając się jagodami.
Po drodze towarzyszyły nam świstaki, którym bardzo staraliśmy się zrobić zdjęcie. Nie bardzo chciały współpracować, muszę przyznać. Gdzieś pod szczytem udało nam się dostrzec dwa orły, które niestety odleciały, zanim doszliśmy do celu. Majestat tych ptaków robi niesamowite wrażenie.
Nic nie poradzę, że lubię kwiaty.
Ostatni fragment szlaku wiódł niewielką, malowniczą grańką, z piękną panoramą z widomo na jaki szczyt
.
Na szczycie spotkaliśmy wycieczkę… a jakże – emerytów. Wszyscy w doskonałych humorach, zadowoleni. Miło się na nich patrzyło. Na szczycie oczywiście znaleźliśmy krzyż, tym razem poświęcony pamięci młodego chłopaka. Nie udało się ustalić, dlaczego tam się znalazł.
Siedzieliśmy na szczycie, podziwiając widoki. W pewnym momencie nawet nie zauważyliśmy, kiedy nasze orły wróciły. Jedno z nich przeleciało tuż nad moją głową, tak nisko… Mogę z całą odpowiedzialnością śpiewać: „Widziałam orła cień...”. Niezapomniane wrażenie!
Alpejskie świstaki
Wracaliśmy powoli, dając szansę na współpracę świstakom, ale już powoli myśląc o pakowaniu i powrocie do domu.
O plany na przyszły rok też zadbaliśmy, ale o nich póki co… ciiiii…
-
8
-
1
-
5
-
-
23 godziny temu, Fibi napisał(a):
Sławkowski
Jest jak rozciągnięta guma w majtach.... Końca nie widać....
-
1
-
3
-
-
10 godzin temu, Fibi napisał(a):
prawdziliśmy przedwczoraj i tam z Wagi jest bardzo
A fotki to gdzie?
-
2
-
-
9 godzin temu, Fibi napisał(a):
@jaaga76 szlak na Rysy wcale nie jest taki rozsypany! Sprawdziliśmy przedwczoraj i tam z Wagi jest bardzo elegancko ułożona ścieżka z kamieni. Tyle, że.... bardzo trudno ją wypatrzeć pośród gruzowiska. Większość ludzi idzie właśnie po tym gruzie, bo znaków jak na lekarstwo i my pod górę też szliśmy po tym osuwisku, ale schodząc w dół szlak jest bardziej widoczny.
Gratki! Z Wagi jest ścieżka całkiem fajna, ale ostatnie podejście pod sam szczyt jest koszmarne. I to o nie właśnie mi chodziło.
-
1
-
-
21 godzin temu, J@n napisał(a):
11 sierpnia 2025
Bosko!!!
-
@Berserker nie ma z tym problemu. Ważne, żeby się buty nie ślizgały i żeby podeszwa dawała komfort chodzenia przez kilka godzin.
Wiele lat, niezależnie od pory roku, chodziłam tylko w wysokich butach. Od 5 czy 6, jak tylko śnieg ustąpi wskakuję w niskie buty i nikt mnie do wysokich nie namówi. Ale to sprawa bardzo indywidualna.
Powodzenia!
-
W dniu 21.06.2025 o 18:10, Zośka napisał(a):
przetestowane
Niestety, buty otarły nogi dość mocno (tak to bywa, jak się nowe buty bez rozchodzenia zakłada). Jeśli chodzi o amortyzację i przyczepność, to syn sobie chwalił. Sprawdził się też system "wiązania".
-
36 minut temu, barbie609 moder napisał(a):
W końcu!!!!
-
2 godziny temu, Górołaz_z_wyboru napisał(a):
pomysłu na przedłużony
Naprawdę trudno odpowiedzieć na Twoją bardzo ogólną prośbę. Daj znać jak cześć Tatr Cię interesuje, czy masz jakieś doświadczenia w Tatrach, itd. Poza tym pomysłów na forum bez liku. Zerknij w wątek nasze wyprawy i coś wybierz. Chętnie odpowiemy na pytanie o ewentualne detale.
PS. Oficjalnie gleba w schroniskach nie funkcjonuje. Zwykle jakieś wyrko się znajdzie i dla osoby bez rezerwacji.
-
1
-
-
8 godzin temu, Marek1977 napisał(a):
pogodę
Cieszymy się, że masz ładny kask
-
1
-
-
-
Po 18 latach mieszkania nad morzem mogę tylko powiedzieć, że Bałtyk jest przereklamowany... I niestety z roku na rok jest gorzej.
-
1
-

Nasze piękne Karkonosze.
w Inne góry
Opublikowano
Nie sądziłam, że ludzie tak ruszą... I z tego względu cieszę się że tylko na jeden dzień pojechałam.