Skocz do zawartości

pmwas

Użytkownik
  • Postów

    162
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    13

Treść opublikowana przez pmwas

  1. Niejako naturalnie "ciągnąc" temat wycieczek w tej okolicy, dwa lata później, bo w roku 2017, wybrałem się na Czerwoną Ławkę. Dodam, ze było to jeszcze przed erą stworzonej tam niedawno ferraty, ale ponoć - jak czytałem - ferrata jest obok, a nie zamiast staergo szlaku, więc być może opisana poniżej trasa wciąz istnieje, natomiast zdjęcia pewnie już nieco nieaktualne... Pogoda - wydawałoby się - szampańska i tak oto wyruszam z Siodełka. Nie pamiętam, ale chyba wjechałem kolejką. Albo może to ta wycieczka kiedy wlazłem sobie asfltem? Naprawdę nie pamiętam... Malowniczą trasą dochodzę do Chaty Zamkowskiego. Raz tylko tam byłem. I to dłuuugo, dłuuugo wcześniej. W schronisku krótki postój na coś w rodzaju drugiego śniadania... ...i ruszam dalej. Jak to w tych rejonach bywa, po przejsciu dolinnego odcinka dochodzi się do ściany kotła polodowcowego, w którm - tym razem - znajduje się dolina 5 Stawów Spiskich i schronisko Teryego. Taka to U-kształtna polodowcowa dolina. Po wgramoleniu się na górę dochodzę do Chaty Teryego... Tutaj również jestem drugi raz w życiu. Poprzednio z mamą i - małym jeszcze - bratem, wiec trasa kończyła się właśnie tutaj. Tym razem - oczywiście - plan był ambitniejszy, więc znów - postój na zupę i małe piwo i w drogę. Tylko że... ...pogoda właśnie się spsiuła. Nie zeby mnie to odstraszyło. Tylko trochę deszczyku, można żyć! I tak piąłem się wyzej i wyżej i wyzej wśród skalnego krajobrazu. W prawo odchodzi szlak na Lodową Przełęcz. Tam mnie jeszcze nie było, ale uznałem, ze nie wiem, czy mam power na taki skok w bok, a do tego - zawsze pozostaje powód, zeby wrócić. Akurat Lodowa ma tą wadę, że albo trzeba mieć kogoś z samochodzem na dole, albo korzystać z komunikacji publicznej, bo schodzi się w zupełnie inne miejsce, co gorsza poza zasięgiem tarrzańskiej kolei... I tak robi się wyżej i wyzej i docieram do końcowego podejścia na Czerwoną Ławkę Szlak uchodził za trudny i trochę się lękałem, ale absolutnie nie wspominam go źle, nawet pomimo nieco śliskiej skały. Może to takze kewstia mojej aktualnej wagi, ale Zleb Kulczyńskiego był zdecydowanie trudniejszy... I jestem! Ze mną pan z czerwonym plecakiem, ale ogólnie ludzi mało. Już to wspominałem przy ostanim opisie deszczowej Orlej Perci. Trudniej, widoki żadne, ale za to bez kolejek. Samo życie. Jak się chce "premium" warunki to trzeba odstać BYW - jestem prawie pewny, ze to zdjecie jest już zrobione do tyłu, po przejściu przełęczy, ale aż tak nie pamiętam... Złażę Tu na zejściu jakieś łańcuchy, jakieś klamry, ale znów - nic takiego. Pogoda natomiast znów weszła na wyższy level, bo zaczęło grzmieć w oddali. Tego to już nie lubię. Mało jest rzeczy, których się w górach boję i to jest jedna z nbich. W zasadzie jedna z dwóch. Lawiny i pioruny. I brak wody. Ale to już w większym stopniu zależne ode mnie I w końcu Zbójnicka Chata. Dalej już zejście Doliną Staroleśną z powrotem na Siodełko. I tyle. Dzięki za uwagę i do zobaczenia !
  2. Nie było źle. Grunt to wybrać trudne wejście i łatwe zejście. Porównując do pogodnych dni i kolejek do łańcucha - w taki deszczowy dzień jest technicznie trudniej, ale nie ma presji ludzi czekających aż zwolnisz łańcuch. Masz cały szlak dla siebie. Możesz przemyśleć, spróbować, cofnąć się, spróbować jeszcze raz. Bez pośpiechu, bez presji, bez wyczekujacych spojrzeń. I ta cisza...
  3. Tym razem nie będę odgrzewał starego kotleta sprzed lat, przywołujac wspomnienia dawnych tryumfów, tym razem zdjecia jeszcze zimne, bo z zimnego, wczorajszego dnia. Dawno już nie byłem wysoko w Tatrach Wysokich. Od pewnego czasu dominują Tatry Zachodnie, a w Wysokie - oprócz zimowych spacerków w niższych partiach - jakoś mi wiecznie nie po drodze. Dlaczego? W sumie to nie wiem i postanowiłem to zmienić. Isc gdzieś na skały. Zobaczyć, czy moje stukilowe cielsko da rade sie wytoczyć na coś więcej niż trawiasty Blyszcz... Sezon w pełni, więc wyruszam wcześnie... żeby zdążyć przed tłokiem. Na parkingu przy wylocie Doliny Suchej Wody jestem zatem przed 6. W środku sezonu szósta to może być i tak za późno, ale dzień jest deszczowy, zimny i raczej mało zachęcający do górskich wędrówek. Parking prawie pusty. Gdy wchodzę do doliny, dopada mnie pan z TPN. Świeżo wysiadł z samochodu i na bank spodziewa się, ze włażę wcześnie bez biletu. Że tez mu się chciało tak wcześnie do roboty przyjeżdżać... Niespodzianka - bilet kupiełm online w dniu poprzednim. Owszem, pamiętam czasy gdy przyjazd przed otwarciem kasy "rozgrzeszał" z wejścia "na gapę" ale w erze biletów on-line nie ma usprawiedliwienia, więc bilet mam zawsze. Pan opóźnił mi wejście o dobre 5 minut, bo nie wystarczył mu bilet pokazany na ekranie telefonu, musiał odpalić kompa i go zsakanować Już kiedyś wspominałem, że planujac bardziej "ambitne" wypady wybieram wejście Doliną Suchej Wody. Jest mało ciekawe, ale stosunkowo mało męczące. I fajne do zejscia na zmeczeniu, bo idzie się po wyżwirowanej drodze, bez potykania się i ślizgania po kamieniach. Muszę też powiedzieć, ze z każdym kolejnym wejściem coraz bardziej lubię tą dolinę. Jej rzeźba jest makabrycznie nudna, natomiast posiada piękną roślinność i można świetnie zaobserwować zmieniające się pory roku. Jest taka... przyjemna. Do Murowańca dochodzę o 7:20. Czy to dobry czas? Chyba niezły. Nie forsowałem tempa, żeby się na wejscie nie zmęczyć. Zwłaszcza, ze swoim zwyczajem szedłem na głodnego, zeby zjeść śniadanie w Murowańcu. Kasza jaglana z owocami jest za słodka. Jak dla mnie - wolałbym pól porcji, bo zjeśc tyle "ulepka" wcale nie jest łatwo. Za to, co widać dałem 65zł, wiec tanio nie jest. Ale co teraz jest tanie??? W schronisku ruch umierkowany, sądząc po klapkach na stopach obecnych w jadalni osób - zdecydowana większość to goście schroniska. I pośród nich ja. Wyraźnie już przemoczony, a to dopiero początek dnia! Niezrażony pogodą idę do Czarnego Stawu... Nie wiem, czy byłem kiedykolwiek tak wcześnie nad Czarnym Stawem, ale chyba nie. Staw ledwo widać we mgle. Widocznosć jest zła, ale coś jednak widać. Bez zbędnego opóźniania skręcm w lewo w stronę Granatów. W pierwotnej wersji chciałem wejsc na Granaty i zejść przez Kryżne. Lub odwrotnie. Ale pogoda do bani, wiec wybrałem inny cel wycieczki. Zmarzły Staw. Szlak obchodzi Staw od wschodu. Ale to przeciez wiecie I po obejściu stawu, za odejściem żóltego na Skrajny Granat, zaczyna piąć się w górę w stronę Zawratu... Teren robi się coraz bardziej skalisty. Wysokości nabiera się umiarkowanie szybko. Wszak Zmarsły Staw to tylko niecałe 1800mnpm, wiec niecałe 200m powyzej Czarnego Stawu. Po drodze mijam pojedyncze osoby schodzące z Zawratu, zapewne w drodze z Doliny Pieciu Stawów Polskich. Po minięciu niewielkiego skalnego progu rozpoczynam zejście nad Zmarzły Staw... I oto jestem. Czyli koniec wycieczki o 9:00 i powrót do domu? A skad, nie byłbym sobą. Jest wprawdzie zimno i deszczowo, ale idzie się nawet dośc dobrze. Skała jest śliska, ale da się żyć, nie jeźdżę wclae po całym świecie, wiec obieram kolejny cel - Kozią Dolinkę u stóp Orlej Perci. W tym miejscu byłem raz - schodząc z Koziej Przełęczy. Zielonym szlakiem prowadzącym do Koziej Dolinki miałem iśc pierwszy raz w życiu. Uwielbiam takie momenty. Miejsce w Tatrach, w którym jeszcze nie byłem! Do dolinki prowadzi łątwa ścieżka po kamyczkach. W jednym miejscu trzeba pomóc sobie rękami, ale generalnie ścieżka dla dzieci. Szkoda, ze nie ma widoków, bo domyślam się, ze musi być ładnie. Tak wysokogórsko. Ale wczoraj było tylko mleko. I tak oto dotarłem do rozdroża. Żleb Kulczyńskiego to trasa, o której opowiadał mi kiedyś ojciec, dawno dawno temu. Uchodząca za jeden z najtrudniejszych szlaków w Tatrach trasa raczej nie zachęca do wejscia w tak "psią" pogodę, ale skoro doszedłem już tutaj, to raz krowie śmierć. Skrecam w prawo czarnym szlakiem w stronę słynnego żlebu. Wszak to szlak turystyczny, znakowany. Nie może być TAK źle, prawda? Trasa z poczatku wiedzie po kamieniach ułożonych w rumowisku, by dotrzeć do wysokiego progu podcinającego żleb. Muszę przyznać, ze wysoka ściana skał wyłaniająca się nagle z mgły robi kolosalne wrażenie... Szlak skreca w prawo by ominąć próg od południa Rysą Zaruskiego. Wkrótce docieramy do pierwszych trudności, w postaci stormego, a wczoraj jeszcze śliskiego, podejścia po gołej skale. Wejść wszedłem, ale zejść bym nie chciał. Niby nic, ale stromo i ślisko. Dalej zaczyna się łańcuch... Pierwszy ubezpieczony odcinek jest łatwy. W zasadzie chyba łatwiejszy niż ten nieubezpieczony. Fakt, jest ślisko, wiec się trzymam, ale spokojnie dałoby się bez. Na końcu tego odcinka dochodzimy do czachy, informującej by wybrać żleb na lewo, a nie na prawo. Czacha ma swoje uzasadnienie, bo patrząc w górę, uwazam, ze żleb w prawo wygląda w rzeczy samej bardzo zachęcająco... Rzut oka w dól skąd przyszedłem i dalej ubezpieczoną rynną, w której - jak sama nazwa wskazuje - w deszczowe dni plynie woda, co jeszcze bardziej ułatwia wspinaczke. Rynna, komin... zwał jak zwał. W kazdym razie jest stromo i - a jakże - ślisko. Tu i tam można znaleźć niewielki stopień, ale tempo mam złe, bo znalexienie kawałka przyczepnej skały, opracowanie koncepcji gdzie dać którą z trzech łapek nietrzymajacych akurat łańcucha i jeszcze zebranie sił na dźwignięcie 120kg o jeden krok wyżej zabiera sporo czasu. Czasem trzeba się cofnać o krok, czasem sprawdzić 3 razy, czy but na który chcę przenieśc cały niemal cieżar mojego grubego cielska na pewno pewnie siedzi w małym fragmencie przyczepnej skały. Nie żeby mi się to nie podobało, ale znów - schodzenie tędy w tych warunkach to musi być dramat. Wchodząc lepiej się widzi, można pomacać skałę, a schodząc trzeba macać nogami nieco na oślep. Nie, nie chcę tędy schodzić, nie tego dnia, nie w tych warunkach... Na końcu ubezpieczonego odcinka robię mały postój. Pora uzupełnić nadwątlone zapasy energii. Jeść mi się nie chce, a z płynów - posiadam tylko wodę, piwo i colę... Woda energii nie dostarczy, piwo w takim miejscu to kiepskie paliwo, wiec wybór pada na colę. W tym miejscu jest jeszcze smaczniejsza niż zwykle. Tu kolejny z nielicznych plusów chodzenia w takie dni - jest zimna. Nie ma palącego słońca, nie ma jej co ocieplić. A najlepsze, że jest zimna, choć nie byłą w lodówce - od dnia przyjazdu mieszkałą w plecaku, a jednak jest zimna. Tyle w temacie wczorajszej odczuwalnej temperatury. Dalej jest już bardzo łatwo. Chwila moment i widzę majaczace we mgle czerwone znaki graniowego szlaku na Orlej Perci. Jest 10:35, gdy skrecam w lewo w stronę Granatów. Tutaj muszę się przyznać do strategicznego błędu. O ile z samego żleby się przygotowałem, bo od dawna marzyło mi się pokonanie "legendarnego" odcikna, o tyle z tego odcinka Orlej Perci nie przygotowalem sie wcale. Wszak na Orlej już byłęm, było spoko, z czego się tu przygotowywać. I nagle z mgły wyłoniło się to... Idę o zakłąd, ze mgła poteguje strach, ale gdy zobaczyłem czerwone znaki tam na górze - struchlałem. Naprawdę. Przez chwillę nie mogłem uwierzyć, że śmieszek-złosliwiec malujacy znaki każe mi wejśc tam. Chwilę analizowałem sytuację. Bo jesli tam nie wejdę, to zostaje mi w tył zwrot. Ale żlebem Kulczyńskiego nie chcę schodzić, to może odbić w stronę Koziego i zejść do "piątki"? Tylko jak wtedy wrócę po samochód? Znów szukać busa, znów czas, a miałem tego dnia wracać... Muszę powiedzieć, ze troszkę mi mina zrzedła. Ale konsternacja nie trwała długo. Co tu mylśleć o odwrocie, trzeba podejsc i pomacać - może z bliska wygląda lepiej? Podchodzę i... nie. Z bliska też wygląda źle. Ale cóż robić. Atakuję komin, który przede mną wyrósł tak niespodziewanie. I jestem na górze. Trzeci raz już to mówię - schodzić bym w tych warynkach nie chciał. Znów to samo. Ślisko, przyczepnych miejsc jak na lekarstwo, trzeba kombinować. Mniej wiecej w połowie utknąłęm totalnie i żywcem nie mogłem znaleźć miejsca na stopę. Desperacko szukajac przyczepnosci rozkraczyłem się chyba trochę za bardzo, bo ciągnąc w górę moją niebagatelną masę naciągnąłęm czworogłowy. I tak patrzę sobie na skały i kuśtykam po kamyczkach. Dalszy fragment jest dosc prosty, choć nieco eksponowany, ale trochę martwi mnie kontuzja mięśniowa na tej wysokości i w takich warunkach. Tym razem mam jednak szczęście. Uraz rozchodziłem błyskawicznie i mogę bez problemu iść dalej. Ten fragment Orlej Perci nie jest zbyt wymagający, ale domyślacie się, ze po deszczu taka półeczka budzi respekt. Nie ma się czegom złapać, a można pojechać. Sam nie wiem, czy lepiej przejsć ją "na pałę", czy ostrożnie badać teren. "Na pałę" się boję, więc usiłowałem trzymać się skały obok, ale nie bardzo ma ona dobre miejsca żeby się pewnie złapać. Przejscie tego fragmentu, które normalnie trwa pewnie ze dwie sekundy, zajęlo mi dobrą minutę i zestresowało chyba bardziej niż te wszystkie łańcuchy. Tyle razy w życiu już się wyrąbałęm na śliskim, że nie lubie nie mieć się czego trzymać. Jak mam łańcuch, to wiem,ze zawsze się trzymam i całkiem nie polecę, a tu? Nie podobało mi się ani trochę. Zamierzałęm do Koziej Dolinki zejsć, a nie spaść... Na podejsciu na Zadni Granat w lewo odchodzi długo wyczekiwane zejscie do Koziej Dolinki. W dobrych warunkach szedłbym dalej, ale w tym deszczu i zimnie to było dokładnie to, czego pragnąłem. I tak przyszarżowałem już dość, jak na taką pogodę i zdecydowanie pora schodzić. A skoro znów mowa o pogodzie - kolejny plus takiej aury. Na Orlej Perci, w żlebie Kulczyńskiego i w Koziej Dolince spotkałem 0 osób. Ni żywego ducha. Zamiast kolejek do łańcucha - cała trasa tylko dla mnie. Sam na sam z Tatrami. Magiczne... "Krowią ścieżką" z Granató zszedłęm do Koziej Dolinki. Niemal w samo południe. Zielony szlak jest bardzo łatwy, wiec jeśli ktoś chce "liznąć" Orlej Perci, a boi się łańcuchów - polecam. Może niekoniecznie w taki dzień jak ten,. ale naprawdę trudnosci na tej trasie praktycznie nie ma. Moze poza jednym skalistym zejsciem, gdzie trzeba uzyć rąk i nóg. Oczywiscie na tym prostym zejściu nie waży się już trzy razy kazdego kroku, nie maca się kamieni, czy aby nie śliskie, wiec schodząc przez Kozia Dolinkę przepięknie pojechałem lądując tyłkiem na kamieniach. Mógłbym przysiać, zę pzrez moment słyszałem chichot ducha tych gór. Taki prank. Tyle przeszedłem w warunkach - jak na szlak turystyczny - trudnych i wymagajacych, a na głupiej perci o nikłym nachyleniu musiałęm sie poobijać. A jakże, taki juz los krowy udającej kozicę. Zmarzły Paweł z powrotem nad Zmarzłym Stawem. Ubrania przemoczone "do nitki", w butach chlupocze woda, ale jest moc. Dalej śliskie zejscie do Murowańca (kamienie na szlaku z Zawratu są bardziej wyślizgane)... ...tylko po to, by się przekonać, że -mimo dwszczowego dnia - schronisko jest nabite ludźmi do pełna i widoków choćby na ciepłą herbatę nie ma zadnych. Znów to samo. Na Hale Gąsienbicowa trzeba brać termos, bo inaczej albo obejdziesz się smakiem, albo bedziesz czekać w długaśnej kolejce zeby napić się czegoś ciepłego. Za to nie lubię Murowańca. Wiem, ze to nie wina schroniska, ale a sezonie schroniskiem to ono jest tylko z nazwy, pełniac raczej funkcję baru dla letników. Przepraszam, nie chcę nikogo uraxić, ale po takiej trasie chciałoby się usiaśc, odpocząć, napić się herbaty. A tu lipa. Ani gdzie usiąść, ani nie ma jak tej herbaty kupić, po prostu tragedia. Na szczeście łąwki na zewnątrz były mokre i nie miały wziecia, to sobie usiadłem, zjadłem co miałem w plecaku i szybkim marszem zszedłem do samochodu. Przemokło mi absolutnie wszystko. Plecak, portfel... Ale jestem szcześliwy. Trasa cudna. Wymagajaca, mecząca, wymarzona od lat... Było super. I... dałem rade. A troche straciłęm już wiare w swoje mozliwości. Polecam bardzo choć... nie w takie dni jak ten!
  4. pmwas

    Zawrat ,Świnica

    Rok 2015, 2016... Miałem power. Natomiast powoli już zaczynałem łapać kontuzje, co wcześniej mi się nie zdarzało. Juz kiedyś pisałem, że to był szczyt mojej górskiej formy.
  5. pmwas

    Zawrat ,Świnica

    Podłączę się i przedstawie wycieczkę, której już - niestety - nie da się powtórzyć. I mówie niestety, choć fakt - zakaz przejscia ze Swinicy na Zawrat moze i jakieś tam zalety ma. Nie wiem. Akurat to, ze szlak z Zawratu na Kozią Przełęcz jest jednokierunkowy, to dobrze, bo minąc tam się cieżko, natomiast moja wycieczka z 2015. była super i bardzo bym ją polecał, gdyby wolno było ją powtórzyć Na parkingu byłem pierwszy. Ech... Stilo. FIAT z fiatowską jakoscią, ale jeździło się super - bardzo lubiłęm to autko. Wychodzę wcześnie, bo sezon w pełni, a ja nie lubię tłoku... Na Psiej Trawce pogoda pod psem. Wejście Doliną Suchej Wody ma swoje zalety. Po pierwsze - nie zmęczysz się, po drugie - dalej nie wyruszasz zmęczony. Po trzecie... eeeee... no w Murowańcu byłem wciąż świeżutki. Zawsze trzy wymieniłem... Z Murowańca ruszam na zachód, by obejść Kościelec od tej właśnie strony. Z uwagi na pogodę mam plan by wyleźć na Świnicką Przełęcz, a dalej jak pogoda pozwoli... Widocznośc byle jaka. Ledwie widać koniec własnego nosa... W chmurach majaczy Kościelec. Blisko jest, a i tak ledwo widać. Tak idąc dochodzę do rozdroża koło Zielonego Stawu. Od tego momentu - idę po raz pierwszy. Nie byłem na Świnickiej Przełęczy, ani na Świnicy i byłem mocno "podjarany" perspektywą. Jak widać, na podejściu widoczność spadała, co wynikało pewnie z szybkiego nabierania wysokości. Pamiętam, ze podejście jest strome i wchodzi się szybko. Ale.... ja wtedy byłem w formie. Dziś pewnie bym płuca wypluł... Teren zrobił się uroczo skalisty. Coraz lepiej. Wszak Tatry Wysokie, to idzie się na skały, a nie na krowie ścieżki... Pod przełęczą - zaczyna być coś jakby widać. Szału bez, ale jest jakby lepiej. Tu widać jak strome jest to podejście. Naprawdę szybko nabiera sie wysokości. I oto jestem. I wysoko i nisko. Na szczyt Świnicy jeszcze jakieś 250m. Nie za dużo, ale dla podmęczonego piechura jest to jeszcze spory kawalek podejscia... Skręt w lewo na szczyt. Łańcuchy są, ale trudnosci okresliłbym jako niewielkie. Plus ze jestem dosć wcześnie, a ponadto pogoda odstraszyłą częśc chętnych na wysokogórskie wyprawy. Szczyt osiągam o 10:05. Wcześnie. Cały dzień jeszcze przede mną. Widoków brak, wiec szybko zawijam się i złażę. Nie lubię długich postojów, a już na pewno w chmurze... Dziś niestety trzeba by zejsc tą samą drogą, ew. co najwyzej przez Liliowe. W 2015. mogłęm ruszyć w stronę Zawratu, co też uczyniłem. Trudności wciaz nie uznałbym za duże. Trochę łańcucha, trochę klamer ale nic, co bardzo zapadłoby w pamięć. I Zawrat. Powrót po latach. Raz byłem na Zawracie z mamą i bratem, ale to było lata temu. Wejście od Murowańca, zejście do "piątki". Tym razem - na krzyż - od Świnicy na Orlą Perć. Pora wczesna, siły są. Decyzja - ruszam dalej na Kozią Przełecz. To moj pierwszy i - mimo upływu juuż 9 lat - wciąż jedyny epizod na Orlej Perci. Z moim aktualnym brzuchem i kondycją - nie wiem, czy dane mi będzie jeszcze wrócić. Mam takie wrazenie, ze gdzieś po drodze byłą jeszcze drabinka, ale chyba nie zrobiłem zdjęcia... Doszedłem do żóltego szlaku w dół na Halę Gasienicową i uznałem, że zdecydowanie dość. Nie bez powodu wspominam o moim brzucholu. Rzadko to piszę, ale Orla - a przynajmnije ten odcinek - jest kondycyjnie wymagający. Nawet niekoniecznie sprawnościowo, ale kondycyjnie. Nie wymaga wielkiej gibkości czy wielkiej siły, wymaga kondycji, zeby ten dośc długi wysiłek wytrzymać i nie paść po drodze. Zmachałem się, a byłem w formie. Czy uważam, ze szlak jest trudny? Ja uważam że nie, ale jeden z mijających mnie na zejsciu "karków" krzyczał, że "sraka jest". Więc - co kto lubi. Jak dla mnie - fajne i wcale nie tak trudne. A wysportowany nigdy nie byłem, wiec to chyba głownie kwestia głowy. Na zejściu na dobre się rozpogodziło. Po drodze mijałem ludzi wchodzacych na górę, których widać zachęciło rozpogodzenie. Cieszyłem się, że ja już schodzę. Nie lubię tłoku, kolejek do łańcuchów, przepychania sie do stolika w schroniskach. Najbardziej Tatry lubię poza sezonem. Ale - tym razem dałem radę się zebrać i wyprzedzić tłum. I dobrze mi z tym było... W Murowańcu o 14:05. Tempo dobre. Ech.. żeby mieć dziś ten power... Zejście Doliną Suchej Wody i do domu. To był udany dzień. Bardzo, bardzo udany dzień
  6. Kolejna z moich tatrzańskich przygód to rok 2022. Pojechałem zimą z zamiarem przespacerowania się na Halę Kondratową. No bo dlaczego by nie? Przyjechaliśmy wcześnie, nocleg niemal w samych Kuźnicach, wiec szybka decyzja - rozgrzewka na Nosalu. Szczerze mówiąc - to mój pierwszy raz na Nosalu! Zawsze za nisko, zawsze nie po drodze, ale podejście pozwala się troszkę spocić. Takie nic, a trochę nawet i coś. I fajne skałki! Niektórzy nawet ciut się takich skałek boją Ja oczywiście nie bardzo - jestem od dziecka przyzwyczajony do skałek i dziwi mnie, ze kogoś to niepokoi. Dla mnie to środowisko naturalne, tylko cielsko za grube (już mówiłem - kozica w ciele krowy)... Zejście do Kuźnic i na Krupówki... Ludzi mało, a jak ludzi mało to Zakopane nawet nie straszy Bo jak dużo, to wątpliwa przyjemnosc. Szybkie zakupy na Krupówkach przed planowanym wypadem na Kondratową i biegusiem do hotelowej sauny. A po saunie? Jacuzzi, a jakże. Pisałem przed momentem, że najbardziej polecieć można wtedy, gdy się nie spodziewany i nie jesteśmy czujni. Wychodząc z jacuzzi pojechałem na schodkach i... Także wyprawa na Kondratową nie doszła do skutku, a ja nabrałem kolorków... Ot taka opowieść z morałem. Hotel umiarkowanie poczuwał się do winy za beznadziejnie śliskie schodki (bo są "z atestami"), zaoferowali mi natomiast darmowy nocleg, ale w sumie nie skorzystałem. Nie dlatego, ze się obraziłem, bo wypadki chodza po ludziach i trudno - po prostu jakoś nie było okazji. Prawda jest taka, ze na basenie trzeba uważać, bo może być ślisko. Niby każde dziecko wie, a jednak... wszyscy się boją moich samotnych wypraw w góry, nie zabiło mnie dachowanie w Cinquecento (bez wdawania się w szczegóły - nie byłem kierowcą, miałem 16 lat) na autostradzie, a najgorszy wypadek w życiu miałem wychodząc z moczenia się w jacuzzi. Los drwi i tyle. A na Kondratową jeszcze zimą pójdę, nie zapomniałęm o niej
  7. Ale pokrywa śnieżna była wyjątkowo nieprzyjemna i skrajnie mało przyczepna, to fakt. Musiałem źle nogę postawić i sru... Ja już zauważyłem, że czasem najlatwiej polecieć tam, gdzie się nie spodziewasz, ale to kolejna opowieść. I nie chodzi o kolano przetrącone na Polskim Grzebieniu...
  8. Raki i czekan na Ornaku? Przecież krowia perć
  9. Jako miłośnik Tatr i numizmatyki nie mogłem przepuścić tej okazji... 50 lat TANAPu. Jeszcze sprzed Euro, nawet sprzed wejścia do UE. Na rancie OCHRANA PRIRODY A KRAJINY. Ładna
  10. Zimowy spacer (?) na grań Ornaku. Tak sobie pomyślałęm, że fajna "destynacja" na zimową wyprawę. Wszak to tylko Ornak - co może pójśc nie tak? Nie pamietam już, czy to po halnym, czy po prostu ciepła zima, ale śniegu stosunkowo malo. Wszak styczeń, powinny być zaspy... Oczywiscei - trochę leżało, ale bez szału... Pogoda nader udana, Bystra rzadko raczy się pokazać. Z reguły siedzi z głową w chmurach. A jakże... kawa i... ...lezę sobie tam. Pięknie widać Iwaniacją i Ornak. Po drodze jeszcze rzut oka na Bystrą: ...i w las. Mój imiennik na horyzoncie. Lubię podejście na Iwaniacką, choć bywa trochę męczace w zależności od dyspozycji dnia. Ostatni odcinke przed przełęczą... ...i jestem. Wyposażenie jak na lekką trasę zimową. Dało rade na Kasprowym, dało na Babiej, przeciez Ornak nie jest chyba gorszy? Przecież nie pójdę wyekwipowany jak na skały... Piękna pogoda to i piękne widoki. Rzadko mam takie szczęście do widoków. Ciemniak, Tomanowy i Tomanowa Przełęcz... W zimie obszar całkowicie zamknięty. Nie tylko zamknięte na amen Tomanowa Przełęcz i Wierch, ale również szlak na CZerwone Wierchy przez Dolinę Tomanową. W sumie nie sprawdzałęm, ale to pewnie dla dobrostanu i spokojnego snu tatrzańskich niedźwiedzi... Na podejściu śniegu wciąz mało, kosówka wystaje mocno ponad pokrywę śnieżną. Około południa osiągam pierwszy ze szczytów Ornaku.. Jak widać - przede mną są ludzie, więc nie jestem sam. Dobrze. Zawsze raźniej. Za Zadnim Ornakiem krajobraz robi się... brązowy! Snieg zniknął i idę pośród uschłej trawy. Jak na styczeń - widok dosć niezwykły, ale cóż - skoro tak, to tak. Docieram na Siwą Przełęcz. Nie miałem tamtego dnia większych ambicji. Schodzę Doliną Starej Roboty do Chochołowskiej. Pewnie już pisałem - nie cierbię Starorobociańskiej, a ten dzien tylko utwuerdził mnie w tym przekonaniu. Zaczęło się niewinnie na lekko ośnieżonej ścieżce... Zbocze osłonięte od wiatru i słońca nie było tak odśnieżone jak okolice przełęczy. Im niżej tym robiło się gorzej, do tego szlak zniknął i trzeba było isc na wyczucie. Ślady nie pomagały, bo widać każdy szukał jak umiał i nie tworzyły one jednej, przetartej ściezki. Do tego zmrożona pokrywa śnieżna na stromym zboczu nawet w raczkach okazała się trudna. Oczywiście, lepsze byłyby pełnowymiarowe raki, bo pomimo raczków i tak bylo źle. Nachylenie miejscami było na tyle duże, że można było pojechać i w pewnym momencie - pojechałem. Nie bardzo. Jak czułęm, ze jade, padłem na brzuch i szybkim kopnięciem wczepiłem się w śnieg, ale trzeba przynać, ze szybkosc, z jaką na takim zboczu nabiera się prędkosci jest niesamowita. Zanim zdążyłęm wyhamować byłem dobre dwadzieścia metrów niżej.. Dalej było cały czas na zmianę. Alboi slisko, albo śnieg po kolna. NIefajnie. Męcząco. Trochę strasznie. Średnia przyjemność. O ile sama grań była super, o tyle Dolina Starej Roboty zimą trzyma formę i daje w zadek. W końcu - gdzieś na granicy lasu - odnalzłęm ścieżkę. Bo od momentu zjazdu w dół (a chyba nawet ciut wcześniej) szedłem po prostu na azymut. I Chochołowska. Jak było? Fajnie. Bardzo fajnie. I bardzo męcząco. Poza zjazdem w dół po lodzie. Niby nic takiego, zwykly stosunkowo niegroźny uślizg, ale nieprzyjemne. W sumie to nawet ciekawe uczucie. To jak szybko się zjeżdża. Zanim zareagujesz, jedziesz w dół z całkiem sporą predkością, a to tylko niegrtoźna niby Stata Robota. Trzeba też pamiętać, jak męczące są przejscia zimowe. Ornak to zwykle "rozruchowa" górka, a w warunkach zimowych byłą całkiem męczaca. Wróciłem wyrąbany, ale szczęsliwy. Nie wiem natomiast, czy powtórzę. Chyba raz wystarczy
  11. pmwas

    Zimowy Kasprowy x2

    Ornak, Karb, dolina chochołowska. Kilka razy hala ornak. Nosal. Łazi się
  12. pmwas

    Zimowy Kasprowy x2

    Wrzucę wam kiedyś inny pouczający opis wycieczki, która mnie wystraszyła, ale i tak nie zniechęciła całkiem do zimowych gór. Ja wciąż uważam że widoki i samo taplanie się w śniegu... ...jest warte szarpania się że sprzętem
  13. pmwas

    Zimowy Kasprowy x2

    Nie, wycieczki były w 2018 i 2021 roku. Co do kolana. Schodziłem z polskiego grzebienia i pojechałem na piargu. Przeprostowałem kolano i... dalej schodziłem kustykając. Chwilę było źle, potem bolało mnie na zejscjach, potem w zasadzie przestało. Podejrzewam, że to łąkotka, ale diagnostyki nie robiłem, bo jest stabilne, działa i już nie boli, ale... 1. Nie zaryzykuję jazdy na nartach (może jakieś biegówki po płaskim to tak), zwłaszcza że nigdy nie bylem mistrzem i nie pokochałem tego sportu... 2,. Skończyło się zbieganie że szczytów, choć tu nie tylko o kolano ale i o nadwagę chodzi. Muszę schodzić rozsądnym tempem i trudno. Naprawiać nie ma czego, póki działa i nie boli... nie tykać Żywe naprawia się trudniej i mniej przewidywalnie niż nieożywione, a od ładnych kilku lat w zasadzie już się nie odzywa nawet na długich trasach...
  14. pmwas

    Zimowy Kasprowy x2

    Byłem kiedyś w zimie piękna jest :)!
  15. Turystyka zimowa w górach to dla mnie swego rodzaju extremum i nie zaliczam się do ekstremalnych zimowych turystów. Na zimę wybieram cele niskie, łatwe, a zagrozenie lawinowe absolunie nie moze przekraczać 2. stopnia. Jednak Tatry zimą też są piękne i - od czasu do czasu - wybrać się można. Zwłąszcza gdy pogoda dopisuje. Na pierwszy ogień pójdzie Kasprowy Wierch.No bo gdzie w Tatry zimą, jak nie na Kasprowy? Nie, od dawna już nie jeżdżę na nartach, a uszkodzone kolano sprawia, ze nawet za bardzo nie myślę o powrocie do "zimowego szaleństwa". Krowa ze mnie cieżka, jeżdżę kiepsko i jeszcze się uszkodzę, a.. w sumie po co mi to, skoro mozna chodzić? Fakt - czasem marzy mi się jakiś proty zjazd. Ot - choćby Doliną Suchej Wody... Ale... musiałbym kupic sprzęt. Cóż... moze wszystko już za mną... a może jeszcze przede mną. Dziś - Kasprowy pieszo. Moze tego nie widać, ale podejście oblodziło. Chcąc nie chcąc -już na wejściu na szlak w Kuźnicach - cofnąłem się po raczki na buty. Tak, nie miałem, nie znałem, byłem wtedy totalnie "zielony" jeśli chodzi o turystykę zimową, ale iśc się po prostu nie dało. Skupniów Upłąz i już pięknie. Zmia ma swoje wady i zalety. Wady - jest ślisko, idzie się wolno, męczy, łatwiej się uszkodzić, a zalety? Jak już się dojdzie, to jest jeszcze piękniej, a satysfakcja jeszcze większa. Pewnie nie kazdy podzieli mój entuzjazm, ale ja lubię zimę. Szczerze mówiac znacznie bardziej lubię smagającą zimnym wiatrem zimę, niż lato smazące piekielnym upałem. Ja nie jestem ciepłolubny. Ani trochę. Zima jest piękna. Po zimnym spacerze mozna wejść, ogrzać się przy zimowej herbatce i - najlepiej - piecu czy kominku, a latem>? nie dośc, ze smaży, żyć się odechciewa, to potem wlezę schłodzić się w klimatyzowanym pomieszczeniu i zaraz choruję. Nie. Nie lubię lata. Natomiast lubię zimę! Choć to czase masochistyczna przyjemnosc Sniegu jest - jak widać - wcale niemało. Jest ubity, wiec można po nim iać, ale grubość pokrywy robi wrażenie. A tam cel - Kasprowy Wierch Ruszam na zachód w stronę rozejscia szlaków... Idzie mi się dobrze. Jest dosc zimno, ale bez wiatru. Dobra -do tej pory - pogoda psuje się na podejściu i robi się mgliście... W takich warunkach zaczyna powoli dopadać mnie zmęczenie, gdy nagle osiagam grań! Szybko i ledwo zdążyłęm poczuć pierwsze zmęczenie! Kasprowy okazał się "bułką z masłem", prosta, niska górka! Wkrótce osiagam obserwatorium i stację kolejki i naprawde jestem zdumiony, z jaką łątwościa mi to przyszlo. Do tej pory byłem na Kasprowym 2 razy. Raz z Czerwonych Wierchów, wiec mogłem być nieco zmęczony, a raz wchodziłęm mozolnym, zielonym szlakiem z Kuźnic i dał mi dziadyga popalić. A tym razem... jak jakiś Stożek, czy inna Czantoria. Na luzie! Pogoda się poprawiła i mam w końcu zimowe widoki! Czas wcale niezły. Ruszam w dół zielonym. Ogólnie jest on przetarty, choć pod szczytem nieco zgubiłem trop (tzn wybrałem nie te ślady) i wlazłęm na zbocze, na którym wcale nie chciałem być . Niby zagrożenie lawinowe niskie, ale ten śnieg, który musiałem zresztą przejsc w poprzek zbocza, wcale mi się nie podobał... Zejście zielonym jest długie i - na znacznym odcinku - raczej monotonne, ale schodzi się tym przyjemniej niż wchodzi. Wkrótce byłem w Kuźnicach i nazad do hotelu w Kościelisku. Następnego dnia poszedłem na spacer na Halę Ornak by celebrować pierwsze zimowe zwycięstwo (wiem,że nieładnie, ale wszak tam jest kącik dla palących )... I to by chyba bylo na tyle, gdyby nie to, ze wybrałem się na Kasprowy raz jeszcze, z żoną, obiecując jej, że Kasprowy to taki "mały pierdziek" i łatwo wejdziemy. Chyba się góra obraziła, bo tych słów miałem jeszcze pożałować... Pogoda tego dnia byla dobra. Można by rzec - lepsza niż poprzednio. Trasa to kopia poprzedniej wędrówki - przez Boczań na Halę Gąsienicową, dalej żółtym na Kasprowy i w dół. Widok na Kalatówki. Piękny widok, piekne, zimowe barwy. Moim zdaniem jeszcze piękniej niż latem. Co tu dużo mowić - jest bajka. Tylko jest też... zimno. Bardzo zimno. Ale wsza zima to i zimno. Trudno. Po to się idzie zimą... Jest wcześnie i słonce wisi jeszcze nisko nad górami, co daje niesamowity widok! Wkrótce dochodzimy - niepokojąco w sumie zmęczeni - nado Murowańca. W Murowańcu jeszcze pusto. Mozna spokojnei usiąść jak człowiek, zjeść drugie śniadanie i napić sie ciepłej herbaty. Byłęm pewny, ze ciepła herbata mi pomoże i dalej ruszę jak poprzednio, jak na Czantorię, ale idzie mi si,e niespodziewanie źle, i to pomimo wciaz nieprawdopodobnych widoków... Na szczycie pwinniśmy być wczesnym popołudniem. To niedluga trasa, taka na pól dnia. Jednak trasa w śniegu męczy diś bardzo, a na ostatnim podejsciu na grań, które ostatnio pzreszedłem zupełnie niezauważajac jak blisko celu jestem, wiał zimny, przeszywajacy wiar gotów niemal łeb urwać. Wiem, wiem, wygląda pięknie, wygląda niewinnie, ale było tak cholernie zimno, że nawet nie robiłem zdjeć - nieprzecietnych tego dnia - widoków. Gnaliśmy resztkami sił by ogrzać się w stacji kolejki, bo było tak strasznie, strasznie zimno. Nie przesadzam, nie dramatyzuję. Pojejście na grań w tym przeszywającym wietrze, dajacym dodatkowo po twarzy śniegiem z grani to były chyab najbardziejh ekstremalne warunku, na jakie się w górach natknąłem. Byłem ubrany ciepło. Wychodząc zastanawiałem się nawet, czy nie na wyrost. A mimo to i ja, i Marta i chyba wszyscy tam wówczas obecni walczyliśmy z niesamowitym zimnem niesionym przez silny, zimny wiatr. Nie wiem, jak była wówczas odczywalna temperatura na Kasprowym, ale nie pamiętam takiego zimna. Nie trafiłem na coś podobnego ani wcześniej, ani później. Koniec końców "mały pierdziek" zemścił się strasliwie za zniewagę, a my siedzieliśmy zziębnięci w stacji kolejki. Decyzja? Zjeżdżamy. O wyjściu na ten ziąb, by póśc na dół - przetartym pewnie i komfortowym - zielonym nie mogło być mowy. Nosa byśmy już nie wyściubili na szczycie. Bilety z gatunku droższych, ale są, więc... zjeżdżamy. Muszę powiedzieć, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Pierwszy - i póki co ostatni - raz jechałem kolejką na Kasprowy i... tak, polecam. Jest moc, jak to mówią. Zjazd bardzo mi się podobał i - jak nie ja - ani trochę nie żałowałem, żę nie drałuję teraz w dół zielonym na własnych nogach,. zmęczony, ale za darmo. Nawet nie dlatego, że naprawdę nie miałem siły, po prostu załapałem się- dzięki gniewowi góry - na zupełnie fajne doświadczenie zjhazdu kolejką, którą do tej pory ostentacyjnie ignorowałem. W krótkim czasie dotarliśmy do Hotelu. Potem tzw "obiadokolacja" w knajpie nieopodal i znów do hotelu i... chyba dopiero okolo 19 uświadomiłęm sobie, ze wciaż jestem przemarznięty do szpiku kości. Bo dopiero wtedy powoli zaczęło mi to puszczać. Góra okazała się mściwa, ale w sumie sobie na to zasłużyłem, bo obelga była szpetna. Nigdy tak nie przemarzłem. I mam nadzieję, ze nigdy tak nie przemarznę. Ot - jednak góra, tu zima, wtedy zima i dwa zupełnie różne oblicza!
  16. Chyba każdy z nas - górołazów - był w swojej "karierze" tak zmęczony, ze przeklinał moment podjęcia decyzji o wyruszeniu w drogę. Ja w swojej historii trzy razy nie doszedłęm do celu. Raz na drugim podejściu na Krywań, raz na podejściu na Bystrą, a raz na Krywaniu. Za każdym razem powód był ten sam. Za póżne wyjście, za szybkie tempo i padłem. I trzeba było wracać. A co, jeśli wrócić niepodobna? To właśnie taka historia. Historia o tyle dziwna, ze zdarzyła mi się na spacerze. A co jeszcze ciekawsze - zdarzyłą mi się gdy byłem w tatrzańskim "gazie". Gdzy zdobywałem Rysy, Przełęcz pod Chłopkiem, Rochatkę, Czerwoną Ławkę... to właśnie wtedy pokonały mnie regle. Podróż zaczyna się niewinnie. Z rodziną idziemy na Wiktorówki... I szybko docieramy. To jedno zmoich ulubionych miejsc na ziemi. Nie wdajac się w kwestie religinjości Kolegów i Koleżanek z Forum, jeśli gdzieś masz uwierzyć, ze jest poza tym widzialnym światem coś jeszcze - to jest właśnie jedno z tych miejsc. Kawałek dalej znajduje się Rusinowa Polana Miejsce słynące z widoków, jednak pogoda nie dopisuje. Jest pochmurno i widać, ze nic nie widać. To tutaj nasze drogi się rozchodzą. Umawiam się z kompanami w Zakopanem. Oni samochodem, ja - pieszo. Na Gęsiej Szyi jeszcze - o dziwo - nie byłem, a dalej to przecież spacerek. Piciu jest, prowiant jest - ruszam. Jak pisałem - brak widoków na widoki. Na Gęsią Szyję prowadzi spacerowa ścieżka. Takie nic... Nachylenie jest jednak na tyle duże, ze - przy odpowiednim tempie - można się zmęczyć. Jakieś tam podejście jest, a że nie planuję graniówek - lecę. Byle szybko, byle na szczyt. Wszak to tylko Gęsia Szyja.. Szybko mijam skalisty wierzchołek. Szczerze mówiac - Gęsia Szyja jest ciekawsza, niż myślałem. Spodziewalem się nudnego przejścia przez las, ale formacje skalne na szczycie są atrakcyjne. Ładne. I bardzo miło popatrzeć. W sumie troszkę jak Nosal. Niby nic, a jednak coś. Jest październik, czyli srodek jesieni. Na szczycie wita mnie śnieg, jednak jeszcze nie wiem, ze taka aura towarzyszyć mi będzie w dalszje wędrówce w zasadzie do końca. Spodziewałęm się, ze dalszy spacer odbędzie się w typowo jesiennych waryunkach, ale... u stóp Koszystej i Żóltej Turni to właśnie są jesienne warunki! I tak oko osiągłąłem Waksmundzką Rówień Następny odcinek już znam i nie wspominam go dobrze. Dawo temu mama zaplanowała super wyprawę z Cyhrli przez Waksmundzką Rówień na Krzyżne, ale.. to właśnie byłą ta wyprawa, na której "odpadłem". Podejście z Równi do Pańszczycy okazało się zbyt męczace, nogi bolały, buty obtarły i musieliśmy wracać nie osiągnąwszy Krzyżnego. Swoja drogą to moje jedyna porazka, z której się nie podniosłem. Bystrą kolejny raz jednak zdobyłem, a na Krywaniu raz już byłem , choć drugie - nieudane - wejscie wciaż pozostaje niepomszczone. Zatem z Bystrą mam - uwzględniając nawet rezygnację z "ataku szczytowego" po Pyszniańskiej 2:2, z Krywaniem 1:1, a z Krzyżnem przegrywam 0:1 i wciaz mnie tam nie było... Początki niewinne. Ścieżka w lesie, miejscami błotniste... I tak się idzie... i idzie... i idzie. Z czasem wchodzimy w gęściejszy las i pojawiają się dodatkowe niespodzianki w postaci powalonych drzew, tyko częściowo pociętych, by ułatwić przejscie... Trwa to całą wieczność i dość szybko zaczynam się zastanawiać, jakim cudem nie zauważyłęm odejścia w górę do Doliny Pańszczycy, z którego ostatnio korzystaliśmy. Wszak Murowaniec tylko o kilka kroków... Idę zatem dalej... ...i dalej... ...i dalej. A Murowańca jak nie było, tak nie ma. Zasięgu brak, nie da się skonsultować pozycji z GPSem, ale wszak zgubić się tu nie da, więc twardo idę, choć sił coraz mniej. Wszak to już musi być blisko. Już idę długo, tempo - chyba - dobre, to już mnusi być tuż tuż... Tymczasem robi się bardziej kamieniście. Jakby wyżej. A schroniska jak nie bylo, tak nie ma... Jestem zdumiony. Idę dziarsko bez postojów, minęło juz sporo czasu - powinienem być blisko! I nagle... ..dawno minięte rozejście na Pańszczycę! Muszę uczciwie powiedzieć, że w tym momencie dopadło mnie coś na kształt wymieszanych w równych proporcjach wściekłości, rezygnacji i niepokoju o własne siły. Potwornie nieprzyjemne uczucie i - dodam - chyba nigdy TAK bardzo się w górach nie pomyliłem. To rozejście znajduje się w pół drogi między Waskmundzką Równą a Murowańcem, a ja byłem pewny, że jestem blisko schorniska. Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała wyobrazenia - tempo było beznadziejne, siły nadwątlone, a trasa - o wiele za długa jak na dyspozycję dnia. I nierozważne gospodarowanie siłami. Pokarało mnie. To, co wziąłem za mini-spacerek, okazało się być morderczą ścieżką zdrowia. Zrezygnowany otworzyłem radlerka na przypływ sił witalnych. Ale jużpiuerwsze kroki po postoju uświadomiły mi, że nic z tego. Sił nie ma, droga przede mną daleka, zejsc- nie ma jak. Trzeba dojsć do celu. Dalszej drogi nie komentuję. Była to - lekko licząc - godzina mordęgi. Trzeba iść, a nie ma siły iść, koszmar... Choć jesień takas piękna... \ W końcu - tzw. jaskółka, która czyni wiosnę! Rozejscier z żółtym szlakiem! Murowniec! NIe od razu jest jeszcze kawałek ścieżki, ale to już tak blisko! I oto wybawienie! CIepłe schronisko, gdzie można zjesci się napić. Cóż może być pięknieszwego po takiej masakrze? Niestety - mimo jesieni - w schronisku czekała na mnie niemiła niespodzianka. W srodku było... powiedzieć pełno to jakby skłamać. Był tłum. Nie że nie dało się usuąść. Nie dało się dopchać po jedzenie. Kolejka od drzwi. Nie wiedziełem, czy się popłakać, czy tych ludzio pogryźć, czy co zrobić. Jak to ja - postanowiełm isc dalej i olać Murowaniec. NIe da się tak. Dramat. NIe ma siły tak stać w kolejce, już wolę iść. To już na autopilocie. Byle przed siebie. Ble już usiaśc w karczmie w Zakopanem i odpocząć pzy ciepłej herbacie. Bo w Murowańcu dziś nawet to strudzonemu wędrowcowi nie będzie dane... Prze Boczań zszedłem do Kuźnic, gdzie wsiadłem do busa. Rodzina czekała w Zakopanem nawet nie podejrzewając jak makabryczną przeprawą okazał sie być mój "spacerek". Oczywiście - nie przyznałem się do błędu. Zresztą - doszedłęm, zatem gdzie u błąd? Po prostu obliczyłem na styk! Tak, po czasie nie żałuję, bo trasa byłą piękna, a przy tym wymaghająca i... ucząca pokory w górach. Nawet regle mogą w Tatrach dać popalić. NIby spacer w lesie, a spacer "nie w kij dmuchał". Ale u rostaju dróg na Muriowaniec i Pańszczycę było mi źle. Tak źle, jak chyba nigdy wcześniej i nigdy póżniej w górach. Chyba nawet gorzej niż gdy z rozwalonym kolanem jak Herr Flick kuśtykałem spod Polskiego Grzebienia. To nie był uraz, to nie był obity palec czy obtarta pięta. Padłem kondycyjnie. Po prostu. A co gorsza - nie było jak zrezygnować, Nie buło gdzie zejść. Trzeba było dojśc, choć bardzo, bardzo nie dało się iść. A to tylko zielony z Waksmundzkiej Równi do Murowańca...
  17. Dla mnie przejście przez boczan jest przyjemniejsze. Natomiast jak idę wysoko, to wchodzę dolina suchej wody (czy tam suchej klaty ;)), bo to już po prostu spacer na rozgrzewkę i na Hali Gasienicowej zasadniczą część wycieczki zaczynam świeżutki
  18. Rano. Jak schodziłem około 11 z Wąwozu Kraków już rzeka ludzi płynęła
  19. Nie marudzę - już przywykłem. Góry przeważnie witają mnie deszczem
  20. Witajcie ponownie. Dziś kolejna trasa z mojego archiwum, wycieczka sprzed 5 lat. Wybrałem się dość późno, bo juz w październiku, ale warunki były jeszcze bardzo dobre. Tylko dzień krótki. Rano dojeżdżam moją nieodżałowaną Imprezą do Szczyrbskiego Jeziora. Wybieram parking możliwie najbliżej wejścia do Doliny Młynickiej. Jestem wcześnie - jak pisameł, dzień krótki - więc miejsca jeszcze są, choć wcale nie jest pusto. Jest środek jesieni i góry już rude. Przygotowanie mam żadne, w zasadzie zauważyłęm przeglądając mapę przełęcz na wysokości ponad 2300m n.p.m. i stwierdziłem, że idę Początek wygląda zachęcająco. Jak się przyjrzeć zdjęciu - po lewej widać wyciąg krzesełkowy, którym mozna nieco ująć sobie z różnicy wzniesien, ale wtedy robimy trase w drugą stronę, ponoć wbrez zalecanemu kierunkowi. Zależnie od tego, czy jest sezon, czy nie - moze to mieć jakieś tam znaczenie, bo - jak to często bywa - w sezonie ruch dwukierunkowy powoduje zatory na łańcuchach, Ruszam zatem doliną Młynicką z zamiarem powrotu przez Dolinę Furkotną. Trasę - a jakże - zaczynamy w lesie. Naturalnie - im wyżej tym ciekawiej, więc dziarsko prę do przodu. To jeszcze okres, gdy miałem sporo "pary", której ostatnio - z przykrościa stwierdzam - trochę mi brakuje. No i... miałem wtedy 15kg mniej. Wstyd się przyznać. Dolina zasadniczo wygląda podobnie do innych polodowcowych dolin słowackich Tatr Wysokich. Kończy się kotłem - zapewne (jeszcze tego nie wiem) z jeziorami polodowcowymi. Kulminacyjnym momentem doliny jest vodopad Skok, w rzeczy samej pięknej urody. Dalej robi się tłoczno, bo dogoniłem turystów, którzy wyruszyli przede mną i odpoczywali u stóp wodospadu. Ja nie odpoczywam, ja idę. Tak już mam. Postoje są ultra krótkie, chyba ze w schroniskach, gdzie siłą rzeczy muszę poczekać na zupę Rzut oka do tyłu ukazuje Dolinę Młynicką i zabudowania Szczyrbskiego Jeziora. A przed nami ... ...a jakże, kocioł z jeziorami. Teren na chwilę nieco się wypłaszcza. Znów - trzeba stromo podejśc do kotła, w którym jest już dosć płasko. Róznica jest taka, że w tym akurat nie znajdziemy żadnego schroniska, gdzie mozna by się posilić przed końcowym podejściem. Zabudowania Szczyrbskiego... ...wciaż są dość blisko. Dolina nie jest przesadnie długa, a - z drugiej strony - samo Szczyrbskie Jezioro jest dość wysoko, więc "cywilizację" widać blizej niż zwykle. Idac dalej, trafiamy na iście "marsjański" krajobraz. Choć to w znacznej mierze zasługa jesieni i rudych traw . Po drodze mijamy tablicę poświeconą - o ile mnie pamięc nie myli - wypadkowi helikoprera Horskiej Sluzby. Znów rzut oka do tyłu... ...i widać, ze jesteśmy już wyzej niż niżej. Dalej już tylko skały, skały i... ...a jakże, jezioro I znów skały. Rozpoczyna się finalne podejście na przełęcz. Jest trochę ludzi, wiec idzie się wolniej niż by się szło samemu. Przechodzę przełęcz nie zatrzymując się, bo ludzi jest jednak sporo. Przełęcz to - zresztą - tego dnia nic takiego, same gołe skały, a widoków brak, bo siedzi chmura. Ale jest wysoka, jest trochę skał, wiec nie uważam absolutnie, że nie było warto iśc. Przeciwnie - jestem wniebowziety. Wszak jest wysoko, a przeszedłem nader sprawnie i kolejna wysoka przełęcz zdobyta, nawet jeśi - znów - nie zostałem nagrodzony pięknymi widokami. Po drugiej stronie chmura jest jeszcze gorsza, albo po prostu wciaz siada. Zejście do Doliny Furkotnej jest takie, jakiego się można spodziewać. Proste i przez rumowisko skalne. Konia z rzędem temu, kto rozpozna słowacką dolinę na takim zdjęciu, w wyższych partiach one są do siebie bardzo podobne. Choć pewnie zdaży się maniak, który rozpozna charakterystyczny krzaczek kosówki i powie mi, żeto ewidentnie Furkotna rok 2019 Dalej jest już krowia perć. W niedługim czasie dochodzę do rozdroża i skrecam w lewo w stronę schroniska pod Soliskiem, bo w sumie przydałby się obiad. Trzeba wejsc troche pod górę, ale bez "brawury", a obiad kusi. Choć nogi nie chcą... Wkrótce osiagam cel. W schronisku Haluszki i Kofola, bo wracam samochodem i piwo - choć kusi - jest ryzykowne. Wszak nie planuję już długiego zejścia, a właściwie to szybko dochodzę do wniosku, ze wcale nie planuję zejścia! Jest bowiem inna, jakże kusząca dla zmęczonego i nażartego turysty, opcja dostania się do widocznego już tuż tuż Szczyrbskiego Jeziora - można mianowice zjechać kolejką. Na wejsciu byłby to wielki dyshonor, tak "grać na cheat'ach" i sobie ułatwiać, ale w dół? A pewnie. Bilet - pamiętam - nie był jakiś koszmarnie drogi i się skusiłem. W sumie nie przepadam za wyciągami - patrzę w dół i myślę czy pprzeżyłbym pęknięcie liny. Ogólnie nie lubię wyciągów, nie lubię latać samolotem - krótko mówiąc - nie lubię sytuacji, gdzie jestem zależny od losu a nie od siebie samego. Nawet jeśli rysyko jest minimalne. Sam przejazd natomiast bardzo mi się - mimo moich lęków - podoba. Szybko, wygodnie, kolana zaoszczędzone - same plusy. Warto zauważyć, ze o tej porze obłozenie jest bardzo niskie, już nie pamiętam czy jechałem całkiem sam, czy ktoś jeszcze wjeżdżał, ale wyciag był praktycznie pusty. I tak oto dotarłęm z powrotem na parking. Dalej do samochodu i z powrotem do Polski. Trasa podobała mi się bardzo, choć gdyby nie było na górze gęstej chmury - pewnie byłoby ciekawiej. Ale to fajna trasa. Mocno w górę, ciekawa rzeźba terenu, trochę łańcucha, trochę skał i wysoko. Nic, przywykłem... widoki mnie nie lubią i się przede mną chowają. OK, szanuję. Jak pisałem, ze nie podobał mi się Sławkowski, to nie dlatego tylko, ze nie miałem widoków. Po prostu sama trasa na Sławkowski jest - jak na coś tak wysokiego - reaczej nudnawa, natomiast tu jest dobrze. I wcale nie tak długo, jak się sprężyć to nie jest to nawet całodniówka, rzczej takie 1/2-2/3. I na koniec znów - czy polecam? TAK!
  21. A nawet nie wiem. Ostatnio zszedlem późno, nie byłem strasznie głodny i wziąłem fasolkę.
  22. Ja lubię to miejsce. A schronisko jak schronisko. Mam parę rzeczy, które tam biorę na pewniaka i można sobie pojeść. Natomiast bardzo lubię poranny spacer Doliną kościeliską. Jest ani za krótki ani za długi i śniadanie na koniec. Do murowanca czy morskiego Oka na śniadanie jest daleko, a chocholowską mniej lubię niz kościeliską. W Murowancu też kiedyś byłem na śniadaniu, ale ta trasa na głodnego już mi dała nieco w kość
  23. Mam. Ogólnie nie wiem, gdzie wrzucać foty ze spacerków po dolinach i może by utworzyć taki właśnie temat? Bo szkoda dla każdego wyjścia do Koscieliskiej otwierać osobnego wątku a każde jest przecież inne...
  24. Jeśli chodzi o rozpuszczalną, to nie uważam tego za kawę
×
×
  • Dodaj nową pozycję...