Ostatni Mohikanin
Ostatni Mohikanin
Otwieram kolejny, pięćdziesiąty sezon tatrzański towarzyską przechadzką ze znajomymi z Łodzi. Idziemy z Tatrzańskiej Kotliny przez schronisko Plesnivec (Szarotka), Wspólną Pastwę i Przednie Koperszady do Białych Stawków. Dla moich towarzyszy to pierwszy wypad w Tatry Bielskie, dla mnie pierwszy wiosną. Na rozległej polanie zwanej Wspólną Pastwą pozostałości po potężnym lawinisku, ścięte lub połamane smreki. Nasza eskapada rozpoczęła się też od lawinowego akcentu. Samochód postanowiliśmy zostawić pod małym pensjonatem na skraju Tatrzańskiej Kotliny. Weszliśmy do baru, mieszczącego się w tym pensjonacie, aby zapytać się, czy nie będzie przeszkadzał w tym miejscu. Nawiązała się krótka rozmowa, z której wynikało, iż zimą przed tym pensjonatem pozostawili samochód ojciec z córką, mieszkańcy Krakowa. Dotarli oni do Plesnivca, a w parę chwil po jego opuszczeniu zostali zagarnięci przez potężną lawinę, w której zginęli. Zdarzenie to uczuliło pracowników pensjonatu i skłoniło ich do pytania o górskie zamiary tych, którzy pozostawiają tam samochody.
Schronisko to zbudowane jest na sztucznie wyrobionej w stromym zboczu platformie, tuż nad zbiegiem dwóch potężnych żlebów, z których pierwszy nosi zasłużoną nazwę Lawinowego. Sam budynek chroniony jest przez las, ale najbliższe jego otoczenie jest zagrożone i to poważnie lawinami. Zadaję sobie pytanie, czy tych dwoje zdawało sobie sprawę z zagrożenia, czy poruszało się z błogim uczuciem bezpieczeństwa. A lawina poszła nie Lawinowym, lecz Owczym Żlebem.
Wędrując w stronę Białych Stawków można podziwiać jeden z najwyższych rejonów Tatr Wysokich, grupę Kieżmarskich Szczytów i Łomnicy, Durny Szczyt i Baranie Rogi. Jak na połowę czerwca śniegu jest wyjątkowo dużo, nawet pod niską, jak na Tatry Przełęczą pod Kopą leży wielki płat śniegu. Wegetacja roślin dopiero się zaczyna, musi upłynąć parę tygodni, aby oko mogło się cieszyć barwnymi dywanami kwiatów na łąkach Przednich Koperszadów .
W lipcu czekam na dogodny moment, aby wrócić do ulubionego procederu biwakowania w kolebach. Przed dziesięcioma laty dopisałem do swojej listy tatrzańskich standardów biwakowanie w Ciemnosmreczyńskiej Kolebie. Nad przesmykiem łączącym dwa piękne, Ciemnosmreczyńskie Stawy leży ogromna wanta wielkości góralskiej chałupy. Od strony zachodniej wanta ta tworzy pochyły okap, jako tako chroniący wraz z kamiennym murkiem od deszczu. Najbliższy szlak turystyczny kończy się na początku dolnego ze stawów, perci już dawno zarosły i wtopiły się w teren – od późnego popołudnia w zasięgu wzroku nie widzi się człowieka, w otoczeniu koleby pojawia się nie więcej, jak kilkanaście, ściśle dobranych osób rocznie.
Rano wsiadam do busa w Podsarniu, jadę do Nowego Targu, gdzie się przesiadam. Jeszcze jedna przesiadka czeka mnie w Zakopanem. Wreszcie Palenica Białczańska i schronisko w Roztoce, gdzie zatrzymuję się na nocleg. Droga do Morskiego Oka w remoncie, więc tłum wali przez Roztokę, park łaskawie otworzył dla turystów drogę jezdną do schroniska.. Gospodarze się zmienili, ale z nowymi szybko nawiązuję kontakt, ze starej, roztoczańskiej gwardii ni żywej duszy. Następnego dnia rano rozpoczynam podejście – asfaltem do MOka, ceprostradą do Doliny za Mnichem. Na gościńcu pracuje ciężki sprzęt, remont w pełni, mimo wczesnej pory gęstnieje też tłum turystów. Stare, górskie grzechy trzeba odpokutować, coś w kręgosłupie z lekka uciska na rdzeń, zaczynam kuleć na prawą nogę. Nie przejmuję się tym zbytnio, wejdę w tzw. teren, rozgimnastykuję kręgosłup i przejdzie. Na ceprostradzie dla odmiany dokucza mi upał, przed którym trudno uciec, bo prawie piętnastokilogramowy plecak opóźnia tempo marszu tym bardziej, iż brak mi tatrzańskiego treningu. Ale gdy w Dolinie za Mnichem opuszczam znakowaną ścieżkę kierując się popod Mnicha jest już dobrze, upał osłabł, mięśnie się rozgrzały, wycieczkowicze zostali na szlaku. Stosując terminologię wojskową moim zadaniem bliższym jest dotarcie na Zadnią Galerię Cubryńską, zadaniem dalszym jest osiągnięcie Ciemnosmreczyńskiej Koleby, leżącej oczywiście po drugiej stronie grani.
Na Zadnią Galerię docieram późnym popołudniem, śniegu na niej jeszcze sporo, Zadni Stawek głęboko pod śniegiem i lodem, ale jest na niej już bardzo ciepło i przytulnie, choć zwykle to jedno z najzimniejszych miejsc w otoczeniu Morskiego Oka. Jest tak miło, iż szukam pretekstu, aby nie iść dalej tego dnia. Zmęczony jestem, to fakt, ale nie na tyle, aby nie dojść w rozsądnym czasie do koleby. Nagle przypominam sobie, iż jestem tu po raz setny i jeszcze tu nie biwakowałem, OK., śpię na Galerii. Wyciągam z plecaka wiktuały, menażkę, palnik, pojemnik z butanem. Zaczynam popołudniową sjestę, kontempluję krajobraz, skaczę po maliniakach czyli wantach. Po pewnym czasie od południowego zachodu nadciągają nad główną grań Tatr potężne cumulusy, robi się ciekawie. Odległy pomruk przypomina mi, iż niezbyt zdrowo byłoby spać absolutnie sub Iove, należałoby poszukać jakiejś osłony przed ewentualną nawałnicą. Mały kłopot, koleba nieopodal stawku wypełniona szczelnie śniegiem, druga koleba dobrze chroni przed wiatrem, gorzej przed deszczem, a w razie burzy może być nawet niebezpieczną ze względu na swoje ukształtowanie i położenie. Wchodzę trochę wyżej i prowadzę obserwację okrężną w poszukiwaniu czarnej dziury, ale nie w sensie astrofizycznym. W końcu coś takiego dostrzegam, trzeba to jeszcze sprawdzić. W porządku, czarna dziura okazuje się wylotem ciasnej, jednoosobowej koleby. Wejście dość akrobatyczne, usiąść się w niej nie da, lecz sklepienie utworzone przez jednolitą, granitową płytę sprawia solidne wrażenie – nie powinna zaciekać podczas deszczu.
Wieczorem, po kolacji zaczynam przygotowania do biwaku – już niedługo zapadnie zmrok. Procedura jest dość skomplikowana. Wsunąć materacyk do płachty biwakowej i wepchnąć całość do koleby. Rozwinąć śpiwór, rozpiąć częściowo jego suwak i włożyć do płachty. Plecak umieścić z boku, w nocy posłuży za poduszkę. Obok położyć parasol, aby w czasie ulewy łatwo go było rozłożyć i zasłonić nim od wewnątrz otwór wejściowy koleby, by chronił przed rozbryzgami wody. Ubrać się w kurtkę i spodnie z goretexu, bo ubranie się w coś w miarę wodoodpornego w kolebie nie będzie możliwe ze względu na ciasnotę. Stojąc przed kolebą zdjąć buty, włożyć je do worka foliowego i umieścić w kolebie. Chwycić jedną ręką za krawędź okapu koleby i podpierając się drugą ręką wsunąć się nogami do śpiwora i koleby zarazem. Przesunąć plecak pod głowę, zasunąć suwak śpiwora. Zapamiętać, aby po przebudzeniu nie próbować usiąść, bo kask został w Podsarniu, a powała koleby tuż tuż nad głową.
Nad ranem wyrywa mnie brutalnie z objęć Morfeusza jakiś łoskot, w pierwszej chwili wydaje mi się, iż nadciąga burza. Po chwili sytuacja się wyjaśnia, to potężne uderzenia wiatru, wzmacniane przez amfiteatr ścian nad Galerią. Postanawiam obejrzeć wschód słońca, wysuwam się ze śpiwora i płachty, trochę gimnastyki i stoję w skarpetach na głazach przed kolebą. Nakładam buty i ruszam w stronę wschodniego skraja Galerii, pierwsze parę kroków po skale, dalej po śniegu. Po paru minutach pomarańczowy krążek zaczyna się wysuwać zza grani Tatr Bielskich, nie będę tego opisywał, aby słowami nie sprofanować piękna tej chwili.
Półtorej godziny później podchodzę już w kierunku Przełączki pod Zadnim Mnichem. Po raz pierwszy przejdę przez nią nie popełniając przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch, a to wszystko dzięki układowi z Schengen. Uśmiecham się do siebie, gdy pierwszy raz przez nią przechodziłem byłem cztery razy młodszy, niż dziś, a niosłem plecak tyle samo lżejszy, co teraz. Powinno być chyba odwrotnie. Śnieg w stromym żlebie po drugiej stronie grani długo leżał, trzeba iść bardzo ostrożnie, aby nie stracić równowagi na mało stabilnym podłożu, niespiesznie schodzę w dół, mam dużo czasu. W kolebie brak śladów ludzkiej ingerencji, bardzo rzadko ktoś tu biwakuje, a jeśli już, to dba o to, aby nie pozostawić po sobie śladów. Posiłek kawa, papieros, bo fajki ze sobą nie zabrałem. Próba łączności telefonicznej z Alą, niestety nieudana. Łażę w zygzak po dolinie, wszędzie brak sygnału. Licho nas podkusiło, wymienić telefony na nowocześniejsze, stare, o całe niebo prymitywniejsze, miały jednak większą czułość i zapewniały łączność z tej doliny. Dobrze, że dzisiaj rano, jeszcze z Galerii ostrzegłem Alę, iż po przekroczeniu grani mogą być kłopoty z łącznością. Dzień jest słoneczny, krajobrazy piękne, ale na niebie dzieją się rzeczy niepokojące, wypiętrzają się gigantyczne chmury, zanosi się na gwałtowne załamanie pogody pod wieczór. Postanawiam podwyższyć murek osłaniający kolebę, uzupełniam zapas wody z jeziora, wcześniej niż zwykle przygotowuję posłanie.
Za kwadrans ósma w kolebę uderza z najbardziej niekorzystnej strony coś na kształt fali uderzeniowej, strugi deszczu, niesione porywami wiatru przelatują praktycznie poziomo nad murkiem i odbijając się od okapu spadają wprost na mnie. Szczeliny w okapie zamieniają się po paru minutach w kurki wodne, jeszcze chwila i dnem koleby płynie potoczek – wszystko to przy kanonadzie wyładowań atmosferycznych. Gdyby nie płachta biwakowa byłbym już całkowicie przemoczonym. Cała ta zabawa trwa od dwóch do trzech godzin, ale deszcz leje nadal. Gdzieś po piątej rano następuje krótka, nieuzasadniona przerwa w pracy czyli strajk w PRL-u, pardon, przerwa w deszczu, którą skwapliwie wykorzystuję na spakowanie się i opuszczenie koleby. Chwilę później ulewa wraca z taką samą, jak poprzednio siłą. Wybieram najkrótszą drogę powrotu do Roztoki, przez Wrota Chałubińskiego. Perć w dolinie już zaniknęła, nigdy od tej strony nie szedłem na Wrota, muszę uważać, aby we mgle i deszczu nie utrudnić sobie drogi na grań. Nie do końca mi się to udaje, bo niby droga bez trudności, a forsuję jakieś miejsca o dwa stopnie trudniejsze. Na przełęczy i w Dolinie za Mnichem ni żywego ducha, ale w telefonie komórkowym pojawia się sygnał, bardzo dobrze, bo Ala już od przeszło doby nie miała wieści ode mnie. W schronisku nad Morskim Okiem bardzo pustawo, mało kto ma ochotę na spacer w taką pogodę. Zostawiam plecak na werandzie i tak, jak stoję idę w stronę drzwi do kuchni, gdzie zamawia się posiłki. Ostatecznie śniadania dziś nie jadłem, a od momentu opuszczenia koleby minęły już cztery godziny. Posiłki wydaje (i bufet obsługuje) ta sama, od lat, pani – znamy się świetnie z widzenia: Dzień dobry Pani. Parówki poproszę, i piwo! Pani spogląda na mnie, lśniącą od wody kurtkę i domyśla się bezbłędnie, iż nie przyszedłem ani z dołu ani ze Słowacji przez Rysy, bo za wczesna pora i odpowiada: Grzane? Odpowiadam natychmiast: Bardzo proszę. I dodaję: Wie Pani, koleba w której już pięć razy spadłem, dzisiejszej nocy pierwszy raz przeciekła. Pani odpowiada: Tak też sobie pomyślałam.
- 3
3 komentarze
Rekomendowane komentarze