Jaworowa - część II.
Jaworowa – część II.
Zwijam namiot, pakuję plecak i ruszam dalej. Blisko podstawy progu, jakim podcięte jest następne piętro doliny zatrzymuję się na dłużej. Powodem jest stado kozic, które wykorzystując nieobecność turystów o tak wczesnej porze pasie się w pobliżu ścieżki, siadam na kamieniu, zapalam fajkę i na zmianę przypatruję się to kozicom, to ścianom Jaworowego Muru dobrze podświetlonym porannym słońcem. Stara jak taternictwo rozrywka intelektualna, wybieranie w myśli różnych sposobów przejścia tych urwisk.
Medytacje te przerywa pojawienie się kilku pojedynczych sylwetek na ścieżce, kozice ruszają ku podnóżom skalnych ścian, a ja kontynuuję marsz ku Sobkowej Równi, przedostatniemu piętru Doliny Jaworowej. Jeszcze raz sprawdza się moje powiedzenie, iż tak wrosłem w tatrzański krajobraz, iż zaakceptowały mnie nawet kozice. Dolinę Jaworową poznaliśmy z Alą stosunkowo późno, bo latem 1971 roku, wcześniej nie pociągał nas zbytnio Jaworowy Mur, bo i podejście długie, i skała bardzo krucha. Gdy kończyło się nasze wspólne, siódme tatrzańskie lato postanowiliśmy opuścić na trzy dni taborisko w rejonie Morskiego Oka i zafundować sobie turystyczną wycieczkę. Do plecaków powędrowało trochę żywności, palnik, menażka, brezentowa płachta i mój puchowy komplet biwakowy, na który składała się kurtka oraz noga słonia w postaci krótkiego śpiwora. Z racji dzielącej nas różnicy wzrostu noga słonia miała posłużyć Ali za pełnowymiarowy śpiwór, mnie w zupełności wystarczała zaś kurtka, karimatek jeszcze nie było, a materace pneumatyczne były w owym czasie zbyt ciężkie, aby brać je na krótki wypad. W dawnych czasach sypiało się na gołej ziemi bądź na trawie, a kolebę wykładało się cetyną czyli gałązkami kosówki. Jak kosówki nie było, bo za wysoko to trzeba się było ułożyć do snu bezpośrednio na skale, nic dziwnego, iż będąc na górskiej emeryturze w sensie nie uprawiania wspinaczki sensu stricto człek co jakiś czas odwiedza reumatologa (ale warto było!).
Pierwszego dnia w spacerowym tempie wędrujemy sobie Białą Wodą, bez pośpiechu gotujemy obiad przy Pięknych Kamieniach, godnych swojej nazwy. Piękne Kamienie to dwie ogromne wanty leżące w korycie Białej Wody, które napotykamy tuż po przekroczeniu Rówienkowego Potoku. Zmrok dopada nas nad Litworowym Stawem, gdzie w towarzystwie pewnej starszej pani i jej dwóch córek spędzamy noc w Litworowej Kolebie. Śniadanie jemy nad stawem, potem Polski Grzebień, Dolina Wielicka, Siodełko i Magistrala Turystyczna, bo kierujemy się do Doliny Małej Zimnej Wody i Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Gdy kończy się światło dzienne schodzimy z magistrali odchodząc od niej na kilkadziesiąt metrów i układamy się do snu w lesie pod rozłożystym smrekiem. Budzi nas rano ciekawska wiewiórka kołysząca się na gałęzi tuż nad nami. Zwijamy się szybko, bo rano okazało się, iż spaliśmy w widłach ścieżki biegnącej tu zakosami, jeszcze kilkanaście metrów podejścia w ciemności, a biwakowalibyśmy na ścieżce.
Pod Terinką dopada nas gwałtowne załamanie pogody, istna ściana wody wali się w dolinę, a mimo to góry spowija gęsta mgła, w której podchodzimy na Lodową Przełęcz. Jeszcze sporo nas od niej dzieli, a Ala wypowiada słowa, które po latach będę od czasu do czasu słyszał w górach z ust Magdy: Muszę coś zjeść, bo inaczej dalej nie pójdę! Znajdujemy jakieś pół metra kwadratowego płaskiego terenu i pod marną osłoną jakiegoś głazu podgrzewamy w menażce konserwę. Nagle do naszych uszów dociera złowieszczy hurkot, nie mamy wątpliwości, gdzieś blisko we mgle rozpędza się całkiem spora, tak na ucho, lawinka kamienna. Widzimy w tej mgle góra na piętnaście metrów, to za mało, aby móc salwować się w razie czego ucieczką, pozostaje jedynie zabawa w trafi nie trafi – nie trafiła, poszła bokiem na tyle, że nic nie zauważyliśmy.
Po przekroczeniu przełęczy schodzenie Jaworową dłuży nam się niemiłosiernie, jesteśmy namoczeni wodą jak pranie dobrej gospodyni w balii, perć przypomina bardziej potok, niż turystyczną ścieżkę, ilość przekraczanych potoków jest imponująca – łatwo odróżnić te okresowe od stałych, te ostatnie forsować jest trudno. Późnym wieczorem pukamy do drzwi leśniczówki na Gałajdówce vel Polanie pod Muraniem w nadziei, iż dadzą nam jakiś kąt pod dachem. Nic z tego, leśniczego nie ma, a leśniczyna boi się nas wpuścić do leśniczówki. Inna sprawa, iż jest rok 1971, od niesławnej pamięci anschlussu Czechosłowacji upłynęły zaledwie trzy lata. Idziemy dalej, już po ciemku licząc po trosze, iż jakiś kierowca podrzuci nas przynajmniej z Javoriny na Łysą Polanę. Niestety, po raz wtóry okazuje się, iż nadzieja to matka głupich. Na przejściu granicznym nowy kłopot, za chwilę ucieknie nam ostatni autobus jadący z Morskiego Oka do Zakopanego, a celnicy gdzieś się zawieruszyli, wopiści nie chcą nas bez nich przepuścić na drugą stronę granicy. Ala grozi, iż jak nas nie przepuszczą to będą musieli nas przenocować – to skutkuje. Dobiegamy do autobusu w ostatniej chwili i jeszcze przed północą zakopujemy się głęboko w siano na strychu starej, góralskiej chałupy u pani Katarzyny Walczak na Skibówkach.
Wtręt historyczny dla młodych czytelników. Wiosna 1968 roku, nazwana później Praską Wiosną. Czechosłowacja się liberalizuje, co budzi niekłamaną wściekłość Moskwy i poważne zaniepokojenie rodzimych satrapów w tzw. demoludach czyli satelickich pseudopaństwach wchodzących w skład Układu Warszawskiego. W nocy z 20 na 21 sierpnia ponad pół miliona żołnierzy tego układu wspieranych przez siedem i pół tysiąca czołgów rusza na Czechosłowację w obronie sowieckiej wersji komunizmu, w tym 2 Armia Ludowego Wojska Polskiego stworzona na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego. Jej dowódca, generał Florian Siwicki uważa, iż siły wydzielone z okręgu są zbyt szczupłe, prosi więc swego przełożonego, ministra obrony narodowej w osobie generała Jaruzelskiego o wsparcie i je otrzymuje. Podobno nasz polski wkład w tę operację o kryptonimie Dunaj to ponad 24 tysiące żołnierzy, 647 czołgów, 566 transporterów opancerzonych, 450 dział, prawie pięć tysięcy samochodów i wsparcie 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno – Desantowej. A niejaki Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, który służył w tej jednostce nomen omen w latach 1981 – 83 obnosi się z odznaką spadochroniarza w klapie marynarki, co dobitnie świadczy o jego głupocie i kompletnym bezhołowiu w związku, co z niemałą przykrością stwierdzam, jako działacz Solidarności w latach 1980 – 2006. Upłyną zaledwie dwa lata, a Ludowe Wojsko Polskie pod światłym kierownictwem Jaruzela otworzy ogień z broni maszynowej do bezbronnych robotników idących do pracy, tak na wszelki wypadek. Żeby było śmieszniej, Siwicki w grudniu 1981 roku stanie obok Jaruzelskiego na czele WRONY czyli Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która nawet według komunistycznego prawa dokona wojskowego zamachu stanu. Za wierność Moskwie i rodzimym komunistom Siwicki zostanie sowicie wynagrodzony: zostaje członkiem Politbiura czyli członkiem najwyższego gremium partyjnego, a od 1983 roku aż po rok 1990 będzie ministrem obrony narodowej. Teraz obaj biedaczkowie nie mogą zostać osądzeni choćby w sensie moralnym, bo są zbyt chorzy. Strach pomyśleć, co by było, gdyby tacy sami specjaliści od prawa zasiadali w trybunale norymberskim, jednak najlogiczniej rozwiązali te kwestię Rumuni, szybko i sprawnie. Tu wspomnę narodowego wiersza: a gwałt niech się gwałtem odciska. Ale zostawmy smutne dzieje w spokoju, jest rok 2011, Czechosłowacji nie ma już na mapie Europy, Polska i Słowacja są w Unii Europejskiej, czas zapomnieć o dawnych urazach.
Podejście na Sobkową Rówień to seria stromych stopni, słońce jest już wysoko, upał dopada wszystkich na ścieżce, ci, co podchodzą z Jaworzyny są już zmęczeni, mnie zaczyna dokuczać ciężkawy plecak i brak wcześniejszego treningu. O poranku myślałem sobie, iż na skraju Równi uzupełnię zapas wody, zdeponuję na ostatnim piętrze czyli Michałkowej Równi co cięższe rzeczy, wejdę gdzieś wyżej, choćby na Jaworową Przełęcz, a potem wrócę do depozytu i zabiwakuję. Niestety, spotyka mnie zawód, lipcowe ulewy rozmyły i wymyły śniegi w Sobkowym Żlebie, ostatnia woda jest w Żabim Stawie Jaworowym leżącym sporo niżej od Sobkowej Równi. Upał gęstnieje coraz bardziej, tracę ochotę na biwakowanie gdzieś wyżej bez wody pod dostatkiem tuż pod bokiem. Schodzę kawałek ze ścieżki, wypakowuję część rzeczy z plecaka i chowam pod kamień – mam zamiar powłóczyć się po tym piętrze doliny w poszukiwaniu miejsc dogodnych do biwakowania w następnych latach. Po dłuższych peregrynacjach wracam po rzeczy, schodzę nad staw i rozbijam namiot w uroczym miejscu. Namiot jest w barwie ochronnej, nie na darmo kupują go fotografowie przyrody, trzeba by się dobrze rozglądać po dolinie, aby dostrzec go pod wieczór. Rozstawianie namiotu w takim terenie to specyficzna czynność, tzw. śledzie czy szpilki na nic się nie przydają w przeciwieństwie do pętelek z cienkiego, ale i mocnego repsznurka zarzucanych na co pewniejsze kamienie czy raczej niewielkie bloki skalne. To ważna czynność, jeśliby zaskoczyłby mnie w nocy halny o takiej sile, jak przed paru laty to wraz z niedbale zabezpieczonym namiotem znalazłbym się zapewne ze sto metrów niżej nieźle poobijany, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
Jestem na wysokości prawie 1900 metrów, o zmierzchu robi się tu raczej chłodno – układam się zatem w śpiworze nie zamykając jeszcze namiotu. Wtedy na krawędzi Sobkowej Równi pojawia się to samo stado kozic, które obserwowałem o poranku. Patrząc, jak wędruje to stado zaskakująco późno, bo po wielu latach chodzenia po Tatrach dociera do mnie jeszcze jeden szczegół z idealnego wręcz przystosowania kozic do warunków panujących w górach. Otóż kozice mają na czole poniżej rogów białe plamy, takie same plamy maja na zadkach. Gdy światła w dolinie jest już naprawdę mało przestaję widzieć sylwetki kozic, ale owe białe plamy dostrzegam jeszcze całkiem wyraźnie. Stado kozic przemieszcza się na większe odległości zazwyczaj w szyku torowym, dorosłe kozice bacznie zwracają uwagę na to, aby najmłodsi członkowie stada nie wyłamywali się z szyku, nie pozostawali w tyle ani nie wyprzedzali kozicy idącej na czele – białe plamy bardzo im to ułatwiają.
Kolejny poranek znowu jest bardzo piękny, powierzchnia stawu iskrzy się w słońcu, zielona trawa kontrastuje ostro z wielkimi stożkami piargów, a wprost nad głową sterczy mi ogromna, licząca sobie 450 metrów północna ściana Małego Jaworowego. Ukośnie padające na nią promienie słońca wyodrębniają w niej wyraźnie długą, trawiasto – skalistą półkę biegnącą ukosem ku ponuremu żlebowi. Wędruję w myślach tą półką, nawet dziś, idąc samotnie nie natrafiłbym na niej na miejsca trudne dla mnie. Ale półka ta ostatecznie gubi się w gładkiej ścianie, czego przeszło wiek temu we mgle i deszczu nie mógł dostrzec Klimek Bachleda – dziś ta półka nosi nazwę Klimkowej Ławki, a ów żleb zowie się Klimkowym. Ale o tym za chwilę, bo to dłuższa historia. Widoczność jest świetna, a na dole, nad Spiszem pojawiają się charakterystyczne chmury, to nie wróży nic dobrego, najprawdopodobniej późnym popołudniem lub pod wieczór załamie się pogoda, co najwyżej wytrzyma do jutra. Pora zwijać namiot i ruszać ku dolinom, na ten raz wystarczy.
Na Sobkową Rówień wchodzę prawie jednocześnie z trojgiem Słowaków, podchodzących od Javoriny. Dwudziestoparoletnia, ciemnowłosa Słowaczka próbuje swoich sił w bulderingu, jak się dziś uczenie nazywa wspinaczkę po wielkich wantach, starsi demonstrują jej technikę pokonywania przewieszek zwaną kiedyś techniką wielkiego kroku. Uśmiecham się, bo kiedyś lubiłem zarzucać stopę powyżej własnej głowy na kant przewieszki, co oczywiście dziś oprotestowuje mój kręgosłup, od najstarszego ze Słowaków jestem starszy o przynajmniej lat dwadzieścia. Właśnie ten Słowak wyciąga z plecaka statyw i sporą kamerę, podchodzę do niego i nawiązuję rozmowę na temat fotografii górskiej. Pod koniec mój rozmówca patrząc na mnie z filuternym uśmiechem pyta: Biwakowałeś tam nad stawem, a nie bałeś się niedźwiedzia? Widząc uśmiech na mojej twarzy dodaje: Ja jestem grotołazem ze Spiskiej Beli, niedźwiedzie często spotykam i też się ich nie boję, ale ci z dołu to się ich naprawdę boją!
Aby bez problemów wrócić do Podsarnia busami muszę znaleźć się na Łysej Polanie około godziny dziewiątej rano, a to oznacza, iż powinienem jeszcze jedną noc spędzić w dolinie, najlepiej na Jaworowej Polanie. Schodzę bez pośpiechu, jem obiad nad potokiem w Jaworowym Ogrodzie. Ala uprzedza mnie przez telefon o nadchodzącym froncie burzowym, pierwsze burzowe chmury widzę już nad Spiszem. Nie mam ochoty na ewentualne zwijanie mokrego namiotu wczesnym rankiem i to być może w deszczu – postanawiam zatem wykorzystać domek TANAP-u, położony w lesie tuż obok Jaworowej Polany. Ma on mały ganeczek o wymiarach jak raz pasujących pod mój namiot. Wkrótce po rozstawieniu namiotu spadają pierwsze krople deszczu, słychać też odgłosy wyładowań. Gdy po przejściu burzy deszcz przestaje padać dostrzegam w zapadającym już zmroku samotną sylwetkę z dużym plecakiem podchodzącą ścieżką w górę doliny – tej nocy Jaworowy Ogród będzie gościł nie tylko zwierzęta.
Na zdjęciach nasze niegdysiejsze namioty – Stare Szałasiska 1967 i Rąbaniska 1968. A także przygotowania do obiadu przy Pięknych Kamieniach i poranek po biwaku w Litworowej Kolebie.
- 4
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia