Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    45
  • wyświetleń
    42 698

Górska edukacja przez trzy pokolenia – pierwszy krąg wtajemniczenia. Część IV.


Jerzy L. Głowacki

1 944 wyświetleń

Tak naprawdę to zacząłem się przyzwyczajać do silnych wiatrów już za całkiem młodych lat w górach mojego dzieciństwa, w Karkonoszach. Nietrudno o to było, Śnieżka to najbardziej wietrzny punkt na mapie Polski, a mój wuj mieszkał prawie u wylotu Białego Jaru. Rozległość i płaskość Równi pod Śnieżką i Srebrnej Grani sprawiają, iż wiatr ma się gdzie rozpędzić, kształt kotła Małego Stawu, nad którym położone jest urocze schronisko Samotnia (dziś nazwa jak najbardziej nieadekwatna) sprzyja zawirowaniom powietrza, które znakomicie potrafią utrudnić dostęp od dołu do tego schroniska. Trwający długo i dla Ali, i dla mnie flirt z Karkonoszami zakończyliśmy na początku lat siedemdziesiątych zniesmaczeni chamstwem prezentowanym przez Karkonoską Brygadę Wojsk Ochrony Pogranicza czyli WOP-u (to dla co młodszych czytelników Kroniki). O dziwo było wtedy gorzej, niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to częstym widokiem były patrole WOP-u na stopie wojennej. Wyglądało to tak, pierwszy szedł wojak z pepeszą, a za nim drugi z karabinkiem Mosina w garści, przypominający szpikulec, składany bagnet zazwyczaj postawiony był na sztorc.

Ostatni nasz wspólny wypad w Karkonosze miał miejsce prawie czterdzieści lat temu w okresie Świąt Wielkiej Nocy, co więcej wybraliśmy się tam wtedy właściwie we troje, bo za parę miesięcy miała urodzić się Magda. Wjechaliśmy na Kopę wyciągiem krzesełkowym i dotarliśmy do Strzechy Akademickiej nie mając zarezerwowanych tam noclegów. Ale dziewczyna w recepcji połapała się szybko, iż Ala jest w ciąży i znalazł się dla nas pokój. Jakiś czas potem zaczęło nieźle wiać i sypać śniegiem, warunki stały się trudne, odsłonięte przez wiatr lodowe poletka przeplatały się z zaspami, w których utykało się po biodra. W dniu, w którym wiatr był najsilniejszy wyruszyłem samotnie z zamiarem przejścia przez Srebrną Grań do Słonecznika i dalej przez Polanę oraz Samotnię z powrotem do Strzechy. W pewnej odległości od szlaku biegnącego granią wzdłuż granicy skręciłem łukiem w prawo, aby skrócić sobie drogę. Kątem oka zauważyłem wojaka z kałasznikowem, który puścił się na owym szlaku w pościg za mną czyli domniemanym uciekinierem z peerelowskiego raju, szpiegiem, dywersantem, pasożytem społecznym (niepotrzebne skreślić!). Idąc dalej ku Srebrnej Grani dyskretnie obserwowałem owego wojaka tak miarkując krok, aby go przypadkiem nie zgubić za wcześnie: Wpadł w zaspę i się kopie, już się wykopał i biegnie po twardym, teraz nieźle dmuchnęło – leży osobno i on i kałach, zbiera się, otrzepuje siebie i karabinek stojąc wyprostowanym, znowu dmuchnęło i leży powtórnie, wieje słabiej, wojak się rozpędza, wpadł w zaspę, rzuciło go na pysk. Klęczy, szuka w śniegu czapki itd.

Doszedłem do Słonecznika i pod jego osłoną zapaliłem fajkę. Po paru minutach pojawił się w polu widzenia zziajany, czerwony na gębie, polukrowany śniegiem dzielny obrońca ojczyzny – Dokumenty! warknął groźnie. Podałem, głupia sprawa, dokumenty w porządku, zatrudnienie jest i to w uniwersytecie. – Obywatelu, dlaczegoście się nie zatrzymali na wezwanie? Zadziałał automat, przełączam się na koszarowy glos oficerski:  – Kapralu, stańcie pięć metrów ode mnie i porozmawiajmy. – No tak, macie rację, nic nie słychać, możecie  iść!

Powróćmy do lata 1961. Rano nad Czerwonymi Wierchami formuje się charakterystyczny wał chmur, nadchodzi halny. Postanawiam zmierzyć się z halnym na Giewoncie i Czerwonych Wierchach. Pod kopułę szczytową Giewontu dochodzę bez problemów, do końca łańcucha na niej też, gorzej z dotarciem pod sam krzyż. Usiłuję dopatrzeć się w podmuchach halnego jakiejś prawidłowości, wydaje mi się, iż ją znalazłem – skaczę w stronę krzyża, gdy wiatr nieco cichnie i wtedy jakaś potężna łapa z niedźwiedzią siłą wali mnie w plecy, ułamek sekundy i wiszę rozkrzyżowany na stalowej kratownicy. Z wierzchołka już nie schodzę, ale czołgam się po skałach wczepiając palce z całej siły w nierówności. Na Czerwonych Wierchach idąc pod wiatr zaliczam niezliczoną liczbę upadków według następującego scenariusza: układam się w strugach wiatru prawie w nim leżąc, podmuch gwałtownie urywa się i pozbawiony podparcia robię efektowne padnij, podnoszę się, a wówczas następny podmuch rzuca mnie na plecy – wbrew pozorom traktuję to, jako świetną zabawę. Za czas jakiś idę podczas halnego dla odmiany na Wołowiec przez Rakoń. Na dole wiatr jest ciepły, więc ściągam koszulę, ale wyżej  robi mi się zimno, wyszukuję zatem dogodne zaklęśnięcie terenu, klękam i usiłuję wciągnąć przez głowę brezentowy skafander. Gdy głowę i ramiona mam zamotane w targany na wietrze brezent silniejsze uderzenie wiatru kładzie mnie na plecy i toczy po trawie tak długo, dopóki nie wpadam do jednego z występujących tam rowów tektonicznych.

W latach późniejszych nieraz ruszam specjalnie podczas halnego w góry, ale już nie sam, a razem z Alą, bo ona również polubiła zabawy z wiatrem. W Podsarniu nadal lubimy wiatr, a wieje tu często, czasami nawet silnie. Przed oknem naszej sypialni wiszą drewniane kołatki, miło nam się zasypia przy ich kołataniu. Przy prawdziwym wietrze orawskim odzywają się również owcze zbyrkadełka  tamże wiszące. Przed domem wiszą też dwie piłeczki na nitkach będące najprostszymi wiatromierzami, wystarczy ocenić kąt wychylenia nitek, aby potem z wykresu odczytać prędkość wiatru. Dlaczego dwie, bo każda z nich jest przewidziana do różnego zakresu prędkości.

Ostatnia eskapada kończąca tatrzańskie lato 1961 – Żółta Turnia w otoczeniu Hali Gąsienicowej. Szczyt mało efektowny, ale miły, bo łatwo tam o samotność, a i położenie ciekawe. Żółta Turnia tak jak Kominy Tylkowe jest centralną lożą w tatrzańskim teatrze – zapewnia wgląd w całe otoczenie Hali. Tam dopada mnie gwałtowne załamanie pogody, tak niewiele czasu potrzeba, aby napromieniony słońcem przed chwilą trawiasto-skalisty stok utonął w gęstej mgle, trawy pokryte lodową krupą nabrały zgoła nieprzyjemnej śliskości, a dłonie… Do licha, końców palców już nie czuję, podeszwy solidnych wibramów ślizgają się beznadziejnie, schodząc w dół nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie schodzę. Od tej wyrypy nigdy, nawet w największy upał nie wyszedłem w góry bez rękawiczek. Tak się zamknął pierwszy krąg wtajemniczenia.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...