Górska edukacja przez trzy pokolenia – pierwszy krąg wtajemniczenia. Część III.
Osobnym tematem jest halny, gdy jest zimno odbiera nam on zaskakująco dużo energii i sił, w terenie eksponowanym stwarza całkiem realne zagrożenie. Jedna z samotnych eskapad w lecie 1961 roku. Kuźnice, Hala Gąsienicowa, Kozia Przełęcz i Pięć Stawów, potem Gładka Przełęcz i Grań Liptowskich Murów od Gładkiego Wierchu po Wrota Chałubińskiego. Na grani hula wiatr, wędrówka samym ostrzem grani staje się zbyt ryzykowna. Est modus in rebus, sunt certi definique fines… jest miara we wszystkim i są określone granice – za Gładkim Wierchem zaczynam się przemykać półeczkami popod granią od północnej strony, strugi wiatru świszczą mi wysoko nad głową. Na jednej z szerszych półek napotykam na stado baranów, leżą przytulone do siebie wciskając się zadkami w skałę – ostrożnie mijam je krawędzią półki.
W tamtych czasach owce pasły się niżej, bo na noc spędzano je do koszaru położonego w pobliżu szałasu, a barany wypędzano na całe lato wyżej, często w miejsca trudno dostępne i tylko co pewien czas jeden z juhasów donosił im bryły kamiennej soli do lizania. W okolicy najniższego siodła w grani czyli Czarnej Przełęczy wiatr nagle ucicha, na Szpiglasowym Wierchu jestem już we mgle. Odcinek grani od Szpiglasowego po Wrota stał się popularnym dopiero w latach siedemdziesiątych, tam, gdzie najdogodniejsza droga wiodła nie po litej skale lecz po upłazkach powstały odcinki naturalnej perci i orientacja stała się łatwiejszą. Nic dziwnego, iż we mgle popełniam błąd schodząc na początku zbyt nisko na stronę Ciemnosmreczyńskich Stawów i nie trafiam we właściwy trawers doprowadzający z powrotem na ostrze grani. Gdy odkrywam swój błąd nie bardzo mam ochotę na cofanie się po własnych śladach, postanawiam rozpocząć trawers tam, dokąd doszedłem, w nagrodę spotyka mnie miła niespodzianka. Idąc po gzymsie tnącym poziomo gładkie, dość połogie płyty dostrzegam w odległości kilkunastu metrów świstaka stojącego słupka na małej platforemce dzielącej gzyms na dwie połowy. Świstak ciekawie mnie obserwuje, nie wygląda na zaniepokojonego, ale na wszelki wypadek chowa się pod kamień, gdy odległość między nami zmniejsza się do mniej więcej pięciu metrów, wyłazi spod kamienia i znowu staje słupka po minięciu przeze mnie platformy. Z końca gzymsu startuję wprost do góry żeberkiem i wkrótce jestem już na grani. Granią schodzę na Wrota Chałubińskiego, zbiegam szybko do Dolinki za Mnichem i przez Szpiglasową Przełęcz docieram do schroniska w Pięciu Stawach, w którym gazduje niezapomniana Marysia Krzeptowska. Następnego dnia wracam na Skibówki przez Zawrat i Halę Gąsienicową.
Szczególnie zabawne bywają przygody z halnym i liną. Cztery lata później w dwa zespoły włóczymy się po grani Żabiego. Na śmiesznych turniczkach zwanych Owczymi coś nagle pęta mi nogi – rzut oka wstecz wyjaśnia sprawę, nagły i silny podmuch halnego owinął mi wokół nóg „sznurowadło”, podwójnie złożoną zjazdówkę rodem z Bielskiej Fabryki Lin i Pasów, cienką, lekką i niezwykle ochoczo pętlącą się w skale. Ala stojąca kilkanaście metrów niżej ma niezłą zabawę obserwując, jak wyłażę na łapach na szczyt turniczki mając skrępowane nogi.
Mija jeszcze więcej lat, Magda ma już lat szesnaście, zaczynamy zejście z Zadniego Mnicha w podmuchach halnego. Magda i Andrzej A. są już pod dolnym uskokiem grani, ja prawie czterdzieści metrów wyżej, bo schodzę jako ostatni, zero przelotów, bo związaliśmy się liną głównie ze względu na Magdę. Nagle czuję, jak jakaś całkiem sieroznaja siła ciągnie mnie w bok usiłując oderwać od skały. Spoglądam w bok i widzę, jak lina układa się szerokim łukiem w powietrzu, a nie jest to już leciutkie „sznurowadło”, to bielski podciąg o średnicy dziesięciu milimetrów i ponad dwukilogramowej wadze czterdziestometrowego odcinka.
Znowu mijają lata, jest sierpień 2003 roku. Późnym wieczorem docieram na Michałkową Rówień, najwyższe piętro (2100 mnpm) Doliny Jaworowej, jest pogodnie, noc zamierzam spędzić sub Iove. Już w półmroku dostrzegam w miarę równy prostokąt trawy obramowany mniej więcej trzydziestocentymetrowej wysokości murkiem z kamieni, to dogodne miejsce na biwak. Do płachty biwakowej wędruje materacyk i śpiwór, plecak oparty o pochyłą wantę będzie służył za poduszkę. Jeszcze ostatnia herbata i fajka, szybko zasypiam patrząc prosto w gwiazdy.
Tuż po północy budzi mnie wielka tatrzańska orkiestra symfoniczna i koncert na Ostry Szczyt i Jaworową Grań, nadciągnął halny. Koncert jest fantastyczny, trwa całą noc i nie ucicha o poranku. Gdy robi się widno widok górnego piętra jest futurystyczny – w powietrzu latają różne śmieci, pozostawione w dolinie przez pseudoturystów, szczególnie efektownie żeglują większe i mniejsze torebki foliowe, kolorowe reklamówki itd. Pomny starej zasadzie – nigdy nie ustawiaj namiotu wejściem na południe, bo stamtąd wieje halny otwór płachty skierowałem wczoraj od razu na północ, płachta jest dwuosobowa, a zatem mogę do niej wsunąć i plecak. Murek również nieco chroni, mogę spokojnie sobie poleżeć i zastanowić się, co dalej. Próbuję ocenić szanse przejścia przez Przełęcz Jaworową do Doliny Staroleśnej, szkopuł w tym, iż droga na przełęcz wiedzie wąskim miejscami zachodzikiem podciętym pionową ścianą skalną, jeśli wiatr zrzuci mnie z niego to nie będę miał najmniejszej szansy. Rozważania te przerywa donośny łoskot, który przebija się bez trudu przez wycie wiatru, to wiatr wyważył blok na grani i przez zachodzik przelatuje mała, ale gustowna lawinka kamienna. Dalszą dyskusję na ten temat uznałem za bezprzedmiotową. Trza się brać dołu! Łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
Pod osłoną płachty zwijam śpiwór i pakuję plecak, potem jedną ręką trzymam plecak, a drugą upycham do niego płachtę. Klęcząc zakładam plecak, wstaję i ruszam w dół. Halny dmie w plecy, to znacznie gorsze, niż wiatr od czoła, znacznie trudniej jest utrzymać równowagę. Korzystne jest tylko to, iż obrywam drobnymi kamyczkami, podrywanymi przez wiatr nie w twarz, a w kaptur, ramiona i plecak. Następne piętro Jaworowej to Sobkowa Rówień położona jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej, w normalnych warunkach powinienem dotrzeć na nią mniej więcej w kwadrans, dziś przejście tego krótkiego odcinka zabiera mi aż półtorej godziny. Jedyna skuteczna w tych warunkach technika schodzenia przypomina, wypisz wymaluj, sposób poruszania się żołnierza na polu walki pod ogniem karabinu maszynowego: skulić się za blokiem skalnym, wyczuć moment, gdy kończy się kolejny podmuch wiatru i paroma skokami przypaść za następnym blokiem, jak nie ma bloku to trzeba czołgać się wykorzystując do maksimum zagłębienia terenu. Po przekroczeniu Sobkowego Żlebu schodzi mi się już lepiej, coraz częściej mogę przeistaczać się w gatunek zwany po łacinie homo erectus.
Tam, gdzie kończy się Jaworowy Ogród i po kładce przechodzi się na drugą stronę potoku mogę już odpocząć oraz zjeść śniadanie popijając je herbatą i czerwonym barszczykiem pt. gorący kubek. Dalej sielsko-anielski spacer doliną w dół z podziwianiem pięknych krajobrazów, pełny luz. W Javorinie zachodzę do Bufetu Taja, czapowane czyli prosto z beczki piwo, paprykowane parówki dobrze podpieczone w folii, kieliszek śliwowicy. Trzy kilometry asfaltu do Łysej Polany i czterokilometrowy marsz drogą jezdną do Roztoki. Gdy mijam okno służbowej jadalenki z okna wychylają się dwie roześmiane od ucha do ucha twarze – Marka czyli Gazdy na Roztoce i jego prawej ręki, Jędrka. Z satysfakcją powiadamiają mnie, iż mieli zamiar za pół godziny telefonować do Horskiej Służby z prośbą o zgodę na wjazd samochodem do Jaworowej, dokąd się da i poprowadzenia tam akcji poszukiwawczej, za mną oczywiście. Dla porządku przypominam, iż Marek jest ratownikiem z bardzo długim stażem i grubo ponad setką wypraw, jego ojciec był najdłużej urzędującym po wojnie naczelnikiem TOPR-u, a Jędrek, twardy góral ze Spisza też pod tym względem nie jest od macochy. Wiem, iż zbytnio się o mnie nie martwili, ale tonkij namiot paniał, następnego dnia wieczorową porą stawiam się w jadalence ze słusznej wysokości butelką, wypełnioną przezroczystym płynem i sumiennie ją osuszamy.
Wszystko przez Alę, skłoniła mnie do zabrania ze sobą jej telefonu komórkowego. Rano, o wpół do dziewiątej powiadomiłem ją przez Marka, iż wieje halny i powoli schodzę w dół, po czym schowałem telefon do plecaka i o nim zapomniałem. Różnie można interpretować słowo powoli, do Roztoki doszedłem o wpół do siódmej, fakt faktem, zejście mogłem skrócić o trzy, cztery godziny. Ala próbowała się łączyć się ze mną przez telefon stacjonarny, bez skutku, bo plecak skutecznie tłumił dźwięk dzwonka. Psychologicznie dla Ali ta sytuacja była o tyle trudną, iż właśnie w Jaworowej wydarzyła się najbardziej tajemnicza z tragedii tatrzańskich, znana jako wypadek Kaszniców. Oto jeden ze współczesnych opisów tego wypadku:
Był poniedziałek, 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Téry'ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich przebywała rodzina Kaszniców, składająca się z trzech osób: 46-letniego Kazimierza - wiceprokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żony Zofii oraz ich 12-letniego syna Wacława. Rodzina ta miała wracać do Polski przez Lodową Przełęcz (2372 m), Dolinę Jaworową, Jaworzynę a następnie przez Łysą Polanę. W schronisku poznali przypadkowo grupę czterech polskich taterników. Byli to: Jan Alfred Szczepański, jego brat Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba oraz 21-letni student matematyki U.J. - Ryszard Wasserberger. Również i oni mieli wracać do Polski tą samą drogą co Kasznicowie.
Pogoda tego dnia w Tatrach była fatalna z powodu bardzo silnego wiatru, mgły i deszczu przechodzącego w śnieg. Początkowo nie było mowy o połączeniu obu grup i wspólnym powrocie. Jednak, gdy Kasznica raz po raz wypytywał taterników o różne szczegóły dotyczące drogi, Wasserberger wyraził chęć, aby wszyscy wracali razem. Propozycja ta została oczywiście przez Kaszniców przyjęta. Oni jakby na to czekali.
Po zjedzeniu śniadania, cała siódemka wyruszyła w kierunku Lodowej Przełęczy. Szli jednak wolno. Kasznica ojciec był krótkowidzem. Zacinający deszcz zalewał mu okulary. Co chwilę przystawał, przecierając je i opóźniając w ten sposób marsz całego zespołu. Gdy doszli w pobliże Lodowego Stawku, położonego na wysokości 2157 m, taternicy zawołali na bok Wasserbergera. Powiedzieli mu, że należy wylosować spośród nich jedną osobę, która pójdzie dalej z Kasznicami, a reszta w ten sposób będzie mogła iść szybciej naprzód. Wasserberger oświadczył im, że losowanie jest zbyteczne. Skoro on obiecał Kasznicom, że przeprowadzi ich przez góry, to dotrzyma słowa. To była przecież jego propozycja. Być może nie chciał, aby jego koledzy ponosili konsekwencje tego powolnego marszu. Dał im swój przewodnik po Tatrach w obawie, że rozmoknie w deszczu.
Grupa rozdzieliła się. Szczepańscy z Zarembą poszli szybciej, a Wasserberger dalej dotrzymywał kroku Kasznicom. Taternicy idący na przedzie osiągnęli przełęcz, a później w szybkim tempie pognali w dół. W czasie zejścia zatrzymali się na krótki odpoczynek przy Żabim Stawie Jaworowym, leżącym na wysokości 1886 m. Następnie schodzili dalej Doliną Jaworową i na wieczór dotarli do Zakopanego.
Gdy Kasznicowie z Wasserbergerem doszli na Lodową Przełęcz, uderzyła w nich wichura z gradem. Wasserberger ponaglał do pośpiechu, gdyż byli poważnie opóźnieni. Kiedy zaczęli schodzić, syn Kaszniców zaczął się skarżyć na kłopoty z oddychaniem. Matka, widząc zmęczenie chłopca, wzięła od niego plecak, a Wasserberger wziął go pod rękę i prowadził. Byli coraz niżej. Wydawało się, że najgorsze za nimi, że nic straszniejszego niż wichura na przełęczy nie może ich już spotkać. Mimo to, prawdziwa tragedia miała się dopiero wydarzyć.
Koło godziny 17. zeszli w okolice Żabiego Stawu Jaworowego. Nagle Kazimierz Kasznica usiadł na kamieniu i oznajmił, że nie może iść dalej, że brakuje mu sił. Żonę przeraził jego głos świadczący o skrajnym wyczerpaniu. Zwróciła się do Wasserbergera. Wierzyła, że pomoże. Zdobyła już do niego zaufanie. Wasserberger również jednak ledwo stał na nogach, ale mimo to w dalszym ciągu podtrzymywał chłopca. Powiedział, że pomógłby z całego serca, ale także czuje się źle. Wtedy Kasznicowa wypatrzyła większy głaz i zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, aby osłonić ich przed wiatrem. Dała im po łyku koniaku, a synowi kawałek czekolady. Podeszła do męża. Był niemal nieprzytomny. Z trudem wlała mu do ust łyk koniaku. Usiłowała przeciągnąć go do miejsca, gdzie byli jej syn i Wasserberger, ale nie miała na tyle sił. Wróciła do syna i stwierdziła, że jest nieprzytomny. Wasserberger majacząc, usiłował wstać. Nie reagował na słowa. Gdy podeszła ponownie do męża, ten był już martwy. Syn też nie dawał znaku życia. Wasserberger wstał ostatkiem sił, po czym upadł raniąc się w głowę i łamiąc rękę. Po chwili i on przestał oddychać. Dramat dobiegł końca. W ciągu piętnastu minut zmarły aż trzy osoby. Najdziwniejsze, że nie było widać bezpośredniej przyczyny tego, co się stało. Nieszczęśliwa kobieta nie wiedziała, co ma dalej począć. Żeby się ogrzać wyciągnęła z plecaka Wasserbergera maszynkę spirytusową i koc. Przy ciałach spędziła 37 godzin, czyli do końca poniedziałku, noc, wtorek i następną noc z wtorku na środę. Wreszcie 5 sierpnia zeszła Doliną Jaworową, a następnie przez Jaworzynę dotarła do Łysej Polany. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego - ówczesnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w pobliżu Żabiego Stawu Jaworowego. Zaruski wezwał Straż Ratunkową i na jej czele udał się w kierunku Lodowej Przełęczy.
Ciała transportowano do godzin nocnych. Ekipa ratunkowa przenocowała po drodze w szałasie, a zmarłych położono obok szałasu. Dopiero następnego dnia przewieziono ich do kostnicy w Zakopanem. Lekarze wykonali sekcję zwłok. U wszystkich trzech osób stwierdzono, że zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Jednakże nie można było dociec, co było przyczyną takiego stanu u trzech osób niemal jednocześnie. Ważny jest tutaj fakt, że jedynym świadkiem śmierci tych osób była żona Kasznicy. Zatem należałoby się oprzeć na jej relacji. Mimo tego, można dokonać próby analizy tego co się stało.
Gdyby przyczyną tragedii było jedynie skrajne wyczerpanie, to osoby te umierałyby w większych odstępach miejsca i czasu. Przecież Wasserberger był młodym, zdrowym taternikiem i trudno porównać go z 46-letnim mężczyzną, który raczej nie był w dobrej kondycji. Syn Kaszniców był jeszcze dzieckiem (duża rozpiętość wieku). Czy zatem koniak mógł tak zabójczo podziałać? Przecież Kasznicowa podała go tym osobom "po" wystąpieniu objawów totalnego wyczerpania i rozpoczynającej się agonii. W końcu wypili ponoć jedynie po łyku. Butelki jednak nie odnaleziono, w związku z tym, nie można było sprawdzić czy był tam jedynie koniak. Zaginięcie butelki wydaje się trochę dziwne, gdyż trójka ta zmarła niemalże w jednym miejscu. Czy natomiast mogła wytworzyć się jakaś próżnia w powietrzu, w którą dostała się ta grupa? Szli razem, a nie w jakichś dużych odstępach. Gdyby brakło powietrza tej trójce, to Kasznicowej również. Trudno w to wszystko uwierzyć, także ze względu na fakt, że w grupie w której byli Szczepańscy z Zarembą nikomu nie zdarzyło się wówczas nic podobnego. Czy mogły maczać w tym palce osoby, o których nie wiemy? Wydaje się, że nie jest to wykluczone. W końcu Kasznica był wysoko postawioną osobą. Nie wiadomo czy koniak Kasznicowie kupili, czy może ktoś "podarował" im go w prezencie.
Jeśli chodzi o pomysł rozdzielenia się grupy - co miało miejsce przy Lodowym Stawku - to przy tej pogodzie, jaka byłą wówczas, nie był on najlepszy. Koledzy zostawili Wasserbergera z "niedomagającą" rodziną. Jeśli wyszli ze schroniska razem, to powinni dotrzeć na miejsce całym zespołem. Gdyby nie doszło do podziału grupy, to być może tragedia nie miałaby miejsca. Chociaż nie wiadomo, czy nie byłaby jeszcze większa. Trudno odgadnąć.
Zatem przyczyna śmierci Kasznicy, jego syna i Wasserbergera prawdopodobnie za zawsze pozostanie tajemnicą Tatr.
opracowanie: Mirosław Kłapyta
Zapamiętałem jeszcze jedną teorię na ten temat, można nazwać ją matematyczno-statystyczną. Teorię wystąpienia ostrej choroby wysokogórskiej na tzw. ogonie statystyki. Wyjaśniać bliżej jej nie będę, bo jest tak samo prawdopodobna, jak teoria próżni.
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia