Jak złamałem granicę państwową.
Jak złamałem granicę państwową.
W 1954 roku podczas zjazdu z jednej z igieł grani Pośredniego Mięgusza nad Wyżnią Przełęczą Mięguszowiecką wypada z klucza zjazdowego Adam Milówka – jest ciężko ranny i niestety nie przeżyje tego wypadku. Rozpoczyna się chaotyczna akcja ratunkowa przebiegająca w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych z opadami śniegu włącznie. W akcji tej zginie kolejny wspinacz, Tadeusz Westwalewicz odpadając z blokiem ze ścianki, która dziś nosi jego imię na Drodze po Głazach (lepiej ją omijać górą w banalny sposób)
Z MOka wyrusza z pomocą dwudziestoosobowa grupa taterników pod wodzą Starego Wilka czyli Andrzeja Wilczkowskiego. Nazwiska trzech jej uczestników staną się później głośne: Utracki, Warterasiewicz, Michalski. Gdy staje się jasne, jakie warunki panują na górze Wilczkowski trzynastu taterników odsyła do schroniska, bo mają na stopach trampki, reszta, obuta w wibramy idzie dalej. Ostatecznie wskutek rozwoju wydarzeń i głębokości załamania pogody Wilk podejmuje decyzję o wycofaniu się z Przełęczy pod Chłopkiem do Popradzkiego Stawu. Dalej toczy się już wiadoma procedura, zostają odszupasowani na Łysą Polanę i przekazani Wojskom Ochrony Pogranicza, a następnie przewiezieni na strażnicę na Palenicy Białczańskiej.
Andrzeja Wilczkowskiego przesłuchuje major zadający na okrągło jedno pytanie: dlaczego przekroczyliście granicę? W końcu Wilk nie wytrzymuje i mówi: panie majorze, ja też jestem oficerem Wojska Polskiego i przez całe lata uczono mnie, że dla dowódcy najważniejszy jest człowiek, za którego odpowiada. Podjąłem tę decyzję, bo każda inna mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar. Major odpowiada: dziękuję, możecie iść. Faktem jest, że w czasie opisanej poniżej przygody od szeregu lat też oficerem byłem, co niewątpliwie ułatwiło mi sytuację.
Przez ładnych parę lat szlak na Przełęcz pod Chłopkiem był zamknięty z racji obrywu na ostatnim fragmencie słynnej galeryjki, na przełęczy panowała cisza i spokój, bo dyżurni wopiści nad Czarnym Stawem przepuszczali w stronę Bańdziocha jedynie za okazaniem Karty Taternika. Zamknięcie szlaku było jak najbardziej zasadne, bo pokonanie zdefektowanej galeryjki wymagało rzeczywiście ostrożności, czego najlepszym, choć tragicznym dowodem stały się dwa wypadki śmiertelne, w których zginęli wspinacze, a nie turyści. Osobiście przechodziłem to trefne miejsce szereg razy, ale w stylu, który określałem krótko: jak kot po gorącej blasze.
Pierwszy sezon po otwarciu szlaku, wybieram się na Czarnego Mięgusza, oczywiście przez Przełęcz pod Chłopkiem. Na przełęczy odpoczywa kilkunastu turystów, których lustruję z długoletniego nawyku. Moją uwagę zwracają dwaj cywile, gęby trochę nie takie, a buty lśnią, jakby przed chwilą je pastowali. Ciekaw jestem, czy zareagują, jak ruszę dalej trawersem popod granią po słowackiej stronie. Idę spokojnie i niespieszno, na wszelki wypadek nie oglądam się za siebie. Na wierzchołku siadam wygodnie i dyskretnie patrzę w dół, widzę dwie sylwetki mniej więcej tam, gdzie należy przestać trawersować i brać się w górę ku wierzchołkowi. Zatrzymali się, siedzą, ale nie jestem pewien, czy to ci, którzy wzbudzili moje podejrzenia na przełęczy. Po paru minutach widzę błysk światła tam na dole, chyba się nie pomyliłem, lornetują. W plecaku mam teleskopowo rozkładaną, klasyczną lunetę o sporym powiększeniu, wyciągam ją i mam już pewność, czekają na mnie. Mam do wyboru dwie opcje. Mogę wprawić ich w zakłopotanie schodząc bezpośrednio na galeryjkę z pominięciem przełęczy lub z głupia frant wracać po własnych śladach, decyduję się z prostej ciekawości na to ostatnie.
Spotykamy się na skalnym żeberku, na moje uprzejme Czołem! słyszę groźne i zabawne jednocześnie Obywatelu, obywatel złamał granicę państwową, dokumenty proszę! Odpowiadam Proszę bardzo i wyciągam dowód osobisty, legitymację klubową i kartę taternika. Zaczyna się dość długa rozmowa, przytaczam górskie standardy, prawo zwyczajowe, nie dodając oczywiście, iż pochodzące z krajów demokratycznych. Nie przerywając rozmowy kierujemy się w stronę przełęczy, zgodnie z regulaminem idę w środku naszej trójki, prowadzi dowódca patrolu. Niedługo trzeba czekać, aby zaczęły się kłopoty, prowadzący zatrzymuje się: Jak właściwie tu szliśmy? Następuje zmiana konfiguracji, teraz ja prowadzę, wskazuję stopnie i chwyty, ostrzegam przed ruchomymi blokami skalnymi. Gdy jest całkiem łatwo o złamaniu granicy już nie rozmawiamy, pada natomiast nieoczekiwana prośba: Proszę pana (już nie obywatelu!), nam kazano tu pójść i pilnować granicy, ale nie przeszliśmy żadnego przeszkolenia, nic o tym, co tu jest nie mamy pojęcia, mógłby pan nam coś opowiedzieć? I opowiadam, wskazuję trasy powrotów ze wspinaczek, a wiodą one po słowackiej stronie. Że zgodnie z regułami powrót ze wspinaczki najbezpieczniejszą drogą nie jest przekroczeniem granicy, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo, co innego, gdy ktoś bezpośrednio podchodził na przełęcz i usiłował przejść na drugą stronę schodząc w dolinę. W trakcie tego ekspresowego szkolenia dostrzegamy w odległości około dwustu metrów sześcioosobową grupkę turystów, idących w naszą stronę. Pytam szefa patrolu: Mam ich cofnąć na szlak? Dowódca odpowiada: Lepiej będzie, jak pan to zrobi. Wołam więc: Jesteście członkami PZA?(Polskiego Związku Alpinizmu). Odpowiedź brzmi: Nie. – To proszę wrócić na szlak, bo łamiecie przepisy! Czwórka grzecznie zawraca, ale dwóch mołojców pewnych siebie idzie dalej. Dochodzimy do siebie i zaczyna się dość długa rozmowa, którą przytaczam w telegraficznym skrócie.
- Kto pan jest, że nas zawraca? A panu to wolno?
- Mnie tu wolno, panom nie, proszę wrócić na szlak.
- A pan nawet żadnej legitymacji nam nie pokazał!
- Proszę panów, dopóki nie wyjąłem swojej legitymacji, to my się nie znamy, panowie nie wiedzą, kto ja jestem i możemy się spokojnie rozstać. Ale jak ja wyciągnę legitymację, to sytuacja się zmieni i dalej to już będzie według regulaminu. Naprawdę chcecie kłopotów?
Mołojcy myślą chwilę i zawracają na przełęcz. Podczas trwania tej rozmowy kątem oka widziałem, jak coraz bardziej dowódca patrolu zaciska zęby, gdy owa dwójka oddaliła się poza zasięg niepodniesionego głosu, robi głęboki wydech i mówi: Ale pan ma gadane, a oni szczęście, jeszcze chwila i przez dwie najbliższe noce we własnych łóżkach by nie spali!
- 3
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia