Rodzinne wspinanie – część V. Rok 1965, MOko.
Rodzinne wspinanie – część V. Rok 1965, MOko.
Dzień trzeci. O czym tu dumać na paryskim bruku, pardon, nad Morskim Okiem. Cztery enerdowskie stalowe karabinki, pięć haków z grubszej, giętej blachy, stylonowa, rodem z Bielskiej Fabryki Lin i Pasów zjazdówka fi 6 mm, turystyczne wibramy, gołe łebki nie licząc wełnianych czapeczek i jedna porządna, słowacka czy też czeska lina – ot cały sprzęt na dwie dwójki, bo dołączył do nas Antek, twardy górnik. Po raz trzeci ruszam na Pośredniego Mięgusza, drugi raz spod Chłopka, tym razem związany z Alą, a drugi zespół tworzą Andrzej i Antek. Andrzej waży ponad 100 kg, ja tylko 66 kg tak więc my na zjazdówce, oni na czeskim lanie. Cóż można napisać o tym wejściu – bez historii i emocji jak wiele innych, sprawnie poszło.
Dzień czwarty. Pogoda, jak podczas wielu dni tego lata nieszczególna co narzuca nam Zadniego Mnicha, bo w razie czego komfortowy odwrót i sporo koleb pod bokiem. Aby uatrakcyjnić tę eskapadę po przejściu pierwszej ścianki odbijam na prawo od krawędzi grani na jakieś cztery do pięciu metrów, a wyżej trzymam się ostrza grani. Schodzimy zaś najłatwiejszym wariantem bez zjazdu. Nie wiemy jeszcze z Alą, iż za siedem lat urodzi nam się córka Magda, z którą za lat dwadzieścia i trzy ponownie wejdę na Zadniego Mnicha, upłynie jeszcze parę lat i Magda wróci na Zadniego, ale tym razem północną jego ścianą drogą Orłowskiego (V+).
Dzień piąty. Pogoda stabilniejsza, zatem hajda na Cubrynę i Mięgusza w specyficzny sposób, bo kompania nabrała już doświadczenia. Jak urozmaicić turystyczne wejście bez asekuracji na Cubrynę i Mięgusza? Dla mnie to proste, choć poprzeczka sięgnie tym razem dwójki – purystom przypominam, iż TANAP w swoim regulaminie wspinaczkę jako taką definiuje od trójki wzwyż. Przełączka pod Zadnim Mnichem i obchodzimy uskok zachodniej grani Cubryny po prawej stronie, przemykamy się półeczkami do kruchej rynny i w górę. Z wolna i z ostrożna bo na żywca, drobiazgowo sprawdzam stopnie i chwyty wskazując je reszcie kompanii, aby ktoś katastroficznego błędu nie popełnił, o co wcale nietrudno. Przez Przełaczkę nie raz i nie dwa przechodziłem na zielono łamiąc granicę państwową. Razu pewnego znalazłem tam w linii spadku owej rynny martwą kozicę, dorodną i zdrową, która tam odpadła, choć mistrzynią w tym terenie była. Innym razem słysząc, jak trójkowy zespół wspina się tą rynną starannie się asekurując zboczyłem w lewo i całkiem słusznie, bo po chwili w miejsce, gdzie regulaminowo powinienem podchodzić walnął spory kamień. No cóż, starego wróbla na plewy nie nabierzesz, ale się chłopcy nieźle przestraszyli, że mnie ubili.
Jeszcze innym razem wycofując się z tego uskoku podczas załamania pogody zlazłem z jednej półki na drugą jak kot po gorącej blasze po misternej piramidce want po czym głupio się lekko o nią oparłem dłonią i co najmniej pół tony kamienia poszło z hukiem w żleb ze smrodem siarki. Sama grań to muzyka lekka i przyjemna, choć jedynkowa. Na Hińczowej niespodzianka, żleb zabity śniegiem od ściany do ściany i całkiem niemiły do schodzenia, ale nic to, jak mawiał imć pan pułkownik Wołodyjowski - mam plan B w zanadrzu.
Potem zachodnia grań Mięgusza, w której się zakochałem jak w dziewczynie od pierwszego wejrzenia i wierzchołek, odszukiwanie swoich kilku wpisów z ubiegłych dwóch lat. Było już dość późno – czas schodzić jak najkrótszą drogą i tak, aby było dydaktycznie. Obejściem grani po południowej stronie na siodełko przed Mięguszowiecką Turniczką i wariantem Janczewskiego na Siodełko w Filarze, Klimkową Ławką na Wielką Galerię Cubryńską, Mała Galeria i już zbiegamy Mnichowym Żlebem na Nadspady. A z Nadspadów klasycznie starą percią wzdłuż Dwoistej Siklawy na brzeg Morskiego Oka. Tak się zakończył dzień piąty.
- 2
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia