Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    42 178

Lawiny.


Jerzy L. Głowacki

2 258 wyświetleń

Lawiny.

          Lawiny – temat jak rzeka, rzeka śniegu. Znawcy tego tematu lubili ongiś nadawać swoim opracowaniom górnolotne tytuły, jak na przykład Lawiny – biała zagadka przyrody (Stefan Myczkowski, Wierchy, rok XXVI). Dziś unika się takich sformułowań, bo wiemy na ten temat znacznie więcej i to w ścisłej, matematycznej formie. Konia jednak z rzędem albo i dwa temu, kto potrafi przewidzieć, gdzie, kiedy i z jakim skutkiem. Pierwszy wypadek lawinowy już dziś mieliśmy – ale złamana noga to niewielki rachunek.

          Dla mediów katastrofy lawinowe to, jakby powiedział Moryc Welt z Ziemi Obiecanej, pokupny towar. Jeden z pierwszych opisów lawin sporządził jeszcze na pergaminowych zwojach współczesny Neronowi poeta rzymski Silius Italicus, według którego lawiny w tamtych czasach zmiatały nieraz całe kohorty. Ba, łacińskie labare (spadać, uderzać, ślizgać się) ewaluowało przez niemieckie Labine i Lauwine do dzisiejszego Die Lawine. Od poezji  do w miarę precyzyjnych opisów długa była droga, trwała ona półtora tysiąca lat, bo w dopiero Zürichu  w Roku Pańskim 1574 ukazało się dzieło Simlera De Alpibus Commentarius zawierające takowe opisy. Każdy doświadczony alpinista, jeśli znajdzie się w kompletnie nieznanym mu wcześniej terenie wysokogórskim w dolinie porośniętej na dole lasem bez trudu oceni rozkład potencjalnego zagrożenia lawinowego w poszczególnych partiach tej doliny. Cennych informacji na ten temat dostarczy mu między innymi przebieg górnej granicy lasu. Nawiasem mówiąc wspomniany już przeze mnie Stefan Myczkowski to również badacz górnej granicy lasu w Tatrach. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie rośnie liczba katastrof lawinowych sprowokowanych następującym procederem. Przyjeżdżają ludzie z miasta i mówią do siebie: Jaki tu piękny widok, warto tu zbudować dom, bo i cena ziemi przystępna. A widok jest piękny, bo lawiny przez lata wyrąbały tu las, miejscowi o tym wiedzą i dlatego cena działek jest niska.

          W Szwajcarii w kantonie Uri nad miejscowością Andermatt rośnie las tworzący na stromym zboczu rysunek trójkąta, ten las jest prawnie chroniony od roku 1397, bo chroni tą miejscowość przed lawinami. Osobliwością szwajcarską jest to, iż Szwajcarzy bardzo wcześnie zaczęli nadawać imiona co groźniejszym lawinom. I tak lawina zwana Rodi w 1618 roku zniszczyła miejscowość Plurs zabijając wszystkich jej mieszkańców w liczbie półtora tysiąca za wyjątkiem czterech osób przebywających poza nią, a łączna liczba jej ofiar wyniosła według kronik 2427. Stopień ryzyka związanego z lawinami i świetne zorganizowanie szwajcarskiego społeczeństwa sprawiły, iż Szwajcarzy stali się pionierami w badaniach nad lawinami angażując wcześnie w te badania specjalistów z wielu dziedzin.

          W 1931 roku powstaje Swiss Federal Commission for Snow i Avalanche Research, w latach 1935-36 przeprowadzane są pierwsze eksperymenty w Davos, a następnie zostaje utworzony Instytut Badań Śniegu i Lawin z laboratorium ulokowanym na wysokości 2662 m na Weissfluhjoch nad Davos. Takie alpejskie zimy, jak zima 1950-51, zwana z angielska Winter of Terror niewątpliwie miały niebagatelny wpływ na rozwój tych badań i w konsekwencji na coraz to szersze stosowanie zabudowy antylawinowej i kontrolowanego wywoływania lawin. W przeciągu tej zimy w czasie trzech jej miesięcy 649 lawin w Alpach spowodowało śmierć ponad 265 osób, w tym w samej Szwajcarii 96, a straty materialne oceniono na blisko 18 milionów ówczesnych franków szwajcarskich.

          W miarę upływu czasu ryzyko katastrof z jednej strony maleje z racji coraz skuteczniejszych metod prognozowania i efektywniejszej zabudowy antylawinowej, ale z drugiej strony rozbudowa ośrodków narciarskich i tras zjazdowych to ryzyko podnosi wskutek bilansowania na zasadzie kompromisu racji ekonomicznych i bezpieczeństwa.

          Szczególnie wysokie ryzyko katastrof lawinowych występuje zawsze podczas działań wojennych, kiedy to wielu żołnierzy przebywa w niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie. Historycznie pierwszy przekonał się o tym boleśnie sam Hannibal tracąc nieprawdopodobnie wielu ludzi (podobno i słoni bojowych) podczas forsowania przełęczy alpejskich. W czasie I wojny światowej lawiny wywołane zarówno przez przyczyny naturalne, jak i celowy ostrzał artyleryjski spowodowały istną hekatombę. Całkiem niedawno przed napisaniem tych słów media doniosły o zniesieniu przez lawinę pakistańskiej bazy wojskowej na lodowcu Siaczen w Kaszmirze na pograniczu pakistańsko-indyjskim, gdzie od lat toczy się wojna pozycyjna – zginęło 135 żołnierzy i personelu cywilnego.

          Tatrzańską Winter of Terror była zima 1955-56 z obfitymi opadami śniegu i licznym i licznymi lawinami o nie notowanych dotychczas skutkach. Przypomnijmy jednocześnie, iż wówczas niewielu taterników, turystów i narciarzy wkraczało zimą w Tatry, a ci którzy to czynili reprezentowali niewątpliwie średnio znacznie wyższy poziom umiejętności i doświadczenia niż dzisiaj.

          Dwudziestego lutego ginie w lawinie pod Małym Kościelcem inżynier Michał Przerwa-Tetmajer, wypadek ten jest niemal kopią wypadku Mieczysława Karłowicza, miejsca znalezienia ich ciał dzieli odległość zaledwie stu metrów.

          Pierwszego marca mimo sporego zagrożenia lawinowego spieszący się na ważne zebranie w Krakowie szef Komisji Turystyki Narciarskiej PTTK, Marian Marcinkowski opuszcza schronisko w Pięciu Stawach i wkrótce ginie w lawinie – jego ciało zostanie odnalezione dopiero pierwszego maja.

          Drugiego marca wieczorem z Kondratowego wierchu rusza wielka lawina, nie spada najprostszą drogą lecz idzie łukiem przez las łamiąc drzewa i wyrywając z ziemi wielkie głazy. Schronisko na Hali Goryczkowej zamienia się w bezwładną plątaninę belek, desek i cegieł z komina wymieszanych ze śniegiem, ginie dwoje gospodarzy schroniska i trzyosobowy patrol WOP-u. Jest to najtragiczniejszy wypadek lawinowy po polskiej stronie Tatr od roku 1856, kiedy to na stokach Ornaku lawina pogrzebała pięciu hawiarzy czyli górników.

          Trzeciego marca gigantyczna lawina ze Żlebu Żandarmerii zasypuje drogę do Morskiego Oka na przestrzeni sześciuset metrów, droga ta stanie się przejezdną dopiero w połowie czerwca, na szczęście obywa się bez ofiar.

          Dwunastego kwietnia podczas próby zimowego przejścia grani Tatr na południowych stokach Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego lawina zabija Henryka Czarnockiego i Tadeusza Strumiłłę, świetnych taterników.

          Ale największa z katastrof ma miejsce ósmego marca w Niżnych Tatrach w rejonie Zdziarskiej Holi (1841m). Przez osiem dni poprzedzających ową tragedię pada śnieg, a wiatr przenosi go dodatkowo na stronę zawietrzną. Na stoku o nachyleniu dochodzącym do trzydziestu dwu stopni na twardym, firnowym podłożu gromadzi się dwumetrowa warstwa śniegu. Tego dnia na wysokości około 1700 – 1750 metrów następuje obryw o długości ośmiuset metrów, tysiące ton śniegu ruszają w dół osiągając prędkość rzędu 250 km/h. Nisko, w dolinie porośniętej stu, stu pięćdziesięcioletnim lasem stoi solidny, dwuizbowy budyneczek drewniany, częściowo osłonięty skałą. Każdy z lawinowych ekspertów tamtych lat uznałby to miejsce za absolutnie bezpieczne. A jednak lawina wyrąbuje sobie drogę przez las i swoim podmuchem roznosi ów domek na strzępy zabijając szesnastu, a ciężko raniąc trzech robotników leśnych. Długość toru lawiny wyniesie trzy i pół kilometra, pokonana różnica wzniesień osiemset metrów, język lawiny, jak oceniono miał objętość 470 tysięcy metrów sześciennych i masę 283 tysięcy ton, a akcja ratunkowa wymagała wykonania gigantycznej pracy, wzięło w niej udział łącznie 3717 ratowników. To nie największa ze słowackich katastrof lawinowych, w 1924 roku w Wielkiej Fatrze lawina o długości toru dwa i pół kilometra niszczy połowę osady Rybo, ginie osiemnastu jej mieszkańców.

          Dziwnym trafem największa z polskich katastrof lawinowych ma miejsce, podobnie jak w przypadku Słowacji, poza Tatrami. Karkonosze, druga dekada marca 1968 roku. Wieje silny wiatr nanosząc świeży śnieg na zlodowaciałe podłoże wielkiej depresji nad Białym Jarem u stóp Małej Kopy. Zagrożenie lawinowe jest ewidentne, jedna lawina już zeszła. Z powodu wiatru wyciąg krzesełkowy na Kopę jest unieruchomiony, a wycieczki podchodzą Białym Jarem w górę. Koło południa rusza śnieg nagromadzony w depresji, tor lawiny sięga prawie kilometra, lawinisko ma od dwudziestu pięciu do osiemdziesięciu metrów szerokości i do dwudziestu pięciu metrów wysokości , masa zawartego w nim śniegu jest rzędu kilkudziesięciu tysięcy ton. W zasięgu lawiny znalazły się dwadzieścia cztery osoby, pięć z nich podmuch odrzucił poza lawinisko, dziewiętnaście osób zginęło.

Dwa miesiące wcześniej w Orawskiej Magurce na Kubinskej Holi lawina zagarnęła pięćdziesięciu trzech narciarzy, sześciu z nich zginęło, a dwudziestu pięciu zostało rannych.

Mija sześć lat, dwudziestego stycznia 1974 roku przed południem na śnieżnym pólku w Dolinie Mięguszowieckiej, zaledwie czterysta metrów od schroniska nad Popradzkim Stawem trwają zajęcia kursu narciarskiego dla uczniów Technikum Budowlanego z Komarna. Zajęcia prowadzi nauczyciel tego technikum, kursanci mają po osiemnaście – dziewiętnaście lat, a wśród nich jest również trzynastoletni syn nauczyciela. W żlebie spadającym z Przełęczy nad Skokiem w Grani Baszt obrywa się lawina, schodzi na dno doliny i wspina się na przeciwstok na wysokość czterdziestu czterech metrów. Bilans lawiny jest tragiczny, dwanaście ofiar śmiertelnych, w tym nauczyciel i jego syn.

Wkraczając w XXI wiek dysponujemy już niebagatelną wiedzą o lawinach, procedurami pozwalającymi szacować zagrożenie lawinowe, metodyką minimalizacji ryzyka przy planowaniu górskiej eskapady.  Mino to zwykła ludzka niefrasobliwość i złudne poczucie bezpieczeństwa w licznej grupie prowadzą do kolejnych nieszczęść, instynkt stadny też potrafi zabijać. Szerokim echem odbija się wypadek licealistów z Tych prowadzonych na Rysy przez nieodpowiedzialnego nauczyciela – osiem ofiar śmiertelnych. Równie symptomatycznym jest wypadek lawinowy w Spalonym Żlebie w masywie Rohaczy w Sylwestra roku 2005, kiedy to nad ranem lawina zabiła siedmiu z ośmiu czeskich narciarzy beztrosko biwakujących w namiotach rozbitych na środku tego żlebu.

Najpoważniejszą organizacją międzynarodową zajmującą się bezpieczeństwem w górach jest IKAR – CISA, Międzynarodowy Komitet Ratownictwa Alpejskiego mająca swą siedzibę w Szwajcarii, której członkami są obecnie organizacje ratownicze w liczbie trzydziestu, w tym GOPR i TOPR. Prezydentem IKAR jest Herold Biner, urodzony w 1963 roku w Sion szwajcarski pilot i instruktor związany od 1983 roku z Air Zermatt, mający na swoim koncie wylatanych dwanaście tysięcy godzin na śmigłowcach i przeszło trzy tysiące akcji ratunkowych z powietrza. IKAR od szeregu lat zbiera i analizuje statystyki wypadków w górach. Rzućmy okiem na ostatnie opublikowane przez te organizację dane odnoszące się do śmiertelnych wypadków lawinowych w zimie 2009/2010 w dwudziestu dwu krajach. Łączna liczba ofiar to 251, z czego w poszczególnych krajach zginęło osób: Włochy 45, Francja 41, Austria 39, USA 36, Szwajcaria 29, w Polsce i w Słowacji po 6.

Wypadki lawinowe w USA i Kanadzie mają swoją specyfikę, większość ofiar to kierowcy skuterów śnieżnych, idealnie nadających się do podcinania lawin na lawiniastych, stromych zboczach. Na szczęście przepisy obowiązujące w europejskich parkach narodowych skutecznie eliminują tego rodzaju wypadki.

Nie należy kojarzyć  katastrof lawinowych wyłącznie z wielkimi lawinami – w marcu 1964 roku w masywie Mont Blanc niewielka stosunkowo deska śnieżna na Aiguille Verte strąciła z grani z tragicznym skutkiem czternastu uczestników kursu przewodnickiego najsłynniejszej szkoły górskiej na świecie,     ENSA czyli francuskiej Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix.

Szczególnie groźne bywają skutki wstrząsów tektonicznych w górach typu alpejskiego. W roku 1970 w Peru gigantyczny obryw z Huascaranu, być może wywołany wstrząsem tektonicznym spowodował śmierć około dwudziestu tysięcy ludzi, w tym całej, szesnastoosobowej wyprawy czechosłowackiej – ciał członków tej wyprawy nigdy nie wydobyto spod lawiniska o miąższości ponad szesnastu metrów skał, błota, ziemi, śniegu i lodu. Wieczorem, trzynastego sierpnia 1990 roku w Pamirze na zboczu Piku Lenina (7134 m) wstrząs tektoniczny wyzwolił lawinę, która zmiotła w stromy, pocięty szczelinami lodospad obóz zwany Patelnią, w którym przebywało w namiotach przeszło czterdziestu alpinistów różnych narodowości, tylko dwóch z nich ocalało.

Lawiny są nie tylko groźnym, ale i bardzo pięknym zjawiskiem, choć ich piękno można podziwiać w pełni tylko z bezpiecznego miejsca. Oczywiście pojęcie bezpiecznego miejsca jest pojęciem względnym. W warunkach skrajnego zagrożenia wielkimi lawinami do całkowicie bezpiecznych miejsc nie zaliczają się na przykład schroniska w Morskim Oku i na Polanie Chochołowskiej. Pewnego roku zjawiłem się w Roztoce pod koniec kwietnia. Ledwo zdążyłem przepakować plecak i zadomowić się w pokoju to zaczął padać deszcz. Nazajutrz rano świeciło już jednak słońce, a słupek alkoholu w termometrze wspinał się coraz wyżej, wyruszyłem zatem z Roztoki kierując się w stronę Morskiego Oka, a następnie rozpocząłem podejście do Czarnego Stawu. Dzień zapowiadał się pięknie, bo nie groziło mi tradycyjne w porze długiego weekendu vel Wielkiego Redyku Wiosennego zbiegowisko nad Czarnym Stawem. Powody tego były dwa. Po pierwsze drogę zagradzało gigantyczne lawinisko, które zastygło w postaci żlebów i grzęd kilkumetrowej wysokości, a po drugie nad Morskie Oko zaczynały dobiegać odgłosy ciężkich lawin firnowych różnego wagomiaru. Nad Czarnym Stawem zastałem jedynie pięć osób, które i tak szybko zeszły w dół, zostałem sam. Z plecaka wyciągnąłem dwa płaty karimatki i usadowiłem się wygodnie w pozycji leżącej na wielkiej wancie na ryglu stawu, jedynej wytopionej ze śniegu. Przez cztery godziny słuchałem i oglądałem istny lawinowy festiwal, przez ten czas zeszła dobrze ponad setka lawin. Bądźmy jednak szczerzy, podsumowując całokształt moich doznań osobistych związanych z lawinami muszę stwierdzić z cała stanowczością, iż suma sumarum strach górował nad zachwytem i to znacznie.  O ile jednym z najpiękniejszych dźwięków w górach po dzień dzisiejszy pozostaje dla mnie trzask karabinka zapinanego na przelocie po trudnym i ryzykownym fragmencie drogi wspinaczkowej to trzasku pękającego śniegu w lawiniastym żlebie wolałbym już więcej nie usłyszeć.

  • Lubię to ! 2

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...