Pochwała Babiej Góry
Pochwała Babiej Góry – ona najbardziej przypomina Tatry.
Babia Góra w lapidarnym ujęciu podręcznikowym: Najwyższy szczyt w polskich Beskidach i najwyższy poza Tatrami. Jedyny masyw górski w Polsce, za wyjątkiem Tatr, charakteryzujący się prawie kompletnym układem pięter roślinności z reglem dolnym, górnym, piętrem kosodrzewiny i piętrem halnym(alpejskim). To ostatnie zredukowane do mniej więcej 75 metrów, brak jedynie piętra turniowego. Układ pięter jest na tyle wyrazisty, iż wpisano Babią do rejestru rezerwatów biosfery UNESCO. Na północnym zboczu wcale pokaźne, jak na Beskidy formacje skalne i czytelna rzeźba polodowcowa. Późnym latem i wczesną jesienią koloryt charakterystyczny między innymi dla Czerwonych Wierchów, a to z racji występującego tam zespołu muraw situ skuciny.
Od zachodu grań główna Beskidów wnosi się w masywie Babiej piętrami, północne zbocze jest bardzo strome, południowe najbardziej łagodne, na wschodnią stronę stoki opadają najniżej, 1100 metrów poniżej wierzchołka rozpościera się bardzo płaska Kotlina Nowotarsko – Orawska. To specyficzne położenie i rzeźba rzutują na warunki klimatyczne, najbardziej charakterystyczne dla Babiej są szybkie, często zaskakujące zmiany pogody i to zarówno latem, jak i zimą. W nagłych, letnich załamaniach pogody ginęli już w przeszłości wolarze z Orawy, wypasający tam bydło, a byli to ludzie naprawdę zahartowani, gdyż nigdy na stokach Babiej nie budowano ani szałasów, ani szop pasterskich.
Dla mieszkańców Orawy sylwetka Babiej służy za swoisty barometr, na podstawie jej wyglądu, gry chmur, barwy zachodu słońca stawia się prognozy pogody – na przykład bardzo czerwony zachód słońca zapowiada nadejście silnego wiatru.
Konfiguracja terenu i warunki klimatyczne sprawiają, iż stosunkowo łatwo na Babiej popełnić o jeden błąd za dużo i znaleźć się w prawdziwych opałach.
Luty 1935 roku, narciarski rajd gwiaździsty przez Beskid Wysoki z metą w Rabce. Spod Pilska rusza na nartach czworo młodych ludzi, w tym siostra jednego z organizatorów rajdu, ich celem jest nieistniejące już schronisko położone na wschodnim stoku sto metrów poniżej wierzchołka. Warunki są trudne, nawet bardzo trudne, nasila się wiatr, sypie śniegiem, nadciąga typowa kurniawa. Po drodze jest gajówka, gospodarze proponują nocleg, odradzają usilnie dalszy marsz. Ambicja młodych ludzi przeważa, idą dalej, choć gaździna rzuca za nimi: Zginiecie marnie w tej dujawicy! Docierają na Babią, ale mijają o metry schronisko, opadają z sił, zamarzają, choć analizując ich postępowanie post factum, cały czas mieli szansę na uratowanie życia.
Listopad 1979 roku, koło PTTK przy Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego urządza dwudniową wycieczkę w Beskidy. W schronisku Markowe Szczawiny większość uczestników zadawala się tym, co osiągnęli. Sześcioro tzw. zaawansowanych turystów chce czegoś więcej i o godzinie trzynastej wyrusza w kierunku Przełęczy Brona i Babiej Góry. Śniegu jest niezbyt wiele, bo dwadzieścia centymetrów na poziomie schroniska czyli na wysokości około 1200 metrów. Liderem grupy jest trzydziesto dziewięcioletni przewodnik beskidzki I klasy i instruktor Polskiego Związku Narciarskiego w jednej osobie, w grupie jest też drugi przewodnik beskidzki, dla odmiany III klasy. Ale z mojego prywatnego doświadczenia wynika, iż blacha przewodnicka w Polsce o niczym jeszcze w indywidualnym przypadku nie świadczy, a ta historia też mój osąd w całej rozciągłości potwierdza. Sześcioosobowy zespół dociera w pobliże kopuły szczytowej i zawraca. Pojawia się kłopot, wiatr zasypuje śniegiem ich własne ślady, pojawiają się problemy nawigacyjne. Utrata orientacji w terenie, zbytnie zbliżenie się do krawędzi północnego zbocza i tragedia gotowa: jedna ofiara śmiertelna, jeden ciężko ranny, udziałem innych są odmrożenia i wyczerpanie. Wielogodzinna akcja ratunkowa prowadzona przez osiemnastu ratowników z Suchej i Szczyrku ratuje pozostałym życie
Wspólnym mianownikiem obu zdarzeń jest zlekceważenie Babiej Góry i niedostosowanie ubioru do warunków atmosferycznych. Jak pisał w Miejscu przy stole Andrzej Wilczkowski: Człowiek mokry jest głupszy od suchego. Tym bardziej głupszym jest człowiek zziębnięty i przewiany wiatrem, otumaniony mgłą. Pojawia się wówczas imperatyw jak najszybszego schodzenia, aby znaleźć się w możliwie krótkim czasie w dobrze ogrzanym schronisku. A wtedy bardzo łatwo popełnić tragiczny w skutkach błąd. W miarę wychładzania organizmu imperatyw ten zastępowany jest stopniowo przez stan coraz głębszej apatii, jeszcze groźniejszy w skutkach.
W naszym, tatrzańskim światku znana jest postać Młodego, który bynajmniej Młodym nie jest. Otóż raz Młody wybrał się na Babia o kulach, bo jak raz cos tam mu się przydarzyło. Wejść to wszedłem, ale jak samokrytycznie po tym stwierdził: Babcia mu nieźle w d… dała, szczególnie w zejściu.
Obserwując od lat turystów stwierdzam, iż powszechnym grzechem jest wędrowanie po górach z małym plecaczkiem albo i bez niego – jak pogoda się załamie, to szybko zejdziemy w dół. Rzecz w tym, iż nie zawsze tak się da. Poruszając się samotnie trzymam się sztywno następującej reguły: to co mam w plecaku musi mi zapewnić przetrwanie co najmniej doby bez względu na warunki, innymi słowy daję czas ratownikom, gdyby zaszła potrzeba organizowania po mnie akcji. Zimą krytyczną sprawą jest posiadanie niezawodnego źródła światła, bo dzień jest krótki, a ciemność obezwładnia w terenie górskim. Ponieważ zaś nie ma czegoś takiego, jak niezawodne źródło światła, w moim plecaku zimą znajdują się zazwyczaj trzy czołówki Petzla, od najmniejszej, całkiem miniaturowej po solidne Duo. Są rejony na mapie polskich gór, gdzie zimą nie należy wybierać się bez kompasu i kartki z pomierzonymi azymutami, do takich miejsc należy na przykład Dolina Pięciu Stawów Polskich.
Zmienność warunków na Babiej, wbrew pozorom podnosi jej atrakcyjność, każde na nią wejście jest inne, panoramy z niej oglądane są różnicowane przez mgły, chmury i śniegi. W jedynie słusznych czasach aparat państwowy propagował i organizował turystykę masową, jak to wyglądało wiedzą ci, którzy odpowiednio wcześniej się urodzili. Dziś odpowiednikiem turystyki masowej jest armia tych, którzy wierzchołki zaliczają i dziwią się, iż są tacy, którzy po raz n+1 wchodzą na daną górę. Babią odwiedziłem już wiele razy różnymi drogami i bezdrożami i ani razu warunki oraz doznania estetyczne nie powtórzyły się. Częste włóczenie się po tej górze ma również swój aspekt praktyczny. Posłużę się tu prostym, choć tragicznym w swej wymowie przykładem. Dwóch taterników, rodzonych braci, wracało czy też wycofywało się ze wspinaczki zimową porą. Zeszli już w dolinę, znaleźli się w strefie lasu. Napotkali potok i ruszyli w dół jego korytem, co znacznie utrudniało i spowalniało marsz. Jeden z nich dotarł do cywilizacji w stanie skrajnego wyczerpania, drugiego znaleziono martwego w potoku, a kilkadziesiąt metrów powyżej koryta potoku przebiegała wygodna droga, która by mu życie uratowała. Gdy nad Babią nadciągnie kurniawa nie ma co liczyć na powrót po własnych śladach, tyczki kierunkowe łatwo zgubić, ale wpisana w pamięć konfiguracja terenu znakomicie ułatwia odnalezienie właściwej drogi.
Inny przykład. Kiedyś w doskonale znanej mi dolinie natrafiłem na bardzo rzadki rodzaj mgły, która powiększa i to znacznie obrazy najbliżej położonego terenu, na przykład duża wanta przybiera pozornie rozmiary sporej turniczki, co człowieka kompletnie zbija z pantałyku. Aby bezpiecznie zejść w dół musiałem znać własne położenie z dokładnością do mniej więcej pięćdziesięciu metrów, a potrafiłem w tych warunkach określić je z dokładnością nie lepszą, niż ćwierć kilometra. Pałętałem się po sinusoidzie po dolinie, nie bardzo wiedząc, gdzie dokładnie jestem, aż wpadł mi w oko znajomy fragment skalny, początek dość popularnej drogi wspinaczkowej. Teraz wystarczyło wyznaczyć sobie kierunek we mgle i starać się z niego nie zboczyć, aby po paru minutach trafić na początek właściwej drogi zejściowej.
Otwieram sezon 2009 na Babiej pod koniec kwietnia, ciągła pokrywa śnieżna zaczyna się od 1200 metrów, sam wierzchołek jest już wytopiony ze śniegu z racji gołoborza i silnej operacji słonecznej. Na wierzchołku silny wiatr i samotność, mam górę wyłącznie dla siebie.
Na początku maja wracam na Babią, jest zimno i pochmurno, włóczą się mgły, nikt poza mną nie próbuje wejść na Babią od wschodniej strony. Opuszczam ścieżkę i dla treningu chodzę po stromych trawkach, śniegu, blokach skalnych, wynajduję przejścia przez łany kosodrzewiny. Mija miesiąc i prowadzę znajomych na Babią. Dla odmiany jest słonecznie i pięknie, nie jesteśmy sami na perci. Gdy docieramy na taras podszczytowy grupka turystów usiłuje bezskutecznie obejść stromy płat jeszcze twardego o tej porze dnia śniegu, zrezygnowani schodzą w dół, gdzie się spotykamy. Dobrze, że nie próbowali sforsować płata wprost, większość z nich obuta jest w adidasy, o poślizgnięcie nie byłoby trudno, a konsekwencje zjazdu po tym śniegu byłyby zapewne bardzo poważne. Na pobliskim kamieniu siada dziewczyna i mówi z żalem: A do wierzchołka było tak blisko. Znam ten ból, kiedy trzeba się wycofać w ostatniej chwili, uśmiecham się i mówię: Macie dzisiaj szczęście, wybiję wam stopnie.
Po chwili jestem już na śniegu, buty mam wprawdzie miękkie, ale po dwóch, trzech uderzeniach stopień jest gotowy.
Mija kolejny miesiąc i idę na Babią z wnukiem. To już pełnia sezonu, na Babiej sporo turystów, obchodzimy więc wierzchołek wkoło i schodzimy na taras podszczytowy. Mieszko daje upust swoim ciągotom, swobodnie trawersuje strome trawki, wspina się po wantach tam, gdzie nie tak dawno wycofali się starsi o lat kilkanaście turyści.
We wrześniu ruch turystyczny słabnie, to dobra pora, aby po latach odwiedzić Markowe Szczawiny i północny stok Babiej Góry. Na Markowe Szczawiny docieram z Lipnicy przez wierzchołek Babiej i Przełęcz Bronę. Po drodze krótka, acz treściwa rozmowa z dwoma starszymi ode mnie turystami. Zostałem zagadnięty dość obcesowo w następujący sposób: Czy nie uważasz, że góry są teraz wyższe? Moja odpowiedź zaskakuje interlokutorów: Wprost przeciwnie, są niższe! Dlaczego niższe? Dzięki nabytemu doświadczeniu, intuicji, doszlifowanej technice poruszania się, nowoczesnemu sprzętowi, ale także dzięki erozji turystycznej i wspinaczkowej, która kreśli w terenie dość wyraźnie nie tylko zwykłe drogi z gatunku wysokogórskich tur, ale i drogi wspinaczkowe. Konsekwencją wieku jest natomiast drastyczny spadek szybkości poruszania i naturalne odczuwanie wspinaczkowej skali trudności, trudno to teraz trudno, a nie łatwo, jak jeszcze tak niedawno.
Z Przełęczy Brona schodzę na Markowe Szczawiny, las na północnym stoku w kiepskiej kondycji, zmiany klimatyczne nie służą świerkom. Wokół schroniska charakterystyczny dla placu budowy bałagan, nowe schronisko już stoi, wykańczane są jego wnętrza. Śpię w starej, drewnianej goprówce, w której wygospodarowano dwa małe, ale siedmioosobowe pokoiki dla turystów. Rano wychodzę na zewnątrz, aby zapalić. Na stercie drewna siedzi sobie góral w mniej więcej moim wieku i kurzy papierosa. Podchodzę do niego i witam się. Od słowa do słowa zaczyna się rozmowa. Pochodzi spod Nowego Sącza i od trzydziestu ośmiu lat buduje bądź remontuje schroniska. Okazuje się wnet, iż mamy niejednego wspólnego znajomego w górach, jest więc o czym i o kim pogwarzyć.
Po śniadaniu ruszam Percią Akademików na Babią. Perć ta to najciekawszy szlak znakowany w Beskidach, wiodący stromizną północnego zbocza i przecinający dość ciekawą formację skalną. Przed laty umieszczono tu nawet dwie klamry, aby ułatwić przejście, co było nie lada ewenementem. Dziś ze zdziwieniem przyglądam się całkiem pokaźnej ilości żelastwa, jaką przyozdobiono tą perć. No cóż, kiedyś nie był to szlak zbyt uczęszczany, a teraz wędrują tędy istne gąsienice turystów – tak to literalnie z góry wygląda, w górę zbocza sunie różnobarwna, długa gąsienica. Na wierzchołku wyjątkowy tłok, okazuje się, iż natrafiłem na szkolny rajd babiogórski z metą na Zosiakowej Polanie po stronie Kiczor i Lipnicy Wielkiej. Oznacza to, że będę miał liczne towarzystwo w zejściu. Organizatorzy rajdu zadbali wyjątkowo starannie o to, aby młodzież nie wyszła spod kontroli na Babiej. Podczas prowadzenia wycieczek w górach szczególnie istotną sprawą jest szczelność tzw. zamka. W gwarze przewodnickiej iść na zamku oznacza iść na końcu wycieczki i pilnować, aby nikt nie pozostał z tyłu. W grupach, które mijałem, na zamku szli strażnicy leśni, graniczni, policjanci i dobrzy znajomi nauczycieli, pochodzący z Orawy.
Dwudziestego drugiego września żegnam się z Babią, pożegnanie ma być mocne – ruszam najdłuższą drogą na wierzchołek startując, jak zwykle ze Stańcowej, gdzie pozostawiam samochód. Szybko przechodzę na słowacką stronę i schodzę długo do podnóża Babiej, okrążam Babią od południa i wchodzę na Cyl czyli Małą Babią Górę, skąd przez Przełęcz Brona docieram na wierzchołek Babiej. Pora jest już stosunkowo późna, wierzchołek jest bezludny. Do samochodu docieram po ośmiu i pół godzinie, nieźle, czas przewodnikowy to siedem godzin z małym okładem, a przecież jadłem i odpoczywałem po drodze. Jaskrawy kontrast z poprzednim wypadem, przez prawie pięć godzin wędrowania po słowackiej stronie napotkałem jedynie troje turystów, a teren to piękny. Właśnie tam, po południowej stronie Babiej Góry najdłużej uchowała się prastara puszcza karpacka, której ślady pozostały do dnia dzisiejszego w postaci wspaniałych okazów świerków. Tu najpóźniej trafili osadnicy, gęstość zaludnienia po dzień dzisiejszy jest najmniejsza. Ale nad tym terenem wisi realna groźba w postaci kornika, osłabiającego zwartość lasu i narażając go na skuteczne uderzenia silnych wiatrów.
- 2
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia