Dużo wody w Białej Wodzie. Część III.
Dużo Wody w Białej Wodzie. Część III.
Czas kończyć wspomnienia, czeka mnie nie tylko podejście na tabor, ale i rozbicie namiotu, a wrześniowe dni nie są takie długie. Wciągam goretexowe portki i takąż kurtkę, ruszam w dalszą drogę, która staje się węższą i bardziej stromą. Trochę zaczynam już odczuwać ciężar plecaka, ostatecznie dopiero trzeci raz w tym sezonie idę z takim obciążeniem. Wreszcie wkraczam z uczuciem ulgi na tabor, jak dobrze, iż na jego środku stoi okrągła, wielka wiata z paleniskiem, stołami i ławami. Pal sześć palenisko, bo brak suchego drewna, ale osłona przed deszczem to duża rzecz na obozowisku. Pod wiatą czworo polskich turystów spożywa podwieczorek, za chwilę ruszą ku Łysej Polanie i zostanę sam. No niezupełnie, bo zaraz po ich odejściu na tabor wejdzie dumnie, z godnością wielkie ptaszysko, usadowi się bez cienia lęku na pobliskim podeście i przez przeszło pół godziny będzie z niekłamanym zainteresowaniem obserwować moje poczynania. Ptaszyskiem tym jest głuszec, który towarzyszyć mi będzie na polanie przez następne dni.
Za dawnych lat rozbijanie namiotu w czasie deszczu było bardzo kłopotliwe, zwłaszcza w pojedynkę, a nie raz i nie dwa mi się to zdarzało. Ówczesne namioty miały tę wadę, iż nawet pociągnięcie palcem po wewnętrznej stronie tropika powodowało mniejsze lub większe jego przeciekanie. Czasami po rozbiciu namiotu trzeba było rozpalić palnik i suszyć selektywnie namiot od środka. Teraz siedząc wygodnie pod wiatą wyciągam z plecaka półtorakilogramowego Gossamera, którego tropik, wytrzymujący parcie czterometrowego słupa wody bez przeciekania jest podpięty do sypialni. Spokojnie wsuwam cienkie elementy łukowych masztów w odpowiednie zaszewki i przenoszę namiot na wybrany podest w ten sposób, iż tropik chroni sypialnię przed deszczem, jeszcze podczepienie i regulacja odciągów, gotowe – suchy w środku namiot stoi na podeście.
Wracam pod wiatę, wypakowuję całkowicie plecak, a ponieważ jest dosyć mokry to wsuwam go do dużego foliowego worka, bo rozmiary namiotu są takie, iż jedyną możliwością ułożenia w nim plecaka jest umieszczenie go w poprzek w górnej jego części, po przykryciu go płatem karimatki będzie pełnił rolę poduszki. Koło siódmej wieczorem przenoszę rzeczy i wsuwam się do namiotu, aby koło ósmej zgasić w nim czołówkę, bo rozmiary namiotu nie pozwalają na zapalenie w nim świeczki. Deszcz ciągle pada i od czasu do czasu uderzenia w tropik już nie kropli, ale strug wody zagłuszają szum płynącej o parę kroków dalej wezbranej Białej Wody. Rano pada nadal, po trzynastu godzinach spędzonych w namiocie przenoszę się pod wiatę. Po śniadaniu wykorzystuję moment, gdy deszcz przechodzi w mżawkę i ruszam w stronę Doliny Kaczej aż w pobliże górnej granicy lasu, tam znowu zaczyna lać, a ścieżka przypomina bardziej potok niż perć, pora się wycofać. Na taborisku spotykam kompana z poprzedniego dnia, głuszcowi deszcz nie przeszkadza. Po południu pod wiatę trafia sześcioro nieźle wyekwipowanych Słowaków schodzących z Polskiego Grzebienia, chcą się w suchym miejscu napić gorącej herbaty i posilić przed dalszą drogą, gawędzimy sobie w typowy sposób, oni do mnie po słowacku, ja do nich po polsku – rozumiemy się doskonale. Na pożegnanie zostaję poczęstowany kieliszkiem niezłej śliwowicy, siedemdziesiątki: Aby ci nie było zimno.
Słowacy ruszają w dół, deszcz pluszcze, Biała Woda szumi, powoli zapada zmrok, głuszec gdzieś już drzemie, zapalam świeczkę. Chętnie zapaliłbym i watrę, ale wszystko wokół jest tak nasiąknięte wodą, iż bez kanisterka benzyny byłoby to skrajnie trudne. Wypełniam sobie czas lekturą opisów dróg wspinaczkowych na pobliskich ścianach, które to opisy pozostawił na taborze jakiś polski obóz wspinaczkowy. Taka pogoda w tej okolicy to dla mnie nie nowina, a tabor zapewnia większy komfort, niż koleba.
Dzień trzeci. Pogoda się poprawiła, nawet od czasu do czasu świeci słońce, ale wszędzie jest bardzo mokro. Pora na próbę wymazania jednej z białych plam – przejście przez Dolinę Świstową, niegdyś prowadził przez nią znakowany szlak na Polski Grzebień, później tę dolinę zamknięto, a szlak poprowadzono przez próg Doliny Kaczej, Dolinę Litworową i Litworową Przehybę. Wiem, iż stary szlak zaczynał się gdzieś między resztkami zarastającej od lat Polany pod Wysoką, a taborem. Znajduję dość nikłe ślady perci prowadzące wprost w wiatrołomy – pytanie, czy to ślady tamtego szlaku czy jelenia perć? Lawiruję wśród powalonych pni i wykrotów, przebijam się przez wysokie paprocie kierując się bardziej intuicją, niż rozumem. Po pewnym czasie dostrzegam nad sobą na stromym zboczu trzy następujące po sobie wyblakłe znaki na potężnych smrekach, znaczy się trafiłem w dziesiątkę. To stara prawda, perci na stromych zboczach w strefie starego lasu wolniej zarastają, niż w bardziej płaskim terenie, dalszych znaków nie napotykam, ale i nie mam trudności w wyborze dalszego kierunku marszu.
W pewnej chwili zwraca moją uwagę niewielki ruch gałęzi nad moją głową – znad gałęzi wpatrują się we mnie ciekawskie ślepka dorodnej wiewiórki, nie dziwię się jej spojrzeniu, prawdopodobnym jest, iż po raz pierwszy widzi człowieka z bliska. Kończy się las, kluczę wśród kosówek, trawersuję zbocze po długich, namoczonych trawach. Gdyby nie spodnie z goretexu byłbym przemoczony po pas, gratuluję sobie wyboru butów, dzięki kantom twardych podeszew, przystosowanych do użycia raków zachowuję bez trudności równowagę na owych trawach.
Wyżej kończą się łany zwartej kosówki, krajobraz staje bardziej surowy, mniej idylliczny, włóczą się mgły, przybywa płatów śniegu, perć zanika na długich odcinkach. Prawie płaska dolinka z meandrami okresowego zapewne potoku, interesujący wodospad po prawej, na wprost majaczy w przedłużeniu dolinki coś na kształt szerokiego, piarżystego żlebu posypanego śniegiem. Na śniegu kozica obgryza jakiś wystający badyl spoglądając od czasu do czasu na mnie. Kiedyś ścieżka prowadziła zapewne tym żlebem do góry, ale ja chcę odwiedzić Świstowe Stawki, położone na bocznym piętrze doliny pod Hrubą Turnią, skręcam zatem w prawo, przechodzę na drugą stronę potoku poniżej wodospadu, który zapewne stanowi fragment odpływu tych stawków. Ciszę doliny zakłóca ostry gwizd, po zboczu szybko biegnie świstak, nie ja go spłoszyłem – na doliną przelatuje kruk. Mijam ścięte świeżym lodem, a częściowo nim pokryte i przysypane śniegiem stawki pnąc się po śniegu, piargu, trawnikach i skałkach ku niewybitnej grani ciągnącej się od Litworowej Przehyby, a kulminującej w Hrubej Turni.
Na grani chwila zastanowienia, mam dwa warianty dalszej drogi do wyboru. Pójść ową grańką ku Przehybie, gdzie napotkam znakowany szlak lub zejść po stromych, ale i pozbawionych trudności trawnikach na dno Doliny Litworowej do owego szlaku oszczędzając sporo czasu. Pora jest późna, mam w plecaku tylko miniaturową czołówkę, jestem już zmęczony, aż się prosi pójść krótszą drogą. Niepokoi mnie tylko śnieg zalegający na trawnikach, mam wprawdzie w plecaku dobre raki, ale licho wie, na ile ten śnieg jest związany z podłożem. Ostatecznie wybieram dłuższą drogę. Wkrótce spotykam dwie kozice, mama przypatruje mi się przez chwilę, po czy obraca się do mnie zadkiem i dalej spokojnie skubie trawę, za to jej dziecię przypatruje mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Sto czy dwieście metrów dalej wchodzę w sam środek licznego, jak na te czasy stada kozic nie wzbudzając w nim żadnego niepokoju. Docieram w końcu do wygodnej ścieżki, siadam na głazie, popijam herbatę z termosu, wypalam fajkę.
Gdy schodząc Doliną Litworową mijam owe trawniki, którymi mogłem zejść bezpośrednio na dno doliny spod grani rusza śnieg w formie małej lawiny – tor długi na przynajmniej 150 metrów, szerokość toru ponad pięćdziesiąt. Furda sam śnieg, ale wraz z nim pędzą głazy i kamienie najprzeróżniejszego wagomiaru, lawinka wyczyściła zbocze praktycznie z całego zalegającego w tym pasie rumoszu skalnego – uniknięcie bezpośredniego trafienia byłoby czymś bardzo problematycznym, sam sobie składam gratulacje, iż obyło się post factum od składania kondolencji.
Schodząc sycę oczy nietuzinkowym widokiem á la kicz z niemieckiego oleodruku – z Kaczej wylewa się rzeka mgły wyglądającej jak świeża i gęsta śmietana, którą w niższych partiach Białej Wody zabarwia na różne odcienie czerwieni zachodzące słońce. Na tabor docieram na jakieś dziesięć minut przed zapadnięciem kompletnego zmroku, czołówki nie musiałem wyciągać z plecaka. Na taborze pusto, głuszec już śpi, a pan tej doliny czyli On, jak kiedyś mawiali górale zapewne dopiero się szykuje do nocnego patrolu, gdy rano wstanę zapewne w pobliżu polany znajdę ślady jego działalności, bo lubi zdzierać korę ze spróchniałych drzew i wybierać pożywne robaki. On wie, że ja tu śpię, a ja, że On krąży nocą po dolinie – nie niepokoimy się nawzajem. Jem kolację przy świeczce pod wiatą, a potem z uczuciem dobrze wypełnionego dnia układam się w śpiworze.
Czwarty dzień w Białej Wodzie wita mnie jeszcze przebłyskami słońca, ale to co się dzieje na niebie nie napawa optymizmem, niemniej ruszam w stronę Doliny Ciężkiej. Na płaskim, początkowym odcinku perci mam towarzystwo – z godnością starego, górskiego przewodnika kroczy przede mną w odległości kilku kroków ten sam głuszec. Nie lubi pewnie zbytnio podchodzenia, bo gdy perć zaczyna się wznosić to schodzi ze dwa metry ze ścieżki i zostaje. Pogoda załamuje się w momencie, gdy jestem już wysoko, tam, gdzie zaczynają się skalne progi. Jakiś czas siedzę sobie wygodnie pod wystającym dziobem skalnym i kontempluję z odległości próg Doliny Świstowej, po czym, gdy woda zaczyna lać mi się na głowę schodzę na tabor. Nazajutrz skoro świt zwijam namiot i ruszam ku Łysej Polanie, po drodze spotykam Martina, który dziwi się, iż tak długo wytrzymałem w tej pogodzie na taborze.
- 1
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia