Skocz do zawartości

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'alpy ötztalskie' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • O Górach
    • Szlaki
    • Wasze wycieczki
    • Wspólne przejazdy/wyjścia
    • Tatry Słowackie
    • Aktualne warunki
    • Wspinaczka
    • Fotografia
    • Inne góry
    • Ważne aktualności
  • Pozostałe tematy
    • Noclegi i gastronomia
    • Sprzęt
    • Ogłoszenia
    • Sklep Tatromaniaka
    • Hyde Park
    • Poznajmy się
    • O forum

Blogi

  • Blog Tatromaniaka
  • Blog Administratora
  • Ochtabiński
  • Szlak z Toporowej Cyrhli na Wielki Kopieniec
  • Montes, quibus nomen est Tritri
  • Śląski w przyrodzie.
  • Michał Marek o górach
  • Orszak Trzech Króli
  • obecne wypadki w Tatrach
  • Vatra w Tatrach
  • Przepięknie jest...
  • Beskidzkie zachody
  • Bracia Zwolińscy i ich przewodniki po Tatrach
  • Montes, quibus nomen est Tatry
  • Górskie wyprawy
  • Sprzedam leki przeciwpasozytnicze prazykwantel iwermektyna zentel yomesan vermox
  • Sprzedam leki przeciwpasozytnicze prazykwantel iwermektyna zentel yomesan vermox

Kalendarze

  • Kalendarz

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


O mnie

Znaleziono 1 wynik

  1. Specjalnie długo się w domu nie nasiedziałam, bo tydzień po powrocie z Alp Julijskich ponownie wracałam do Austrii. Tym razem celem były Alpy Ötzalskie. Ekipa zebrała się zacna: @vatra, @karpasani i @Mateusz Z (którym bardzo dziękuję raz jeszcze za zaproszenie ❤), @Krzysiek Zd, Karol, Tomek, Andrzej. Głównym celem był liczący 3768 m.n.p.m. Wildspitze, ale bardzo cieszyły nas wszystkie inne trzytysięczniki. Z radością biliśmy kolejne rekordy wysokości. Na realizację naszych celów mieliśmy zaledwie cztery dni i wykorzystaliśmy je do cna. Mieszkaliśmy w bardzo miłej, niewielkiej miejscowości Längenfeld, skąd dojeżdżaliśmy najczęściej do Vent, gdzie zaczynało się gro naszych szlaków. Wokół nas, na wyciągnięcie ręki, były przepiękne góry. Do wieczora towarzyszyły nam owce i krowy ze swoimi alpejskimi dzwonkami Pierwszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć na aklimatyzację. Akceptację zyskała propozycja @Krzysiek Zd i @vatra, czyli leżąca na wysokości 3189 m.n.p.m. Przełęcz Ramoljoch. Startowaliśmy z Vent, więc mogliśmy zorientować się, jak wygląda kwestia parkingów. Było to o tyle ważne, że podczas ataku szczytowego nie chcieliśmy się martwić o auta. Po całym dniu jazdy, byliśmy dość zmęczeni, więc na szlaku pojawiliśmy się dobrze po 8.00. Mieliśmy do zrobienia prawie 1300 metrów przewyższenia. Początkowo szlak prowadził lasem, dość stromą ścieżką, by po kilkudziesięciu minutach wyprowadzić nas na przepiękną polanę. W zasadzie panorama obejmowała 360 stopni i z każdej strony była imponująca. Wzrok przykuwały lodowce, jednocześnie wzbudzając refleksję, że być może za kilkanaście lat może już ich nie być.... Były też spotkania "na szczycie". Wspomniana polana obejmowała rozległe zbocze, którym wkrótce przyszło się nam ostro piąć do góry. Po prawie dwóch godzinach krajobraz dość mocno zaczął się zmieniać i wokół nas zrobiło się księżycowo. Szliśmy wzdłuż lodowca, ale patrząc po podłożu można przypuszczać, że kiedyś do tego miejsca sięgał lodowcowy jęzor. Przed nami pozostało wyjście na przełęcz. Nie byliśmy pewni, czy nie czeka nas jakaś feratka, ale okazało się, że nic z tych rzeczy (feratka była po drugiej stronie i można było przejść po niej do schroniska). Po 30-40 minutach zameldowaliśmy się na przełęczy. Otworzyły się kolejne widoki tym razem na włoską cześć Alp. Nad przełęczą górował Ramolkogel oraz Hint. Spieglekogel, który szybko stał się obiektem pożądania moich Kolegów. Jednak pogoda, a przede wszystkim informacja uzyskana pod drodze od innych turystów o 2 godzinach wspinaczki (która ostatecznie okazała się nieprawdziwa) ostudziła zapał. Jeszcze trochę się pogapiłyśmy i zaczęliśmy schodzić do Vent, podziwiając lodowiec i skalne obrywy, które podnosiły nam ciśnienie swoim dudnieniem i wielkością toczonych kamieni. Gdzieś w sieci znalazłam opis, że to nudny szlak. Prawda okazała się zupełnie inna, bo szlak nie dość że jest widokowy, to też bardzo zróżnicowany. Na aklimatyzację super. Drugi i trzeci dzień poświęciliśmy na główny punkt naszej wyprawy, czyli Wildspitze. Zwykle zdobywa się go z noclegiem w schronisku Breslauer, co stało się i naszym planem. Problemem był tylko brak rezerwacji noclegów - nie wiedzieliśmy jak będziemy spać i jak w związku z tym się spakować. Z pomocą przyszedł nam pan obsługujący wyciąg, który ot tak zadzwonił do schroniska i dowiedział się dla nas, że jakieś spanie pod dachem będzie. Pierwotnie chcieliśmy podejść do schroniska, ale ostatecznie wjechaliśmy wyciągiem, co pozwoliło nam wykorzystać czas na zdobycie kolejnego trzytysięcznika o wdzięcznej nazwie Urkundholm (3140 m.n.p.m.) - nazwy nigdy nie zapamiętam... . Tak na marginesie, generalnie niemieckie nazywa nas pokonały - dużo czasu nam zajmowało ich zapamiętanie, by za chwilę znowu je zapomnieć.... Z wyciągu do schroniska jest jeszcze dobra godzina podejścia. Pełne plecaki skrzydeł nie dodawały. W schronisku czekała nas niespodzianka, bo recepcja miała być czynna od 12.00, ale po godzince oczekiwania przy kawce i podziwianiu widoków, grubo przed południem, mogliśmy się zameldować i realizować dalszy plan. Pokoje w schronisku były małe, ale bardzo czyste. Węzeł sanitarny na wysokim poziomie. Największym zaskoczeniem było wyżywienie. Wraz z noclegiem była kolacja (baaardzo konkretna, w sumie dwudaniowy obiad z deserem) i śniadanie - dla tych, którzy szli na Wilsspitze o 5.00. Wzięliśmy bez gadania. Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy na nasz cel. Szczyt nie nastręczał trudności, wejście zajęło nam koło godziny. Zdecydowanie warto było się na niego wybrać, bo znowu powitała nad piękna panorama. Z nieco bliższej perspektyw mogliśmy zobaczyć Wildspitze i podywagować jak przebiega szlak. Po zejściu nie pozostało nam nic innego, jak tylko się relaksować z widokiem na lodowce i czekać na kolację. W końcu rano czekała nas wisienka na torcie naszej wyprawy. Czwartek zaczął się dla nas bardzo wcześnie. O 5.00 karnie zjawiliśmy się w schroniskowej restauracji, gdzie niewyspana Pani wydała nam pyszne śniadanko. Przy okazji mogliśmy się zorientować ile ekip będzie prawdopodobnie atakować Wilspitze. Wydawało się, że będzie masa ludzi, a w sumie z nami szło może z 6-8 osób. Szybkie śniadanko i byliśmy gotowi do drogi. Ostatecznie wyzwanie podjęła piątka z nas, co nie znaczy że reszta grupy nie miała ambitnych zadań na ten dzień. Droga na Wildspitze składa się z trzech etapów. Pierwszy to przejście przez dolinę. Jej koniec to diabelne, skalne piargi, które nas zmordowały, wyjeżdżając nam spod nóg. Na marginesie nigdzie nie znaleźliśmy o nich wzmianki. Przejście przez tę skalną pustynię, położoną na topiącym się lodowcu wymagało sporo uwagi. Na jej końcu powitał nas płat śniegu. Wiele się nie zastanawiając włożyliśmy raki, by za chwilę je zdjąć, bo zaczynała się ferata, stanowiąca drugi etap. Jej pokonanie nie nastręczało wiele problemów, więc chwilę potem naszym oczom ukazał się przełęcz, a za nią lodowiec. Muszę się przyznać, że dla mnie było to największe źródło stresu, a potem ... zachwytu. Lodowiec choć niebezpieczny, okazał się przepięknym. Nie sądziłam, że w tej lodowej pustyni można dostrzec tyle kolorów. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, koniecznym było zadbanie o nasze bezpieczeństwo. Naszym icedoctorem stał się @Mateusz Z, który nas szybko przeszkolił i powiązał liną. Kiedy się szykowaliśmy do wyjścia doszedł do nas kolega. Okazało się że rodak. Mariusz. Był sam, co nas wprawiło w lekkie osłupienie. Od słowa do słowa zgarnęliśmy go do naszej liny i tym sposobem stał się na chwilę częścią naszej ekipy. Ruszyliśmy na lodowiec. Pierwsze kroki nie były proste, ale w miarę szybko udało się nam opanować tę sztukę, póki nie doszliśmy do szczelin. Tam nauka zaczęła się na nowo. Poruszanie się po lodowych mostach, wśród szczelin wymagało uwagi i koordynacji naszych ruchów. Udało się nam szczęśliwie dotrzeć pod Wilspitze. Tu zrzuciliśmy sprzęt i jedyne co nam pozostało to wspiąć się na szczyt. Trochę emocji było, bo podejście jest dość rozdeptane. Po kwadransie, szczęśliwi dotarliśmy na wierzchołek. Radość była wielka, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy, czy uda się nam cokolwiek zobaczyć, bo z doliny szła wielka, ciemna chmura. A tu nie tylko mieliśmy piękny widok, ale i szczyt dla siebie. Nie obyło się oczywiście bez sesji fotograficznej. Tego dnia byliśmy ostatnią ekipą na szczycie. Pogoda zaczynała się zmieniać, więc czas był schodzić. Wiedzieliśmy, że czeka nas nie tylko przejście przez lodowiec, ale i te paskudne piargi. Poza tym chcieliśmy zdążyć na ostatnią kolejkę - perspektywa schodzenia kolejne 3 godziny z plecakami do Vent nie była nęcąca. Na szczęście poszło nam dość sprawnie i po szybkim przepakowaniu w schronisku zbiegaliśmy do wyciągu. Wildspitze pożegnało nas deszczem. Wróciliśmy do naszego alpejskiego domu dumni i bardzo szczęśliwi. Dla mnie to wielka rzecz . Do dyspozycji został nam ostatni dzień. Pomysłów na jego spędzenie było całe mnóstwo. Ostatecznie pojechaliśmy do Sölden i po emocjonującym wjeździe górską drogą wyruszyliśmy na Schwarzkogel. Górka nie wydawał się specjalnie ciekawa, ale ostatecznie okazała się bardzo atrakcyjna widokowo - panorama zapierała dech w piersiach. Droga na szczyt wiodła obok jeziorka i obok stoku, na którym rozgrywany jest jeden z najtrudniejszych slalomów gigantów. Traska była lajtowa, ale dostarczyła nam sporo pozytywnych emocji. Cztery dni spędzone w Alpach były bardzo intensywne i niezwykle satysfakcjonuje. Bardzo dziękuję całej Ekipie za świetne towarzystwo! Pozostaje z nadzieją na więcej . To co, w przyszłym roku Kazbek? Nie wiem czemu mi się po dwa razy foty wklejają.... Może jednak telefon nie jest najlepszy do pisania relacji...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...