łomnica Pewna historia wbiegu na Łomnicę
Położyłem się do łóżka, nastawiając w telefonie porę pobudki, po czym po uruchomieniu muzycznej aplikacji, jeszcze tylko słuchawki na uszy i mogłem rozpocząć mentalne przygotowanie przed tym, co miało nastąpić po przebudzeniu. Wiłem się pod pościelą przy zgaszonym świetle i powtarzałem sobie w myślach, że jeszcze tylko kilka tytułów i do spania.
Jednak przez zbyt długie łóżkowe tańce przy słuchaniu motywacyjnej muzyki przed snem, dopiero po trzech godzinach od początkowo zaplanowanej pory, przyjechałem na miejsce skąd miała się zacząć moja biegowa eskapada.
Po lekko ponad godzinie jazdy, na rozległym parkingu obok kamperów, zaparkowałem samochód. W jego wnętrzu przy rozgrzanym powietrzu kabiny, sprawdziłem czy wszystkie tałatajstwo spakowałem do plecaka. Po tej krótkiej odprawie pogratulowałem sobie przygotowania, zapomniałem tylko zamienić złotówki na euro, ale liczyłem, że nie będzie to nazbyt rażące niedopatrzenie.
Podczas wychodzenia wyraźnie dało się odczuć sporą różnicę temperatur. W policzki uderzyło chłodne górskie powietrze, a po pierwszym jego zachłyśnięciu przez nozdrza, pobudzenie zagrzewało do nadchodzącego wysiłku. Trzask zamykanych drzwi był pretekstem do zwrócenia na mnie uwagi przez parę, rozciągali się na matach rozłożonych przy kamperze obok. Swój swego pozna, bo wyglądałem jak biegacz, który ma za chwilę wystartować w biegu ulicznym, z tą tylko różnicą, że miałem zarzucony na siebie mały plecak ze szpargałami i chustę na głowę. Spotkaliśmy się wzrokiem, po czym uznałem, że podniesione wspólnie dłonie na znak biegowego pozdrowienia, są dobrym omenem przy początku dzisiejszej próby wbiegu na drugi, co do wysokości szczyt Tatr.
Od parkingu w Tatrzańskiej Łomnicy odchodzi asfaltowa ścieżka. Jej lewa strona przeznaczona jest dla pędzących w kierunku kotliny pojazdów trójkołowych. Wyłaniały się one niepostrzeżenie zza zakrętów na licznych serpentynach, dlatego zaufałem znakom i trzymałem się prawej strony.
Biegnąc w kierunku stacji kolejki linowej o nazwie Start, zlokalizowanej na Huncowskim Uboczu, zastanawiałem się czy podołam postanowionym sobie założeniom. Od początku cel rysował się na horyzoncie pozbawionym chmur, a pęd powietrza pozwalał się poczuć tylko podczas ruchu. Nabierałem wysokości, Słońce na niebie także, tym samym ogrzewając powietrze.
Gdy dobiegłem, schowałem na Stacji wcześniej założoną na siebie bluzę do plecaka, kiedy to zarzucając nim ponownie, zwróciłem uwagę na liczną kolonie wróbli, które lataly wokół zachodniej ściany budynku. Setki jak nie tysiąc z setkami skumulowanych małych lotów pozwała snuć teorię, że są gatunkiem towarzyskim. Na tym jednak poprzestałem na dziś rozmyślania na temat stadnych zachowań ptaków i rozpocząłem rozgrzewkę. Na Huncowskie Ubocze, wbieg trwał kilkanaście minut postanowiłem więc porozciągać się, doszło jeszcze parę wymachów w miejscu i dogrzewających ruchów, począwszy od szyi do ruchu kostkami, na kilku łykach wody kończąc. Jeszcze chwila i miałem skupić się na miarowaniu kroków do kolejnej stacji, dla mnie będącej miejscem złapania oddechu i drugiego śniadania.
Szerokie zbocze wykarczowane w miejscu stoku, tuż obok początkowo drzewa brzozy karłowatej, sosen, limby czy modrzewia zanikają, a wraz z wysokością w ich miejsce porasta głównie kosodrzewiną i sit skuciną, która mimo lata zdążyła zmienić kolor z zielonej na jasne odcienie czerwieni. Na górny odcinek zbocza, zdecydowałem się zamiast trasą w zimie narciarską wbiec, ale jednak pod kolejką. Ten wariant, mocno nachylony skracał odległość kosztem nakładu sił, ale zależało mi na czasie więc wybór był zrozumiały. Stąpałem po granitowych głazach pomiędzy karłowaciejącą wraz ze wzrostem wysokości kosodrzewiną. Początkowo jej krzewy, momentami wyższe ode mnie przy Skalnym Plesie na wysokości 1721m N.P.M. sięgały zaledwie do pasa. Wagoniki kolejki gondolowej wwoziły turystów, kolejno wysiadajacych na stacji. Przypatrywałem się im przez moment, ale ich zachowania zazwyczaj podobne sprowadzały się do flegmatycznego tempa opuszczania stacji i obracania głową we wszystkie strony świata. Po kilku chwilach ręka nurkowała w kieszeni czy torebce, a po wynurzeniu w dłoniach telefony po kilku naciśnięciach w ekran, były gotowe do rejestracji obrazu.
Usiadłem na kamieniu nieopodal stawu. Spoglądając w stronę szczytu i dalszej drogi, zajadałem naleśniki z mąki ryżowej, które przygotowałem w przed dzień eskapady. Czasem widok góry przysłaniała gondola kolei wysokogórskiej, której budynek dolnej stacji znajduje się w Skalnym Plesie, czyli miejscu gdzie się obecnie znajdowałem. Wagonik od 1940 roku wwożąc, umożliwiają kilkudziesięciominutowy pobyt na Łomnicy, by następnie zwieźć ponad 900 metrów niżej gromadę upojonych widoczkiem turystów.
Z kolejnym kęsem przemieszanym łykiem wody, wyobrażałem sobie jak mogła wyglądać budowa kolejki, której wagonik w najbardziej newralgicznym momemcie zawisa setki metrów w powietrzu. Byłem pod wrażeniem.
Równocześnie w głowie odbywała się wnikliwa analiza moich kolejnych posunięć na ten dzień, ale jak to w zwyczaju bywa rzeczywistość serwuje dalece inną wersję zdarzeń jakie wynikały ze wstępnych założeń. Miałem ze sobą dwie półlitrowe butelki, które zdążyłem opróżnić, toteż zanurzając je poniżej lustra sprawiłem, że były pełne wody i w tej formie zakręcone zapakowałem. Z pełnym plecakiem i brzuchem ruszyłem w nastroju nieodpartej chęci wejscia na szczyt, rozpoczynając tym samym dzisiejsze perypetie pozaszlakowe.
Rozpoczęło się niewinnie. Scieżka doprowadziła mnie do starych drewnianych chałup, których pognite ściany zwiastowały rychłe zawalenie się konstrukcji. Krążyłem wokół moment w wysokiej trawie, aż w końcu wypatrzyłem pomiędzy kosodrzewiną wychodzony, wąski skrawek sit skuciny. Uznając, że tędy droga po kilku minutach znalazłem się u progu ścianki, na której gęsto wystawały skalne garby. Z gracją przemieszczały się po nich Kozice, które swoją nonszalancją poruszania się nijako zapraszały do pohasania wraz z nimi. Odpuściłem sobie jednak bycie szarmanckim i w swoim stylu zacząłem piąć się po ściance, by czym prędzej znaleźć się na grzbiecie.
Trzymałem się skalnych garbów. W miejscach gdzie wyrastały leżało sporo kamieni, uznałem, że bezpieczniej stawać na nich niż drzeć po stromiźnie, wplatając dłonie w wysoką trawę nie wiedząc, co kryje się pod źdźbłami. Po pewnym czasie jednak nad głową zauważyłem wystające gzymsy skalne, znałem już zatem genezę skąd biorą się przy garbach kamienie. Mniej wiecej w tym czasie zauważyłem kamienny luft, na który postanowiłem się wspiąć. Wyprowadził mnie on z dala od pola spadku kamieni z gzymsów, a przede wszystkim na potężny grzbiet. Ten mieniący się odcieniami pożółkniętych traw i jasnych piargowisk, pokonałem w biegowym tempie, aż do Przełęczy Łomnickiej.
Dalej po lewej Sławkowski szczyt, bliżej panorama na Dolinę Pięciu Stawów Spiskich z Pośrednią Granią czy Lodowym Szczytem, a na pierwszym planie na prawo potężna macka zachodniego ramienia Łomnicy, po której częściowo prowadzi droga klasyczna na szczyt. Na nim wyraźnie widoczny budynek obserwatorium z barierkami ścieżki widokowej.
Drzewa, kosodrzewinę, trawy i kolorowe kwiaty zostawiłem za sobą. Wpatrywałem się i nawet mimo wielu okazji, ten skalny świat powodował przyspieszony puls już i tak podbity biegowym tepem. Dzięki niemu na wysokośc ponad 2200 m N.P.M. dostałem się w nieco ponad dwie godziny.
Niepostrzeżenie przyłapałem się na tej samej czynności jaką wykonywali turyści wysiadając z wagonika. Cyknąłem kilka fotek i kontynuowałem przygodę.
Grzbiet zamienił się w skalną grań, na której w oddali, znajdowały się sylwetki wspinaczy drobne i filigranowe. Spoglądałem to pod nogi, to w kierunku szczytu. Nagle usłyszałem dźwięk wirników śmigłowca i silnika. Obróciłem się przez ramię, leciał w moją stronę zbliżając się w zaskakującym tempie. Zdążyłem popatrzeć w stronę grani i wypatrzyłem wspinaczy około sto metrów przede mną. Stali oni wąsko z rozłożonymi rękoma, zwróceni w stronę nadlatującego śmigłowca. Taka postawa to informacja dla pilota, że to właśnie ci ludzie wzywali pomocy lub oni są poszkodowani. Chciałem być w centrum wydarzeń podbiegłem więc wyżej, by zmniejszyć swoje położenie względem rozgrywanej akcji ratunkowej. Tak jak kilka osób, schowałem się za skałami. Po kilkunastu sekundach śmigłowiec doleciał na miejsce, zawisnął w powietrzu, a z jego wnętrza przyczepiony do stalowej linki ratownik opuszczony na grań, rozpoczął akcję ratunkową. Pęd powietrza od wirników mógł ją zakłócać dlatego ratownicy stosują taką zasadę, że na czas opartywania do momentu przygotowania do wciągnięcia rannego na pokład, smigłowiec odlatuje i zatacza powietrzne kółko w okolicy, by następnie wrócić po ratującego i ratowanego. Ten model działania sprawdził się i tym razem. Po opuszczeniu stalowej linki ratownik przyczepił siebie, a że byłem na tyle blisko, dostrzegłem twarz poszkodowanego. Z uniesionymi rękoma w górę nabierał wysokości wraz z helikopterem, transportującym go na lince zwisającejcej kilka metrów poniżej nadwozia.
Wtedy krzyknąłem głośno w eter.
-O kurwa, przecież to Milan!!
-Miiichał, górski bracie. Ktoś krzyczy.
Rozglądam się i przecieram oczy ze zdumienia. Kilka metrów powyżej stoi mój kolega, idę więc w jego stronę, on w moją.
-Woorts!!!Co Ty tu robisz? Wypowiadam te słowa witając się serdecznym uściskiem.
-To samo co Ty Michał, idę na Łomnicę. Odpowiedział.
-Tak, ale chyba w okrojonym składzie. Poznałem Milana, to po niego przylecieli, prawda? Zapytałem.
-Milan tak niefortunnie stanął, że chyba złamał kostkę, ale cieszył się, bo zawsze chciał przelecieć się śmigłowcem i mimo to idziemy dalej.
Zaczęliśmy wspólną salwę śmiechu i po chwili zapytałem.
-My, to z kim jeszcze jesteś Woorts?
-Jestem tu z bratem Milana, zaczyna przygode w górach i chcę mu pokazać jak jest na szczycie. Idziesz z nami?
-Dzisiaj wbiegam i robię wejście solo, ale z chęcią poczekam na Was na szczycie.
-W porządku, do zobaczenia.
-Hej, hej. Wypowiedziałem będąc już w ruchu.
Dalsza droga na szczyt wymagała lekkiego trawersu po płytach tuż pod szczytem Łomnickiej Kopy. Chwilę po tym znalazłem się przy źródle Mojżesza. Jest to żleb w którym nie było ani wody, ani nie był ten żleb jakoś nadzwyczajny w moim skromnym odczuciu, aby nadawać mu tak patetycznego wydźwięku.
Znalazłem się u stóp ciekawego kominka, którego nachylenie wynosiło około i 45 stopni ponad. Zamontowano w nim sporo sztucznych ułatwień. Nie wiem nawet czy nie na całej długości znajdowały się łańcuchy. Przed i w kominku utworzył się zator z ludzi w drodze na wierzchołek lub z niego schodzących. Wiele osób było prowadzonych przez przewodników i to oni kierowali ruchem. Wiadome więc było, że siebie i swoich klientów traktują jako osoby uprzywilejowane z pierwszeństwem przejścia. Mając własną teorię na zaistniałą sytuację i separując się od hierarchii wiszącej w wyimaginowanej chmurze, ruszyłem w górę równolegle, wzdłuż ułatwień lecz po nagiej skale.
W moim sąsiedztwie na wyciągnięcie ręki, ludzie stali przy łańcuchach czekając na swoją kolej, by móc zmienić swoje położenie.
Im wyżej tym bardziej ruch malał. Podszedłem więc i przy łańcuchach kontynuowałem wspinaczkę nie używając ich jednak. Kilka metrów powyżej mnie porusza się turystka z przewodnikiem. Szli w dół na asekuracji lotnej.
Akurat odpoczywałem na półce skalnej więc postanowiłem, że przepuszczę tę dwójkę. Niedoczekanie...Kobieta poślizgnęła się na wychodzonej skale. Zanim lina zdążyła się naprężyć i wyhamować upadek, kobieta znalazła się poniżej półki na której stałem. Ostatni gryz jabłka, wyrzuciłem ogryzek i podszedłem do turystki. Jej wyraz twarzy mówił wszystko, co mogły wypowiedzieć słowa przy pełnej szczerości i wysokim poziomie erudycji. Z mimiki odczytałem, że poślizgnięcie oznaczało dla kobiety mocny zgrzyt w finalnym rozliczeniu z własnymi słabościami, a uśmiech miał zakrywać te głeboko skrywane wewnętrzne odczucie. Wiedziała, że idąc sama mogła narazić się na śmierć, a progi jakie sobie postawiła były dla niej zbyt wysokie. Pomyślałem, że musi być bardzo ambitną osobą. I dzielną, bo grała rolę dalej mimo upadku, nie ukazując całkowicie po sobie, czego doznaje jej ego. Trafiła jednak na dobrego psychologa.
-zobaczysz po kilku dniach dojdzie do Ciebie czego dokonałaś. Wyciągnąłem rękę w jej stronę.
-No zdarza się. Odpowiedziała, nie tyle co do mnie tylko w stromą przestrzeń.
Wsparła się na mojej ręce, po czym pomogłem turystce w wejściu na półkę skalną do czasu nadejścia przewodnika po kilku sekundach. Było ciasno, obtarłem się o niego w kominie, patrząc się w jego oczy chłodnym spojrzeniem wymownie, na temat jakości asekuracji.
Jeszcze tylko kilka granitowych płyt do pokonania, potem kilkadziesiąt metrów po grani i będę na szczycie. Ten odcinek pokonałem bez większych przygód pozdrawiajac się jedynie górsko ze wspinaczami na drodze.
Niczym nieskażona połać nieba, szczyty wyraźne wyostrzone jak wzrok, którym się w nie wpatrywałem i wszechobecne poczucie chwili wyjątkowej conajmniej jak miejsce. Cóż za przepiękny widok na tatrzańskie pasmo.
Rozłożyłem się na skalnym fotelu, którego powierzchnia ogrzana od Słońca zapewniała komfort, a kształt wygodne ułożenie podczas podziwiania panoramy. Wpatrywałem się w zarysy szczytów, może nie ukazując ekstrawertycznie satysfakcji, może jedynie lekkim uciskiem warg i zaciśniętą pięścią. Poruszała się jakby grała na marakasie, a druga robiła zdjęcia. Uwielbiam momenty, kiedy zupełnie naturalnie człowiek lapie sie na tym jakie ruchy wykonuje jego ciało zdradzając emocjonalny stan. Taką zdradę jestem w stanie wybaczyć.
Mój wyluzowany umysł w kooperacji z ciałem dawał upust emocjom. Ludzie Uśmiechali się pozdrawiali, a ja nie zastanawiałem się dlaczego po prostu łapałem chwilę i usmiechałem się razem z nimi, a gęsia skórka pojawiła się na powierzchni ciała.
Włączyłem nagrywanie w telefonie. Chciałem mieć zapisany obraz panoramy, jako pamiątkę.
-Heeej, jak mam Cię znaleźć, podaj mi swój numer. Słyszę donośne zapytanie ze szczytu.
-No, dobra zapisz sobie 668.....wykrzykuje dziewczyna poniżej wierzchołka schodząc po grani.
-Ja też będę miał, wszystko nagrywam! Wtrąciłem, kierując telefon w stronę dziewczyny.
-O nie, e wyglądam jak czarownica lepiej widoczki nagrywaj.
-Dobra mam. Miło było poznać do usłyszenia! Krzyczy facet.
-Paaa! Pożegnała się po podaniu pozostałych cyfr.
Skończyłem nagrywać.
Pozostało dostać się tylko na metalową kładkę zbudowaną na szczycie. Kilka metrów, skok przez łańcuchy zamontowane w poprzek na słupkach i jestem. Osoby w liczbie pomiędzy tłumem, a tłokiem przemieszczały się po szerokim na dwie osoby podniebnym chodniku, ograniczonym barierkami na wysokość prawie klatki piersiowej. Wszystkich rozpieszczał ten sam widok, jednak nie za tę samą cenę. Przeważająca część dostała się na szczyt wagonikiem płacąc kilkadziesiąt euro. Bezcenna jednak była wspinaczka i możliwość spędzenia czasu w dobrowolnej ilości. Ci od kolejki mogli przebywać na wierzchołku maksymalnie 50 minut, jeśli chcieli wrócić tym samym sposobem jak się nań dostali. Nie mówię, że jazda kolejką nie dostarcza wrażeń sam jednak wolę wariant, który wybrałem dziś.
Na szczycie znajduje się restauracja, najwyżej położona w tej części Europy.
W środku wystrój raczej hotelowy niż w górskim stylu, oświetlony naturalnym światłem. Tuż za wejściem barek, a dalej liczne kanapy. Ściany postrzępione pobielałym gipsem, a na nich zdjęcia w ramkach w dużym formacie nawiązującym do historii kolejki. Ostatecznie klimat miejsca psuje zauważony barman w garniturze w koszuli pod muszką. To trochę jakby ksiądz na dyskotece próbował spowiadać za barem i zachęcał do wstrzemiężliwości. Aż strach podchodzić.
Kolejka na kilka osób, postanowiłem jednak zadać kŕotkie pytanie bez straty czasu.
-Sorry is it possible to pay in polish złoty? Zagaiłem.
-Payment is only in Euro. Odpowiedział barman.
Wyszedłem przed budynek. Mój wskazujący palec przejeżdzał powierzchnię ust i wten naszła mnie złota myśl. Któż jak nie oni mogą mieć euro i będą chcieli zamienić je za złotówki.
Wiedziałem, że czeka mnie misja znalezienia rodaków w tym międzynarodowym towarzystwie, bowiem na szczycie dało się słyszeć wiele języków. Angielski, niemiecki słowacki czy węgierski to kilka z których udało mi się rozpoznać.
Zapoznałem się z cennikiem restauracji i wymyśliłem przelicznik. Za pięć złotych byłem w stanie zgodzić się na zakup jednego euro. Podjąłem się próby stworzenia z Łomnicy najwyższego kantoru w tej części Europy i zacząłem szukać kontrahentów.
Nie chciałem drzeć ryja na cały regulator w poszukiwaniu aprobaty, że znajdzie się ktoś kto dokona ze mną transakcji.
Na szczycie ciasno od ludzi, przemieszczam się pośród nich i nasłuchuję, chciałem znaleźć w sposób dyskretny chętnych do wymiany. Uśmiechają się do siebie i rozmawiają po polsku, o czym nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia wygladali na dobrych znajomych.
-Czeeść. Widać, że wybiłem rozmówców całkiem z ich klimatu rozmowy.
-Przepraszam? Odpowiedziała dziewczyna tonem, który dał się rozumieć jako"Czy to do mnie i o co chodzi".
-Zagadałem, bo słyszałem polski język, fajnie jest spotkać rodaków za granicą. Odpowiedziałem pompatycznie jak byśmy się znajdowali conajmniej na drugiej półkuli.
-Nie spodziewałem się, że nie bedzie można płacić złotówkami na szczycie, macie może zamienić złotówki na euro? Kontynuowałem.
Znajomi popatrzyli na siebie wymownie.
- Właśnie przyszliśmy z Durnego i chcemy zjechać kolejką. Idę kupić bilety na przejazd, jeśli zostaną nam pieniądze wtedy możemy sprzedać euro. Odpowiedziała dziewczyna.
-Wilk syty i owca cała jeśli kupisz bilety i zostaną dla mnie drobne. Przy tych słowach odprowadziłem nowo poznaną do kas.
-A więc Durny, zapewne szliście Jordanką? Zagaiłem.
-Świetne lufy i extra widoki. Tak około dwóch godzin podniebnego spaceru polecam. Odpowoedział wspinacz.
-Na pewno się wybiorę, Durny Szczyt jeden ze szczytów Wielkiej Korony Tatr, którą chcę skończyć. Zauważyłem po pierwszym zdaniu, że złapaliśmy nić porozumienia.
-Właśnie dzisiaj z Marią skończyliśmy ten Projekt na Durnym. Odpowiedział.
-Sorry, a Ty jak masz na imię? Zapytałem podłapując wątek z imionami.
-Grzesiek.
-Miło mi, jestem Michał. Gratulacje, Wielka Korona Tatr, wielu chce ją mieć na swoim koncie. Ile czasu zajął Ci ten projekt?
-Około półtorej roku, ale nie spieszyłem się jakoś szczególnie.
-Jasne, są i tacy, co w jeden sezon zdobywają wszystkie czternaście szczytów.
-Wszystkie bilety są już wykupione. Wtrąciła informację do rozmowy Maria.
-Nie żebym cieszył się z powodu fiaska waszego planu, ale to oznacza, że na pewno znajdą się euro na wymianę, prawda?
-Ile potrzebujesz? Zapytała Maria.
-Dobrze jest mieć pamiątkową pocztówkę z pieczątką ze szczytu i może kawka na wzmocnienie się przyda, 5 euro.
-Mam 4,5 reszta to duży nominał, może być?
-za dwadzieścia złotych i tak nie mam drobnych, pasuje?
Przekazaliśmy sobie pieniądze.
-Słyszałem czego dokonał dzisiaj Grzesiek, wspinacie się razem? Zapytałem przy okazji rozmowy na szczycie.
-Jego sukces to mój sukces, też skonczyłam projekt na Durnym.
-Gratuluję Wam jesteście niesamowici dogonię Was z moimi zdobyczami górskimi. Łomnica jest numerem osiem.
Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem, po czym udałem się po pocztówkę i wzmacniającą kawę.
Dzień był słoneczny i bezwietrzny toteż nie miałem najmniejszej ochoty schodzić. Mijała już druga godzina na szczycie, dalej podziwiałem widoki. Siedziałem na głazach, nieopodal drogi wspinaczkowej, kąpiąc twarz w promieniach. W myślach retrospekcje przywoływały wspomnienia. Świetna sprawa patrzeć na szczyty na których się już było. Z każdym wejściem, związana jest jakaś ciekawa historia. Analizowałem także próby wejścia na szczyty które jeszcze przede mną, a były w zasięgu wzroku.
-Michał ! Dało się słyszeć lekko podłamanym głosem.
-My już schodzimy. Schodząc, relacjonował.
-Woorts, witaj na szczycie. Wstałem i poszedłem w jego strone ze słowami na ustach, po czym oparłem dłonie na ramionach kolegi.
-Co z Milanem dzwonił ze szpitala?
-Nie mam dobrych wieści, złamał kostkę w dwóch miejscach. Musimy szybko schodzić i jechać do szpitala, czeka go operacja.
-Cholera nie dobrze.
-nie dobrze. Odbierzemy go i jedziemy do Czech, nie operują takich złamań na Słowacji.
-Woorts pozdrów go ode mnie, niech wraca do zdrowia prędko, a Ty także uważaj na siebie górski bracie.
-Michał trzeba koniecznie znów spotkać się w górach.
-Pozdrawiam cie górsko do zobaczenia.
Przyszedł też czas i na mnie. Wróciłem jednak jeszcze na moment na kładkę zrobiłem rundkę po szczycie i pognałem tam gdzie kierowało się Słońce w dół het w doliny w stronę parkingu. Z tego miejsca na tle rozległej kotliny wyglądał jak szara plama wielkości korka na rozpoztartym prześcieradle. Jak postanowiłem tak zadziałałem.
Droga do miejsca gdzie pozostawiłem auto, bez znamion przygody potrwała około dwóch godzin. Na parkingu wyjąłem kluczyk z plecaka, jeszcze tylko ostatni rzut oka na Łomnicę z wypowiedzianym w myślach "zrobiłem to" i ruszyłem samochodem w drogę powrotną.
- 2
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia