Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część II.   Korzystając z przerwy w taksowaniu drewna podczas załadunku witam się z miejscowym leśniczym, osiadłym tu od lat. Martin Stodola, zwany powszechnie Martinem to leśnik o imponującej posturze i brodzie, rozpoznawalny z daleka, zawiaduje taboriskiem. Po paru minutach jestem już formalnie zameldowany na taborze za jedyne 10 euro – po dwa i pół euro za noc, pozostaje tylko tam dojść i rozbić namiot. Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami o niskim pułapie, jest chłodno i wilgotno, nie muszę się śpieszyć, na przedwieczorny, relaksujący spacer nie ma co liczyć. Siadam na drewnianej ławie nieopodal leśniczówki, nabijam fajkę, wyciągam termos z gorącą herbatą z plecaka. Po krótkim odpoczynku dobieram odpowiednią długość teleskopowych kijków i ruszam w drogę wpadając po kilkuset metrach we właściwy rytm marszu, droga przede mną pustoszeje, turyści zdegustowani psującą się coraz bardziej pogodą zawrócili już wcześniej z drogi. Góry nikną we mgłach i chmurach, kontemplować można jedynie najbliższe otoczenie.   Jeden ze słynnych taterników minionej już dawno epoki w swoim tatrzańskim pamiętniku umieścił rozdział o frapującym tytule: Myśli człowieka spadającego z dachu. Po prawdzie, jak sam napisał, tytuł niezupełnie ścisły, bo spadał nie z dachu, ale ze ściany (Mariusz Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich). Jeśli miałbym opisać swoje myśli podczas spadania to opis byłby krótki, bo albo nic nie myślałem bojąc się zapewne coś spieprzyć (proszę potraktować to słowo jako pewien techniczny termin górski) albo trzymałem się kurczowo paru zaledwie myśli, które miały mi pomóc wyjść cało z tego ambarasu. No i statystyka uboga, bo w całej mojej górskiej karierze leciałem tylko cztery razy, rzecz zabawna, raz na linie i trzy razy idąc bez asekuracji. Za to myśli podczas samotnego podchodzenia to temat – rzeka. Wiem, co mówię, dwie piąte moich górskich dni to dni samotne.   Gdy warunki są trudne i gdy grozi głębokie załamanie pogody nie ma czasu na rozmyślania lub kontemplowanie skalnej scenerii – należy się skoncentrować na szybkim wejściu na wierzchołek, a potem na dotarciu w taki rejon, aby w razie czego można było w rozsądnym czasie znaleźć w bezpiecznym terenie. W pogodny dzień, przy suchej skale można się cieszyć do woli lawirowaniem w skalnym terenie, próbowaniem różnych wariantów z rozmyślaniem, jaka w przyszłości obrać drogę, co by było, gdyby tak związać się teraz liną i zaatakować urwisko rozciągające się nad nami. O czym tu jednak rozmyślać idąc dobrze znaną, szeroką drogą wśród lasu, gdy gór nie widać, a chmury nad głową są coraz cięższe od wilgoci. Czy i kiedy zacznie padać deszcz, czy ktoś obozuje na taborze, co da się zrobić jutro, jeśli będzie znośna pogoda? Na początku września spadło sporo śniegu, część już stopniała na pewno, ale ile jeszcze zostało? Na ile jest on związany w niektórych żlebach ze starym, zimowym śniegiem, czy dobrze zrobiłem biorąc ze sobą jedynie raki, a zostawiając czekan w Podsarniu?   No i zaczyna padać, zadaję więc sobie pytanie, czy zdążę dojść pod wiatę na Polance pod Aniołami zanim polar nasiąknie mi wodą, a może już założyć spodnie i kurtkę z goretexu? Nie przepadam za marszem z ciężkim plecakiem w takiej kurtce, bo pas biodrowy ślizga się po gładkiej jej powierzchni obniżając i tak już nie za wysoki komfort marszu. Przyspieszam więc i docieram do wiaty, zanim się na dobre rozpadało. Herbata z termosu, udko kurczaka upieczonego przez Alę, fajka – nie muszę się spieszyć, na tabor już na sucho nie dotrę, ten deszcz szybko nie przestanie padać.   Wracają wspomnienia sprzed osiemnastu lat, gdy siedziałem pod tą wiatą z radiotelefonem w garści. Tamto lato Magda spędzała na taborze na Starych Szałasiskach w rejonie Morskiego Oka. Zespoły wyruszające na wspinaczki zabierały ze sobą Klimki, radiotelefony opracowane przez inżyniera Nietykszę specjalnie na potrzeby TOPR-u, zapewniały one łączność z radiostacjami w dyżurkach pogotowia w schroniskach oraz szefową taboru, Anią Czyż. Magda ze swoją partnerką, Kasią miała w planie Sprężynę na Małym Młynarzu czyli drogę autorstwa Sprężyny, pod którym to pseudonimem kryje się profesor łódzkiej Akademii Medycznej Maciej Gryczyński, w cywilu znany alpinista. Ponieważ wiadomym było, iż ze ściany Małego Młynarza nie można nawiązać łączności radiowej z Morskim Okiem powierzono mi funkcję obserwatora. Siedziałem więc na Polance z włączonym na podsłuch Klimkiem słuchając, jak z Morskie Oka płyną do dziewczyn wskazówki, jak dotrzeć pod Młynarza przez grań Żabiego i Dolinę Żabich Stawów Białczańskich.   W międzyczasie pogoda wyraźnie się pogarsza i w pewnej chwili słyszę w radiotelefonie głos Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u pełniącego jak raz dyżur w Morskim Oku: Dziewczyny, zanosi się na załamanie pogody, lepiej się wycofajcie! Nietrudno odgadnąć intencje Piotra, onegdaj zginął na ścianie Kazalnicy podczas zjazdów Jasiek Wolf, gdy ginie wspinacz tej klasy to na wszystkich robi to odpowiednie wrażenie. Magda i Kasia zawracają w stronę Morskiego Oka, ale nie tracą wspinaczkowego dnia, pogoda poprawia się, gdy są w rejonie Żabiego Mnicha, strzelają na nim jakąś interesująca drogę. Tu drobny komentarz: tzw. wycof ze Sprężyny to całkiem inna bajka, niż ucieczka z Żabiego Mnicha.   Mija rok i niestety minął się też Piotr Malinowski, miał kłopoty ze stawem kolanowym, zdecydował się na operację łękotki. Jakiś czas po zabiegu poczuł się źle, lekarze to zlekceważyli, bo odwiedzili go chłopcy z Pogotowia: pewnie jakąś flaszkę przemycili! A była to sepsa, uaktywnił się gronkowiec złocisty, na ratunek było już za późno.   Mija kolejnych pięć lat, Magda chce odpocząć od wspinania i ruszamy razem do Doliny Jaworowej niosąc sprzęt biwakowy. Dzień jest upalny, blisko górnej granicy lasu i w Stefie kosówki pełno rojów jakiś muszek. Nagle zaczyna mi gwałtownie puchnąć głowa i szyja, dziwne, przez tyle lat włóczenia się po Tatrach nigdy nie miałem żadnego istotnego epizodu alergicznego. Jesteśmy już w Jaworowym Ogrodzie, powoli zapada zmrok, do Roztoki daleko, odwrót nie ma sensu, trzeba znaleźć miejsce na biwak. Przy wielkiej wancie dostrzegam kilka wypalonych zniczy i zasuszoną już wiązankę kwiatów, wiem, skąd się tu wzięły, kto i w jakiej intencji tu je przyniósł. Zostały tu, zgodnie z życzeniem Piotra rozsypane jego prochy. Przechodzimy na drugą stronę bliskiego tu potoku i układamy się do snu pod okapem wanty.   To ciężka noc dla mnie, poranek też nienajlepszy, ale żal schodzić od razu na dół, tym bardziej, iż nie mam problemów z oddychaniem. Ruszamy w górę doliny docierając na Jaworową Przełęcz, skąd już stosunkowo blisko na Jaworowy Szczyt, ale nad granią wypiętrzają się coraz bardziej burzowe chmury. Tego już za wiele, nie wiadomo tak do końca, co się jeszcze może dziać z moim organizmem, pogoda grożąca burzą, pora na odwrót. Gdy docieramy do tzw. cywilizacji Magda wypowiada znamienne słowa: Tata, czy wiesz, że mogłeś mi załatwić uprawianie medycyny do końca życia?   To prawda, pamiętam, jak pewnego razu wracałem do Roztoki po jakiejś wspinaczce w rejonie Morskiego Oka. Sceneria była kapitalna, niebo rozświetlone przez zachodzące słońce z zygzakami częstych błyskawic. Z okolicy schroniska w Roztoce poderwał się ponad las śmigłowiec TOPR-u i odleciał szybko w kierunku Zakopanego. W schronisku dowiedziałem się, co się wydarzyło. Wystarczyło jedno czy dwa ukąszenia zjadliwej muszki, aby Grażyna, gaździna na Roztoce straciła przytomność z zatrzymaniem akcji oddechowej włącznie. Marek Pawłowski rozpoczął regularną reanimację wzywając w międzyczasie przez radiostację śmigłowiec. Śmigło wylądowało mimo burzy nad Białką, a Robert Janik, lekarz i ratownik pobiegł do schroniska trzymając gotową do użycia strzykawkę w garści. W Jaworowej radiostacji nie mieliśmy, a żaden ze śmigłowców nie był zdolny do akcji w nocy.   Kiedy po wieczór dotarliśmy do Roztoki tylko ktoś bardzo dobrze mnie znający mógł mnie rozpoznać, tak miałem opuchniętą głowę. Przygoda ta miała trwające ładnych parę lat konsekwencje – na dnie mojego plecaka leżała zawsze metalowa puszka ze strzykawkami, igłami i odpowiednim na te okoliczność specyfikiem, stosowanym w lecznictwie zamkniętym z perspektywą jego użycia domięśniowego w razie mniejszych kłopotów i dożylnego, gdyby sytuacja stała się podbramkową. Minęły lata i nic takiego się nie powtórzyło, i niech tak zostanie.



  2. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienia.

     
    Halina Krüger i Wanda Rutkiewicz były prekursorkami wspinania się na trudnych drogach i w górach wysokich w samodzielnych zespołach kobiecych. Halina wraz z Anią Okopińską zdobywa światowy rekord wysokości zespołu kobiecego na Gasherbrumie II (8035), Wanda wchodzi na Everest jako pierwsza europejska alpinistka, jest główną kandydatką do kobiecej Korony Himalajów. Niestety podczas kobiecej wyprawy na K2, w nisko położonym na wysokości zaledwie 6700m obozie II Ania Okopińska stwierdza rano z przerażeniem, iż Halina nie żyje. Wystarczyła jedna noc, aby rozwinął się śmiertelny w skutkach wysokościowy obrzęk mózgu. Cztery lata później, też na K2 ginie Mrówka, Dobrosława Miodowicz-Wolf. Mija sześć lat i Wanda Rutkiewicz nie wraca z samotnego ataku szczytowego na Kanczendzongę, kończy się sen o potędze polskiego alpinizmu kobiecego.
    Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych po polskiej stronie Tatr latem wspinało się nie więcej, jak trzysta osób w tym samym okresie czasu. Wypadek śmiertelny zdarzał się średnio co miesiąc lub dwa, przyjmowaliśmy to ze smutkiem i wspinaliśmy się dalej. W dwudziestoleciu międzywojennym wspinało się niewielu, a kobiece zespoły można było policzyć na palcach jednej ręki. Tym tragiczniejszą sekwencją były dwa wypadki – w 1928 roku Zofia Krókowska i Jadwiga Honowska giną na Ostrym Szczycie, a rok później odpadają na południowej ścianie Zamarłej Turni młodziutkie, a już świetne w skale siostry Skotnicówny. Po tym ostatnim wypadku klasyczna na Zamarłej obrasta znowu legendą tak skuteczną w oddziaływaniu na panie, iż na samym wstępie mojej działalności tatrzańskiej byłem świadkiem pierwszego kobiecego przejścia tej drogi. Nawiasem mówiąc legendę tę podsycali tej miary twórcy, jak Przyboś i Choromański, a sceneria Dolinki Pustej stanowiła dla niej odpowiednią oprawę. Światek taternicki  był mały, relacje z wypadków rozchodziły się w nim szybko i szeroko mając niebagatelny wpływ na wyobraźnię. Nasz nieżyjący już przyjaciel, największy obok Staszka Motyki spec od Zamarłej pokazał kiedyś Ali i mnie zdjęcia wykonane w Pustej po wypadku Lidy i Marzeny, były wstrząsające nawet dla doświadczonych wspinaczy.

     
                Już po napisaniu tej partii tekstu (o górskiej parapsychologii) nadeszła z Karakorum wpierw wiadomość o zdobyciu szczytu, a potem o przymusowym biwaku Berbeki i Kowalskiego w zejściu. W Podsarniu coraz silniej wiał halny, było ciepło i słonecznie, postanowiłem zatem zainaugurować górski sezon 2013. O dziesiątej rano ruszyłem spod leśniczówki Stańcowa na skraju Lipnicy Wielkiej w stronę granicznej Przełęczy pod Przyporem. Do przełęczy szedłem wygodnie po śladach skutera, a dalej, na słowacką stronę prowadziły mnie ślady nart. Śnieg był jeszcze po nocy twardy nie przypinałem więc rakiet. W najniższym punkcie drogi łączącej Stańcową z Hajownią Hviezdoslawa stoi sobie wygodna wiata z paleniskiem, stołami i ławami, idealne miejsce zimą na odpoczynek i drugie śniadanie. Zatelefonowałem też do Ali informując ją, jakie mam plany na najbliższe godziny – w zamian usłyszałem, iżbym miał się na baczności, bo w Podsarniu tak duje, że kot lata! Wiem, co to oznacza w partii szczytowej Babiej Góry i nie mam zamiaru aż tam podchodzić. Chcę dzisiaj dokonać rekonesansu terenu rozciągającego się między dwiema pobocznymi graniami, powinienem zatem być osłonięty przed wiatrem z trzech stron.
                Przypinam rakiety, cofam się kilkaset metrów główną drogą i wchodzę w wąską przecinkę prowadzącą w górę stoku – jej pierwszy, widoczny z drogi odcinek pokrywa nieskazitelna biel śniegu, dopiero wyżej pojawiają się tropy, głównie jeleni. Śnieg jest przepadający, jelenie zapadały się na głębokość od kilkunastu do kilkudziesięciu centymetrów, ale moje rakiety pozostawiają na śniegu tylko rysunek swojego kształtu. Moją uwagę przykuwa para niewielkich ptaków drapieżnych zataczających kręgi tuż nad wierzchołkami drzew i kwilących w charakterystyczny sposób. Po chwili ich zachowanie staje się dla mnie jasne, zostały spłoszone znad pożywienia przez znacznie groźniejszego przeciwnika. W lewo skos w węższej przecince leży jeleń niedawno sprawiony przez wilki, a znad niego podrywa się do lotu orzeł. Konfiguracja terenu sprawia, iż musi przedefilować przede mną w odległości nie większej, niż piętnaście metrów i na wysokości mniej więcej mojej głowy, to rzadka okazja podziwiać tego ptaka z tak niewielkiej odległości, ostatni raz miałem taką okazję pięćdziesiąt lat temu tuż pod wierzchołkiem Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego – pokłoniłem mu się wtedy głęboko.
                Jelenia zgubił ów przepadający śnieg, uciekał w dół stoku środkiem bardzo wąskiej przecinki, jeden z wilków wyprzedził go biegnąc twardszym śniegiem pod gałęziami smreków i zaatakował z boku, był to śmiertelnie skuteczny atak. Tu warto wspomnieć, iż tropiąc przez dwie zimy parę wilków w okolicach Podsarnia sporo się o nich nauczyłem, aby przeżyć muszą się sporo napracować, a większość ataków na sarny i jelenie to ataki chybione. Powierzchnia śniegu jest w tym przypadku księgą, z której wiele można odczytać.
                Wyżej teren stał się ciekawszym, coraz częściej przydawały się kolce na spodzie rakiet oraz aluminiowe zęby, wysuwające się spod rakiet przy wysokim podnoszeniu pięt. Koniec końców dotarłem do granicy wielkiego rąbaniska pełnego wykrotów i wiatrołomów, a to teren bardzo niewdzięczny dla rakiet, zwłaszcza tych klasycznych, z długimi ogonami. Uznałem więc, iż pora zawrócić do Stańcowej. W Podsarniu dowiedziałem się od Ali, iż sytuacja na Broad Peaku staje się z każdą godziną bardziej dramatyczną – brak wiadomości o Macieju Berbece i Tomaszu Kowalskim.
  3. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009)
              Dylemat: gdzie zabrać Mieszka w Tatry? Szczyt sezonu, droga do Morskiego Oka w remoncie, wypady z Roztoki odpadają. Pięć Stawów i Hala Gąsienicowa to nienajlepsze miejsce, na Orlej Perci łatwo oberwać kamieniem albo całym ceprem, na biwakowy proceder Mieszko jest jeszcze za mały. Jaki masyw w Tatrach Polskich poza Tatrami Wysokimi jest najciekawszy – bez wątpienia Czerwone Wierchy. A więc działanie z doskoku, wczesny wyjazd z Podsarnia samochodem, zaparkowanie go na Groniku lub w Kirach, pętla na Czerwonych Wierchach i powrót do samochodu. W tym roku dydaktycznie, zapoznać ośmioletniego wnuka ze szlakami znakowanymi, a za rok, być może coś ciekawszego, już bez znakowanej perci.
              28 lipca o szóstej rano wyjeżdżamy z Podsarnia i po godzinie jazdy przez Czarny Dunajec, Chochołów i Witów parkujemy samochód na Groniku, u wylotu Doliny Małej Łąki. Parę kroków od parkingu wita Mieszka i mnie łasiczka stając słupka i spoglądając na nas ciekawie. Podchodzimy w stronę Przysłop Miętusiego szerokim chodnikiem w całkiem wysokopiennym lesie, co dobitnie świadczy o nieubłaganym upływie czasu, gdy szedłem tędy po raz pierwszy prowadziła mnie w górę wąska na pojedynczego człowieka perć w gęstym młodniku, a poniżej siodła przełęczy stało małe schronisko, przerobione ongiś z szałasu pasterskiego, po którym dziś ani śladu. Na Przysłopie Mieszko jest już głodny, korzystamy z dobrodziejstwa ustawionych tam drewnianych stołów i ław. Po posiłku podejście na Kobylarz, trawiaste siodło zawieszone kilkadziesiąt metrów nad górną połacią Doliny Miętusiej. Mieszko jest pierwszy raz w Tatrach Zachodnich, z daleka napatrzył się na trawiaste, kopulaste kształty Czerwonych Wierchów, a tu zaskakuje go widok kotła Wielkiej Świstówki, okolonego amfiteatralnie wielkimi ścianami z ponad trzystu metrową ścianą Kazalnicy Miętusiej na czele. Ja z kolei z zadowoleniem stwierdzam, iż czas leczy rany zadane Wantulom przez wielki halny z 1968 roku, na wielkich blokach skalnych odradzają się powywracane i połamane smreki. Po odpoczynku, Mieszko znowu sobie podjadł, ruszamy wielkim żlebem, okolonym wapiennymi skałami w stronę krańca wielkiego ramienia Małołączniaka. Żleb ten przegradza dość połogi i mało wybitny próg, na którym rozpięto dla wygody i bezpieczeństwa turystów łańcuch. Miejsca takie w miarę upływu czasu stają się o tyle ryzykowne dla niedoświadczonych, iż tysiące stóp szlifuje przez lata miękki i z natury dość śliski wapień wygładzając go do powierzchni prawie lustrzanej, o poślizgnięcie tu nietrudno. Hamuję Mieszka, który dorwawszy się do skały rozpędza się nieumiarkowanie. Za progiem skały zanikają i prawdę powiedziawszy wnuk mój zaczyna się cokolwiek nudzić znojnym podchodzeniem po tak zwanej krówskiej perci (niby, że krowę by tam przeprowadził). Mam ogromną ochotę urozmaicić mu dalszy marsz, wystarczy zejść ze szlaku w prawo i po stromych trawkach przetrawersować prawie poziomo do Doliny Litworowej, a później Kozim Grzbietem pójść prosto do góry aż na Krzesanicę). Niestety widoczność jest świetna, na szlakach mnóstwo turystów. Po pierwsze może wśród nich maszerować jakiś filanc, co naraziłoby mnie na spory mandat za zejście ze znakowanego szlaku. Po drugie i ważniejsze, mogliby za nami ruszyć jacyś naśladowcy i coś poputać, po co mam mieć jakiegoś durnia na sumieniu, jak poleci dołu. Co innego, gdyby było mglisto – nie wahałbym się ani chwili przed wycięciem takiego wariantu.
              Mieszko radzi jednak sobie świetnie, jak na ośmiolatka. Jedyną oznaką sporego wysiłku z jego strony jest częstotliwość posiłków, w okolicy Wielkiej Turni pałaszuje kolejne kanapki. Osiągnęliśmy już sporą wysokość, upał został gdzieś na dole, a Mieszko nie przyzwyczaił się jeszcze w pełni do zmian temperatury w Tatrach, sam wyciąga ze swojego plecaka polar i czapkę, którą naciąga aż na uszy. Czeka nas teraz nudny odcinek podejścia, szerokim, rozdeptanym przez całe pokolenia turystów grzbietem na Małołączniak. Na nudne podejście Mieszko reaguje typowo, ruszyć z kopyta, aby jak najszybciej mieć to z głowy. Muszę znowu go hamować, chwilami dość brutalnie, bo przed nami jeszcze daleka droga. Na wierzchołku jest wystarczająco ciepło, aby wyciągnąć z plecaków płaty karimatki i wyciągnąć się wygodnie, a także znowu podjeść. Mój wnuk pasjonuje się ptakami drapieżnymi i pilnie ich wygląda, niestety w naszym polu widzenia nie chce pojawić się ani orzeł, ani jastrząb. Podlatuje za to do nas stały bywalec tatrzańskich wierchów, płochacz halny i wyraźnie prosi o jedzonko. Dostaje parę okruchów i jest bardzo zadowolony, upakowuje je pracowicie do dziobka i odlatuje. Po chwili na niebie ukazuje się coś znacznie większego od andyjskiego kondora – ktoś lata sobie na paralotni.
              W zejściu na Przełęcz Kondracką pojawia dla mnie następujący, kolejny kłopot. Jak już nogi trochę bolą, to najlepiej zacząć zbiegać. Muszę na bieżąco oceniać, jaka prędkość zbiegania jest w danej chwili prędkością bezpieczną dla Mieszka. Z Przełęczy Kondrackiej kierujemy się ku Dolinie Małej Łąki, gdy osiągamy Niżnią Świstówkę, pora odpocząć w cieniu Wielkiej Turni. Ponad trzystumetrowa, miejscami przewieszona ściana robi szczególne wrażenie na Mieszku – zadaje mi bardzo praktyczne pytanie: Co by się z nami stało, gdyby się wywróciła? No cóż, nie należy oszukiwać dzieci: Wiesz, gdyby się powoli przewracała, to byśmy tam uciekli, ale gdyby runęła szybko, to byśmy nie uciekli.
              Nad dnie doliny znużenie dopada już Mieszka, zwłaszcza w lesie, gdy znikają z oczu ostatnie formacje skalne. Na Groniku wsiadamy do samochodu, Mieszko zajmuje miejsce w foteliku za mną. Przez pierwsze kilometry zadaje jeszcze jakieś pytania, dzieli się wrażeniami, ale szybko zapada w głęboki sen. Nie budzą go nawet wstrząsy samochodu, gdy za Czarnym Dunajcem droga pustoszeje i mogę jechać szybko. Gdy zatrzymuję samochód pod domem Mieszko śpi nadal, zostawiam go w samochodzie i idę na górę, Mieszko śpi jeszcze przez godzinę. Ale nie traci ochoty na dalsze poznawanie Czerwonych Wierchów.







  4. Jerzy L. Głowacki
    Czy warto solo bądź na żywca?

    We wszelakich poradnikach i wstępach do przewodników turystycznych oraz na licznych stronach internetowych eksponowana jest niezmiennie od lat kardynalna zasada bezpieczeństwa: nigdy nie wychodź w góry samotnie. To bardzo dobra zasada dla początkujących i dla tych, co lubią muzykę gór w formie lekkiej, łatwej i przyjemnej. Jeśli zamierzasz wędrować po górach wyłącznie po szlakach turystycznych i to tych łatwiejszych, wychodzić w góry tylko w stabilnych, dogodnych warunkach to w porządku, przestrzeganie tej zasady zapewni ci maksimum bezpieczeństwa. Ale gdy celem twoim jest pełnia doznań w górach, wędrówki bez ograniczeń to ścisłe przestrzeganie tej zasady wcale nie zwiększy twojego bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie. Częstą przyczyną wypadku w górach jest utrata równowagi fizycznej bądź psychicznej – to słowa Jerzego Hajdukiewicza, a nic tak nie hartuje naszej psychiki, jak samotna wędrówka w trudniejszym terenie, zwłaszcza gdy nadciągnie mgła, kurniawa albo zapadnie przedwcześnie dla nas zmrok. Wielokrotnie już zdarzało się, iż w wyniku nieprzewidywalnego splotu okoliczności turysta był zmuszony do samotnego kontynuowania marszu, np. w celu sprowadzenia pomocy i kończyło to się tragicznie dla niego, głównie z powodu podwójnego stresu. Po dzień dzisiejszy twierdzę, iż poruszając się samotnie w eksponowanym terenie jestem bezpieczniejszy, niż idąc w zespole. Nic wtedy nie rozprasza mojej uwagi, nie muszę oceniać na bieżąco, czy moi towarzysze nie popełniają jakiś błędów i nie jestem narażony na konsekwencje tych błędów – znam przynajmniej dwa przypadki, gdy turysta lub początkujący wspinacz odpadając strącał drugiego też idącego bez asekuracji. W Tatrach teren łatwy często bywa kruchy, co sprzyja mniej lub bardziej zaawansowanym próbom kamieniowania współtowarzyszy.  Zimą, gdy jest lawiniasto stopień ryzyka rośnie istotnie wraz z liczebnością grupy.

              Po przyjeździe w Tatry po głośnej tragedii licealistów na Rysach zadałem Gaździe na Roztoce pytanie, co sądzi o tym wypadku. Marek odpowiedział mi pytaniem: Jurku! A ile osób wziąłbyś na Rysy zimą? – Dwie, maksimum trzy. – Ja też!

              Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt bezpieczeństwa w górach, często pomijany w dyskusjach. Otóż zdarza się, iż tak zwany lider zespołu ma ochotę zawrócić, wycofać się, bo ocenia, iż zrobiło się nie fajnie, lecz nie czyni tego bojąc się podejrzenia o tchórzostwo lub uważa, iż mimo wszystko nie wypada mu tego uczynić, a to prosta droga do nieszczęścia.

              Szkoły wspinaczkowe zwęszyły interes i proponują wręcz firmom wyjazdy integracyjne z elementami szkoły przetrwania, w tym i zabawę we wspinaczkę, co może skutkować mylnym przekonaniem, iż coś się już po takiej imprezie umie. Sprzęt wspinaczkowy jest ogólnie dostępny, od czasu do czasu widzę w Tatrach turystów mających przytroczone do plecaków krótkie liny wspinaczkowe. Ale sposób poruszania się tych turystów, brak kasków na głowie tam,  gdzie często latają kamienie zdradza, iż są górskimi żółtodziobami. Piękna scenka nad Czarnym Stawem pod Rysami, ostatnie metry podejścia są zalodzone, a niżej szczerzą zębiska co większe wanty wytopione z wczesnowiosennego śniegu. Na rygiel stawu wychodzi trzydziestolatek przepasany liną, na końcu której holuje swoją panią. Holuje w sposób szczególny, bo pani nie jest związana liną, tylko koniec liny jest omotany wokół jej nadgarstka. Swoim starym obyczajem rugam faceta ostro tłumacząc mu jednocześnie, czym taka pseudoasekuracja grozi. Gość reaguje w sposób, który błyskawicznie mnie rozbraja – odwraca się w stronę swojej pani i z wielką satysfakcją w głosie krzyczy: A widzisz, kochanie, a widzisz, mówiłem ci, że tak nie można!

    Na szczęście to się zmienia.

    Dwa zdjęcia, na jednym wyżej podpisany – początek liczącego 50 metrów wyciągu bez ani jednego przelotu, na drugim Gaston Rebuffat w roli przewodnika. Czy pod względem osobistego ryzyka różni to się od żywcowania? Jedyna różnica to brak oporu liny.



  5. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część I.
     
                Wysiadam z busa na Łysej Polanie, przechodzę graniczny most na Białce i skręcam w prawo, w stronę Doliny Białej Wody. Moim celem jest na dziś taborisko na Polanie pod Wysoką, gdzie zamierzam spędzić cztery najbliższe noce.  W takim przypadku zwykle dzielę dystans między Łysą Polaną, a taboriskiem na trzy etapy. Pierwszy etap to dotarcie szeroką drogą jezdną wiodącą brzegiem Białki na Polanę Białej Wody, drugi etap kończy się na Polance pod Aniołami, a trzeci, najatrakcyjniejszy to trawers masywu Młynarza. Większość z nas, tatrafilów ma swoje ulubione podejścia i zejścia, a także drogi, które niezbyt lubi z takich czy innych względów. Ja nie lubię wspomnianej drogi jezdnej z dwóch powodów. Po pierwsze droga ta jest solidnie utwardzona, gdyż kursuje po niej systematycznie wielka ciężarówka wywożąca w sezonie setki ton drewna pozyskiwanego w tzw. ścisłych rezerwatach, wcześniej wywożono nią tłuczeń, wydobywany nie tylko z koryta Białki, ale i z małych kamieniołomów usytuowanych w uroczych turniczkach, przy czym zniszczono unikatowe stanowiska rekordowo nisko rosnącej kosówki. Po drugie nie raz i nie dwa kląłem wiecznie żywy nad Białką komunizm. Aby wyjaśnić to drugie muszę się cofnąć o wiele, wiele lat wstecz.
     
                 Schronisko na Polanie Stara Roztoka powstało w 1876 roku jako stacja etapowa na ówczesnej drodze do Morskiego Oka poprowadzonej w 1817 roku, przebieg tej drogi różnił się istotnie od przebiegu zbudowanej w 1902 roku nowej drogi nazywanej powszechnie gościńcem Oswalda Balzera. Powstanie gościnca miało związek ze galicyjsko-węgierskim  sporem granicznym znanym jako spór o Morskie Oko, w którym to sporze szalę rozstrzygnięć na korzyść Galicji (czytaj: Polski) przechylił profesor Uniwersytetu Lwowskiego Oswald Balzer. Szczególnego znaczenia schronisko w Roztoce nabrało w okresie międzywojennym stając się bazą taterników i turystów wysokogórskich eksplorujących otoczenie Doliny Białej Wody. Pomimo nienajlepszych stosunków Polski i Czechosłowacji na terenie Tatr obowiązywała tzw. konwencja turystyczna, w ramach której granicę w Tatrach można było przekraczać w dowolnym jej punkcie. Jedynym formalnym wymogiem tejże konwencji było wstąpienie do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i  coroczne wykupienie za jedyne dwa złote specjalnej wkładki do legitymacji Towarzystwa. Nieopodal schroniska w Roztoce przez Białkę przerzucona była kładka ułatwiająca przechodzenie z Roztoki wprost na Polanę Biała Woda.
     
                Dzisiaj standardem dla turystów, chcących przejść z jednej strony Tatr na drugą przez Dolinę Białej Wody jest wędrówka szlakiem na Polski Grzebień i zejście przez Dolinę Wielicką do Magistrali Turystycznej i dalej na Siodełko, z którego zjechać można kolejką wypisz wymaluj taką samą, jak na Gubałówce do Starego Smokowca. Alternatywą jest podejście z Kotła pod Polskim Grzebieniem na Rohatkę, skąd przez Dolinę Staroleśną i Magistralę też dotrzemy na Siodełko.  Przed drugą wojną światową każdy szanujący się taternik czy turysta tatrzański musiał choć raz przejść przez grań główną przez Białą Wodę, Dolinę Kaczą, Żelazne Wrota i Dolinę Złomisk do Popradzkiego Stawu lub w odwrotnym kierunku. Biorąc pod uwagę złożoność takiego przejścia logicznym było inicjowanie go ze schroniska w Roztoce,  aby przed zmierzchem dotrzeć do schroniska nad Popradzkim Stawem, o ile nie dysponowało się odpowiednio dobrą kondycją fizyczną lub też w żlebach leżało dużo śniegu. W mojej własnej ocenie przejście przez Żelazne Wrota jest najpiękniejszą drogą w kategorii dróg o trudnościach 0+ wiodących z jednej strony Tatr na drugą. Ostatni raz odwiedziłem Żelazne Wrota wspólnie z Magdą w starym, klasycznym stylu á la ksiądz Stolarczyk. Z Roztoki zeszliśmy na Łysą Polanę, gdzie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Starego Smokowca. W Smokowcu przesiedliśmy się do elektriczki, aby ostatecznie znaleźć się w Szczyrbskim Jeziorze, skąd przez Popradzki Staw i Dolinę Złomisk dotarliśmy do koleby pod Szarpanymi Turniami. Następnego dnia weszliśmy na Wysoką i wróciliśmy na noc do koleby. Droga powrotna do Roztoki wiodła przez  Żelazne Wrota, Kaczą i Białą Wodę. Gdy weszliśmy do strefy Schengen wielu stałych bywalców Roztoki wraz z jej gospodarzami liczyło bardzo na reaktywację stanu sprzed wojny to jest poprowadzeniu mniej więcej stu metrowego łącznika od schroniska do słowackiego szlaku turystycznego przebiegającego przez Polanę Białej Wody, z kładką oczywiście. Nadzieje te okazały się niestety płonne. Oczywiście od czasu do czasu przechodziło się przez Białkę w bród łamiąc prawo, ale wiązało się to z pewnym ryzykiem. Pamiętam, jak raz wracaliśmy z wypadu na południową stronę Tatr i już szykowaliśmy się do złamania granicy państwowej, aby za parę chwil znaleźć się w Roztoce, gdy nagle na przeciwległym brzegu Białki zapalił się silny reflektor straży granicznej. Jak niepyszni dreptaliśmy na Łysą Polanę, aby lege artis znaleźć się na drugim brzegu Białki i nakładając mniej więcej 8 kilometrów dotrzeć do Roztoki już niewiele przed północą.
     
                W taki dzień, jak dzisiaj nie radziłbym nikomu podejmować próby forsowania Białki, stan wody wysoki, nurt bystry, bez liny i kasku taka próba łatwo mogłaby się skończyć tragicznie. Na Polanie Białej Wody, okolonej ścisłymi rezerwatami przyrody wita turystę przede wszystkim ogrodzenie przecinające polanę w poprzek, podniesiony w tej chwili szlaban i różne tablice z zakazami. Polana, niegdyś jedna z najpiękniejszych w Tatrach upodobniła się teraz do dobrze prosperującego tartaku. Na jej środku pracuje wielki kombajn okorowujący i przycinający pnie świerków, podjeżdżają, mimo postawionego 4 kilometry wcześniej zakazu przeróżne samochody z jakimiś mniej lub bardziej ważnymi personami w cywilu, kręci się bez sensu samochód straży leśnej. Co pewien czas pojawia się wielotonowa ciężarówka, aby zabrać drzewny urobek. Las nad polaną poprzecinany jest błotnistymi przecinkami, na których pracują ciężkie ciągniki z grubymi łańcuchami na kołach, stoi też obłocony ciągnik gąsienicowy. Koło sterty przygotowanych do transportu pni stoi luksusowy mercedes G 500, pytanie: przyjechali nim ci, którzy te pnie sprzedają czy kupują? Taki model wart jest w chwili obecnej jakieś pół miliona złotych. Wśród tego bałaganu skromnie przemykają się nielicznymi grupkami turyści wracający z przedpołudniowego spaceru na Polanę pod Wysoką, w większości emeryci sądząc po wieku.








×
×
  • Dodaj nową pozycję...