Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Jak złamałem granicę państwową.
              W 1954 roku podczas zjazdu z jednej z igieł grani Pośredniego Mięgusza nad Wyżnią Przełęczą Mięguszowiecką wypada z klucza zjazdowego Adam Milówka – jest ciężko ranny i niestety nie przeżyje tego wypadku. Rozpoczyna się chaotyczna akcja ratunkowa przebiegająca w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych z opadami śniegu włącznie. W akcji tej zginie kolejny wspinacz, Tadeusz Westwalewicz odpadając z blokiem ze ścianki, która dziś nosi jego imię na Drodze po Głazach (lepiej ją omijać górą w banalny sposób)
              Z MOka wyrusza z pomocą dwudziestoosobowa grupa taterników pod wodzą Starego Wilka czyli Andrzeja Wilczkowskiego. Nazwiska trzech jej uczestników staną się później głośne: Utracki, Warterasiewicz, Michalski.    Gdy staje się jasne, jakie warunki panują na górze Wilczkowski trzynastu taterników odsyła do schroniska, bo mają na stopach trampki, reszta, obuta w wibramy idzie dalej. Ostatecznie wskutek rozwoju wydarzeń i głębokości załamania pogody Wilk podejmuje decyzję o wycofaniu się z Przełęczy pod Chłopkiem do Popradzkiego Stawu. Dalej toczy się już wiadoma procedura, zostają odszupasowani na Łysą Polanę i przekazani Wojskom Ochrony Pogranicza, a następnie przewiezieni na strażnicę na Palenicy Białczańskiej.
              Andrzeja Wilczkowskiego przesłuchuje major zadający na okrągło jedno pytanie: dlaczego przekroczyliście granicę? W końcu Wilk nie wytrzymuje i mówi:  panie majorze, ja też jestem oficerem Wojska Polskiego i przez całe lata uczono mnie, że dla dowódcy najważniejszy jest człowiek, za którego odpowiada. Podjąłem tę decyzję, bo każda inna mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar. Major odpowiada: dziękuję, możecie iść. Faktem jest, że w czasie opisanej poniżej przygody od szeregu lat też oficerem byłem, co niewątpliwie ułatwiło mi sytuację.
              Przez ładnych parę lat szlak na Przełęcz pod Chłopkiem był zamknięty z racji obrywu na ostatnim fragmencie słynnej galeryjki, na przełęczy panowała cisza i spokój, bo dyżurni wopiści nad Czarnym Stawem przepuszczali w stronę Bańdziocha jedynie za okazaniem Karty Taternika. Zamknięcie szlaku było jak najbardziej zasadne, bo pokonanie zdefektowanej galeryjki wymagało rzeczywiście ostrożności, czego najlepszym, choć tragicznym dowodem stały się dwa wypadki śmiertelne, w których zginęli wspinacze, a nie turyści. Osobiście przechodziłem to trefne miejsce szereg razy, ale w stylu, który określałem krótko: jak kot po gorącej blasze.
              Pierwszy sezon po otwarciu szlaku, wybieram się na Czarnego Mięgusza, oczywiście przez Przełęcz pod Chłopkiem. Na przełęczy odpoczywa kilkunastu turystów, których lustruję z długoletniego nawyku. Moją uwagę zwracają dwaj cywile, gęby trochę nie takie, a buty lśnią, jakby przed chwilą je pastowali. Ciekaw jestem, czy zareagują, jak ruszę dalej trawersem popod granią po słowackiej stronie. Idę spokojnie i niespieszno, na wszelki wypadek nie oglądam się za siebie. Na wierzchołku siadam wygodnie i dyskretnie patrzę w dół, widzę dwie sylwetki mniej więcej tam, gdzie należy przestać trawersować i brać się w górę ku wierzchołkowi. Zatrzymali się, siedzą, ale nie jestem pewien, czy to ci, którzy wzbudzili moje podejrzenia na przełęczy. Po paru minutach widzę błysk światła tam na dole, chyba się nie pomyliłem, lornetują. W plecaku mam teleskopowo rozkładaną, klasyczną lunetę o sporym powiększeniu, wyciągam ją i mam już pewność, czekają na mnie. Mam do wyboru dwie opcje. Mogę wprawić ich w zakłopotanie schodząc bezpośrednio na galeryjkę z pominięciem przełęczy lub z głupia frant wracać po własnych śladach, decyduję się z prostej ciekawości na to ostatnie.
              Spotykamy się na skalnym żeberku, na moje uprzejme Czołem! słyszę groźne i zabawne jednocześnie Obywatelu, obywatel złamał granicę państwową, dokumenty proszę! Odpowiadam Proszę bardzo i wyciągam dowód osobisty, legitymację klubową i kartę taternika. Zaczyna się dość długa rozmowa, przytaczam górskie standardy, prawo zwyczajowe, nie dodając oczywiście, iż pochodzące z krajów demokratycznych. Nie przerywając rozmowy kierujemy się w stronę przełęczy, zgodnie z regulaminem idę w środku naszej trójki, prowadzi dowódca patrolu. Niedługo trzeba czekać, aby zaczęły się kłopoty, prowadzący zatrzymuje się: Jak właściwie tu szliśmy? Następuje zmiana konfiguracji, teraz ja prowadzę, wskazuję stopnie i chwyty, ostrzegam przed ruchomymi blokami skalnymi. Gdy jest całkiem łatwo o złamaniu granicy już nie rozmawiamy, pada natomiast nieoczekiwana prośba: Proszę pana (już nie obywatelu!), nam kazano tu pójść i pilnować granicy, ale nie przeszliśmy żadnego przeszkolenia, nic o tym, co tu jest nie mamy pojęcia, mógłby pan nam coś opowiedzieć? I opowiadam, wskazuję trasy powrotów ze wspinaczek, a wiodą one po słowackiej stronie.  Że zgodnie z regułami powrót ze wspinaczki najbezpieczniejszą drogą nie jest przekroczeniem granicy, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo, co innego, gdy ktoś bezpośrednio podchodził na przełęcz i usiłował przejść na drugą stronę schodząc w dolinę. W trakcie tego ekspresowego szkolenia  dostrzegamy w odległości około dwustu metrów sześcioosobową grupkę turystów, idących w naszą stronę. Pytam szefa patrolu: Mam ich cofnąć na szlak? Dowódca odpowiada: Lepiej będzie, jak pan to zrobi. Wołam więc: Jesteście członkami PZA?(Polskiego Związku Alpinizmu). Odpowiedź brzmi: Nie. – To proszę wrócić na szlak, bo łamiecie przepisy! Czwórka grzecznie zawraca, ale dwóch mołojców pewnych siebie idzie dalej. Dochodzimy do siebie i zaczyna się dość długa rozmowa, którą przytaczam w telegraficznym skrócie.
    - Kto pan jest, że nas zawraca? A panu to wolno?
    - Mnie tu wolno, panom nie, proszę wrócić na szlak.
    - A pan nawet żadnej legitymacji nam nie pokazał!
    - Proszę panów, dopóki nie wyjąłem swojej legitymacji, to my się nie znamy, panowie nie wiedzą, kto ja jestem i możemy się spokojnie rozstać. Ale jak ja wyciągnę legitymację, to sytuacja się zmieni i dalej to już będzie według regulaminu. Naprawdę chcecie kłopotów?
              Mołojcy myślą chwilę i zawracają na przełęcz. Podczas trwania tej rozmowy kątem oka widziałem, jak coraz bardziej dowódca patrolu zaciska zęby, gdy owa dwójka oddaliła się poza zasięg niepodniesionego głosu, robi głęboki wydech i mówi: Ale pan ma gadane, a oni szczęście, jeszcze chwila i przez dwie najbliższe noce we własnych łóżkach by nie spali!
     

  2. Jerzy L. Głowacki
    Orawa i Orawiacy
              Osiedlając się na Orawie stwierdziliśmy, iż należy uzupełnić swoją wiedzę na temat historii tej części Orawy, na której mieszkamy. I poczyniliśmy w tym względzie odpowiednie wysiłki.  Proces kolonizacji doliny Czarnej Orawy, a więc terenów leżących na północ od dzisiejszego Morza Orawskiego, sztucznego zbiornika zalewowego utworzonego u zbiegu Czarnej i Białej Orawy, rozpoczął się mniej więcej w połowie XVI wieku. Jego animatorami byli ówcześni władcy Zamku Orawskiego i dziedziczni żupani orawscy, rodzina Thurzonów (lata 1556 – 1621). Pierwszym żupanem był Franciszek Turzo, drugim zaś jego syn Jerzy, stronnik Habsburgów na Węgrzech, hrabia Cesarstwa, palatyn Korony Węgier. Krzewił on protestantyzm, wywalczył na sejmie węgierskim w 1608 roku wolność wyznania dla luteranów, ale we własnym dominium wolności wyznania całkiem nie przestrzegał, brutalnie stosując zasadę: cuius regio, eius religio czyli czyja władza, tego religia.
              Daty założenia poszczególnych wiosek orawskich można określić jedynie w przybliżeniu posiłkując się rejestrami podatkowymi komitatu orawskiego. I tak wiadomo, iż w 1558 roku istniała już Jabłonka, słusznie uważana po dzień dzisiejszy za stolicę północno-wschodniej Orawy. Czterdzieści lat później Jabłonka liczy już 28 gospodarstw, staje się też ona siedzibą pierwszej parafii Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego na tych terenach. Później z parafii tej zostanie wydzielona druga, obejmująca Podwilk, Podszkle, Bukowinę, Harkabuz i Podsarnie.
              Podsarnie jako nowo założona wieś, jeszcze pod nazwą „Pod Zrnym” pojawia się w rejestrze podatkowym w roku 1567,  a trzydzieści jeden lat później już jako Orawka Średnia  ma siedemnaście gospodarstw. W 1619 roku sołtysem jest Melchior Sarna, od nazwiska którego wywodzi się zapewne obecna nazwa wsi.
              Pierwsza wzmianka o Harkabuzie datowana jest na rok 1584, zasadźcą i pierwszym sołtysem był Bartłomiej Harkabuz, najprawdopodobniej wysłużony żołnierz Rzeczpospolitej, służący w arkebuzerii.
              Osadnicy na północnej Orawie wywodzą się w znacznej części z okolic Jordanowa, Makowa, Suchej i Żywiecczyzny, wcześniej, gdy ta część Orawy należała do Korony była zapewne penetrowana przez pasterzy podhalańskich, musieli, jak to w Karpatach, pojawiać się i Wołosi. Wsie zakładano na prawie wołoskim, przewidującym co najmniej kilkunastoletni okres tzw. wolnizny czyli zwolnienia od wszelkich danin i podatków. Osadników ściągano zatem obietnicami, ale czasem i przemocą. Bardzo często byli zbiegami z wielkich latyfundiów, co pociągało za sobą od czasu do czasu akcje odwetowe, z których najbardziej znana jest wyprawa Mikołaja Komorowskiego w roku 1604, po którym liczba zagród w poszczególnych wsiach istotnie zmalała – np. w Orawce Średniej czyli dzisiejszym Podsarniu z siedemnastu do ośmiu. Komorowscy, hrabiowie Liptowa i Orawy, panowie na Zamku Orawskim z nadania króla Węgier Macieja Korwina utracili swoje dobra po węgierskiej stronie, gdy zmienili swoją orientację polityczną, w zamian za co Rzeczpospolita  nagrodziła ich całą Żywiecczyzną.
              O świadomości narodowej włościan w tamtych czasach w ogóle nie ma co mówić, głównym wyróżnikiem była gwara, jaka się posługiwali, a dodatkowym wyznawana religia. Bezdyskusyjnym jest, pomijając tezy głoszone przez niektórych Słowaków w celach nacjonalistycznych, iż gwara północnej Orawy była i jest gwarą polską, a dominującym wyznaniem jest katolicyzm.
              Podczas ekspansji protestantyzmu wymuszanego siłą przez Thurzonów szkoły parafialne są pod kontrolą pastorów, którzy w piśmie posługują się odmianą języka czeskiego, kazania głoszone są po słowacku. Nawiasem mówiąc język słowacki został skodyfikowany w oparciu o dialekt środkowo – słowacki dopiero w roku 1843, do tej pory pisarze uważający się za Słowaków tworzyli w języku czeskim. W tym czasie katolicyzm chroni mieszkańców  Górnej Orawy przed wynaradawianiem. Kres protestantyzmu następuje za panowania Leopolda I  Habsburga (1640 – 1705), króla Węgier (1655), króla Czech (1656), arcyksięcia Austrii (1657) i cesarza rzymsko – niemieckiego (1658). Luteranie zostają usunięci z dziesięciu far orawskich, pastorzy luterańscy, pierwotnie skazani na karę śmierci, muszą opuścić Orawę. Powodem tego jest nie tylko to, iż Habsburgowie są katolikami, zasadniczą przyczyną są wystąpienia antyhabsburskie i uczestnictwo w nich pana na Orawie, Stefana Thököly. Podczas powstania antyhabsburskiego na Górnych Węgrzech przeciwko powstaniu opowiada się szesnaście wiosek Górnej Orawy, nagrodą za to są przywileje szlacheckie dla sołtysich rodów Bukowińskich, Moniaków i Wilczków.
              W roku 1867 powstają jako państwo Austro-Węgry, w ramach tego państwa Węgry otrzymują szeroką autonomię. Jednym z ówczesnych celów politycznych władz węgierskich była madziaryzacja mniejszości etnicznych poprzez szkołę, urzędy i służbę wojskową. Parafie orawskie należą wówczas do diecezji spiskiej, absolwenci diecezjalnego seminarium duchownego to Węgrzy, Niemcy i Słowacy. Węgrzy i Niemcy trafiają do parafii miejskich, Słowacy do wiejskich. Słowacy wywalczyli sobie prawo do kazań, pieśni, książeczek do modlitwy w języku słowackim. Specyfiką słowackiego ruchu patriotycznego było wówczas dążenie nie tyle do utworzenia własnego państwa, z góry skazane na niepowodzenie lecz powiększenie potencjału narodowego również przez asymilację innych mniejszości narodowych, a więc i słowakizację Polaków. Celuje w tym duchowieństwo słowackie bezbłędnie wykorzystując religijność ludności i autorytet księży. Biorąc pod uwagę strukturę szkolnictwa w szkole ludowej trwa słowakizacja, a na poziomie szkoły średniej i wyższej – madziaryzacja.
              W połowie XIX wieku ukazuje się pierwszy, polski tekst o Orawie pióra Ludwika Zejsznera.
    Notka biograficzna
    Ludwik Zejszner (1805 – 1871), polski geolog, geograf, kartograf i krajoznawca, m.in. kierownik katedry mineralogii na Uniwersytecie Jagiellońskim, badacz Karpat i Gór Świętokrzyskich, autor licznych opracowań etnograficznych.
    W swoim opisie Orawy Zejszner podkreśla trudne warunki bytowania ludności, które wpływały znacząco na niski poziom oświaty na Orawie. Zwraca uwagę na problem duchowieństwa: Do podniesienia ludności polskiej przyczyniliby się księża polscy, ale na nieszczęście ci zwyczajnie są Słowakami, więc niezrozumiałym językiem przemawiają do swoich parafian. Tu wspomnieć należy, iż nauczanie, spowiedź, modlitwy, śpiewy i kazania odbywały się po słowacku.
    Położenie geopolityczne Orawy sprowadzało na nią nieszczęścia, zwłaszcza w latach 1604 – 1711, jako że to teren bardzo dogodny do działań o charakterze partyzanckim i jednocześnie swoista brama w łańcuchu górskim rozgraniczającym Rzeczpospolitą od Węgier. Część magnatów węgierskich, nastawionych antyhabsbursko szukała wsparcia u Turków. Teren i liczne wojny sprzyjały też rozwojowi typowego procederu rozbójniczego. Orawa szczególnie dotkliwie odczuła przejście przez jej teren wojsk litewsko-tatarskich pod wodzą hetmanów Sapiehy i Ogińskiego podczas odsieczy wiedeńskiej. Są nawet teorie, iż dlatego wojska te spustoszyły Orawę, iż rody Sapiehów i Ogińskich chciały w ten sposób storpedować zamysł osadzenia na tronie węgierskim Jakuba Sobieskiego, syna króla Jana III. Najbardziej skrajne oceny mówią o zmniejszeniu się ludności Orawy nawet o 68 procent w najbardziej gorącym okresie walk i wojen.
    Można zadać sobie dość istotne pytanie – na ile na poczucie polskości czy słowackości na Górnej Orawie wpłynęły wydarzenia z okresu II wojny światowej, pamiętane jeszcze bezpośrednio przez co starszych jej mieszkańców i niewątpliwie przekazywane, jak się tu mówi, przez ojców średniemu dziś pokoleniu. 1 września 1939 roku na tereny Orawy i Spisza wkraczają oddziały słowackie towarzyszące armii niemieckiej. 21 listopada tego roku polska Orawa i Spisz zostają formalnie włączone do Republiki Słowackiej księdza Tiso, satelickiego państewka III Rzeszy. Pod słowacką administrację trafia obszar 770 kilometrów kwadratowych zamieszkały przez około 35 tysięcy mieszkańców.
     Rząd słowacki uderza w pierwszej kolejności w miejscową strukturę kościelną deportując księży pochodzących spoza tych terenów do Generalnej Guberni lub w głąb Słowacji, wielu księży trafia też do obozów koncentracyjnych. O żarliwym we własnym mniemaniu katolicyzmie doktora teologii i  szambelana papieskiego monsignore (z nadania Piusa XII, co budzi po dzień dzisiejszy kontrowersje) Jozefa Tiso już wspominałem – płacił Hitlerowi w reichsmarkach za każdego zamordowanego obywatela słowackiego pochodzenia żydowskiego lub romskiego, a własny kraj organizował według najlepszych wzorów III Rzeszy. 30 października w zdobytej przez hitlerowców powstańczej stolicy Bańskiej Bystrzycy, z okazji zdławienia Słowackiego Powstania Narodowego Tiso odprawił mszę dziękczynną, przy której grał na organach dowodzący likwidacją powstania SS-Obergruppenführer Hermann Höfle. Ksiądz Tiso udekorował go najwyższym słowackim odznaczeniem.
    Złotobrunatne myśli Tiso za Wikicytatami: Co się tyczy kwestii żydowskiej, niektórzy zapytują, czy to, co robimy, jest chrześcijańskie i humanitarne. A ja tak zapytam: czy to po chrześcijańsku, że Słowacy chcą się uwolnić od swoich wiecznych wrogów, od Żydów? Miłość bliźniego jest nakazem Bożym. Ta miłość bliźniego narzuca mi obowiązek usuwania wszystkiego, co chce wyrządzać zło mojemu bliźniemu.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 23.
    Katolicyzm i narodowy socjalizm mają wiele wspólnego i ręka w rękę pracują dla polepszenia świata.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 22
    Umieram jako męczennik.(…) Oprócz tego umieram jako ten, który bronił cywilizacji chrześcijańskiej przed komunizmem.
    Opis: wypowiedź z 17 sierpnia 1947 r.
    Ostatnią myśl wygłosił tuż przed śmiercią, schwytany przez Amerykanów został wydany Czechosłowacji, osądzony i stracony. Ale ponieważ stracili go komuniści, to od pewnego czasu niektóre środowiska zabiegają o rozpoczęcie jego procesu beatyfikacyjnego, co bynajmniej nie jest makabrycznym żartem.
    W 61 rocznicę śmierci Tiso arcybiskup Trnavy Jan Sokol odprawił w jego intencji nabożeństwo, podczas którego kazał wystawić słowackie godło państwowe i portret Tiso. Słowacki episkopat nie potępił działań arcybiskupa, a jedynie zdystansował się od sprawy, podkreślając, iż jest to "prywatna inicjatywa" kapłana.
    Abp. Jan Sokol nie po raz pierwszy uczcił Tiso, potrafił np. w telewizyjnym wywiadzie nazwać czasy Słowacji ks Tiso okresem dobrobytu. Mówił też: "Wysoce poważam prezydenta Tiso, bo pamiętam go ze swojego dzieciństwa. Byliśmy bardzo biedni, a w czasie jego rządów sytuacja bardzo się poprawiła. Mieliśmy wszystko, czego zapragnęliśmy. Nawet w czasie wojny.” No cóż, w przypadku postępowania obydwu panów widać pewną symetrię, bo podobno w 2007 roku okazało się, iż arcybiskup był świadomym i tajnym współpracownikiem czechosłowackiej bezpieki. Z drugiej strony należy dodać, iż komuna, zwłaszcza ta znad Wołgi wykorzystywała, jak mogła casus księdza Tiso do propagandy skierowanej przeciwko Piusowi XII. Nawiasem mówiąc tocząca się non stop dyskusja o postawie Piusa XII wobec hitleryzmu wypisz wymaluj przypomina naszą polską, niekończącą się dyskusję o powstaniu warszawskim. Na ten temat nie powinienem się właściwie wypowiadać, bo nie byłbym w pełni obiektywny ze względy na geny, które odziedziczyłem i rodzinną tradycję - na pytanie: Ociec, prać? zawsze bym odpowiedział twierdząco.
              Cytat o dobrobycie ma pokrycie w faktach, przynajmniej na Górnej Orawie, sytuacja ludności pod rządami Tiso jest o wiele lepsza, niż w Generalnej Guberni, złote polskie są wymieniane na korony po bardzo korzystnym kursie, ułatwia się Orawiakom wyjazdy w te rejony Słowacji, gdzie łatwo znaleźć dobrze płatną pracę, na miejscu organizowane są roboty publiczne (głównie budowa dróg), sklepy są dobrze zaopatrzone w żywność. Ale przyjdzie czas, gdy młodzi Słowacy zostaną wysłani na wschodni front i szybko się dowiedzą, po czemu funt tabaki. Jeszcze trochę, a dowiedzą się wszyscy ci, którzy mieszkają tam, gdzie nie trzeba, co to znaczy pacyfikacja. Wiadomo, jakimi błędami, zamierzonymi lub nie, obarczone są sondaże – niemniej odnotować warto, iż z niektórych sondaży wynika, że co czwarty Słowak dobrze ocenia Tiso.
              Po zakończeniu wojny przygraniczne wioski orawskie to teren z gatunku ziemi niczyjej ze wszystkimi ujemnymi tego skutkami. Rośnie też orawska, zła część legendy Józefa Kurasia vel Ognia. Oddział partyzancki musi z czegoś żyć, a jego dowódca, o ile jest człowiekiem przewidującym, stara się aprowizować swoich ludzi poza terenem, z którego się wywodzą, a Ogień wśród swoich żołnierzy raczej nie miał Orawiaków.  Inną sprawą jest to, że Ogień był kolejno żołnierzem AK ( z wyrokiem śmierci za dezercję!), potem szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu (i ponoć kochankiem pewnej sowieckiej agentki, co mu w tym pomogło), a potem, jak to bywa między bandytami z byłymi kolegami się poróżnił i ich zwalczał. Zbrodni na sumieniu ma sporo, choć jak raz za zbrodnię strzelania do ubeków nie uważam, wręcz przeciwnie.
    Gdy sytuacja na polskiej Orawie się ustabilizowała okazało się, iż władze PRL-u nie dbają o jej mieszkańców tak samo, jak władze II Rzeczpospolitej, a poziom życia na słowackiej Orawie był znacznie wyższy. Na początku III Rzeczpospolitej wielu Orawiaków traci pracę, gdyż podupadają np. rabczańskie sanatoria i domy wypoczynkowe, przestaje istnieć kombinat obuwniczy Podhale, a braki w infrastrukturze uniemożliwiają rozwój turystyki. Sytuację poprawiają dopiero unijne fundusze.
              Na zdjęciach Zamek Orawski i Podzamcze jesienią.
     



  3. Jerzy L. Głowacki
    Dużo Wody w Białej Wodzie. Część III.
     
                Czas kończyć wspomnienia, czeka mnie nie tylko podejście na tabor, ale i rozbicie namiotu, a wrześniowe dni nie są takie długie. Wciągam goretexowe portki i takąż kurtkę, ruszam w dalszą drogę, która staje się węższą i bardziej stromą. Trochę zaczynam już odczuwać ciężar plecaka, ostatecznie dopiero trzeci raz w tym sezonie idę z takim obciążeniem. Wreszcie wkraczam z uczuciem ulgi na tabor, jak dobrze, iż na jego środku stoi okrągła, wielka wiata z paleniskiem, stołami i ławami. Pal sześć palenisko, bo brak suchego drewna, ale osłona przed deszczem to duża rzecz na obozowisku. Pod wiatą czworo polskich turystów spożywa podwieczorek, za chwilę ruszą ku Łysej Polanie i zostanę sam. No niezupełnie, bo zaraz po ich odejściu na tabor wejdzie dumnie, z godnością wielkie ptaszysko, usadowi się bez cienia lęku na pobliskim podeście i przez przeszło pół godziny będzie z niekłamanym zainteresowaniem obserwować moje poczynania. Ptaszyskiem tym jest głuszec, który towarzyszyć mi będzie na polanie przez następne dni.
                Za dawnych lat rozbijanie namiotu w czasie deszczu było bardzo kłopotliwe, zwłaszcza w pojedynkę, a nie raz i nie dwa mi się to zdarzało. Ówczesne namioty miały tę wadę, iż nawet pociągnięcie palcem po wewnętrznej stronie tropika powodowało mniejsze lub większe jego przeciekanie. Czasami po rozbiciu namiotu trzeba było rozpalić palnik i suszyć selektywnie namiot od środka. Teraz siedząc wygodnie pod wiatą wyciągam z plecaka półtorakilogramowego Gossamera, którego tropik, wytrzymujący parcie czterometrowego słupa wody bez przeciekania jest podpięty do sypialni. Spokojnie wsuwam cienkie elementy łukowych masztów w odpowiednie zaszewki i przenoszę namiot na wybrany podest w ten sposób, iż tropik chroni sypialnię przed deszczem, jeszcze podczepienie i regulacja odciągów, gotowe – suchy w środku namiot stoi na podeście.
                Wracam pod wiatę, wypakowuję całkowicie plecak, a ponieważ jest dosyć mokry to wsuwam go do dużego foliowego worka, bo rozmiary namiotu są takie, iż jedyną możliwością ułożenia w nim plecaka jest umieszczenie go w poprzek w górnej jego części, po przykryciu go płatem karimatki będzie pełnił rolę poduszki.  Koło siódmej wieczorem przenoszę rzeczy i wsuwam się do namiotu, aby koło ósmej zgasić w nim czołówkę, bo rozmiary namiotu nie pozwalają na zapalenie w nim świeczki. Deszcz ciągle pada i od czasu do czasu uderzenia w tropik już nie kropli, ale strug wody zagłuszają szum płynącej o parę kroków dalej wezbranej Białej Wody. Rano pada nadal, po trzynastu godzinach spędzonych w namiocie przenoszę się pod wiatę. Po śniadaniu wykorzystuję moment, gdy deszcz przechodzi w mżawkę i ruszam w stronę Doliny Kaczej aż w pobliże górnej granicy lasu, tam znowu zaczyna lać, a ścieżka przypomina bardziej potok niż perć, pora się wycofać. Na taborisku spotykam kompana z poprzedniego dnia, głuszcowi deszcz nie przeszkadza. Po południu pod wiatę trafia sześcioro nieźle wyekwipowanych Słowaków schodzących z Polskiego Grzebienia, chcą się w suchym miejscu napić gorącej herbaty i posilić przed dalszą drogą, gawędzimy sobie w typowy sposób, oni do mnie po słowacku, ja do nich po polsku – rozumiemy się doskonale. Na pożegnanie zostaję poczęstowany kieliszkiem niezłej śliwowicy, siedemdziesiątki: Aby ci nie było zimno.
                Słowacy ruszają w dół, deszcz pluszcze, Biała Woda szumi, powoli zapada zmrok, głuszec gdzieś już drzemie, zapalam świeczkę. Chętnie zapaliłbym i watrę, ale wszystko wokół jest tak nasiąknięte wodą, iż bez kanisterka benzyny byłoby to skrajnie trudne. Wypełniam sobie czas lekturą opisów dróg wspinaczkowych na pobliskich ścianach, które to opisy pozostawił na taborze jakiś polski obóz wspinaczkowy. Taka pogoda  w tej okolicy to dla mnie nie nowina, a tabor zapewnia większy komfort, niż koleba.
     
                Dzień trzeci. Pogoda się poprawiła, nawet od czasu do czasu świeci słońce, ale wszędzie jest bardzo mokro. Pora na próbę wymazania jednej z białych plam – przejście przez Dolinę Świstową, niegdyś prowadził przez nią znakowany szlak na Polski Grzebień, później tę dolinę zamknięto, a szlak poprowadzono przez próg Doliny Kaczej, Dolinę Litworową i Litworową Przehybę. Wiem, iż stary szlak zaczynał się gdzieś między resztkami zarastającej od lat Polany pod Wysoką, a taborem. Znajduję dość nikłe ślady perci prowadzące wprost w wiatrołomy – pytanie, czy to ślady tamtego szlaku czy jelenia perć? Lawiruję wśród powalonych pni i wykrotów, przebijam się przez wysokie paprocie kierując się bardziej intuicją, niż rozumem. Po pewnym czasie dostrzegam nad sobą na stromym zboczu trzy następujące po sobie wyblakłe znaki na potężnych smrekach, znaczy się trafiłem w dziesiątkę. To stara prawda, perci na stromych zboczach w strefie starego lasu wolniej zarastają, niż w bardziej płaskim terenie, dalszych znaków nie napotykam, ale i nie mam trudności w wyborze dalszego kierunku marszu.
    W pewnej chwili zwraca moją uwagę niewielki ruch gałęzi nad moją głową – znad gałęzi wpatrują się we mnie ciekawskie ślepka dorodnej wiewiórki, nie dziwię się jej spojrzeniu, prawdopodobnym jest, iż po raz pierwszy widzi człowieka z bliska.  Kończy się las, kluczę wśród kosówek, trawersuję zbocze po długich, namoczonych trawach. Gdyby nie spodnie z goretexu byłbym przemoczony po pas, gratuluję sobie wyboru butów, dzięki kantom twardych podeszew, przystosowanych do użycia raków zachowuję bez trudności równowagę na owych trawach.
                Wyżej kończą się łany zwartej kosówki, krajobraz staje bardziej surowy, mniej idylliczny, włóczą się mgły, przybywa płatów śniegu, perć zanika na długich odcinkach. Prawie płaska             dolinka z meandrami okresowego zapewne potoku, interesujący wodospad po prawej, na wprost majaczy w przedłużeniu dolinki coś na kształt szerokiego, piarżystego żlebu posypanego śniegiem. Na śniegu kozica obgryza jakiś wystający badyl spoglądając od czasu do czasu na mnie. Kiedyś ścieżka prowadziła zapewne tym żlebem do góry, ale ja chcę odwiedzić Świstowe Stawki, położone na bocznym piętrze doliny pod Hrubą Turnią, skręcam zatem w prawo, przechodzę na drugą stronę potoku poniżej wodospadu, który zapewne stanowi fragment odpływu tych stawków. Ciszę doliny zakłóca ostry gwizd, po zboczu szybko biegnie świstak, nie ja go spłoszyłem – na doliną przelatuje kruk. Mijam ścięte świeżym lodem, a częściowo nim pokryte i przysypane śniegiem stawki pnąc się po śniegu, piargu, trawnikach i skałkach ku niewybitnej grani ciągnącej się od Litworowej Przehyby, a kulminującej w Hrubej Turni. 
     
                Na grani chwila zastanowienia, mam dwa warianty dalszej drogi do wyboru. Pójść ową grańką ku Przehybie, gdzie napotkam znakowany szlak lub zejść po stromych, ale i pozbawionych trudności trawnikach na dno Doliny Litworowej do owego szlaku oszczędzając sporo czasu. Pora jest późna, mam w plecaku tylko miniaturową czołówkę, jestem już zmęczony, aż się prosi pójść krótszą drogą. Niepokoi mnie tylko śnieg zalegający na trawnikach, mam wprawdzie w plecaku dobre raki, ale licho wie, na ile ten śnieg jest związany z podłożem. Ostatecznie wybieram dłuższą drogę. Wkrótce spotykam dwie kozice, mama przypatruje mi się przez chwilę, po czy obraca się do mnie zadkiem i dalej spokojnie skubie trawę, za to jej dziecię przypatruje mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Sto czy dwieście metrów dalej wchodzę w sam środek licznego, jak na te czasy stada kozic nie wzbudzając w nim żadnego niepokoju. Docieram w końcu do wygodnej ścieżki, siadam na głazie, popijam herbatę z termosu, wypalam fajkę.
    Gdy schodząc Doliną Litworową mijam owe trawniki, którymi mogłem zejść bezpośrednio na dno doliny spod grani rusza śnieg w formie małej lawiny – tor długi na przynajmniej 150 metrów, szerokość toru ponad pięćdziesiąt. Furda sam śnieg, ale wraz z nim pędzą głazy i kamienie najprzeróżniejszego wagomiaru, lawinka wyczyściła zbocze praktycznie z całego zalegającego w tym pasie rumoszu skalnego – uniknięcie bezpośredniego trafienia byłoby czymś bardzo problematycznym, sam sobie składam gratulacje, iż obyło się post factum od składania kondolencji.
                Schodząc sycę oczy nietuzinkowym widokiem á la kicz z niemieckiego oleodruku – z Kaczej wylewa się rzeka mgły wyglądającej jak świeża i gęsta śmietana, którą w niższych partiach Białej Wody zabarwia na różne odcienie czerwieni zachodzące słońce. Na tabor docieram na jakieś dziesięć minut przed zapadnięciem kompletnego zmroku, czołówki nie musiałem wyciągać z plecaka. Na taborze pusto, głuszec już śpi, a pan tej doliny czyli On, jak kiedyś mawiali górale zapewne dopiero się szykuje do nocnego patrolu, gdy rano wstanę zapewne w pobliżu polany znajdę ślady jego działalności, bo lubi zdzierać korę ze spróchniałych drzew i wybierać pożywne robaki. On wie, że ja tu śpię, a ja, że On krąży nocą po dolinie – nie niepokoimy się nawzajem.  Jem kolację przy świeczce pod wiatą, a potem z uczuciem dobrze wypełnionego dnia układam się w śpiworze.
     
                Czwarty dzień w Białej Wodzie wita mnie jeszcze przebłyskami słońca, ale to co się dzieje na niebie nie napawa optymizmem, niemniej ruszam w stronę Doliny Ciężkiej. Na płaskim, początkowym odcinku perci mam towarzystwo – z godnością starego, górskiego przewodnika kroczy przede mną w odległości kilku kroków ten sam głuszec. Nie lubi pewnie zbytnio podchodzenia, bo gdy perć zaczyna się wznosić to schodzi ze dwa metry ze ścieżki i zostaje. Pogoda załamuje się w momencie, gdy jestem już wysoko, tam, gdzie zaczynają się skalne progi. Jakiś czas siedzę sobie wygodnie pod wystającym dziobem skalnym i kontempluję z odległości próg Doliny Świstowej, po czym, gdy woda zaczyna lać mi się na głowę schodzę na tabor. Nazajutrz skoro świt zwijam namiot i ruszam ku Łysej Polanie, po drodze spotykam Martina, który dziwi się, iż tak długo wytrzymałem w tej pogodzie na taborze.
     





















  4. Jerzy L. Głowacki
    Goprówka na Danielkach.
     
                Na niektórych mapach Orawy widnieje obok Danielek miniaturka emblematu GOPR-u. Ten znak ma swoją historię. Cofnijmy się w lata osiemdziesiąte. Pewnego dnia schodząc z moreny Morskiego Oka zobaczyłem coś, co przypomniało mi natychmiast słowa Wieszcza: Hej Gerwazy, daj gwintówkę…! Gerwazego u mego boku nie było, gwintówki takoż, a palec wskazujący prawej ręki zgiął się bezradnie nie natrafiając na przepisowy opór dwudziestu niutonów. Co wyzwoliło u mnie tak ciepłe uczucia? Ano kilkunastu zomowców tuptających w ordynku po ceprostradzie. Profanacja!!!
     
                W Roztoce zapytałem Gazdę, po co cały ten cyrk. Odpowiedź była prosta i treściwa. Sam wiesz najlepiej, kto po górach chodzi to i ćwiczą. Nie powiem, poczułem się dowartościowany.
     
                Zomowców wprowadzało w Tatry trzech instruktorów. Jeden z nich, najlepiej mi znany rzecz określił samokrytycznie: sprzedałem się. Drugiego „sprzedawczyka” też znałem, o trzecim nie wiedziałem nic,  poznałem go dopiero latem 2007 roku na Danielkach. W wiadomym czasie stała się głośna w mediach sprawa tzw. Raportu Taterników, związanego z procesem plutonu specjalnego, biorącego udział w pacyfikacji Kopalni Wujek. Podobno raport ten powstawał w ten sposób, iż po wspinaczce dwóch instruktorów ostro piło z zomowcami, a trzeci, trzeźwy rzecz spisywał. Pili Hierzyk i Szafirski, a pisarzem był Jaworski. Jak tam było naprawdę to oni sami wiedzą, ale na pewno Jaworski jest postacią nietuzinkową. Zaczął się wspinać w 1965 roku, został instruktorem wspinaczki, był judoką w stosunkowo rzadkim wtedy stopniu 4 dan i trenerem w milicyjnym klubie. Kulturę Dalekiego Wschodu ponoć traktował tak poważnie, iż opanował japoński w mowie i piśmie, stał się abstynentem. Roninem jednak wcale szybko nie został, bo zdarzyło mu się podczas wojny polsko-jaruzelskiej też dowodzić plutonem specjalnym, ale nie kazał strzelać, a być może mu strzelać nie kazano. „Wypisał” się z milicji fingując wypadek narciarski i symulując poważne uszkodzenie mózgu, kupił dom na Danielkach i przyozdobił go emblematem GOPR-u. Gdy ostracyzm środowiska mu dopiekł („sprzedawczyki”) – wyjechał do Niemiec, ale ostatecznie wrócił na Danielki i na serio zajął się propagowaniem kolarstwa górskiego, co też czyni po dzień dzisiejszy odwalając kawał dobrej roboty.
     
                Danielki – śliczne miejsce, ale niewiele tam rodzin mieszka. Nic dziwnego, trudno tam mieszkać i jednocześnie gdzieś pracować, bo podczas tradycyjnej orawskiej zimy lepszy tam skuter śnieżny niż samochód, nawet terenowy. Od drogi Rabka – Chyżne idzie się latem trzy kwadranse, z Podszkla mniej więcej tyle samo. Widok na Tatry imponujący, a pola między Danielkami, a Pająków Wierchem trochę przypominają Nepal (minus Himalaje) z racji mini tarasików. Jesienią cała gama kolorów, bo z zielenią świerków mieszają się wszelkie odcienie żółci i czerwieni. Pośrodku przysiółka maleńka kapliczka i najmniejsza na Orawie dzwonnica. Takie dzwonnice, zwane burzowymi albo loretańskimi są typowym dla Orawy elementem krajobrazu – dźwięk loretańskich dzwonów miał rozpędzać burzowe chmury. Również w Podsarniu jest taka dzwonnica, a dźwięk dzwonu o określonych porach dnia jest codziennością, każda rodzina raz do roku płaci po dwadzieścia złotych dzwonnikowi, który bardzo sumiennie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To już historia, przy kościele jest dzwonnica z dzwonami „full automat”.
     
                W Wigilię 1983 roku podarowałem małżonce gawędę krajoznawczą zatytułowaną „Orawą…Podhalem…Spiszem…” pióra Jerzego Młodziejowskiego. Ciężkie to były czasy i stać mnie było tylko na kupienie książki, ale co odwlecze to nie uciecze i ostatecznie kupiłem Ali dom na Orawie. Autor gawędy to postać cokolwiek się różniąca od bohatera pierwszej części tego rozdziału. Geograf, badacz stawów tatrzańskich, taternik, krajoznawca i fotografik, a także kompozytor i dyrygent. Wędrował po Babiej Górze i Orawie w latach trzydziestych, potem znalazł się w oflagu w Woldenbergu, skąd wrócił w Tatry i na Podtatrze. Po 37 latach przerwy wrócił na Babią i Orawę, a były to już lata siedemdziesiąte. Nawiasem mówiąc w moim przypadku analogiczna przerwa była dłuższa, bo liczyła sobie lat 41. Gawęda Młodziejowskiego wraz z opowieściami, co starszych sąsiadów pozwoliła nam, choć w części odtworzyć wygląd i obyczaje tej części Orawy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż owa miniaturowa dzwonnica w Danielkach była sfotografowana i opisana w literaturze krajoznawczej już w 1931 roku. Jak już wspomniałem niektóre góry obrastają legendami – miała i swoją legendę Królowa Beskidów, bo jeszcze w XVIII wieku wierzono, że na wierzchołku Babiej istnieje jezioro. Z legendą ową rozprawił się ostatecznie nikt inny, jak Stanisław Staszic. Z biegiem lat coraz bardziej go podziwiam. Nie młody, by nie powiedzieć w podeszłym wieku mieszkaniec miasta wszedł jako pierwszy na Kołowy Szczyt w Tatrach, a na niełatwej przecież Łomnicy spędził na pomiarach całą dobę.
     
                Młodziejowski cytuje też innego klasyka, Ludwika Zejsznera, który w swojej relacji z podróży po Orawie Anno Domini 1853 odnotowuje: dziwną jak na góralską zapalczywość słodycz usposobienia Orawiaków i ich miły spokój duszy, oddychający wewnętrznym szczęściem domowym. Tu polecam przypatrzenie się kilku zdjęciom wykonanym przez Alę w Podsarniu, zdjęcia te pozostawiam bez komentarza.
     
                A teraz sam King, czyli Melchior Wańkowicz w Ziele na kraterze: Ziemia Orawska jest jak podpłomyk posmarowany miodem. Zielona, nagrzana słońcem, podana już ku południowemu morzu, ku winnicom, ku wartkiemu biegowi Wagu, płynącego do Dunaju, szczerbata po górskich uskokach ruinami zamków, połyskliwa parzenicami wyszywanymi na góralskich portkach, co wieś to inaczej, z zatulonymi w zieleń odwiecznych drzew stromymi drewnianymi kościółkami, rozśpiewana od ciepła i ciągnących woni polnych wieczorami, pilikająca na dudach, lipowych skrzypeczkach, zbyrcąca ciupagami, przewiewna w swych miodopłynnych równinach przez rześkie smrekowe ciągi z gór, mrugająca w dojezdne wieczory oknami karczmisk jak z „Legendy”, jak z „Sędziów” Wyspiańskiego, z szynkwasem, Żydem w jarmułce, tablicą i kredą, chłopami w serdakach, pociągającym lulki i alkierzem dla lepszych gości, gzie Żyd przynosi pejsachówkę, wino rodzynkowe i pstrągi. Uff, to naprawdę (na mój dusiu!) jedno zdanie. Cóż pejsachówki niestety już brak, w Podsarniu karczmę zastępuje sklep, a kredę i tablicę zeszyt (zapiszcie na zeszyt – b. wygodne, gotówki nie trzeba nosić). Po Jankielach ostał się ino kirkut w Podwilku, a resztki żydowskiego lasu idą na nowowznoszoną, katolicką plebanię i kościół. Serdaków się, na co dzień nie widzi, czasami tylko w święta i to też mało. Ale reszta się zgadza i dzięki pewnemu układowi z S. paszportu nie trzeba, aby pod stary zamek podjechać.
     
                Orawa i Tatry, dwa światy – to prawie motto tej kroniki. A co na to pan Melchior? Ano przewróćmy dwie kartki jego wspomnień i przeczytajmy: Zabawne to tak rozmawiać nad Morskim Okiem. Woda jest przejrzysta, powietrze rżnięte w ostry kryształ, skały przetchłe odwiecznością wyroków Bożych – a na tamtym końcu szeregu spraw ludzkich – confetti, kokoty, szampan, gigolaki, manekiny stąpające zabawnym, wymizdrzonym krokiem. Ba dodałbym tu parę myśli Dziadka vel Komendanta vel Marszałka, który nie pomny na szlacheckie urodzenie, a raczej na redagowanego przez siebie Robotnika poniektórych (delikatnie mówiąc) posłów RP nazywał wprost i szczerze sprzedajnymi dziwkami.      
     











  5. Jerzy L. Głowacki
    Aforyzmy Mieczysława Świerza – odcinek IV i ostatni. Ale nie odgrażając się ciąg dalszy opowieści wkrótce nastąpi.
     
     Cztery lata później lina zwana kablem przydała mi się naprawdę. A było to tak. Hala Gąsienicowa, spędzamy ten sezon na taborisku [obozowisko taternickie] nazywanym powszechnie Rąbaniska. Hala wita nas długim okresem niepogody, czas wypełniamy miłym życiem obozowym i turystyką. W końcu pogoda się poprawia i możemy zacząć się wspinać. Na drugą wspinaczkę w sezonie wybieramy popularną setkę czyli drogę numer 100 w przewodniku Paryskiego, wiodącą zachodnim żebrem Zadniego Kościelca. Ma ona niebagatelną zaletę wtedy, gdy często pada deszcz, wiedzie formacjami wypukłymi, a więc szybko obsycha i w dodatku łatwo się z niej wycofać w razie załamania pogody. Skoro to treningowa wspinaczka po dobrze znanej drodze to rano zakładam gorszą parę wibramów, rezerwując lepsze buty na trudniejsze drogi (to czasy komuny, trudno jest kupić dobry sprzęt nawet wówczas, gdy przez przypadek ma się pieniądze, co raczej nie wchodzi w grę w przypadku asystenta z dwuletnim stażem na uczelni). Małe, trawiaste siodełko i piętrząca się nad nim pionowa ścianka o trudnościach IV. Na początku ścianki przez chwilę zastanawiam się, czy wbić hak. Ostatecznie trzema uderzeniami młotka umieszczam w szczelinie hak, bardziej dla zasady i świętego spokoju, niż z potrzeby (jak mi się wówczas wydaje) i idę szybko do góry. Gdy jestem już na wyciągnięcie ręki od łatwego terenu prawa stopa ześlizguje się nagle z małego stopieńka, lewa stopa idzie w ślad za prawą i ku swojemu zdumieniu widzę zamiast szarego granitu przed twarzą soczysty błękit nieba z paroma białymi obłoczkami. A więc lecę, w dodatku nie bardzo mam gdzie lecieć, bo osiem metrów niżej czyha na mój kręgosłup skalna, pozioma płetwa. Szarpnięcie liny, lekko dobijam krzyżami o tą płetwę i natychmiast naprężona dynamicznym szarpnięciem lina stawia mnie na nogach. Spoglądam do góry na podwójną wstążkę liny biegnącą do karabinka wpiętego w hak, którego początkowo wcale nie chciałem wbijać. Słyszę głos Ali: chodź do mnie szybko! Podobno z jej punktu widzenia moje zachowanie wyglądało tak, iż była prawie pewna, że natychmiast wystartuję ponownie na ściankę, z której spadłem. Fajnie, tylko jak mam zejść do Ali skoro ona ciągnie linę prawie z całych sił hisując mnie do góry. Zaczynamy się oboje śmiać i Ala zaczyna wypuszczać linę umożliwiając mi powrót na stanowisko. Gdy już jesteśmy razem analizujemy sytuację. Ala jeden, jedyny raz nie włożyła asekurując rękawiczek, pieką ją dłonie. Nic dziwnego, wiedząc doskonale, iż nie mam gdzie lecieć wybrała z metr liny (niezły wyczyn w tak krótkim czasie) i zablokowała linę, dzięki czemu mój kręgosłup nie poniósł żadnych strat. W efekcie Ala wyfrunęła w powietrze, ale pętla autoasekuracji spełniła swoje zadanie zatrzymując ją na stanowisku. Później oceniłem siłę, jaka na nią zadziałała – fiata 126p poderwałoby w powietrze. Linę sizalową szlag by na miejscu trafił. Przy okazji wyjaśniła się sprawa ześlizgnięcia ze stopni – puściło szycie i klej, wibramowe podeszwy wywinęły się na drugą stronę rantu butów. Omijamy feralną ściankę bokiem i wychodzimy na grań Zadniego Kościelca, tak się kończy ta wspinaczka.
    Pora na refleksję, buty butami, ale zasadniczą przyczyną mojego odpadnięcia był brak należytej koncentracji, po prostu zlekceważyłem setkę i to się na nas zemściło. Dlaczego ją zlekceważyłem? To proste. Pierwszy raz przeszedłem tę drogę w ramach poematu pedagogicznego, ale nie autorstwa Makarenki. Znajomi Ali z Warszawy, pracownicy PAN-u, nota bene, mieli syna Krzysztofa, szesnastolatka. Krzysztof rozrabiał na warszawskich ulicach co wlezie, wręcz ocierając się o sąd dla nieletnich. Gdy zainteresował się górami, jego rodzice dostrzegli w tym pewną szansę na tzw. reedukację, nie używając modnego dziś słowa resocjalizacja i zwrócili się do nas o pomoc. Fakt pozostaje faktem, niejaki pułkownik Hunt został Sir Huntem za kierowanie ekspedycją everestowską roku 1953, a potem lordem Huntem za takowy proceder z trudną młodzieżą, nawet przywoził tą młodzież w Tatry.  Na brytyjski tytuł szlachecki nie liczyliśmy, ale mimo to postanowiliśmy pomóc i zorganizowaliśmy Krzyśkowi przyśpieszony kurs wspinaczkowy, setka była jego piątą drogą w Tatrach, w dodatku udało mi się tę drogę w ciekawy sposób wyprostować omijając tzw. trawers z hakiem goprowskim. Jak ma się na drugim końcu liny szesnastoletniego nowicjusza to dekoncentracja jest nadmiernym luksusem, po prostu bardzo się uważa. Rok później zrobiłem setkę z Alą częściowo w deszczu, będąc od razu przygotowany na to, iż w miejscach słabo urzeźbionych będę się ślizgał. Poemat pedagogiczny się udał, chłopak zaczął się nieźle wspinać, a po maturze rozpoczął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na kierunku filozofii.
                Wracając do głównego wątku tej opowieści. Wystrzegajmy się wiosennych redyków i sizalowych lin, chyba, że wiszą na ścianie, jak ma to miejsce teraz w Podsarniu, nad moją głową. Powinienem pod tą liną powiesić tabliczkę z napisem: nie zdejmować pod groźbą kary głównej. I nie lekceważmy wcześniej już przechodzonych dróg!
     




×
×
  • Dodaj nową pozycję...