Jump to content

Jerzy L. Głowacki

Member
  • Content Count

    82
  • Joined

  • Last visited

  • Days Won

    6

Blog Entries posted by Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Przyczynek do atawistycznych lęków i tatrzańskiego lasu
              Trzeciego dnia na Starorobociańskiej Równi wysunąłem się ze śpiwora o piątej piętnaście, wpół do siódmej ruszyłem w drogę ku Siwej Polanie. Na jednej z polan napotkałem dwóch górali, którzy właśnie podjechali tam traktorem, aby zająć się wycinką drzew. Zdziwili się bardzo, iż o tak wczesnej porze schodzę na dół, wytłumaczyłem im pokrótce, w czym rzecz. Dalsza rozmowa przybrała dość szczególny tok. Przyznali, iż czasem nocują tutaj, gdy roboty wiele, ale samemu to tak bojno, nie baliście się wilka? Wystarczająco dobrze znam górali, by odróżnić ironię od serio wypowiedzianych słów nie wspominając już o ciągle utrzymującym się pod górami szacunku dla starszych. Dzięki tym zimom, kiedy to moje ślady krzyżowały się z wilczymi tropami mogłem im co nieco z autopsji o wilkach opowiedzieć. I prawdę powiedziawszy zaprzyjaźniłem się z tymi drwalami, bo często bywam w tej dolinie. W ubiegłym roku, wczesnym rankiem schodziłem z pewnego szczytu, na którym spędziłem piękna noc. Napotkałem trzy góralki z Witowa zbierające jagody i znowu padło pytanie, czy nie bałem się wilka czy niedźwiedzia. I szacunek w oczach. Podobnym szacunkiem darzył mnie w swoim czasie wieloletni leśniczy z Łysej Polany, który otwarcie przyznawał, iż nie włóczyłby się po nocy tam, gdzie ja się notorycznie włóczyłem. Sprawa jest bardzo prosta, dzikie zwierzęta nie lubią tych, co na odległość „śmierdzą strachem” przed nimi, są neutralnie lub wręcz pozytywnie nastawione do tych, co je lubią i ich się nie boją. Nawiasem mówiąc w tym roku ku swemu zadowoleniu dwukrotnie spotkałem się z niedźwiedziem, pierwszy z nich był młody i niedoświadczony, a zatem się mnie wystraszył i niestety uciekł, choć przyjaźnie do niego wołałem.
              Jedna z naszych, orawskich zim. Przez pewien czas w lesie często słychać było piły i traktory, łagodna zima ułatwiała zrywkę drewna, a drewno potrzebne było w większej niż zwykle ilości, a to ze względu na budowę kościoła i plebani. Gdy w lesie zapadła cisza las wypełnił się tropami pary wilków, bytujących tu już trzecią zimę. Większość saren przemieściła się w inny rejon, natomiast łanie w dalszym ciągu korzystały z tych samych, co poprzednio wodopojów, ale rzadziej poruszały się samotnie. W miarę upływu czasu tropy wilków coraz bardziej kierowały się w stronę wsi i coraz częściej pojawiały się na wygodnych drogach. Widać było, że para ta czuje się pewnie w tym terenie, bo nie przemyka się chyłkiem zaroślami czy leśną gęstwiną podążając w stronę wsi. Różnica w wielkości śladów sugerowała, iż jest to wilk z wilczycą. Zabawnie jest podchodzić na grzbiet Wielkiego Działu obserwując wewnątrz własnych śladów z poprzedniego dnia odciski wilczych łap.
              W lesie trudno jest dostrzec wilka, bo jest zbyt ostrożny i zawczasu chowa się gdzieś w gęstwinie. Ale jeśli wyjdzie się pod wiatr na skraj wielkiej polany, przez która akurat wędruje para wilków w przeciwnym kierunku to można chwilę na nie popatrzeć, jak to się w święta przydarzyło wnukowi, córce i zięciowi. Jeszcze ciekawiej jest zdybać wilka wieczorem, jak przekrada się otwartą przestrzenią  ku wsi – wówczas szybko ucieka co sił w łapach w stronę lasu przez śnieg sadząc wielkimi susami. Widok ten był tak fascynujący, iż zapomniałem  o aparacie fotograficznym.
              Pewnego dnia,  tuż przed północą Ala siedziała w fotelu oglądając telewizję, nota bene film „Stalingrad” z interesującymi zdjęciami rosyjskiej zimy. Drzwi naszego saloonu są całkowicie przeszklone, latem widać przez nie wąski podest zwany tu pogródką i trawę, zimą śnieg. Ja w tym czasie zszedłem na dół do kotłowni. W pewnym momencie Ala zobaczyła kilkadziesiąt centymetrów od szyby przesuwającą się w lewo sylwetkę dużego zwierzęcia. Upłynęło parę chwil i przed drzwiami pojawił się wilk wracający po własnych śladach po pogródce i dalej, w górę stoku. Po powrocie z kotłowni, dowiedziawszy się, co się zdarzyło, obszedłem dom znajdując bez trudu ślady wilczych łap – to była ona.
              Rano nadszedł czas, aby przy świetle dziennym zrekonstruować całe zdarzenie. Wilk szedł równolegle do górnej linii zabudowań wsi w odległości mniej więcej 50 metrów. Gdy wszedł na naszą działkę, napotkał Mieszka i moje ślady sprzed kilku godzin. Zszedł wzdłuż nich pod drzwi saloonu (przez które wszedł do domu Mieszko), poczym skręcił w prawo po moich śladach, aż pod drzwi kotłowni, przez które ja wróciłem do domu. Następnie wrócił tą samą drogą na swój pierwotny szlak. Istotne w tym wszystkim jest to, iż tego dnia, wykorzystując idealne warunki (opad śniegu w czasie mroźnej nocy) tropiliśmy wilki na Dziale, często poruszając się długimi odcinkami po ich świeżych tropach. Proceder tropienia wilków uprawiałem systematycznie już drugą zimę, z całą pewnością znały już one bardzo dokładnie mój zapach, bo nikt z mieszkańców wioski nie włóczy się tyle, co ja po okolicznych lasach. Ale i one potrafią tropić – pięknie ujęła to Ala: wilk chciał się dowiedzieć, napotkawszy moje ślady, gdzie jest moja nora.
              Odwiedziny wilka nas zaskoczyły, ale tylko z tego powodu, iż w Tatrach, jak dotąd do takiego bliskiego spotkania nie doszło. A nie doszło, bo wilki trzymają się dolnych partii reglowych, gdzie bywamy rzadko. Po „pierwszym szoku” zaczęliśmy sobie przypominać liczne, „dziwne” bliskie spotkania. Tylko parę przykladów. Rysia na Hali Gąsienicowej, który dwukrotnie podczas jednej  nocy podkradał się pod nasz namiot w niecnym celu ukradzenia kiełbasy, wiszącej w worku z gazy opatrunkowej na zewnątrz namiotu i rysia – alpinistę, spotkanego w ścianie Żłobistego. Poranna fajka przed kolebą u stóp uskoku Szarpanych Turni i kolejne wizyty, wpierw świstaka, a potem kozicy, które to zwierzaki odchodziły do swoich zajęć po dokładnym „zlustrowaniu” mojej osoby. Wieczorne odwiedziny w Kaczej Kolebie lisa i łasicy. Scena jak z filmu fantasy, kiedy podczas nocnego powrotu do Roztoki podeszła do mnie na Włosiennicy rosła łania, obwąchała mnie przesuwając nozdrza od przegubu reki po bark, a następnie odprowadziła mnie kilkaset metrów w dół idąc „bark w bark” jak dobrze ułożony koń. Gdyby wówczas jakiś spóźniony turysta szedł do Morskiego Oka to zapewne by się wystraszył myśląc, iż Ducha Gór na swojej drodze napotkał. Poranny „Wersal” na dolnej drodze do schroniska w Roztoce, kiedy to spiesząc się na Słowację zobaczyłem stojącego na środku drogi dorodnego niedźwiedzia, który wyraźnie oczekiwał na mnie. Zbliżyłem się do niego na jakieś 15 metrów, po czym zszedłem w lewo z drogi i kontynuowałem marsz poruszając się równolegle do drogi w odległości mniej więcej 5 metrów. Miś uprzejmie zrobił to samo i minęliśmy się „bezkolizyjnie” pozostawiając drogę pustą. Kto wie, mógł mnie znać dobrze z dawniejszych czasów, jeśli jego matką była Magda z Lasa, nieodżałowana w Roztoce niedźwiedzica. Kiedy stojąc na tylnych łapach była jeszcze niższa ode mnie potrafiła zbliżyć się do mnie na parę kroków, stanąć na tylnych łapach i wąchać dym z mojej fajki. Rozpoznawała mnie potem bezbłędnie, nigdy sama nie podkradła nam jedzenia (innym wielokrotnie) i miała jakieś dziwne, niedźwiedzie poczucie zaufania. Jak często zdarza się, aby niedźwiedzica zostawiła swoje pierworodne niedźwiadki pod nogami człowieka? A tak się właśnie zdarzyło. Kto wie, może ten potężny miś bawił się w dzieciństwie jakąś prawie pustą butelką po Pepsi w moim towarzystwie.
              W dalszym ciągu rozmowy pada standardowe pytanie Skąd jesteście? – Ano z Łodzi, a od pięciu lat z Orawy. Gdzie siedzicie? - W Podsarniu. A to macie spokój. Czy u was na Orawie też tak smreki schną? Bo u nas, tu, po tej łagodnej zimie to kornika zatrzęsienie, nie nadążamy ciąć. I potoczyła się rozmowa na temat lasu gęsto przeplatana gorzkimi słowami pod adresem dyrekcji TPN-u. Problem jest ten sam od wielu lat, górale nie mogą patrzeć na powalone przez halny drzewa, nieokorowane, gnijące, świetne siedlisko kornika i tym samym źródło zarazy dla sąsiednich drzew. Mają rację, potwierdzają to moje własne, liczące ponad pół wieku obserwacje.
              Kiedyś, jeszcze zimową porą dotarliśmy z kolegą na Włosiennicę w drodze z Roztoki do Morskiego Oka. Ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy tam wielką, bogato rzeźbioną, zapewne bardzo kosztowną  tablicę, na której park oznajmiał wszem i wobec, jakim skarbem dla lasu są, cytuję, obumarłe drzewa. A takich drzew w polu widzenia było wiele, zbyt wiele, jakieś dwadzieścia pięć procent drzewostanu. W serialu Szogun jest taka scena – po trzęsieniu ziemi dwaj główni bohaterowie stają nad szczeliną, która przed chwilą omal ich nie pochłonęła, odsuwają kimona i przepaski biodrowe, po czym w sensie dosłownym ją olewają. Przyznaję bez skruchy, iż za moim poduszczeniem uczyniliśmy to samo z ową tablicą. Opisana tablica była fragmentem większej całości, dobitnie świadczącej o stanie umysłowości Wojtusia G., ówczesnego Jaśnie Oświeconego Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza umieszczono tablicę z inskrypcją informującą P.T. Turystów, iż Niżni Wodogrzmot najlepiej oglądać spod schroniska w Roztoce, co było prawdą, lecz przed I wojną światową. Z kolei na osi Żlebu Żandarmerii znalazła się tablica z opisem, jaki to lawiniasty i niebezpieczny żleb, że lawiny z niego przekraczają czasem drogę, a nawet z rykiem hamują aż na przeciwstoku. A zatem stajemy sobie przed ową tablicą, czytamy uważnie i ze zrozumieniem, a w międzyczasie lawina wjeżdża nam do d… Komuś, kto to wymyślił ani chybi zamieniły się miejscami półkule, te górne z dolnymi.
              W szczytowym momencie tepeenowskiej tabliczkomanii zadałem sobie nieco trudu i policzyłem liczbę tabliczek typu Nie śmiecić, Nie schodzić ze znakowanego szlaku, Nie wyrywać smreków, Nie straszyć niedźwiedzi, Nie zbierać żmij ani innych gadów,  Oddychać płytko, żeby gór nie poruszyć, Ścisły rezerwat kornika pomiędzy Wodogrzmotami Mickiewicza, a Morskim Okiem poczym dokonałem prostego działania matematycznego, którego wynik był imponujący: średnio jedna tabliczka na siedemnaście i pół metra asfaltu! Popełniłem błąd nie zgłaszając tej liczby do pewnej popularnej księgi rekordów zaprzepaszczając szansę wpisania wielce szacownej dyrekcji do rekordzistów świata. Fakt, podzieliłem się tą informacją z przyjaciółmi, a ci nieco ją spopularyzowali. Przypadek lub nie, ale w następnym sezonie liczba tablic istotnie zmalała.   
              Obserwując, jak rośnie z czasem powierzchnia drzewostanu objętego klęską kornika, oboje z Alą sporządziliśmy coś na kształt fotograficznej dokumentacji tego zjawiska. W tamtych czasach przez I Pracownię Fizyczną, która kierowałem przewijali się też studenci kierunku o nazwie ochrona środowiska, którego twórcą na Uniwersytecie Łódzkim był profesor Romuald Olaczek, pełniący w swoim czasie stanowiska szefa Państwowej Rady Ochrony Przyrody i Komisji do Spraw Parków Narodowych i Obszarów Chronionych (spocznij!). Po jednym z powrotów z Tatr zostałem zaproszony do profesora, aby ustalić wspólnie program zajęć laboratoryjnych dla jego studentów. Gdy skończyliśmy omawiać sprawy służbowe pokazałem profesorowi wykonane przez nas zdjęcia, profesor wyciągnął z szuflady biurka własny komplet zdjęć i zaczął je porównywać. Pokiwał głową, oba zestawy zdjęć świetnie ilustrowały skalę zjawiska. Profesorska konkluzja była zaskakująca: Ja wiem, że Byrcyn to i owo źle robi, ale tak dzielnie walczy z zakopiańskim lobby narciarskim, że dajemy mu spokój.
     








  2. Jerzy L. Głowacki
    Czarna Jaworowa
              W tej dolinie wszystko jest czarne, począwszy od góry, od Czarnej Przełęczy poprzez Czarny Bańdzioch, Czarne Młaki, Czarne Spady, Czarny Ogród i Czarny Staw, z którego wypływa Czarny Potok zdążający poprzez Czarny Las w dół do Jaworowego Potoku. Tak mówi pismo, czyli przewodnik „Tatry Wysokie” tom XVIII. I to wszystko jest nieprawdą, ponieważ w tej dolinie nie ma nic czarnego…w tej dolinie wszystko jest jasne, przesycone słońcem, jasna, bujna zieleń, płaskie dno doliny, migotliwy staw i potok czysty, przezroczysty. [Góry mojej młodości, Jerzy Hajdukiewicz, Iskry, Warszawa 1988, rozdział pod  tytułem ”Wspaniały lipiec 1939 roku”].
              Owego roku przybyli do tej doliny: dojrzały już mistrz skalnej wspinaczki Jan „Jano” Sawicki i jego pojętny uczeń, Jerzy Hajdukiewicz. Zastali miejsce bezludne w tamten czas, podobnie jak i ja siedemdziesiąt cztery lata później. Dotarłem wtedy do Jaworzyny dość późno, bo około godziny jedenastej. Jeszcze w Podsarniu przeglądając prognozy pogody patrzyłem bez entuzjazmu na czerwony kolor ostrzeżeń przed zapowiadanym rzadko kiedy w górach fantastycznym upałem, teraz w Javorinie miałem pełną świadomość, iż nie były to czcze pogróżki pod moim adresem. Zacząłem zatem od dużego kufla zimnego piwa w bufecie U Taja, a potem zanurzyłem się w tropikalny upał. Kalamita – to słowo powtarza się jak mantra na słowackich portalach poświęconym Tatrom i tatrzańskim lasom. To śmierć ogromnych połaci lasu, zdmuchniętych jak kupka suchych liści przez niewiarygodnie silny huragan w 2004 roku i idąca przez Tatry klęska kornika dobijająca lasy tam, gdzie nie sięgnął huragan. Wędrówka przez dolne partie Jaworowej rodzi dziś całkiem ambiwalentne uczucia, po raz pierwszy od dziesiątków lat można podziwiać z nich piękne i rozległe panoramy, ale wystarczy tylko nieco opuścić oczy, aby dojrzeć rozległe rąbaniska po których pełza ciężki sprzęt, a w dół doliny jadą co pewien czas wielotonowe ciężarówki wywożące wielkie pnie smreków. Wprawne oko bez trudu dostrzeże też brunatne pasma lasu ciągnące się aż po piętro kosodrzewiny – tamten las też jest już martwy tylko dostęp do niego jest znacznie trudniejszy.
              Zbliżając się do miejsca, gdzie ongiś zaczynała się już Jaworowa Polana dostrzegam, iż zniknęła stojąca tu przez wiele lat tabliczka zakazująca dalszego wstępu, nic dziwnego, po ścieżce wiodącej do Czarnej Jaworowej już ani śladu. Przez wysokie trawy i przeróżne chaszcze docieram nad potok w miejsce, gdzie dawno, dawno temu znajdował się całkiem wygodny mostek – pozostały po nim jeszcze nadgryzione przez czas przyczółki. Poziom wody niski, gdybym miał na karku dziesięć lat mniej lub dziesięć kilo w plecaku mniej przekroczyłbym potok suchą stopą skacząc z wanty na wantę, a tak ściągam buty i skarpetki, zakładam wiejskie kapcie i wchodzę do wody. Kapcie zostaną na brzegu oczekując na mój powrót.
              Podejście przez Czarny Las rozprażony upałem dłuży mi się bardzo, często, zbyt często zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Kończy się las, zaczyna się nasycona eterycznymi oparami kosówka, jeszcze trochę i schodzę niestromym, trawiastym zboczem nad Czarny Staw, wyjątkowo urokliwe skrzący się w późno popołudniowych promieniach słońca. Nad stawem rozległa, biała, kamienista plaża, to znak, iż powierzchnia stawu w ostatnich latach zmniejszyła się istotnie.  Koryto powyżej stawu suche jak pieprz, nic dziwnego, Dolina Śnieżna nie jest już godna swej nazwy – mając formę sprzed iluś tam lat przeszedłbym ją jutro ani razu nie wstępując na śnieg, teraz, Teraz mogę tylko o tym sobie pomarzyć i to nie z powodu trudności technicznych (trójka) lecz długości tej drogi, Stary Mistrz wycenił ją na pięć i pół godziny plus długie zejście.
              Świeżo zaparzona herbata z krystalicznie czystej wody zaczerpniętej ze stawu i fajka smakują niesamowicie. Siedzę długo nad stawem,  a gdy słońce chowa się za grań zarzucam plecak na ramiona i ruszam w głąb Czarnego Ogrodu suchym korytem potoku wśród kosówek. Napotkawszy niewielką polankę rozbijam tam namiot. Rano zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i kontynuuję marsz w głąb Czarnego Ogrodu. Bez trudu odnajduję Czarną Jaworową Kolebę, którą Hajdukiewicz opisał jako paskudną norę -  niski, mroczny loch, z którego wiało zimnem, wilgocią i stęchlizną. Wczołgał się do niej zaledwie do połowy, po czym długo mył się w pobliskim strumieniu, a potem, cytuję: Jano wyraził zgodę na rozbicie namiotu, gdyż od poprzednich kolebowych eksperymentów cierpiał – jak twierdził – na interwałowe ataki rwy kulszowej, na skutek czego jego taterniccy przyjaciele nadali mu przezwisko „Ischias”.
              Patrząc na wlot koleby stwierdzam, iż od tamtych lat nic się nie zmieniło – koleba jest naprawdę paskudna. Rwy kulszowej z autopsji nie znam, lecz bez trudu mogę przeprowadzić kolebowo – zdrowotny rachunek sumienia, choćby za ostatnie parę lat.
              Sobkowa Rówień w Dolinie Jaworowej na wysokości około 1930 m npm. Dotarłem do koleby w gęstej mgle i takiej samej mżawce, która szybko przeszła w regularny deszcz. Koleba zacieka, jest zimno, wilgotność całe 100%. Rano z racji braku lepszych perspektyw decyduję się na szybki powrót do Roztoki.
              W dokuczliwym upale podchodzę z Soliskowej Chaty na Wielki Staw Furkotny Wyżni, położony na rekordowo dużej, jak na Tatry wysokości 2154 m npm. Miłe złego początki, wnet temperatura gwałtownie się obniża, zrywa się wiatr i siecze deszczem po kolebie. Ranek zimny i wilgotny, wiatr nadal porywisty, po stawie pływa sobie kra, maliniaki śliskie, jak diabli – pewnie je w nocy nieco oblodziło. Trąbię na odwrót i słusznie, gdy jadę już autobusem na Łysą Polanę nadciąga nad Tatry burzowy front.
    Dolina Białej Wody. Pierwsza godzina marszu upływa mi spokojnie, ale w drugiej robi się niemiło – z północy napływają nad dolinę gigantyczne chmury burzowe, rzadko zdarzało mi się takie monstra obserwować. Na razie rozrywają się one na strzępy mniej więcej nad doliną Kaczą, ale co będzie za godzinę lub dwie? Na dole doliny nie mam się czego obawiać, co innego powyżej górnej granicy lasu na progu Kaczej. Nie ma rady, trzeba się pospieszyć. Dochodzę do Wyżniej Kaczej Koleby, mojej najbardziej ulubionej koleby w Tatrach, która nigdy mnie nie zawiodła. O dziwo sytuacja się uspakaja, burzowe chmury zanikają, spada tylko parę kropel deszczu, gdzieś z daleka dobiega jedynie odgłos paru wyładowań atmosferycznych, noc też mija spokojnie, choć o północy szemrze na zewnątrz koleby niewinny deszczyk. Budzę się, jak zwykle na biwaku, mniej więcej kwadrans przed szóstą, rzut oka w stronę otworu wejściowego koleby i zaskoczenie: dolina jest całkiem biała, warstwa śniegu przed kolebą liczy sobie spokojnie z piętnaście albo i więcej  centymetrów, a grubość jej wręcz rośnie w oczach – sypie intensywnie i non stop. Pięć dni później biwakuję na Sobkowej Równi – znowu w nocy pada deszcz, koleba zacieka i jest zimno. Nazajutrz ruszam ku Lodowej Przełęczy, na Maćkowej Równi czyli najwyższym piętrze Jaworowej przechodzę pojedyncze, choć dość rozległe płaty śniegu, za to z samej przełęczy roztacza się iście zimowy widok – ciągła, słusznej grubości pokrywa śnieżna ciągnie się od siodła przełęczy aż na samo dno Lodowej Dolinki. Gdy jestem już nad Stawami Spiskimi i pokrzepiam się kuflem piwa to na tarasie Terinki na balustradzie paru horolezców suszy spodnie i kurtki po porannym wypadzie na grań – w niektórych miejscach mieli ponad metr śniegu.
              Kolejny biwak w Wyżniej Furkotnej Kolebie. W drodze do niej towarzyszyła mi przez ostatnią godzinę ulewa i dokuczliwy deszcz przy temperaturze grożącej w każdej chwili przejściem deszczu w śnieg. Przyznaję, miałem wręcz ochotę zrezygnować z biwaku i zbiec na dół. Ostatecznie szczękając zębami z zimna suszę spodnie i kurtkę na wietrze wykorzystując nieuzasadnioną przerwę w lejbie, po czym włażę w wilgotnych ciuchach do śpiwora. Rano nic nie lepiej na nieboskłonie, a zatem znowu wycofuję się do Roztoki.
              Dwa następne sezony to lata przerwy w kolebowym procederze, a to z racji zagospodarowywania Podsarnia, były to też ostatnie lata gazdowania Pawłowskich w Roztoce. W 2008 roku w połowie maja spędzam noc tuż pod wierzchołkiem Babiej Góry w wąskim przesmyku wytopionym w rozległym polu śnieżnym. Marznąc nie marznę, choć temperatura spada dobrze poniżej zera – mój puchowy śpiwór waży zaledwie 850 gramów, do snu w takiej temperaturze nie należy się rozbierać, wręcz przeciwnie, dobrze na siebie nałożyć wszystko to, co ma się z ubrania w plecaku. Z kolei w połowie czerwca włóczę się po Dolinie Białej Wody – jak nie pada to układam się do snu na podeście na Polanie pod Wysoką, jak pada, to śpię pod wiatą. Zimno i wilgotno, watry nie rozpalisz, a Wyżnia Kacza Koleba tudzież i Litworowa zabita jeszcze śniegiem.  Mija kolejny miesiąc i biwakuję w mikro kolebie na Zadniej Galerii Cubryńskiej (ok. 2080 m) – to czwarty co do wysokości mój biwak w Tatrach (Wyżnia Furkotna Koleba 2154 m, Szarpana Koleba w Dolinie Złomisk i Maćkowa Rówień w Dolinie Jaworowej – po około 2100 m). Jeszcze przed wschodem słońca budzą mnie gwałtowne porywy wiatru, to dobrze, bo dzięki temu mogę podziwiać wyjątkowo piękny wschód słońca, a potem wyjątkowo wcześnie przejść na południową stronę grani przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem. Jest to, rzec można, historyczny moment, bo po raz pierwszy od czterdziestu sześciu lat nie popełniam tym samym przestępstwa, zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch jako że od 21 grudnia 2007 roku jesteśmy już w Schengen!
               Gdy jestem już nad Wyżnim Ciemnosmreczyńskim Stawem na niebie zaczynają dziać się całkiem ciekawe rzeczy, wypisz wymaluj takie same, jakie poprzedziły ową sierpniową śnieżycę w Kaczej. W kolebie położonej kilkadziesiąt metrów powyżej dolnego skraja tego stawu spędziłem w sumie kilka nocy i bardzo polubiłem tą kolebę.  Kolebę tworzy ukośny okap usytuowany po zachodniej stronie ogromnej wanty wielkości sporej, góralskiej chałupy. Przyjemnie jest zasypiać patrząc w stronę ostatnich blasków zachodzącego już za granią słońca lub, jak kto woli, wpatrując się w gwiazdy. Kolebę chronił od strony zachodniej niezbyt wysoki murek, przystąpiłem zatem niezwłocznie do jego podwyższania. Niestety, niewiele to pomogło podczas przeszło dwugodzinnej, bardzo gwałtownej burzy i ulewy trwającej do rana. Przez całą noc lała się na mnie z okapu woda, a pode mną płynął gustowny potoczek, dobrze, iż miałem płachtę biwakową i lekki materacyk pneumatyczny, ale i tak o normalnym spaniu mowy nie było.
              Ta noc sprawiła, iż postanowiłem ostatecznie pożegnać się z kolebami i zacząć sypiać w lekkim namiocie, koniecznie w kolorze ochronnym. Nawiasem mówiąc podczas przedostatniego pobytu w Ciemnosmreczyńskiej Dolinie sprawdziłem, z jakiej odległości nieuzbrojonym okiem dostrzegam namiot w typowym, pomarańczowym kolorze rozbity na trawie między kosówkami – z odległości półtora kilometra!
               Po obejrzeniu z bliska Czarnej Koleby zataczam szeroki łuk w Czarnym Ogrodzie w poszukiwaniu takiego miejsca, w którym rozbity namiot najmniej będzie wpadał w oko każdemu, kto będzie wędrował w górę doliny lub pod próg Śnieżnej Doliny. Po rozstawieniu namiotu funduję sobie w nim krótką drzemkę, gdyż ponad pięćset metrowa ściana Małej Śnieżnej Turni rzuca jeszcze cień na miejsce biwaku.  Gdy słońce w końcu podgrzewa namiot do mało przyzwoitej temperatury wrzucam do plecaka pojemnik na wodę, pusty już termos, menażkę i palnik i ruszam w stronę progu Doliny Śnieżnej, gdzie upał powinien być najmniej dokuczliwy. Tam, siedząc na skalnych płytach mam pod ręką płynący z góry strumyk, obok wielki płat śniegu, a powyżej wcale zasobną w wodę siklawkę, co w pełni chroni mnie przed niezwykłym, jak na Tatry i tę wysokość upałem.  Mogę też powspinać się w myśli w Dolinie Śnieżnej i na prawej połaci ściany Małej Śnieżnej Turni.
              Późnym popołudniem schodzę do namiotu mając litr herbaty w termosie, co powinno mi wystarczyć do popicia kolacji. Zostawiam przy namiocie plecak i włóczę się po górnych upłazach Czarnego Ogrodu aż do chwili, gdy słońce ostatecznie chowa się za grań. Kolejny upalny dzień, muszę niestety wracać powoli do Podsarnia. Najgorętsze godziny spędzam nad Jaworowym Potokiem by ostatecznie rozbić namiot na łąkach nad Jaworzyną. Koło północy budzi mnie ryk zagniewanego jelenia: ktoś śmie spać w pobliżu jego karmika, nawiasem mówiąc pustego o tej porze roku. Zwijanie namiotu o wschodzie słońca, marsz asfaltem na Łysą Polanę, filiżanka kawy pod słowackim sklepem, a ongiś bufetem, jeden, drugi, trzeci bus i jestem w Podsarniu.
              W swoim czasie na internetowych stronach www.nieznanetatry.pl  i www.goryonline.com ukazał się Subiektywny ranking Gór – Najpiękniejsze doliny tatrzańskie.
    1.    Dolina Ciężka
    2.    Dolina Czarna Jaworowa
    3.    Dolina Rybiego Potoku
    4.    Dolina Kieżmarska
    5.    Dolina Pięciu Stawów Polskich
    6.    Dolina Niewcyrka
    7.    Dolina Staroleśna
    8.    Dolina Mięguszowiecka
    9.    Dolina Młynicka
    10.Dolina Kołowa
     
              Jak skomentować mogę ten ranking? Do Ciężkiej dorzuciłbym Kaczą, zamiast Rybiego Potoku umieściłbym w nim otoczenie Morskiego Oka, Kieżmarską zastąpiłbym otoczeniem Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Mięguszowiecką Złomiskami. Razem z Czarną Jaworową byłaby to moja czołówka rankingu. Zapomniano o Tatrach Zachodnich – tu w moim prywatnym rankingu na czele znalazłby się doliny Miętusia i Rohacką.
               Zabawne, Czarna Jaworowa, a właściwie Mała Śnieżna Turnia weszła do annałów szczegółowej historii literatury polskiej. Stało to się za sprawą naszego klubowego kolegi, Jacka Kolbuszowskiego, w cywilu polonisty i slawisty w jednej osobie. Jacek swoją karierę naukową rozpoczął doktoratem obronionym w 1965 roku na Uniwersytecie Łódzkim na podstawie pracy Obraz Tatr w literaturze polskiej XX wieku. W dalszej pracy naukowej zajmował się tematyką górską w literaturze, kulturą regionów górskich, kulturowym (paskudne słowo!) znaczeniem różnych form eksploracji gór i literaturą słowacką. Zainteresował się też, od strony teoretycznej, taternickim slangiem z dawnych lat: Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Dziś z Jacka profesor emeritus w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego praca doktorska, rozbudowana i uzupełniona została wydana w 1982 roku przez Wydawnictwo Literackie Kraków. Przytoczę jej fragment.
              Pojmowanie taternictwa jako formy twórczości i uznanie go za formę działalności twórczej sprawiło, iż pokonywana  w akcie wspinaczki   droga stawała się wytworem estetycznym – dziełem sztuki, w którym najpełniejszy wyraz uzyskiwało życie człowieka, taka zaś postawa automatycznie obniżała rangę pisania o wspinaczce. Oto jedna jeszcze przyczyna, dla której autorzy – taternicy swoje dzieła literackie nazywali bujdałkami. Dla niejednego z nich stokroć większą wartość miał suchy, rzeczowy i skonkretyzowany opis drogi o charakterze przewodnikowym niż jej literackie „opowiedzenie”. Opis przewodnikowy pełnił bowiem funkcję partytury umożliwiającej odtworzenie drogi (- dzieła) na takiej samej zasadzie, na jakiej partytura umożliwia odtworzenie dzieła muzycznego. Relacja literacka pełniła co najwyżej funkcję „meta tekstu” w stosunku do czynnościowego „tekstu wspinaczki”. Przykładem najdobitniej rzecz potwierdzającym jest Wiesława Stanisławskiego „Zrobiliśmy Małą Śnieżną…”.
              Z Jasiem Sawickim zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce. Na zdjęciach – ostatni wypad Jasia do Doliny Waksmundzkiej. I wspaniała dedykacja na autorskim egzemplarzu tomika WHP.
     
     




  3. Jerzy L. Głowacki
    Orawa i Orawiacy
              Osiedlając się na Orawie stwierdziliśmy, iż należy uzupełnić swoją wiedzę na temat historii tej części Orawy, na której mieszkamy. I poczyniliśmy w tym względzie odpowiednie wysiłki.  Proces kolonizacji doliny Czarnej Orawy, a więc terenów leżących na północ od dzisiejszego Morza Orawskiego, sztucznego zbiornika zalewowego utworzonego u zbiegu Czarnej i Białej Orawy, rozpoczął się mniej więcej w połowie XVI wieku. Jego animatorami byli ówcześni władcy Zamku Orawskiego i dziedziczni żupani orawscy, rodzina Thurzonów (lata 1556 – 1621). Pierwszym żupanem był Franciszek Turzo, drugim zaś jego syn Jerzy, stronnik Habsburgów na Węgrzech, hrabia Cesarstwa, palatyn Korony Węgier. Krzewił on protestantyzm, wywalczył na sejmie węgierskim w 1608 roku wolność wyznania dla luteranów, ale we własnym dominium wolności wyznania całkiem nie przestrzegał, brutalnie stosując zasadę: cuius regio, eius religio czyli czyja władza, tego religia.
              Daty założenia poszczególnych wiosek orawskich można określić jedynie w przybliżeniu posiłkując się rejestrami podatkowymi komitatu orawskiego. I tak wiadomo, iż w 1558 roku istniała już Jabłonka, słusznie uważana po dzień dzisiejszy za stolicę północno-wschodniej Orawy. Czterdzieści lat później Jabłonka liczy już 28 gospodarstw, staje się też ona siedzibą pierwszej parafii Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego na tych terenach. Później z parafii tej zostanie wydzielona druga, obejmująca Podwilk, Podszkle, Bukowinę, Harkabuz i Podsarnie.
              Podsarnie jako nowo założona wieś, jeszcze pod nazwą „Pod Zrnym” pojawia się w rejestrze podatkowym w roku 1567,  a trzydzieści jeden lat później już jako Orawka Średnia  ma siedemnaście gospodarstw. W 1619 roku sołtysem jest Melchior Sarna, od nazwiska którego wywodzi się zapewne obecna nazwa wsi.
              Pierwsza wzmianka o Harkabuzie datowana jest na rok 1584, zasadźcą i pierwszym sołtysem był Bartłomiej Harkabuz, najprawdopodobniej wysłużony żołnierz Rzeczpospolitej, służący w arkebuzerii.
              Osadnicy na północnej Orawie wywodzą się w znacznej części z okolic Jordanowa, Makowa, Suchej i Żywiecczyzny, wcześniej, gdy ta część Orawy należała do Korony była zapewne penetrowana przez pasterzy podhalańskich, musieli, jak to w Karpatach, pojawiać się i Wołosi. Wsie zakładano na prawie wołoskim, przewidującym co najmniej kilkunastoletni okres tzw. wolnizny czyli zwolnienia od wszelkich danin i podatków. Osadników ściągano zatem obietnicami, ale czasem i przemocą. Bardzo często byli zbiegami z wielkich latyfundiów, co pociągało za sobą od czasu do czasu akcje odwetowe, z których najbardziej znana jest wyprawa Mikołaja Komorowskiego w roku 1604, po którym liczba zagród w poszczególnych wsiach istotnie zmalała – np. w Orawce Średniej czyli dzisiejszym Podsarniu z siedemnastu do ośmiu. Komorowscy, hrabiowie Liptowa i Orawy, panowie na Zamku Orawskim z nadania króla Węgier Macieja Korwina utracili swoje dobra po węgierskiej stronie, gdy zmienili swoją orientację polityczną, w zamian za co Rzeczpospolita  nagrodziła ich całą Żywiecczyzną.
              O świadomości narodowej włościan w tamtych czasach w ogóle nie ma co mówić, głównym wyróżnikiem była gwara, jaka się posługiwali, a dodatkowym wyznawana religia. Bezdyskusyjnym jest, pomijając tezy głoszone przez niektórych Słowaków w celach nacjonalistycznych, iż gwara północnej Orawy była i jest gwarą polską, a dominującym wyznaniem jest katolicyzm.
              Podczas ekspansji protestantyzmu wymuszanego siłą przez Thurzonów szkoły parafialne są pod kontrolą pastorów, którzy w piśmie posługują się odmianą języka czeskiego, kazania głoszone są po słowacku. Nawiasem mówiąc język słowacki został skodyfikowany w oparciu o dialekt środkowo – słowacki dopiero w roku 1843, do tej pory pisarze uważający się za Słowaków tworzyli w języku czeskim. W tym czasie katolicyzm chroni mieszkańców  Górnej Orawy przed wynaradawianiem. Kres protestantyzmu następuje za panowania Leopolda I  Habsburga (1640 – 1705), króla Węgier (1655), króla Czech (1656), arcyksięcia Austrii (1657) i cesarza rzymsko – niemieckiego (1658). Luteranie zostają usunięci z dziesięciu far orawskich, pastorzy luterańscy, pierwotnie skazani na karę śmierci, muszą opuścić Orawę. Powodem tego jest nie tylko to, iż Habsburgowie są katolikami, zasadniczą przyczyną są wystąpienia antyhabsburskie i uczestnictwo w nich pana na Orawie, Stefana Thököly. Podczas powstania antyhabsburskiego na Górnych Węgrzech przeciwko powstaniu opowiada się szesnaście wiosek Górnej Orawy, nagrodą za to są przywileje szlacheckie dla sołtysich rodów Bukowińskich, Moniaków i Wilczków.
              W roku 1867 powstają jako państwo Austro-Węgry, w ramach tego państwa Węgry otrzymują szeroką autonomię. Jednym z ówczesnych celów politycznych władz węgierskich była madziaryzacja mniejszości etnicznych poprzez szkołę, urzędy i służbę wojskową. Parafie orawskie należą wówczas do diecezji spiskiej, absolwenci diecezjalnego seminarium duchownego to Węgrzy, Niemcy i Słowacy. Węgrzy i Niemcy trafiają do parafii miejskich, Słowacy do wiejskich. Słowacy wywalczyli sobie prawo do kazań, pieśni, książeczek do modlitwy w języku słowackim. Specyfiką słowackiego ruchu patriotycznego było wówczas dążenie nie tyle do utworzenia własnego państwa, z góry skazane na niepowodzenie lecz powiększenie potencjału narodowego również przez asymilację innych mniejszości narodowych, a więc i słowakizację Polaków. Celuje w tym duchowieństwo słowackie bezbłędnie wykorzystując religijność ludności i autorytet księży. Biorąc pod uwagę strukturę szkolnictwa w szkole ludowej trwa słowakizacja, a na poziomie szkoły średniej i wyższej – madziaryzacja.
              W połowie XIX wieku ukazuje się pierwszy, polski tekst o Orawie pióra Ludwika Zejsznera.
    Notka biograficzna
    Ludwik Zejszner (1805 – 1871), polski geolog, geograf, kartograf i krajoznawca, m.in. kierownik katedry mineralogii na Uniwersytecie Jagiellońskim, badacz Karpat i Gór Świętokrzyskich, autor licznych opracowań etnograficznych.
    W swoim opisie Orawy Zejszner podkreśla trudne warunki bytowania ludności, które wpływały znacząco na niski poziom oświaty na Orawie. Zwraca uwagę na problem duchowieństwa: Do podniesienia ludności polskiej przyczyniliby się księża polscy, ale na nieszczęście ci zwyczajnie są Słowakami, więc niezrozumiałym językiem przemawiają do swoich parafian. Tu wspomnieć należy, iż nauczanie, spowiedź, modlitwy, śpiewy i kazania odbywały się po słowacku.
    Położenie geopolityczne Orawy sprowadzało na nią nieszczęścia, zwłaszcza w latach 1604 – 1711, jako że to teren bardzo dogodny do działań o charakterze partyzanckim i jednocześnie swoista brama w łańcuchu górskim rozgraniczającym Rzeczpospolitą od Węgier. Część magnatów węgierskich, nastawionych antyhabsbursko szukała wsparcia u Turków. Teren i liczne wojny sprzyjały też rozwojowi typowego procederu rozbójniczego. Orawa szczególnie dotkliwie odczuła przejście przez jej teren wojsk litewsko-tatarskich pod wodzą hetmanów Sapiehy i Ogińskiego podczas odsieczy wiedeńskiej. Są nawet teorie, iż dlatego wojska te spustoszyły Orawę, iż rody Sapiehów i Ogińskich chciały w ten sposób storpedować zamysł osadzenia na tronie węgierskim Jakuba Sobieskiego, syna króla Jana III. Najbardziej skrajne oceny mówią o zmniejszeniu się ludności Orawy nawet o 68 procent w najbardziej gorącym okresie walk i wojen.
    Można zadać sobie dość istotne pytanie – na ile na poczucie polskości czy słowackości na Górnej Orawie wpłynęły wydarzenia z okresu II wojny światowej, pamiętane jeszcze bezpośrednio przez co starszych jej mieszkańców i niewątpliwie przekazywane, jak się tu mówi, przez ojców średniemu dziś pokoleniu. 1 września 1939 roku na tereny Orawy i Spisza wkraczają oddziały słowackie towarzyszące armii niemieckiej. 21 listopada tego roku polska Orawa i Spisz zostają formalnie włączone do Republiki Słowackiej księdza Tiso, satelickiego państewka III Rzeszy. Pod słowacką administrację trafia obszar 770 kilometrów kwadratowych zamieszkały przez około 35 tysięcy mieszkańców.
     Rząd słowacki uderza w pierwszej kolejności w miejscową strukturę kościelną deportując księży pochodzących spoza tych terenów do Generalnej Guberni lub w głąb Słowacji, wielu księży trafia też do obozów koncentracyjnych. O żarliwym we własnym mniemaniu katolicyzmie doktora teologii i  szambelana papieskiego monsignore (z nadania Piusa XII, co budzi po dzień dzisiejszy kontrowersje) Jozefa Tiso już wspominałem – płacił Hitlerowi w reichsmarkach za każdego zamordowanego obywatela słowackiego pochodzenia żydowskiego lub romskiego, a własny kraj organizował według najlepszych wzorów III Rzeszy. 30 października w zdobytej przez hitlerowców powstańczej stolicy Bańskiej Bystrzycy, z okazji zdławienia Słowackiego Powstania Narodowego Tiso odprawił mszę dziękczynną, przy której grał na organach dowodzący likwidacją powstania SS-Obergruppenführer Hermann Höfle. Ksiądz Tiso udekorował go najwyższym słowackim odznaczeniem.
    Złotobrunatne myśli Tiso za Wikicytatami: Co się tyczy kwestii żydowskiej, niektórzy zapytują, czy to, co robimy, jest chrześcijańskie i humanitarne. A ja tak zapytam: czy to po chrześcijańsku, że Słowacy chcą się uwolnić od swoich wiecznych wrogów, od Żydów? Miłość bliźniego jest nakazem Bożym. Ta miłość bliźniego narzuca mi obowiązek usuwania wszystkiego, co chce wyrządzać zło mojemu bliźniemu.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 23.
    Katolicyzm i narodowy socjalizm mają wiele wspólnego i ręka w rękę pracują dla polepszenia świata.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 22
    Umieram jako męczennik.(…) Oprócz tego umieram jako ten, który bronił cywilizacji chrześcijańskiej przed komunizmem.
    Opis: wypowiedź z 17 sierpnia 1947 r.
    Ostatnią myśl wygłosił tuż przed śmiercią, schwytany przez Amerykanów został wydany Czechosłowacji, osądzony i stracony. Ale ponieważ stracili go komuniści, to od pewnego czasu niektóre środowiska zabiegają o rozpoczęcie jego procesu beatyfikacyjnego, co bynajmniej nie jest makabrycznym żartem.
    W 61 rocznicę śmierci Tiso arcybiskup Trnavy Jan Sokol odprawił w jego intencji nabożeństwo, podczas którego kazał wystawić słowackie godło państwowe i portret Tiso. Słowacki episkopat nie potępił działań arcybiskupa, a jedynie zdystansował się od sprawy, podkreślając, iż jest to "prywatna inicjatywa" kapłana.
    Abp. Jan Sokol nie po raz pierwszy uczcił Tiso, potrafił np. w telewizyjnym wywiadzie nazwać czasy Słowacji ks Tiso okresem dobrobytu. Mówił też: "Wysoce poważam prezydenta Tiso, bo pamiętam go ze swojego dzieciństwa. Byliśmy bardzo biedni, a w czasie jego rządów sytuacja bardzo się poprawiła. Mieliśmy wszystko, czego zapragnęliśmy. Nawet w czasie wojny.” No cóż, w przypadku postępowania obydwu panów widać pewną symetrię, bo podobno w 2007 roku okazało się, iż arcybiskup był świadomym i tajnym współpracownikiem czechosłowackiej bezpieki. Z drugiej strony należy dodać, iż komuna, zwłaszcza ta znad Wołgi wykorzystywała, jak mogła casus księdza Tiso do propagandy skierowanej przeciwko Piusowi XII. Nawiasem mówiąc tocząca się non stop dyskusja o postawie Piusa XII wobec hitleryzmu wypisz wymaluj przypomina naszą polską, niekończącą się dyskusję o powstaniu warszawskim. Na ten temat nie powinienem się właściwie wypowiadać, bo nie byłbym w pełni obiektywny ze względy na geny, które odziedziczyłem i rodzinną tradycję - na pytanie: Ociec, prać? zawsze bym odpowiedział twierdząco.
              Cytat o dobrobycie ma pokrycie w faktach, przynajmniej na Górnej Orawie, sytuacja ludności pod rządami Tiso jest o wiele lepsza, niż w Generalnej Guberni, złote polskie są wymieniane na korony po bardzo korzystnym kursie, ułatwia się Orawiakom wyjazdy w te rejony Słowacji, gdzie łatwo znaleźć dobrze płatną pracę, na miejscu organizowane są roboty publiczne (głównie budowa dróg), sklepy są dobrze zaopatrzone w żywność. Ale przyjdzie czas, gdy młodzi Słowacy zostaną wysłani na wschodni front i szybko się dowiedzą, po czemu funt tabaki. Jeszcze trochę, a dowiedzą się wszyscy ci, którzy mieszkają tam, gdzie nie trzeba, co to znaczy pacyfikacja. Wiadomo, jakimi błędami, zamierzonymi lub nie, obarczone są sondaże – niemniej odnotować warto, iż z niektórych sondaży wynika, że co czwarty Słowak dobrze ocenia Tiso.
              Po zakończeniu wojny przygraniczne wioski orawskie to teren z gatunku ziemi niczyjej ze wszystkimi ujemnymi tego skutkami. Rośnie też orawska, zła część legendy Józefa Kurasia vel Ognia. Oddział partyzancki musi z czegoś żyć, a jego dowódca, o ile jest człowiekiem przewidującym, stara się aprowizować swoich ludzi poza terenem, z którego się wywodzą, a Ogień wśród swoich żołnierzy raczej nie miał Orawiaków.  Inną sprawą jest to, że Ogień był kolejno żołnierzem AK ( z wyrokiem śmierci za dezercję!), potem szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu (i ponoć kochankiem pewnej sowieckiej agentki, co mu w tym pomogło), a potem, jak to bywa między bandytami z byłymi kolegami się poróżnił i ich zwalczał. Zbrodni na sumieniu ma sporo, choć jak raz za zbrodnię strzelania do ubeków nie uważam, wręcz przeciwnie.
    Gdy sytuacja na polskiej Orawie się ustabilizowała okazało się, iż władze PRL-u nie dbają o jej mieszkańców tak samo, jak władze II Rzeczpospolitej, a poziom życia na słowackiej Orawie był znacznie wyższy. Na początku III Rzeczpospolitej wielu Orawiaków traci pracę, gdyż podupadają np. rabczańskie sanatoria i domy wypoczynkowe, przestaje istnieć kombinat obuwniczy Podhale, a braki w infrastrukturze uniemożliwiają rozwój turystyki. Sytuację poprawiają dopiero unijne fundusze.
              Na zdjęciach Zamek Orawski i Podzamcze jesienią.
     



  4. Jerzy L. Głowacki
    Goprówka na Danielkach.
     
                Na niektórych mapach Orawy widnieje obok Danielek miniaturka emblematu GOPR-u. Ten znak ma swoją historię. Cofnijmy się w lata osiemdziesiąte. Pewnego dnia schodząc z moreny Morskiego Oka zobaczyłem coś, co przypomniało mi natychmiast słowa Wieszcza: Hej Gerwazy, daj gwintówkę…! Gerwazego u mego boku nie było, gwintówki takoż, a palec wskazujący prawej ręki zgiął się bezradnie nie natrafiając na przepisowy opór dwudziestu niutonów. Co wyzwoliło u mnie tak ciepłe uczucia? Ano kilkunastu zomowców tuptających w ordynku po ceprostradzie. Profanacja!!!
     
                W Roztoce zapytałem Gazdę, po co cały ten cyrk. Odpowiedź była prosta i treściwa. Sam wiesz najlepiej, kto po górach chodzi to i ćwiczą. Nie powiem, poczułem się dowartościowany.
     
                Zomowców wprowadzało w Tatry trzech instruktorów. Jeden z nich, najlepiej mi znany rzecz określił samokrytycznie: sprzedałem się. Drugiego „sprzedawczyka” też znałem, o trzecim nie wiedziałem nic,  poznałem go dopiero latem 2007 roku na Danielkach. W wiadomym czasie stała się głośna w mediach sprawa tzw. Raportu Taterników, związanego z procesem plutonu specjalnego, biorącego udział w pacyfikacji Kopalni Wujek. Podobno raport ten powstawał w ten sposób, iż po wspinaczce dwóch instruktorów ostro piło z zomowcami, a trzeci, trzeźwy rzecz spisywał. Pili Hierzyk i Szafirski, a pisarzem był Jaworski. Jak tam było naprawdę to oni sami wiedzą, ale na pewno Jaworski jest postacią nietuzinkową. Zaczął się wspinać w 1965 roku, został instruktorem wspinaczki, był judoką w stosunkowo rzadkim wtedy stopniu 4 dan i trenerem w milicyjnym klubie. Kulturę Dalekiego Wschodu ponoć traktował tak poważnie, iż opanował japoński w mowie i piśmie, stał się abstynentem. Roninem jednak wcale szybko nie został, bo zdarzyło mu się podczas wojny polsko-jaruzelskiej też dowodzić plutonem specjalnym, ale nie kazał strzelać, a być może mu strzelać nie kazano. „Wypisał” się z milicji fingując wypadek narciarski i symulując poważne uszkodzenie mózgu, kupił dom na Danielkach i przyozdobił go emblematem GOPR-u. Gdy ostracyzm środowiska mu dopiekł („sprzedawczyki”) – wyjechał do Niemiec, ale ostatecznie wrócił na Danielki i na serio zajął się propagowaniem kolarstwa górskiego, co też czyni po dzień dzisiejszy odwalając kawał dobrej roboty.
     
                Danielki – śliczne miejsce, ale niewiele tam rodzin mieszka. Nic dziwnego, trudno tam mieszkać i jednocześnie gdzieś pracować, bo podczas tradycyjnej orawskiej zimy lepszy tam skuter śnieżny niż samochód, nawet terenowy. Od drogi Rabka – Chyżne idzie się latem trzy kwadranse, z Podszkla mniej więcej tyle samo. Widok na Tatry imponujący, a pola między Danielkami, a Pająków Wierchem trochę przypominają Nepal (minus Himalaje) z racji mini tarasików. Jesienią cała gama kolorów, bo z zielenią świerków mieszają się wszelkie odcienie żółci i czerwieni. Pośrodku przysiółka maleńka kapliczka i najmniejsza na Orawie dzwonnica. Takie dzwonnice, zwane burzowymi albo loretańskimi są typowym dla Orawy elementem krajobrazu – dźwięk loretańskich dzwonów miał rozpędzać burzowe chmury. Również w Podsarniu jest taka dzwonnica, a dźwięk dzwonu o określonych porach dnia jest codziennością, każda rodzina raz do roku płaci po dwadzieścia złotych dzwonnikowi, który bardzo sumiennie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To już historia, przy kościele jest dzwonnica z dzwonami „full automat”.
     
                W Wigilię 1983 roku podarowałem małżonce gawędę krajoznawczą zatytułowaną „Orawą…Podhalem…Spiszem…” pióra Jerzego Młodziejowskiego. Ciężkie to były czasy i stać mnie było tylko na kupienie książki, ale co odwlecze to nie uciecze i ostatecznie kupiłem Ali dom na Orawie. Autor gawędy to postać cokolwiek się różniąca od bohatera pierwszej części tego rozdziału. Geograf, badacz stawów tatrzańskich, taternik, krajoznawca i fotografik, a także kompozytor i dyrygent. Wędrował po Babiej Górze i Orawie w latach trzydziestych, potem znalazł się w oflagu w Woldenbergu, skąd wrócił w Tatry i na Podtatrze. Po 37 latach przerwy wrócił na Babią i Orawę, a były to już lata siedemdziesiąte. Nawiasem mówiąc w moim przypadku analogiczna przerwa była dłuższa, bo liczyła sobie lat 41. Gawęda Młodziejowskiego wraz z opowieściami, co starszych sąsiadów pozwoliła nam, choć w części odtworzyć wygląd i obyczaje tej części Orawy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż owa miniaturowa dzwonnica w Danielkach była sfotografowana i opisana w literaturze krajoznawczej już w 1931 roku. Jak już wspomniałem niektóre góry obrastają legendami – miała i swoją legendę Królowa Beskidów, bo jeszcze w XVIII wieku wierzono, że na wierzchołku Babiej istnieje jezioro. Z legendą ową rozprawił się ostatecznie nikt inny, jak Stanisław Staszic. Z biegiem lat coraz bardziej go podziwiam. Nie młody, by nie powiedzieć w podeszłym wieku mieszkaniec miasta wszedł jako pierwszy na Kołowy Szczyt w Tatrach, a na niełatwej przecież Łomnicy spędził na pomiarach całą dobę.
     
                Młodziejowski cytuje też innego klasyka, Ludwika Zejsznera, który w swojej relacji z podróży po Orawie Anno Domini 1853 odnotowuje: dziwną jak na góralską zapalczywość słodycz usposobienia Orawiaków i ich miły spokój duszy, oddychający wewnętrznym szczęściem domowym. Tu polecam przypatrzenie się kilku zdjęciom wykonanym przez Alę w Podsarniu, zdjęcia te pozostawiam bez komentarza.
     
                A teraz sam King, czyli Melchior Wańkowicz w Ziele na kraterze: Ziemia Orawska jest jak podpłomyk posmarowany miodem. Zielona, nagrzana słońcem, podana już ku południowemu morzu, ku winnicom, ku wartkiemu biegowi Wagu, płynącego do Dunaju, szczerbata po górskich uskokach ruinami zamków, połyskliwa parzenicami wyszywanymi na góralskich portkach, co wieś to inaczej, z zatulonymi w zieleń odwiecznych drzew stromymi drewnianymi kościółkami, rozśpiewana od ciepła i ciągnących woni polnych wieczorami, pilikająca na dudach, lipowych skrzypeczkach, zbyrcąca ciupagami, przewiewna w swych miodopłynnych równinach przez rześkie smrekowe ciągi z gór, mrugająca w dojezdne wieczory oknami karczmisk jak z „Legendy”, jak z „Sędziów” Wyspiańskiego, z szynkwasem, Żydem w jarmułce, tablicą i kredą, chłopami w serdakach, pociągającym lulki i alkierzem dla lepszych gości, gzie Żyd przynosi pejsachówkę, wino rodzynkowe i pstrągi. Uff, to naprawdę (na mój dusiu!) jedno zdanie. Cóż pejsachówki niestety już brak, w Podsarniu karczmę zastępuje sklep, a kredę i tablicę zeszyt (zapiszcie na zeszyt – b. wygodne, gotówki nie trzeba nosić). Po Jankielach ostał się ino kirkut w Podwilku, a resztki żydowskiego lasu idą na nowowznoszoną, katolicką plebanię i kościół. Serdaków się, na co dzień nie widzi, czasami tylko w święta i to też mało. Ale reszta się zgadza i dzięki pewnemu układowi z S. paszportu nie trzeba, aby pod stary zamek podjechać.
     
                Orawa i Tatry, dwa światy – to prawie motto tej kroniki. A co na to pan Melchior? Ano przewróćmy dwie kartki jego wspomnień i przeczytajmy: Zabawne to tak rozmawiać nad Morskim Okiem. Woda jest przejrzysta, powietrze rżnięte w ostry kryształ, skały przetchłe odwiecznością wyroków Bożych – a na tamtym końcu szeregu spraw ludzkich – confetti, kokoty, szampan, gigolaki, manekiny stąpające zabawnym, wymizdrzonym krokiem. Ba dodałbym tu parę myśli Dziadka vel Komendanta vel Marszałka, który nie pomny na szlacheckie urodzenie, a raczej na redagowanego przez siebie Robotnika poniektórych (delikatnie mówiąc) posłów RP nazywał wprost i szczerze sprzedajnymi dziwkami.      
     











  5. Jerzy L. Głowacki
    Aforyzmy Mieczysława Świerza – odcinek IV i ostatni. Ale nie odgrażając się ciąg dalszy opowieści wkrótce nastąpi.
     
     Cztery lata później lina zwana kablem przydała mi się naprawdę. A było to tak. Hala Gąsienicowa, spędzamy ten sezon na taborisku [obozowisko taternickie] nazywanym powszechnie Rąbaniska. Hala wita nas długim okresem niepogody, czas wypełniamy miłym życiem obozowym i turystyką. W końcu pogoda się poprawia i możemy zacząć się wspinać. Na drugą wspinaczkę w sezonie wybieramy popularną setkę czyli drogę numer 100 w przewodniku Paryskiego, wiodącą zachodnim żebrem Zadniego Kościelca. Ma ona niebagatelną zaletę wtedy, gdy często pada deszcz, wiedzie formacjami wypukłymi, a więc szybko obsycha i w dodatku łatwo się z niej wycofać w razie załamania pogody. Skoro to treningowa wspinaczka po dobrze znanej drodze to rano zakładam gorszą parę wibramów, rezerwując lepsze buty na trudniejsze drogi (to czasy komuny, trudno jest kupić dobry sprzęt nawet wówczas, gdy przez przypadek ma się pieniądze, co raczej nie wchodzi w grę w przypadku asystenta z dwuletnim stażem na uczelni). Małe, trawiaste siodełko i piętrząca się nad nim pionowa ścianka o trudnościach IV. Na początku ścianki przez chwilę zastanawiam się, czy wbić hak. Ostatecznie trzema uderzeniami młotka umieszczam w szczelinie hak, bardziej dla zasady i świętego spokoju, niż z potrzeby (jak mi się wówczas wydaje) i idę szybko do góry. Gdy jestem już na wyciągnięcie ręki od łatwego terenu prawa stopa ześlizguje się nagle z małego stopieńka, lewa stopa idzie w ślad za prawą i ku swojemu zdumieniu widzę zamiast szarego granitu przed twarzą soczysty błękit nieba z paroma białymi obłoczkami. A więc lecę, w dodatku nie bardzo mam gdzie lecieć, bo osiem metrów niżej czyha na mój kręgosłup skalna, pozioma płetwa. Szarpnięcie liny, lekko dobijam krzyżami o tą płetwę i natychmiast naprężona dynamicznym szarpnięciem lina stawia mnie na nogach. Spoglądam do góry na podwójną wstążkę liny biegnącą do karabinka wpiętego w hak, którego początkowo wcale nie chciałem wbijać. Słyszę głos Ali: chodź do mnie szybko! Podobno z jej punktu widzenia moje zachowanie wyglądało tak, iż była prawie pewna, że natychmiast wystartuję ponownie na ściankę, z której spadłem. Fajnie, tylko jak mam zejść do Ali skoro ona ciągnie linę prawie z całych sił hisując mnie do góry. Zaczynamy się oboje śmiać i Ala zaczyna wypuszczać linę umożliwiając mi powrót na stanowisko. Gdy już jesteśmy razem analizujemy sytuację. Ala jeden, jedyny raz nie włożyła asekurując rękawiczek, pieką ją dłonie. Nic dziwnego, wiedząc doskonale, iż nie mam gdzie lecieć wybrała z metr liny (niezły wyczyn w tak krótkim czasie) i zablokowała linę, dzięki czemu mój kręgosłup nie poniósł żadnych strat. W efekcie Ala wyfrunęła w powietrze, ale pętla autoasekuracji spełniła swoje zadanie zatrzymując ją na stanowisku. Później oceniłem siłę, jaka na nią zadziałała – fiata 126p poderwałoby w powietrze. Linę sizalową szlag by na miejscu trafił. Przy okazji wyjaśniła się sprawa ześlizgnięcia ze stopni – puściło szycie i klej, wibramowe podeszwy wywinęły się na drugą stronę rantu butów. Omijamy feralną ściankę bokiem i wychodzimy na grań Zadniego Kościelca, tak się kończy ta wspinaczka.
    Pora na refleksję, buty butami, ale zasadniczą przyczyną mojego odpadnięcia był brak należytej koncentracji, po prostu zlekceważyłem setkę i to się na nas zemściło. Dlaczego ją zlekceważyłem? To proste. Pierwszy raz przeszedłem tę drogę w ramach poematu pedagogicznego, ale nie autorstwa Makarenki. Znajomi Ali z Warszawy, pracownicy PAN-u, nota bene, mieli syna Krzysztofa, szesnastolatka. Krzysztof rozrabiał na warszawskich ulicach co wlezie, wręcz ocierając się o sąd dla nieletnich. Gdy zainteresował się górami, jego rodzice dostrzegli w tym pewną szansę na tzw. reedukację, nie używając modnego dziś słowa resocjalizacja i zwrócili się do nas o pomoc. Fakt pozostaje faktem, niejaki pułkownik Hunt został Sir Huntem za kierowanie ekspedycją everestowską roku 1953, a potem lordem Huntem za takowy proceder z trudną młodzieżą, nawet przywoził tą młodzież w Tatry.  Na brytyjski tytuł szlachecki nie liczyliśmy, ale mimo to postanowiliśmy pomóc i zorganizowaliśmy Krzyśkowi przyśpieszony kurs wspinaczkowy, setka była jego piątą drogą w Tatrach, w dodatku udało mi się tę drogę w ciekawy sposób wyprostować omijając tzw. trawers z hakiem goprowskim. Jak ma się na drugim końcu liny szesnastoletniego nowicjusza to dekoncentracja jest nadmiernym luksusem, po prostu bardzo się uważa. Rok później zrobiłem setkę z Alą częściowo w deszczu, będąc od razu przygotowany na to, iż w miejscach słabo urzeźbionych będę się ślizgał. Poemat pedagogiczny się udał, chłopak zaczął się nieźle wspinać, a po maturze rozpoczął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na kierunku filozofii.
                Wracając do głównego wątku tej opowieści. Wystrzegajmy się wiosennych redyków i sizalowych lin, chyba, że wiszą na ścianie, jak ma to miejsce teraz w Podsarniu, nad moją głową. Powinienem pod tą liną powiesić tabliczkę z napisem: nie zdejmować pod groźbą kary głównej. I nie lekceważmy wcześniej już przechodzonych dróg!
     




×
×
  • Create New...