Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Opowieść o kwiatkach i śniegach
              Pewnego dnia w Podsarniu szukałem znaczenia jakiegoś słowackiego słowa, wziąłem do ręki stary słownik, a wtedy spomiędzy jego kartek wypadła mała, zasuszona niezapominajka. Ponieważ niesłychanie rzadko zdarzało mi się w Tatrach zerwać jakiś kwiatek to nie miałem wątpliwości, jaka była historia tej niezapominajki.
              Deszczowe i burzowe lato 1975 w Tatrach, niezbyt udany sezon wspinaczkowy, bo i pogoda nie taka, jak trzeba, złamane we własnej wannie tuż przed wyjazdem żebro, szesnastoletni braciszek Ali jako partner na drugim końcu liny i Ala na Podlasiu u rodziców z trzyletnią, małą Magdą – to nie pora nawet na odrobinę szaleństwa w skale, choć postronny obserwator mógł o to mnie posądzać. Złamane żebro ograniczyło efektywne możliwości mojej lewej ręki, w związku z tym często sięgałem do chwytu po lewej prawą ręką, udając jednorękiego wspinacza (są i tacy).
              Pod koniec sezonu zostaję sam w Morskim Oku, mam ochotę na lekką i miłą, samotną eskapadę, podczas której odpowiadał będę wyłącznie za własne bezpieczeństwo. Wybieram zetkę na Mięguszu, kombinację wariantów, które kreślą literę Z na jego sylwetce. Ścieżką wijącą się prawą stroną jeziora aż poza linię spadku pięknej Dwoistej Siklawy, ozdobionej u góry koronką limb, potem przesmykami wśród kosówek na idylliczną płaśń Nadspadów, gdzie w pełni lata można posilić się jagodami. Dalej w górę do szerokiego u swej podstawy Mnichowego Żlebu, który dalej zwęża się systematycznie, a sceneria staje się coraz bardziej groźna, przynajmniej dla tych, którzy tak to postrzegają. Z lewej strony trawiasto-skaliste urwiska filara Cubryny, z prawej, wysoko nad głową gładzie wschodnich ścian Mnicha i Mniszka. Gdy bardzo już wąski żleb staje dęba napotykamy zachodzik wijący się w lewo i tnący na ukos pionową, kruchą ścianę, wyprowadza nas on na taras Małej Galerii Cubryńskiej. Kolejne zachodziki i półeczki wiodą na znacznie większy, pochyły, zasłany piargami taras Wielkiej Galerii Cubryńskiej. Trawersujemy ją w lewo w skos dochodząc na skraj północno-zachodniej ściany Mięguszowieckiego łączącej się bez wyraźnej linii rozgraniczenia z dziewięćsetmetrową ścianą północną. Stąd ku północno-wschodniemu filarowi, zwykle zwanego po prostu Filarem, biegną ciągi trawiastych zachodów, zachodzików i półeczek – to królestwo kozic, które świetnie się tu czują nie niepokojone w praktyce przez nikogo. Gdy poruszają się szybko to mamy okazję obserwować prawdziwą poezję ruchu, ale miejmy się na baczności, jeśli są powyżej nas, przy skoku z jednego stopnia na drugi potrafią zrzucić w dół śmiercionośną serię kamieni.
              Zdarzało mi się, iż kozica wspinała się przede mną tak, jak gdyby wskazywała mi drogę, co pewien czas zatrzymywała się i patrzyła, jak niezdarnie w porównaniu z nią poruszam się w tym terenie. Tamtego dnia nie napotkałem kozicy, niebo było ołowiane, trawy i skały lodowato zimne. Tym większy kontrast z tą scenerią tworzyły w środku północnej ściany małe ogródki niezapominajek. Przychodzi mi na myśl, aby jedną z niezapominajek zawieść Ali. Ostrożnie, aby nie stracić równowagi, klękam na wąskim, trawiastym zachodziku, zwanym nomen omen Klimkową Ławką, na cześć legendarnego przewodnika tatrzańskiego, Klimka Bachledy (i zastępcy Naczelnika Straży Ratunkowej, Mariusza Zaruskiego – zginął na Małym Jaworowym podczas akcji ratunkowej), inna nazwa tego zachodzika to Bańdziochowa Ławka. Gdy sięgam po niezapominajkę słyszę ostry, charakterystyczny świst, równie przyjazny w ścianie, jak seria z karabinu maszynowego dla żołnierza na polu walki. Odwracam głowę i widzę, jak po pięknej paraboli mija mnie lecący z bardzo wysoka blok skalny.  To nic, że mija mnie w odległości kilkunastu metrów, i tak wrażenie jest nietuzinkowe. Chowam kwiatek do przewodnika i idę dalej dość spieszno, bo za chwilę mogą z nieba zacząć lecieć krople deszczu, lub co gorsza, płatki śniegu. Towarzyszą mi po drodze i inne kwiatki, przede wszystkim małe, żółte słoneczka kozłowców. Krótka wędrówka łatwym tu Filarem i następny trawers, tym razem w prawo, szerokim, skalnym zachodem. Jeszcze krucha rynna i stoję wyprostowany na grani, najprzyjemniejsza partia drogi czeka na mnie. Powietrzna, pięknie urzeźbiona i efektowna, o mocnej skale grań. Kwadrans czystej przyjemności i osiągam wierzchołek, trawersowi przez Klimkową Ławkę nadaję prywatną nazwę Drogi przez Kwiatki. 
              Wymieniłem niezapominajki i kozłowce, ale Ala dodaje: delikatne, owłosione dzwonki, jak niebieskie skrawki nieba rozkruszone po półkach wśród zeschłych kęp trawy podczas suszy oraz mokrych skib w czasie beznadziejnej lejby. Gdy nie leje, gdy przez szereg dni nie pali słońce chodzi się w tym terenie banalnie, jeśli ma się odpowiednie doświadczenie, zero trudności, lecz gdy nadejdzie nad Tatry naremnica i w dół runą kaskady wody, sypnie gradem lub, co gorsza śniegiem, trzeba się wystrzegać tego przejścia, chyba, że ucieka się ze środka północnej ściany, co się nam obojgu przed laty przytrafiło. Również wtedy, gdy panuje susza i wejdzie się w ten trawers choćby z lenistwa za nisko, bywa wesoło, idzie się wówczas przy akompaniamencie szelestu kęp trawy lecących w dół, kęp, na których przed chwilą postawiło się własną stopę.    
    Mija osiemnaście lat, jest sierpień 1993 roku. Siedzimy rano przed schroniskiem w Roztoce i jemy śniadanie, jest nas troje, Ala, Gero – starszy walcownik z huty Kościuszko i ja. Gero zmachał się wczoraj na jakiejś wyrypie i na razie nigdzie się nie wybiera, Ala i ja zastanawiamy się, jak spędzić ten dzień. I pada propozycja, idziemy na kwiatki. Ala jest sławną w tej okolicy znawczynią wszelkich kwiatków, a więc taka propozycja kojarzy się w pierwszej chwili ze spacerem po kwietnej łączce. Zwiedziony kwiatkami Gero zgłasza swój akces w tym domniemanym spacerze, znamy jego umiejętności więc nie wyprowadzamy go z błędu, intryguje nas to, kiedy zorientuje się, na jakie to kwiatki się wybieramy. Podchodzimy do Morskiego Oka i nad Czarny Staw. Nad Czarnym Stawem Gero się pyta po raz pierwszy: gdzie i jakich kwiatków szukamy? Pada odpowiedź: Podejdźmy do Bańdziocha. W środku Bańdziocha odświeżamy się wodą z potoczka i po chwili opuszczamy szlak. Kwiatów tu sporo i Gero się nie dziwi. Ale zostawiamy kwiaty za sobą kierując się w stronę piarżysk pod wschodnią ścianą Mięgusza, wtedy Gero doznaje olśnienia: Idziecie do Czerwonego Żlebka i na Siodełko w Filarze!
              - Tak, i na Wielką Galerię, i na Cubrynę.
              - A toście mnie nabrali! Ale nie wierzę, że Ala tam dojdzie.
    I poszedł z nami mając nadzieję, iż z Galerii zejdziemy na dół rezygnując z Cubryny, ale się srogo zawiódł.
              Pierwsze nasze wspólne przejście Przez Kwiatki miało miejsce bardzo dawno temu, bo w sierpniu 1965 roku, podczas pierwszego sezonu tatrzańskiego Ali. Było to lato wyjątkowo obfite w śniegi, nie tylko w te, które pozostawiła zima – niejedna śnieżyca nas wtedy dopadła. W pogodny o dziwo dzień idziemy granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę i Hińczową Przełęcz na Mięguszowiecki. Gdy mijamy Hińczową okazuje się, iż żleb spadający z tej przełęczy na stronę Morskiego Oka, stanowiący najprostszą drogę powrotu jest literalnie zabetonowany twardym śniegiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie bez przynajmniej czekana forsował takiego śniegu w zejściu, omijanie go bokiem to niezbyt miłe zmaganie się z wyjątkową  w tym miejscu kruszyną. Podejmuję decyzję: schodzimy z Mięgusza przez Siodełko w Filarze, trawersujemy Przez Kwiatki na Galerię i omijamy w ten sposób śnieg.
              Śnieg w Hińczowym Żlebie to często poważne utrudnienie klasycznej drogi na Mięgusza i Cubrynę. Jest lato 1979 roku, na Krupówkach spotykam nestora łódzkich taterników i wiceprezesa PZA Władka Manduka. Dowiaduję się od niego, iż niedawno w rejonie Hińczowej Przełęczy zginął w zejściu z Mięgusza nasz kolega klubowy, Józek. Na początku sierpnia idę na Mięguszowiecki przez Galerie i Hińczową. Górna część żlebu wypełniona jest szczelnie śniegiem, z rozmowy z Władkiem odniosłem wrażenie, iż Józek zginął poślizgnąwszy się właśnie na tym śniegu. Gdyby nie ta rozmowa poszedłbym zapewne  żlebem gimnastykując się na granicy skały i śniegu, teraz nie mam na to najmniejszej ochoty. Przyglądam się uważnie ścianie nad żlebem, żłobi ją wyraźna rynna. Pierwszy jej odcinek nie wygląda źle, środka jej nie widzę – to będzie terra incognita, wyżej teren jest mi dobrze znany, trzeba spróbować tej rynny, co najwyżej będę się musiał wycofać. Dół rynny nie sprawia mi kłopotów, jej środkowa część nie jest trudna, ale zmusza mnie do maksymalnej koncentracji, jest bardzo, bardzo krucho. Wracam do schroniska przez Drogę po Głazach i Przełęcz pod Chłopkiem, w pełni usatysfakcjonowany nowym dla mnie wariantem dojścia na grań Mięguszowieckiego. W schronisku wyciągam z plecaka przewodnik Paryskiego i próbuję skonfrontować opisy dróg z terenem, który przeszedłem. Opisany jest tam tylko jeden wariant, wariant przewodnika Tylki Suleji sprzed pierwszej wojny światowej. Być może go powtórzyłem, ale pewny nie jestem.
              W 2003 roku ukazuje się drukiem tom dziesiąty przewodnika szczegółowego po Tatrach, którego autorem jest Władysław Cywiński. Zamiast 28 stron o Mięguszu, które napisał Paryski zawiera 132 strony. Szukam w nim i od razu znajduję: Prawą częścią pn.-zachodniej ściany, dość trudno, bardzo krucho. I wejście Władysław Cywiński, 16.07.2002, samotnie. I tak to jest z tzw. pierwszymi wejściami, wyprzedziłem autora przewodnika o dwadzieścia parę lat, a kto i o ile lat wyprzedził mnie i też nową drogą na Mięgusza się nie pochwalił?
              Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. To znane porzekadło i wręcz pierwsze przykazanie górskich purystów, tych, co to świcie w góry wychodzą. Ja jestem bliższy filozofii sienkiewiczowskiego Rocha Kowalskiego, który nikogo i niczego nie bał się, byleby był wyspan. Gdybym tego dnia wstał dostatecznie wcześnie to w nagrodę spotkałaby mnie nagła, w najlepszym przypadku, śmierć. Potężny obryw skalny wywołał kamienną lawinę, która na przestrzeni ponad stu metrów zmiotła zbudowaną z potężnych want ścieżkę, prowadzącą nad Czarny Staw. Po kilku dniach rozpoczynają się prace nad przetrasowaniem nowej ścieżki, w pracach tych uczestniczą między innymi ratownicy TOPR-u. Czysty przypadek sprawia, iż nawiązuję rozmowę z jednym z nich, co więcej, rozmawiam z ratownikiem, który odnalazł ciało mojego klubowego kolegi. Scenariusz wypadku był niestety dość typowy. Józek ze swoim partnerem przeszedł jedną z dróg na wschodniej ścianie Mięgusza. Pogoda się załamała, padał śnieg, schodzili z wierzchołka w najrozsądniejszy w tych warunkach sposób – granią na Hińczową Przełęcz. Mieli do wyboru: nie rozwiązywać się z liny i iść przynajmniej z tak zwaną lotną asekuracją lub zrezygnować z asekuracji. Wybrali  to drugie i w pełni ich rozumiem, idzie się szybciej, mniej się marźnie. Zdarzało mi się w większym zespole schodzić bez asekuracji, choć inni szli związani liną. Ale Józek miał pecha, odpadł na stronę Morskiego Oka podczas trawersowania Mięguszowieckiej Turniczki, jego ciało zatrzymało się na początku tej rynny, którą wydostałem się na grań. Paradoksalnie chcąc uniknąć drogi, na której, jak mi się wydawało, zginął kolega, wybrałem rynnę w której zginął.
     
     




  2. Jerzy L. Głowacki
    Jak złamałem granicę państwową.
              W 1954 roku podczas zjazdu z jednej z igieł grani Pośredniego Mięgusza nad Wyżnią Przełęczą Mięguszowiecką wypada z klucza zjazdowego Adam Milówka – jest ciężko ranny i niestety nie przeżyje tego wypadku. Rozpoczyna się chaotyczna akcja ratunkowa przebiegająca w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych z opadami śniegu włącznie. W akcji tej zginie kolejny wspinacz, Tadeusz Westwalewicz odpadając z blokiem ze ścianki, która dziś nosi jego imię na Drodze po Głazach (lepiej ją omijać górą w banalny sposób)
              Z MOka wyrusza z pomocą dwudziestoosobowa grupa taterników pod wodzą Starego Wilka czyli Andrzeja Wilczkowskiego. Nazwiska trzech jej uczestników staną się później głośne: Utracki, Warterasiewicz, Michalski.    Gdy staje się jasne, jakie warunki panują na górze Wilczkowski trzynastu taterników odsyła do schroniska, bo mają na stopach trampki, reszta, obuta w wibramy idzie dalej. Ostatecznie wskutek rozwoju wydarzeń i głębokości załamania pogody Wilk podejmuje decyzję o wycofaniu się z Przełęczy pod Chłopkiem do Popradzkiego Stawu. Dalej toczy się już wiadoma procedura, zostają odszupasowani na Łysą Polanę i przekazani Wojskom Ochrony Pogranicza, a następnie przewiezieni na strażnicę na Palenicy Białczańskiej.
              Andrzeja Wilczkowskiego przesłuchuje major zadający na okrągło jedno pytanie: dlaczego przekroczyliście granicę? W końcu Wilk nie wytrzymuje i mówi:  panie majorze, ja też jestem oficerem Wojska Polskiego i przez całe lata uczono mnie, że dla dowódcy najważniejszy jest człowiek, za którego odpowiada. Podjąłem tę decyzję, bo każda inna mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar. Major odpowiada: dziękuję, możecie iść. Faktem jest, że w czasie opisanej poniżej przygody od szeregu lat też oficerem byłem, co niewątpliwie ułatwiło mi sytuację.
              Przez ładnych parę lat szlak na Przełęcz pod Chłopkiem był zamknięty z racji obrywu na ostatnim fragmencie słynnej galeryjki, na przełęczy panowała cisza i spokój, bo dyżurni wopiści nad Czarnym Stawem przepuszczali w stronę Bańdziocha jedynie za okazaniem Karty Taternika. Zamknięcie szlaku było jak najbardziej zasadne, bo pokonanie zdefektowanej galeryjki wymagało rzeczywiście ostrożności, czego najlepszym, choć tragicznym dowodem stały się dwa wypadki śmiertelne, w których zginęli wspinacze, a nie turyści. Osobiście przechodziłem to trefne miejsce szereg razy, ale w stylu, który określałem krótko: jak kot po gorącej blasze.
              Pierwszy sezon po otwarciu szlaku, wybieram się na Czarnego Mięgusza, oczywiście przez Przełęcz pod Chłopkiem. Na przełęczy odpoczywa kilkunastu turystów, których lustruję z długoletniego nawyku. Moją uwagę zwracają dwaj cywile, gęby trochę nie takie, a buty lśnią, jakby przed chwilą je pastowali. Ciekaw jestem, czy zareagują, jak ruszę dalej trawersem popod granią po słowackiej stronie. Idę spokojnie i niespieszno, na wszelki wypadek nie oglądam się za siebie. Na wierzchołku siadam wygodnie i dyskretnie patrzę w dół, widzę dwie sylwetki mniej więcej tam, gdzie należy przestać trawersować i brać się w górę ku wierzchołkowi. Zatrzymali się, siedzą, ale nie jestem pewien, czy to ci, którzy wzbudzili moje podejrzenia na przełęczy. Po paru minutach widzę błysk światła tam na dole, chyba się nie pomyliłem, lornetują. W plecaku mam teleskopowo rozkładaną, klasyczną lunetę o sporym powiększeniu, wyciągam ją i mam już pewność, czekają na mnie. Mam do wyboru dwie opcje. Mogę wprawić ich w zakłopotanie schodząc bezpośrednio na galeryjkę z pominięciem przełęczy lub z głupia frant wracać po własnych śladach, decyduję się z prostej ciekawości na to ostatnie.
              Spotykamy się na skalnym żeberku, na moje uprzejme Czołem! słyszę groźne i zabawne jednocześnie Obywatelu, obywatel złamał granicę państwową, dokumenty proszę! Odpowiadam Proszę bardzo i wyciągam dowód osobisty, legitymację klubową i kartę taternika. Zaczyna się dość długa rozmowa, przytaczam górskie standardy, prawo zwyczajowe, nie dodając oczywiście, iż pochodzące z krajów demokratycznych. Nie przerywając rozmowy kierujemy się w stronę przełęczy, zgodnie z regulaminem idę w środku naszej trójki, prowadzi dowódca patrolu. Niedługo trzeba czekać, aby zaczęły się kłopoty, prowadzący zatrzymuje się: Jak właściwie tu szliśmy? Następuje zmiana konfiguracji, teraz ja prowadzę, wskazuję stopnie i chwyty, ostrzegam przed ruchomymi blokami skalnymi. Gdy jest całkiem łatwo o złamaniu granicy już nie rozmawiamy, pada natomiast nieoczekiwana prośba: Proszę pana (już nie obywatelu!), nam kazano tu pójść i pilnować granicy, ale nie przeszliśmy żadnego przeszkolenia, nic o tym, co tu jest nie mamy pojęcia, mógłby pan nam coś opowiedzieć? I opowiadam, wskazuję trasy powrotów ze wspinaczek, a wiodą one po słowackiej stronie.  Że zgodnie z regułami powrót ze wspinaczki najbezpieczniejszą drogą nie jest przekroczeniem granicy, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo, co innego, gdy ktoś bezpośrednio podchodził na przełęcz i usiłował przejść na drugą stronę schodząc w dolinę. W trakcie tego ekspresowego szkolenia  dostrzegamy w odległości około dwustu metrów sześcioosobową grupkę turystów, idących w naszą stronę. Pytam szefa patrolu: Mam ich cofnąć na szlak? Dowódca odpowiada: Lepiej będzie, jak pan to zrobi. Wołam więc: Jesteście członkami PZA?(Polskiego Związku Alpinizmu). Odpowiedź brzmi: Nie. – To proszę wrócić na szlak, bo łamiecie przepisy! Czwórka grzecznie zawraca, ale dwóch mołojców pewnych siebie idzie dalej. Dochodzimy do siebie i zaczyna się dość długa rozmowa, którą przytaczam w telegraficznym skrócie.
    - Kto pan jest, że nas zawraca? A panu to wolno?
    - Mnie tu wolno, panom nie, proszę wrócić na szlak.
    - A pan nawet żadnej legitymacji nam nie pokazał!
    - Proszę panów, dopóki nie wyjąłem swojej legitymacji, to my się nie znamy, panowie nie wiedzą, kto ja jestem i możemy się spokojnie rozstać. Ale jak ja wyciągnę legitymację, to sytuacja się zmieni i dalej to już będzie według regulaminu. Naprawdę chcecie kłopotów?
              Mołojcy myślą chwilę i zawracają na przełęcz. Podczas trwania tej rozmowy kątem oka widziałem, jak coraz bardziej dowódca patrolu zaciska zęby, gdy owa dwójka oddaliła się poza zasięg niepodniesionego głosu, robi głęboki wydech i mówi: Ale pan ma gadane, a oni szczęście, jeszcze chwila i przez dwie najbliższe noce we własnych łóżkach by nie spali!
     

  3. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część II.
              10 sierpnia przychodzi pora na zachodnią połać Czerwonych Wierchów i wejście na najwyższy ich wierzchołek, Krzesanicę. Krótka analiza, mamy dwa szlaki do dyspozycji, pierwszy z nich wiedzie z Hali Ornak przez Halę Tomanową, drugi z Polany Zahradziska przez Halę pod Piecem. Oba szlaki łączą się nieopodal Chudej Turni na bocznym ramieniu Ciemniaka. Przez wiele lat drugi z tych szlaków cieszył się niechlubną sławą najbardziej nudnego i mozolnego podejścia na Czerwone Wierchy, co starsi bywalcy tych okolic wspominają zwłaszcza korzenie smreków pełniących funkcję wprost idealnych potykaczy.
    Zdrowy rozsądek nakazuje ten właśnie szlak obrać za drogę zejściową, w dół będzie łatwiejsza do zaakceptowania. O siódmej trzydzieści opuszczamy Kiry, pierwszy odpoczynek wypada nam na Hali Pisanej. Jeszcze jakiś czas temu zjedlibyśmy tu świetne ciastka w Bufecie Pitonia. Niestety, ten prywatny bufet drażnił tak długo dyrekcję parku, iż go koniec końców wysadzono w powietrze dla potrzeb pewnego filmu fabularnego. Pytanie, za ile do państwowej, a za ile do prywatnej kieszeni, skoro w ścisłym według dyrekcji rezerwacie użyto pokaźnej ilości trotylu. Ostatecznie w niecałe dwie godziny docieramy do schroniska na Hali Ornak, gdzie pałaszujemy całkiem pożywne, drugie śniadanie.
              Dalej droga prowadzi przez las, mój wnuk nieco się nudzi, ale gdy wychodzimy ze strefy lasu natychmiast się ożywia. Trawersujemy Czerwony Żleb i idziemy dalej, wąską percią nad górnymi kotłami Wąwozu Kraków i Przedniego Kamiennego. To mój ulubiony teren z dawnych lat, z czasów, gdy swoboda poruszania się w Tatrach Zachodnich była nieporównywalną w porównaniu z dniem dzisiejszym. Jak ocenia masyw Ciemniaka Władysław Cywiński w swoim szczegółowym przewodniku po Tatrach: Skomplikowany topograficznie, bezcenny przyrodniczo i niezwykle atrakcyjny dla taterników tak pod- jak i naziemnych.
              Gdy opuszczamy strefę kosówki i idziemy percią po bardzo stromym, trawiasto – skalistym zboczu muszę wyostrzyć słuch, jeśli do moich uszów przestaje docierać szmer szutru pod butami Mieszka oznacza to, iż schodzi on z perci, aby uatrakcyjnić sobie marsz, a po tym zboczu można się naprawdę daleko potoczyć. Puścić go przed siebie byłoby błędem, bo zacząłby zapewne tak przyśpieszać, iż dotarcie na Krzesanicę stanęłoby pod znakiem zapytania, w tym wieku nie posiada się jeszcze tak cennej w Tatrach umiejętności rozłożenia sił. Wytłumaczenie dziecku tej prostej prawdy: Wolniej idziesz, dalej zajdziesz, jest trudne, lecz w sukurs przychodzi mi grupka turystów, którzy nas doganiają i przeganiają, nie honor iść wolniej od dziadka z siwą brodą z małym chłopcem. Jakiś czas potem spotykamy ich, jak dychają siedząc na kamieniach. Następne spotkanie ma  miejsce pod Ciemniakiem, oni mają jeszcze sporo podejścia przed sobą, a my już wracamy przez Ciemniak z Krzesanicy, na wierzchołku której spędziliśmy dobre pół godziny.         
              Na grani między Ciemniakiem, a Krzesanicą opowiadam Mieszkowi różne historie o tej okolicy. Nagle słyszę, wypowiedziane do mnie z tyłu słowa: Pan opowiada takie ciekawe rzeczy, czy możemy iść za panem i słuchać. W rezultacie wprowadzam na Krzesanicę mały kierdelek turystów, na wierzchołku siadamy wygodnie i opowiadam, opowiadam. Nie ukrywam, gdyby w swoim czasie istniały dogodne warunki do uprawiania zawodu przewodnika wysokogórskiego, to pewnie bym się poważnie zastanowił nad wyborem takiej właśnie profesji. Wodzić towarzysko zacząłem mając lat szesnaście i to od Cubryny, rok później prowadziłem już trzykrotnie, różnymi drogami turystów na Mięgusza. Ostatnie moje wejście na ten szczyt w roli nielicencjonowanego przewodnika miało specyficzny epilog.
              Któregoś wieczora w Roztoce Ala opowiada mi o dwojgu sympatycznych studentów, mieszkających w Roztoce, których marzeniem jest wejście na Mięguszowiecki. Dwa razy już próbowali i dwa razy góra ich nie puściła. Ala przyznaje mi się, iż obiecała im, iż ja ich tam poprowadzę. Słowo się rzekło, kobyłka u płota,  skoro młodzi są tak zapaleni to warto ich tam zaprowadzić, choćby po to, aby krzywdy sobie nie zrobili, z Mięguszem nie ma żartów. Pogoda jest dla nich łaskawa, dzień jest piękny, skała sucha. Na zachodniej grani w dwóch miejscach pojawiają się kłopoty. Przewinięcie pod skalną bałuchą po pochyłym zachodziku, trochę delikatne, na równowagę, bo bałucha wypycha w stronę północnej ściany, do piargów daleko, oj daleko. Blokada psychiczna nie pozwala dziewczynie na swobodne przewinięcie, choć jest ono w istocie bardzo łatwe. Nic tak jednak nie pomaga w takiej chwili, jak pomocna, męska dłoń. Staję w półszpagacie, lewa ręka na wysoko położonym chwycie, moja prawa dłoń zaciśnięta na nadgarstku dziewczyny i już po kłopocie, jej chłopak nie może się  oczywiście zbłaźnić w oczach swej dziewczyny – śtyrbne miejsce za nami. Wyżej powtórka tej sytuacji, szczerba w grani, którą najlepiej przeskoczyć. Starszy pan po pięćdziesiątce odbija się z obu nóg i pewnie ląduje po drugiej stronie szczeliny, a dziewczyna się kryguje. Trzeba stanąć na krawędzi, naciągnąć się, kiej ta gadzina, chwycić mocno i szarpnąć w chwili odbicia, potem przytrzymać, coby dziewczę za daleko nie poniosło.
              Schodzimy Drogą po Głazach, już bez przygód, oboje są uszczęśliwieni, Mięgusz jest ich.  Ale cena dość wysoka, łydki dziewczyny są tak poobcierane o szorstki granit, iż prawie krwią spływają. Mija parę lat, trwa jeszcze zima w Tatrach, schodzę na taflę Morskiego Oka Szerokim Żlebem. Podbiega do mnie dziewczyna i woła z daleka: Jesteś członkiem PZA? (PZA – Polski Związek Alpinizmu). Potwierdzam i dowiaduję się, iż na pobliskim lodospadzie doszło do wypadku i trzeba pomóc. Zmobilizowany w ten sposób udaję się z dziewczyną pod lodospad. Jeden klient, dobrze opatulony po same oczy leży pod lodospadem i odpoczywa bez kontaktu, ale i bez zagrożenia życia. Drugi tkwi w lodospadzie, jest w niezłej formie, ale całkiem obezwładniony z racji złamania kości udowej. Do akcji nie wchodzimy, bo prawie równocześnie pojawia się ratownik dyżurny ze schroniska i śmigło, czyli toprowski Sokół.
              Po odlocie śmigłowca okazuje się, iż dziewczyna, która mnie zmobilizowała to ta dziewczyna z Mięgusza – zaczęła się wspinać wkrótce po naszej eskapadzie. No i mam dziewczynę na sumieniu. Po drugie nasz klient spod lodospadu to mój kolega klubowy, dobrze mi znany, a w cywilu także świetny instruktor i ratownik. Poznać go nie poznałem, bo jak się sześć żeber złamie to nie wygląda się kwitnąco. Ale fason zachował, bo jak wylądował u podstawy lodospadu to sam się opatulił, rzucił parę dowcipów i dopiero odjechał.




  4. Jerzy L. Głowacki
    Wojna pod Tatrami. Wysoka nad Spytkowicami 1939 – pro memoria.
    Kampania wrześniowa 1939 roku Tatry oszczędziła – główne siły niemieckie ruszyły na Jabłonkę i dalej, wojska slowackie wkroczyły na teren Polski przez most na Białce na Łysej Polanie. Z przewodnika W.H. Paryskiego: Zawratowa turnia lewą częścią wsch,. ściany, droga nadzwyczaj trudna (techniką hakową), skały miejscami kruche, 2 ½ godziny. Pierwsze przejście: Zdzisław Dziędzielewicz, Stanisław Wrześniak, 1 IX 1939. Obaj wspinacze słyszeli z dala „grzmoty” czyli odgłosy artylerii, ale sądzili, iż to burza. Miałem ten honor, że danym mi było obu ich poznać.
    Dość często odwiedzamy Suchą Beskidzką, a konkretnie przychodnię reumatologiczną w tamtejszym szpitalu. Wiele dni spędzonych w Tatrach, wspinaczki, biwaki w ciężkich warunkach, dźwiganie ciężkich plecaków  dały mi z biegiem czasu typowy efekt – procesy zwyrodnieniowe dłoni i stawów biodrowych pozostawiając o dziwo stawy kolanowe i skokowe w dobrym stanie. Do Suchej jeździmy przez Podwilk, Spytkowice, Wysoką i Jordanów. Wysoka to wieś położona jest na wysokości około 525 m n.p.m. na płaskim wzniesieniu w zakolu Skawy, miejsce urodzenia Józefa Stolarczyka, pierwszego zakopiańskiego proboszcza. Biała sylwetka usytuowanego na jej wzniesieniu jest doskonale widoczna z oddali.
    Siedemdziesiąt jeden lat temu tą trasą podążało wiele pojazdów mechanicznych trochę cięższych od naszej Laguny – szło tędy wyprowadzone z Orawy uderzenie wojsk niemieckich, które miało oskrzydlić od południa Armię Kraków generała Szylinga. Dlaczego tędy? Bo Przełęcz Spytkowicka jest łatwo dostępna, a tereny nad Spytkowicami, otwarte i miernie nachylone są idealne do rozwinięcia natarcia czołgów. W pierwszym dniu wojny rokady Jordanów – Skomielna Biała – Chabówka broniły dwa bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza i batalion Obrony Narodowej złożony z górali, często w zaawansowanym już wieku, odzianych w cywilne ubrania, jedynie opaski na ramieniu i powtarzalne karabiny odróżniały ich od cywili. Wsparcie mizerne, bateria armat 75 mm. W tej sytuacji generał Szyling rzuca natychmiast spod Krakowa na południe swój odwód operacyjny, 10 brygadę kawalerii płk Stanisława Maczka z zadaniem zatrzymania nieprzyjaciela w dolinach Beskidu Wyspowego. Zadanie jest karkołomne, gdyż w kierunku Krakowa prze zagon pancerno – motorowy w składzie 2 dywizji pancernej (322 czołgi) i 3 dywizji strzelców górskich (62 czołgi), co daje stosunek sił co najmniej 10 do 1 na korzyść Wermachtu, a przyjmuje się zwykle, iż już trzykrotna przewaga zapewnia sukces w natarciu. Na szczęście 10 Brygada Kawalerii pomimo swej konnej nazwy jest pierwszą w Wojsku Polskim brygadą w pełni zmotoryzowaną, choć słabo wyposażoną w czołgi (2 kompanie). Rzecz zabawna, po obu stronach, polskiej i niemieckiej, walczyć będą dwa pułki o identycznej nazwie: 10 pułk strzelców konnych i w obu tych pułkach nie ma ani jednego konia. Pułki te spotkają się na polu bitwy jeszcze raz, po pięciu latach na francuskiej ziemi.
              Pierwsze natarcie niemieckie na Wysoką nad Spytkowicami to właściwie rekonesans, naciera piechota z niewielką ilością czołgów, kopiści i górale odrzucają przeciwnika z powrotem do Spytkowic. Drugie natarcie jest już groźne, dwa rzuty czołgów, piechota, wsparcie kilku dywizjonów artylerii. Ale w międzyczasie na grzbiet Wysokiej wyjeżdża szwadron 9 armat przeciwpancernych, dowodzony z fantazją przez porucznika Wiesława Leliwę – Kiersza: cygaro w ustach i monokl w oku.
              Trzy lata przed wybuchem wojny Polska zakupiła w firmie Bofors 300 armatek ppanc. kalibru 37 mm i licencję na ich produkcję w kraju. Do września 1939 roku wyprodukowano w Polsce 900 sztuk tej broni, ale i wyeksportowano do Anglii, Hiszpanii i Rumunii 250 sztuk. Kaliber tej armaty był niewielki, ale jej pociski przebijały pancerze wszystkich czołgów niemieckich z tego okresu.
              W ślad za szwadronem przeciwpancernym podążają ułani z 24 pułku, zmotoryzowanego oczywiście, podciągana jest też artyleria 16 dywizjonu. Zwróćmy uwagę na znamienny fakt, 10 brygada kawalerii została zmotoryzowana wiosną 1937 roku, mniej więcej w tym samym czasie trafiają do niej Boforsy 37 mm. Dwa lata to bardzo krótki okres czasu na przeszkolenie brygady. 2 września 1939 roku na jednego Boforsa na Wysokiej przypada od 10 do 20 niemieckich czołgów. Wysoka pada pod wieczór, lecz nieprzyjaciel traci na pewno 45 czołgów, natarcie traci impet. Szwadron porucznika Kiersza ponosi ciężkie straty, otoczone działony walczą aż do końca, do momentu, kiedy zostają rozjechane przez czołgi. Ale sześć armat wycofuje się z Wysokiej i dołącza do brygady. Por. Kiersz zostaje odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, taki sam krzyż zostaje nadany pośmiertnie kapralowi Wincentemu Dziechciarzowi, który ze swoim działonem zniszczył siedem niemieckich czołgów, po czym zginął w ogniu trzech innych czołgów, nacierających równocześnie z trzech stron.
              10 Brygada Kawalerii walczy w Beskidzie Wyspowym pięć dni i pięć nocy, redukując tempo natarcia niemieckiego zagonu do 4 – 5 kilometrów dziennie, choć ze sztuki wojennej wynikałoby, iż powinna ona zostać rozbita najpóźniej drugiego dnia walk.
              Przytoczę jeszcze jeden przykład skuteczności wrześniowej kawalerii, tym razem, dla równowagi, konnej, niezmotoryzowanej. 1 września 1939 roku lewe skrzydło Armii Łódź było osłaniane przez Wołyńską Brygadę Kawalerii płk Juliana Filipowicza. Tego dnia brygada ta stoczyła bitwę 23 kilometry na pn.-zach. od Częstochowy, zwaną Bitwą pod Mokrą. Przeciwnikiem ułanów była 4 dywizja pancerna, licząca 341 czołgów i wspierana przez bombowce nurkujące Sztukas. Jej dowódcą był nie byle kto, generał Georg-Hans Reinhardt, który później zyskał opinię jednego z najzdolniejszych dowódców wojsk szybkich. To jego czołgi odegrały istotną rolę w tłumieniu Powstania Warszawskiego – dowodził on wówczas Grupą Armii „Środek”. Podobno liczby nie kłamią, ograniczę się do przedstawienia strat obu stron w Bitwie pod Mokrą. Wołyńska Brygada Kawalerii straciła około 500 żołnierzy (zabitych, rannych, zaginionych), 5 dział, 4 armaty ppanc. Boforsa. 4 dywizja utraciła od 100 do 150 czołgów i samochodów pancernych (w tym samych czołgów od 62 do 76) i kilkuset żołnierzy i odzyskała zdolność bojową dopiero po dwóch dniach.
              Jakie były dalsze losy bohaterów spod Wysokiej i 10 Brygady Kawalerii? Po zdradzieckim ataku Armii Czerwonej brygada, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza przechodzi na Węgry, skąd po internowaniu przecieka do Francji, do formującej się armii generała Sikorskiego. Do Francji trafiają między innymi sztandary jej podstawowych pułków – 24 Pułku Ułanów i 10 Pułku Strzelców Konnych, co w myśl i zwyczaju, i prawa zapewnia  ciągłość istnienia tych jednostek.
              Armia generała Sikorskiego formuje się głównie w Ośrodku Zapasowym w Coëtquidan w Bretanii. Stanisław Maczek, już jako generał próbuje zrealizować swoje największe marzenie, stworzyć dywizję pancerną. Czas i miejsce na to są nieodpowiednie, na przeszkodzie staje powszechna wiara Francuzów, wbrew wszelkiej logice, w Linię Maginota i traktowanie z góry, z pobłażaniem, żołnierzy pobitej, wrześniowej armii. Ostatecznie powstaje niepełna, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, której szybko kończy się  paliwo i amunicja podczas wszechobecnego podczas kampanii francuskiej 1940 roku chaosu.
              Marzenie generała spełni się dopiero w Anglii, gdzie powstaje 1 Dywizja Pancerna o imponującym składzie: 885 oficerów, 15210 podoficerów i szeregowców, 381 czołgów, 4000 pojazdów mechanicznych. W składzie dywizji odnajdujemy znajome pułki – 24 ułanów i 10 strzelców konnych, a także 10 brygadę kawalerii pancernej. Z kolei w 3 brygadzie strzelców zmotoryzowanych jest batalion strzelców podhalańskich dziedziczący tradycje Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, walczącej w roku 1940 pod Narvikiem.
              Pierwsza bitwa dywizji to bitwa pod Falaise w Normandii (7 – 22.VIII.1944), decydująca o ostatecznym sukcesie D – day, czyli desantu na plażach Normandii. Początek bitwy jest niepomyślny dla Polaków i ich towarzyszy broni z II Korpusu Kanadyjskiego. Dowodzący w tej bitwie marszałek Montgomery, lord czy też wicehrabia of El-Alamein, dufny w swą sławę pogromcy Afrika Korps, popełnia szkolny błąd odsłaniając skrzydło, na którym Kanadyjczycy i Polacy szykują się do natarcia. Niemcy, dobrze uzbrojeni w najlepsze w tej wojnie działa przeciwpancerne 88 mm hulają, jak mogą na odsłoniętym skrzydle, polska dywizja traci 32 czołgi jeszcze przed ruszeniem do natarcia. Tu komentarz natury technicznej. Działo 88 mm zaprojektowane zostało jako działo przeciwlotnicze, ale szybko okazało się, iż jest ono również świetną bronią przeciwpancerną, działa te montowano również w pojazdach pancernych, między innymi w czołgach typu Tygrys. Działa te były w stanie niszczyć podstawowe czołgi alianckie, amerykańskie Shermany z dystansu 2000 metrów, podczas gdy Sherman mógł oddać skuteczny strzał do Tygrysa z odległości 400 metrów. Dlatego też tzw. przelicznik taktyczny dla Tygrysa wynosił 4 do 5 czołgów typu Sherman.
              Drugiego dnia bitwy dobiega kresu żołnierski szlak bohatera spod Wysokiej – z monoklem w oku i cygarem w ustach ginie major Wiesław Leliwa – Kiersz, kawaler Krzyża Srebrnego Virtuti Militari, francuskiego Croix de Guerre, trzykrotnego Krzyża Walecznych.
              Ale wnet przychodzi pora rewanżu, doborowe jednostki niemieckie zostają okrążone. Montgomery powie po bitwie: Niemcy byli jakby w butelce, a polska dywizja była korkiem, którym ich w niej zamknęliśmy. W kotle Falaise Polacy spotykają starych znajomych z września 1939 roku, niemiecką 2 Dywizję Pancerną, której czołgi nacierały na Wysoką – z potrzasku wymknie się tylko jeden jej batalion i to batalion piechoty, bez czołgów i artylerii. Ostatnią fazę bitwy dobrze ilustrują słowa płk Franciszka Skibińskiego, szefa sztabu 10 brygady w kampanii wrześniowej, później kolejno dowódcy 10 pułku strzelców konnych i 3 brygady strzelców zmotoryzowanych.
              20 sierpnia o świcie na stanowiska 10 pułku strzelców konnych uderzyła ze szczególną zajadłością jakaś bardzo silna Kampfgruppe z poważną ilością czołgów. Strzelcy konni przypuścili Niemców na bliską odległość, a później rozpoczęli straszny ogień ze swoich pięćdziesięciu dział (czołgowych) i stu kaemów. W ciągu paru minut wszystkie niemieckie czołgi zamieniły się w słupy czarnego dymu, a trupy grenadierów pancernych setkami zasłały przedpole. Pozostali zalegli pod ogniem. Całe plutony i kompanie zaczęły podnosić białe flagi. Kupy Niemców z podniesionymi rękoma szły do niewoli. Oficerowie odrzucali demonstracyjnie pasy z pistoletami, ale nie podnosili rąk. Pośród nich, w monoklu, w czerwonych lampasach szedł dowódca II Korpusu Pancernego generał Otto Elfeldt.
              Koniec szlaku bojowego 1 Dywizji ma też w sobie coś z symbolu – Polacy zajmują główną bazę Kriegsmarine w Wilhelmshaven. Na łuku bramy portowej wita ich polski orzeł, zdjęty w 1939 roku z budynku Dowództwa Floty w Gdyni i przywieziony do Wilhelmshaven jako trofeum. Dziś orzeł ten znajduje się w Instytucie Sikorskiego w Londynie wraz z niemieckim orłem, który zdobił gniazdo niemieckiej floty.
              Jeszcze raz o rewanżach. Żołnierze generała Sikorskiego traktowani byli we Francji, zanim nastąpiła niemiecka ofensywa, z pobłażaniem i lekceważeniem jako żołnierze pobitej armii. W końcu lutego 1945 roku generał Maczek zostaje zaproszony, wraz ze szwadronem honorowym dywizji do Paryża na uroczystość dekorowania kilkunastu polskich żołnierzy. Dekoracji dokonał szef Sztabu Głównego pod Łukiem Triumfalnym na Place de l’Etoile przed frontem batalionu honorowego Garde Nationale i w obecności tłumów ludności. Następnie Maczek został przyjęty przez generała de Gaulle, który podziękował za dokonania polskiej dywizji na ziemi francuskiej.  W Paryżu generał Maczek składa też wizytę pułkownikowi Legii Cudzoziemskiej, Andrzejowi Poniatowskiemu, w swoim czasie szefowi sztabu generała Girard (współzałożyciel ruchu Wolnych Francuzów), oficerowi łącznikowemu generała Eisenhowera, weteranowi wojny z bolszewikami w roku 1920. Andrzej Poniatowski jest księciem z linii Poniatowskich di Monte Rotondo, której założycielem był książę Stanisław Poniatowski, bratanek króla Polski. Maczek wypełnia smutny obowiązek dowódcy, wręcza ojcu Krzyż Srebrny Virtuti Militari, nadany pośmiertnie jego synowi, Andrzejowi Poniatowskiemu. Andrzej Poniatowski junior zgłosił się do Maczka w obozie w Coëtquidan i przepraszając, iż nie mówi po polsku, ale serce ma z pewnością polskie, poprosił o przyjęcie do polskiego wojska.  Przeszedł następnie jako dowódca plutonu czołgów całą kampanię aż do Holandii, gdzie zginął na czele swojego plutonu zagradzając bardzo dzielnie drogę wypadowi niemieckiemu.
              Pora teraz na łyżkę dziegciu. 5 września 1939 roku mój ojciec otrzymuje przydział do oddziału ochraniającego trasę ewakuacji rządu polskiego, 18 września przekracza granicę polsko-rumuńską w Zaleszczykach i zostaje internowany. W październiku ucieka z obozu i zgłasza się do konsulatu RP w Bukareszcie, gdzie otrzymuje paszport konsularny cywilnego uchodźcy i przydział do miejscowości Slatina - Olt – do końca lutego 1940 roku bierze tam udział w organizowaniu ucieczek polskich żołnierzy z obozów i przerzucaniu ich do armii generała Sikorskiego we Francji. W marcu sam opuszcza Rumunię i przez Jugosławię oraz Włochy przekrada się do Francji. Francuskim przydziałem ojca staje się Dowództwo Ośrodka Zapasowego w Coëtquidan w Bretanii. W owym czasie na mocy porozumienia między rządami Polski i Francji obywatele polscy, przebywający na terenie Francji podlegają poborowi do armii polskiej. Jednocześnie sojusznik III Rzeszy, Związek Sowiecki poprzez swoje agentury na zachodzie propaguje hasło: Rzuć karabinem o bruk! I od czasu do czasu ojciec odbiera za pokwitowaniem z rąk francuskich żandarmów polskich komunistów w kajdankach.
    Wiwat kawaleria!
              Na czym polega fenomen polskiej kawalerii? Cofnijmy się wstecz, aż do czasu zakończenia wojen polsko – moskiewskich pokojem w Polanowie Roku Pańskiego 1634. Rzeczpospolita Obojga Narodów liczyła sobie wówczas ni mniej ni więcej, tylko prawie milion kilometrów kwadratowych, a jej granice chronione były w czasie pokoju przez kilka tysięcy żołnierzy. W razie zagrożenia w przeciągu kilku tygodni można było zmobilizować jakieś dodatkowe kilkanaście tysięcy, do tego dochodziły prywatne armie magnatów, wartość bojowa tzw. pospolitego ruszenia była już wtedy bardzo, a bardzo dyskusyjna. Ten stan rzeczy zapewniał ewentualnemu agresorowi znaczną przewagę liczebną. Przeciwnicy Rzeczpospolitej byli niezwykle zróżnicowani pod względem wojskowym, doskonale zorganizowana i dowodzona piechota typu zachodnio – europejskiego, elastyczni w walce Kozacy, lotne czambuły Tatarów, doskonali jeźdźcy tureccy i budzący postrach janczarzy. Rozmiary terytorium i szczupłość sił własnych przemawiały za manewrem i szybkością, mniej za siłą ognia, bo artyleria, a często i piechota nie były w stanie dotrzeć na czas na pole bitwy, różnorodność przeciwników wymagała elastyczności i niestosowania się do sztywnych schematów oraz użycia różnorodnego uzbrojenia. Gdy w Europie Zachodniej proces szkolenia zawodowego żołnierza zaczynał się w wieku siedemnastu, osiemnastu lat to do tradycji wielu domów szlacheckich należała nauka żołnierskiego rzemiosła od dzieciństwa, co owocowało w wieku dojrzałym niezwykłym mistrzostwem.
              Genialną odpowiedzią na potrzeby obrony Rzeczpospolitej stała się husaria, mająca nie do końca zasłużoną opinię jazdy ciężkiej i elitarnej. Porównajmy ciężar uzbrojenia ochronnego w ciężkiej rajtarii i husarii –waga zbroi ciężkiego rajtara dochodziła do 22 kilogramów w przeciwieństwie do 7 - 8 kilogramowej zbroi husarza. Z elitarnością w sensie tzw. dobrego urodzenia też różnie bywało, zachowały się np. królewskie listy przypowiednie, w których zalecano zaciąganie do chorągwi żołnierzy sprawnych i doświadczonych bez różnicy stanu i kondycji. Zdarzało się też, iż szlachcic niezaliczany do tzw. posesjonatów posyłał swego syna do chorągwi z pocztem, w którym znajdował się syn włościanina, dobrze mu znany, sprawny i silny. Jeśli ów syn włościanina dobrze się spisywał w kolejnych wojnach i zebrał znaczne łupy, to albo go przypuszczano do klejnotu szlacheckiego albo nikt go o indygenat nie pytał, bo nie byłoby to bezpieczne dla pytającego. Szarża husarii w swej ostatniej fazie to natarcie w pełnym galopie dwu lub trzech szeregów bardzo ścieśnionych, mało sprawny husarz w takim szyku sprawiał realne zagrożenie dla swoich sąsiadów, a na to nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał przyzwolenia, stąd też elitarność husarii polegała przede wszystkim na mistrzowskiej sprawności w boju. Po pewnym czasie to się zmieniło, ale to już nie była ta sama jazda, co poprzednio.
              Husaria kojarzy się przede wszystkim z kopiami, koncerzami i szablami nie licząc oczywiście husarskich skrzydeł, o które do dnia dzisiejszego spierają się historycy wojskowości: paradna ozdoba czy rzecz przydatna w bitwie. Ale husarzom nie raz i nie dwa zdarzało się bronić w warownym obozie, gdzie kopia i koncerz były całkowicie nieprzydatne w przeciwieństwie do ciężkiego muszkietu, zwykle wożonego na taborowym wozie. Już w roku 1624 hetman Stanisław Koniecpolski nakazywał husarzom stawianie się na wojnę z muszkietami. Gdy po udanej szarży szyki wroga zostawały przełamane husarze ruszali w pościg za rozbitym nieprzyjacielem, wówczas w rękach niejednego husarza niezwykle skuteczną bronią dzięki swej szybkostrzelności był łuk, sprawny jeździec potrafił wypuścić do dwunastu strzał na minutę.
              Husaria jako formacja wojskowa ustanowiła swoisty rekord – przez 125 lat nie przegrała ani jednej bitwy, w której uczestniczyła, choć przeważnie walczyła z przeciwnikiem kilkakrotnie liczebniejszym.
             
     
  5. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Biała Woda (2010). Część II.   Noc na Polanie pod Wysoką w wygodnym namiocie i przy dobrych warunkach atmosferycznych nie mija mi dobrze. Kiedyś zdarzało mi się sypiać w górach na różnych wysokościach bez żadnego materaca, na deskach taboru, na gołej ziemi, na wantach również. Teraz leżę na karimatce i co pewien czas budzi mnie dyskomfort w okolicach stawu barkowego i biodrowego, organizm już nie ten, co przed laty. Ostatnie dwie noce na tym taborze spędziłem dwa lata temu w czerwcu, wyżej leżał jeszcze śnieg, nie miałem namiotu, ale leżałem na lekkim materacyku pneumatycznym, teraz chętnie zamieniłbym karimatkę w namiocie na materacyk w płachcie biwakowej. Rano ruszamy w górę w stronę Kaczej i Litworowej – zostaję nad Litworowym Stawem, bo nie jestem pewny, jak zachowa się moje oko po zabiegu usunięcia zaćmy, a chciałbym jutro dotrzeć w formie nad Zmarzły Staw w Dolinie Ciężkiej. Mieszko z Magdą podchodzą na Polski Grzebień i razem wracamy na taborisko.   Kolejny dzień różni się diametralnie od poprzedniego, bardzo lubię Dolinę Kaczą, ale ledwie ją musnęliśmy wędrując po ucywilizowanej ścieżce turystycznej, teraz czeka nas podejście naturalną, wydeptaną przez całe pokolenia górali, turystów z prawdziwego zdarzenia i taterników percią. Perć ta wije się poprzez wspaniały, stromy, miejscami pionowy próg porośnięty kapitalnym lasem urwiskowym. Za progiem sielanka Ciężkiego Stawu, trawy, kosówka, wyżej gładkie, oszlifowane przez lodowiec płyty poprzedzielane rozległymi trawnikami, jeszcze wyżej ścięta piramida Młynarzowych Wideł z brwiami okapów o imponującym wysięgu. To pierwszy wypad Mieszka w taki urozmaicony teren, nawet z elementami wspinaczki na niewielkich progach. Dla mnie ulga od podchodzenia turystycznym szlakiem na próg Kaczej, zbyt często podchodziłem tam z bardzo ciężkim plecakiem. Łatwo sobie wyobrazić, ile potu trzeba było wylać, aby znaleźć się w Wyżnej Kaczej Kolebie z kompletem sprzętu biwakowego i wspinaczkowego oraz zapasem żywności tudzież paliwa na tydzień w epoce uczciwej stali w postaci karabinków i haków.   Rok 1974, nocny pociąg do Zakopanego, pierwszy autobus jadący na Łysą Polanę i planowane dwa tygodnie w Wyżnej Kaczej Kolebie z odwiedzeniem przejścia granicznego siódmego dnia, bo wydawano wówczas po dwie tygodniowe przepustki na pobyt w tzw. strefie konwencji turystycznej. Oprócz standardowego wyposażenia także minimum sprzętu tak na wszelki wypadek. I kupiony przed paroma tygodniami w Moskwie plecak na duraluminiowych nosiłkach. Gdy minął już chłód poranka postanowiłem zmyć z siebie brud podróży, pluskam się w Białce, a dwa granatowe pasy na ramionach nie chcą dać się zmyć. Po dłuższej chwili znam już tego przyczynę. Otóż rama samych nosiłek jest rewelacyjną pod każdym względem, mam ja zresztą do dziś, ale worek i pasy wykonano ze zwykłego drelichu ufarbowanego na granatowo. Pasy pod obciążeniem zamieniły się wręcz w sznury, a ponieważ z racji upału ściągnąłem koszulę to naczynia krwionośne nie wytrzymały – te granatowe pasy na moich ramionach to wybroczyny.   Trwa podejście, jednocześnie na niebie zaczynają dziać się brzydkie rzeczy – w połowie progu Kaczej jestem pewny, iż tylko minuty dzielą mnie od niezłej lejby. Nie chcę znaleźć się w kolebie z mokrą zawartością plecaka, ruszam więc biegiem, co nie jest przyjemne przy tej wadze plecaka. Ostatecznie wygrywam wyścig z ulewą, pierwsze krople spadają gdy wrzucam plecak do koleby i leje nieprzytomnie przez następne trzy dni. W końcu przestaje lać i ruszam na Żelazne Wrota, a potem na Hrubą Śnieżną Turnię. Siedzę na wierzchołku wpatrując się w jeden z najpiękniejszych uskoków w Tatrach, uskok Wschodniego Szczytu Żelaznych Wrót. Tych pięknych płyt po prawej nie ugryzę, ale z lewej jest piątka Korosadowicza z lat trzydziestych, na pewno sobie z nią poradzę! W myślach jestem już w skałach uskoku, chwila refleksji i ściągam siebie za portki z uskoku, za bardzo mi zależy na jego przejściu, abym dziś na żywca zaryzykował. Tu należy wspomnieć pewnego tatrzańskiego klasyka, jeśli czujesz nieprzeparty pęd do wejścia w skały wbrew logice to zajmij się czymkolwiek innym, najlepiej dziewczyną. Słowa wbrew logice były w tym przypadku o tyle zasadne, iż od jedenastu miesięcy nie miałem kontaktu ze skałą. Na wszelki wypadek szybko zbiegam w dół ku kolebie, niestety, nie czeka w niej na mnie dziewczyna.   Siedzę sobie już przed kolebą i jem kolację, na niebie, wysoko ukazuje się sylwetka śmigłowca Mi-2 Horskiej Służby kierującego się łukiem w stronę Doliny Ciężkiej, na taborze siedzi kupa Słowaków, może jakiś zespół ma kłopoty na Galerii Gankowej. Zapominam o stosunkowo niedawnych zdarzeniach, takich, jak desant filanców ze śmigłowca na Strzeleckich Polach w Dolinie Staroleśnej, kiedy to złapano na gorącym uczynku biwakowania paru kolegów z Klubu Wysokogórskiego. Tym, co uciekli zabrano cały sprzęt, innym legitymacje klubowe, które wróciły do nich via Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a dalsze konsekwencje sprowadziły się do dwuletniego zakazu wyjazdów zagranicznych. Otrzeźwienie przychodzi rano przy śniadaniu, gdy na progu doliny zauważam dwie zielonkawe sylwetki. Zaczyna się rozmowa, obstaję twardo przy swojej legendzie, iż przechodziłem z południowej strony grani głównej na północną przez Żelazne Wrota, wyczerpały mi się baterie w latarce i wolałem nie schodzić dalej po ciemku: Bo mogłem zwichnąć nogę i mielibyście panowie robotę! - A skąd wiedzieliście, że jest tu koleba? - Z przewodnika Paryskiego, o tu, popatrzcie, jest ona opisana! Burczą na mnie, grożą, że napiszą do klubu, że łamię zasady bezpieczeństwa chodząc samotnie, ale ostatecznie cała afera kończy się bez przykrych konsekwencji z tym tylko zastrzeżeniem, iż muszę się zwijać i na wszelki wypadek zrezygnować z dalszych biwaków w tej okolicy. Wypatrzyli mnie ze śmigłowca, bo pytali o dwóch ludzi, których widziałem późnym popołudniem w dolinie schodząc z przełęczy. Ale wróćmy do lata 2010.   Mała sjesta nad Ciężkim Stawem, bo dzień słoneczny i ciepły. Kilka, kilkanaście minut idziemy wśród kosówek i traw aż pod próg Zmarzłego Stawu podziwiając siklawę spadającą z tego progu. Przekraczamy potok i wznosimy się stromą, silnie zerodowaną percią, to też dobra szkoła dla Mieszka. Za progiem krajobraz diametralnie się zmienia, jesteśmy na początku piarżysto-skalno- śnieżnego pustkowia z ponurymi, północnymi ścianami Rysów, Ciężkiego Szczytu i Wysokiej. Po lewej stronie kotła dominuje trzystumetrowa, rzetelnie trudna ściana Galerii Gankowej, pocięta pionowymi kominami i zacięciami, zdolna zafascynować każdego wspinacza. Wolę nie pytać Magdy, czy żałuje, iż już nie wróci na tę ścianę, sam czuję żal, bo ściana tak mnie zaprasza. Pewnie jeszcze mógłbym ją przejść pod warunkiem zabiwakowania pod nią choćby na drugiego w zespole, najłatwiejszą drogą, ale nie byłoby to przejście w eleganckim stylu.   Mieszka czeka kolejny, górski egzamin w postaci zejścia na Polanę w tym nie najłatwiejszym dla dziewięciolatka terenie, zdaje go bardzo dobrze, a Ciężką jest wprost zafascynowany. Kolejny biwak na taborze i powrót do Podsarnia.  





  6. Jerzy L. Głowacki
    Kwietny biwak.

              W latach dziewięćdziesiątych bardzo polubiliśmy z Alą przejście przez grań główną Tatr z Tatrzańskiej Kotliny do Jaworzyny Spiskiej przez Przełęcz pod Kopą. Ten idylliczny, górski spacer ma swoje niebagatelne zalety estetyczne, bo wiedzie  przez kwietne latem  łąki Wspólnej Pastwy, Przednich i Zadnich Koperszadów okraszone piękną panoramą doliny Kieżmarskiej, jest to inny świat w porównaniu z surowym pięknem większości dolin Tatr Wysokich.  Wielokrotnie zdarzało się nam, iż przechodząc przez piękne miejsca w Tatrach czuliśmy żal, iż musimy się spieszyć, aby zdążyć na nocleg do schroniska czy taborowego namiotu. Jednym z takich właśnie miejsc jest Wspólna Pastwa, rozległa polana przechodząca wyżej w strome trawniki i łany kosówki uwieńczone białą koronką skałek na grani. Dlatego też ruszyłem pewnego pięknego do Tatrzańskiej Kotliny, aby przejść z niej do Javoriny biwakując dwukrotnie po drodze.

              Z Podsarnia wyruszamy we troje, bo Magda chce zapoznać Mieszka z otoczeniem doliny Kieżmarskiej – chcą nocować w schronisku nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Korki na gościńcu Oswalda Balzera i niezbyt przyjazny dla turystów rozkład jazdy słowackich autobusów sprawia, iż docieram do Tatrzańskiej Kotliny stosunkowo późno. Mając sprzęt biwakowy w plecaku nie muszę się spieszyć, skoro do rozbicia namiotu potrzebuję niespełna dwóch metrów kwadratowych w miarę równej powierzchni. Skoro tak, to mogę sobie pozwolić na zjedzenie smacznego obiadu zakrapianego czapowanym czyli beczkowym piwem w sympatycznej knajpce u Furmana. Przed laty pierwszy etap wędrówki prowadzący do małego schroniska zwanego przez Słowaków Plesnivcem czyli Szarotką wiódł wśród gęstego lasu, teraz po klęsce huraganu i ciągłych atakach kornika co chwila odsłaniają się tam ładne panoramy. Pogoda nie sprzyja podchodzeniu ze sporym obciążeniem, słońce pali, jest parno, idzie mi się ciężko – to pierwszy w tym sezonie wypad z kompletem sprzętu biwakowego. Koło godziny piątej docieram do schroniska i aż korci mnie, aby w nim spędzić noc, ostatni turyści już je opuścili, jest tu przytulnie i miło. Póki co postanawiam się pokrzepić piwem i parówkami. Konsekwencje tego posiłku są zbliżone, a właściwie identyczne, jak kiedyś w Morskim Oku.

              Wówczas zimową porą opuściłem Roztokę w siąpiącym  pomimo zimy deszczyku, który na wysokości Włosiennicy przemienił się w prawie poziomo padający śnieg, bo nieźle piździło czyli wiało. Do schroniska nad Morskim Okiem wszedłem z mocnym postanowieniem zjedzenia tam drugiego śniadania, posiedzenia na werandzie i powrotu do Roztoki. No cóż, MOko to prawie półtora roku mojego życia, na werandzie spędziłem praktycznie niepoliczalną liczbę godzin i przywiązałem się do tego miejsca niebywale, co zresztą było nie tylko moim udziałem, vide Miejsce przy stole Andrzeja Wilczkowskiego będące swoistą sagą werandy. Oczywiście w miarę, jak ubywało mi włosów na czubku głowy, a potem przybywało siwych włosów w brodzie weranda przestawała być werandą w starym stylu z racji przekształcania się MOka ze schroniska w garkuchnię wypełnioną obficie zwiedzaczami Morskiego Oka, dla których owa garkuchnia i bufet stanowią znacznie większa atrakcję, od tego, co na zewnątrz. Tego dnia pogoda była jednak na tyle niemiłą, iż mało kto dotarł z parkingu nad Morskie Oko.

              Jak wiadomo wszystkim bywalcom tego schroniska od momentu, kiedy goście przestali być obsługiwani przez kelnerki i kelnerów posiłki zamawia się tudzież odbiera w otwartych na rozcież drzwiach prowadzących zarówno do kuchni, jak i dawnej świetlicy, zamienionej bardzo dawno temu na reprezentacyjny gabinet Łapińskich. Stojąc w tychże drzwiach poprosiłem o porcję parówek i dwie szklanki wina, w tym jedną na gorąco. Po spożyciu owego śniadania  zakropiłem je jeszcze jedną szklanką wina, założyłem kurtkę i czapkę, zarzuciłem plecak na ramiona, wyszedłem na zewnątrz, po czym przypiąłem raki i ruszyłem przez skute lodem jezioro w stronę progu Czarnego Stawu – co mi tam pogoda! Co wrażliwszych czytelników uspokajam, mój organizm w takich warunkach bardzo szybko spala alkohol, tam, gdzie należało już uważać byłem trzeźwy jak grzeczne niemowlę. I miałem góry tylko dla siebie, bo naśladowców tego dnia nie znalazłem.

              Teraz, w pełni lata butelka dobrego piwa wystarczyła, kwadrans przed szóstą opuściłem Szarotkę kontynuując marsz w stronę Wspólnej Pastwy. Na leśnych zakosach perci napotkałem kilku zapóźnionych turystów schodzących w dół, zbliżając się do celu mojej wędrówki nie sądziłem, abym jeszcze kogoś napotkał. I pomyliłem się – w stronę Szarotki podążali jeszcze dwaj rowerzyści nieźle wyekwipowani. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi zszedłem z perci oddalając się od niej na jakieś sto metrów i rozbiłem namiot na kwietnym dywanie mając w zasięgu wzroku wspaniałą panoramę otoczenia Doliny Kieżmarskiej.

              Ten biwak miał jeszcze jeden aspekt poza estetycznym, aspekt sentymentalny. Czterdzieści siedem lat temu podczas naszego pierwszego, wspólnego tatrzańskiego lata Ala i ja spędziliśmy tydzień nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, teraz w tym samym schronisku układali się do snu Mieszko i Magda. Wracają wspomnienia sprzed lat: odwrót spod oblodzonych Baranich Rogów we mgle i sierpniowej śnieżycy, szadź na Kołowym Szczycie, wygrzebywanie spod śniegu chwytów i stopni na Jastrzębiej Turni, ogromny, pomarańczowy księżyc nad Kieżmarską, gdy nocą wracaliśmy z nieistniejącej już Kieżmarskiej Chaty do Brnčalki. Ej, łezka się w oku kręci!

              Poranek jest piękny, szybko zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i opuszczam miejsce niecnego przestępstwa. Szlak wiodący z Białych Stawków Kieżmarskich do Szarotki jest w środku lata licznie uczęszczany, ale o tak wczesnej porze nikogo na nim nie napotykam, co dla mnie jest dość istotną wartością. Nad stawkami stoi wygodna wiata, do wody tylko parę kroków, idealne miejsce na spożycie śniadania. Po śniadaniu czekało mnie nudne i nużące z racji wagi plecaka podejście na Przełęcz pod Kopą. Chętnie spędziłbym najbliższą noc na grani, ale brak tam wody, a jest bardzo upalnie. Decyduję się więc na długą sjestę na przełęczy, a później na biwak na dnie Doliny Zadnich Koperszadów. Chwilę po rozpoczęciu zejścia napotykam dwóch starszych panów mozolnie podchodzących na przełęcz i wypowiadam do nich te oto słowa: Stara Gwardia się nie poddaje, choć czasami mówi mérde ! Starszy z turystów odpowiada: A czasami gorzej… i zaczyna się rozmowa, rozmowa cokolwiek nietypowa w tym miejscu. O Polsce i Polakach, Łodzi i renomowanych, przedwojennych gimnazjach. Ojciec mojego interlokutora kończył przed wojną gimnazjum (według dzisiejszej terminologii – i liceum) Zimowskich, w murach którego, choć już pod inną nazwą spędziłem całe lat jedenaście. Trzy godziny później będę rozmawiał po raz wtóry tego dnia, ale tenor tej rozmowy będzie diametralnie różny.

              Schodząc szybko z przełęczy układam sobie plan na resztę dnia – postanawiam odwiedzić miejsce, o którym słyszałem, ale nigdy tam nie byłem, jak mi się tam spodoba to spędzę tam noc. Nazwa tego miejsca jest zachęcająca, choć jak na Tatry nieco egzotyczna – Chata na Burdeli. Po przekroczeniu potoku na Krzyżówce opuszczam znakowany szlak, skręcam w lewo, omijam szlaban z odpowiednim zakazem i po kilkunastu minutach niespiesznego marszu wchodzę na śródleśną polanę ze stojącą tam sporą i solidną chatą. Chata sprawia wrażenie aktualnie nie zamieszkałej, o czym świadczą solidnie zablokowane okiennice. Otoczenie świetnie się na biwak nadaje, wyciągam zatem z plecaka wilgotny jeszcze po porannej rosie namiot, aby go wysuszyć, spożywam kolację, odpoczywam.

              Niestety, pod wieczór okazuje się, iż chata ma jednak lokatorów – zjawia się bardzo sympatyczna dziewczyna w towarzystwie niezbyt sympatycznego jegomościa. Rozszyfrować tych dwoje to żaden problem, on to kostyczny, zrzędliwy pracownik naukowy, najprawdopodobniej specjalista od jakiejś roślinki rosnącej w Tatrach w przedziale wysokości od … do … na podłożu … (wpisać odpowiednie dane!), ona to ani chybi jego doktorantka. Po paru chwilach rozmowy jest dla mnie jasne, iż poza wysokospecjalizowaną pracą naukową zrzęda nie ma nic wspólnego z górami, trzęsie portkami, iż mógłby mnie tu zastać wraz z nim jakiś strażnik, namawia mnie do szybkiego opuszczenia polany, bo nadchodzi gwałtowna burza! Taki z niego przyjemniaczek. Nie mam gwarancji, czy cichcem nie sięgnie po telefon, aby mi filanców na kark sprowadzić, dla świętego spokoju wrzucam suchy już namiot do plecaka i opuszczam polanę. Chętnie bym zrzędzie coś   do słuchu na odchodne powiedział, ale żal mi dziewczyny, bo tego pokroju ludzie lubią sobie odbijać własne porażki na innych, zwłaszcza, jeśli są ich podwładnymi.

              Wracam na szlak i szybko schodzę w dół Doliny Zadnich Koperszadów aż do momentu, gdy zaczyna zapadać zmrok i jednocześnie zaczynają spadać pierwsze krople deszczu – szybki odskok z pięćdziesiąt metrów w las i błyskawiczne rozbijanie namiotu w pomrukach nadchodzącej burzy. Rano wczesna pobudka, pakowanie się w leciutkiej mżawce przy świetle czołówki, a potem ściganie się z deszczem – byle do wiaty przy moście nieopodal leśniczówki na Gałajdówce. Tuż po mnie do wiaty dobiega zaawansowany już w latach ratownik TOPR z bardzo wysoką, znaną mi z widzenia, wspinającą się dziewczyną. Palę fajkę, ratownik pali papierosa za papierosem, na zewnątrz wiaty leje nieprzytomnie – zgadzamy się obaj, że to niezdrowa pogoda, zużycie tytoniu rośnie niepomiernie. Szybko okazuje się, iż mamy wspólnych znajomych, wspominamy dawne czasy i akcje, dyskutujemy, á propos pogody o różnych modelach synoptycznych. Po mniej więcej godzinie lejba przechodzi w mżawkę, dziewczyna z ratownikiem czekają na dalszą poprawę pogody, a ja ruszam w kierunku Jaworzyny, aby jeszcze dziś o przyzwoitej porze znaleźć się w Podsarniu.












  7. Jerzy L. Głowacki
    Wędrując z Przysłopu…   Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika. Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki – Litworowa w kształcie wanny o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza. Tatry na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników. W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty. Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem. Kronika TOPR-u Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów. Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii. Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego? - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy. Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!  




  8. Jerzy L. Głowacki
    Baśniowa Polana (2008)
    Świeci słońce i wieje wiatr, a wiatr oboje z Alą uwielbiamy. To dobrze, że uwielbiamy, bo nasz dom stoi na linii zachodnich wiatrów, wiejących od Babiej Góry. Ktoś, komu szum wiatru przeszkadza w zasypianiu nie czułby się w nim dobrze. Ruszamy na spacer trasą, którą lubimy. Wprost z domu w górę zbocza i przez linię drzew, zwaną Wierchowiną na grzbiet Działku, praktycznie bezleśny. Działkiem w prawo aż na jego kulminację, potem nieco w dół i znowu do góry przez pola i łąki, brzozowy zagajnik aż do zwartego lasu. Lasem na ciąg wielkich polan na bocznym grzbiecie Wielkiego Działu, opadającym w stronę Podwilka. Tu wspaniała panorama północnej Orawy z zamykającymi horyzont masywami Babiej Góry i Pilska oraz pasmem Polic. Znowu, ale krótko przez las, trawersując niższy z wierzchołków Wielkiego Działu na rozległą, pochyłą polanę, z której  roztacza się piękna panorama Tatr od mniej więcej Krywania po zachodni ich skraj.
              Przeszło pół wieku temu błyskawicznie przeczytałem od deski do deski pierwszą polską monografię himalaizmu pióra Jana Dorawskiego. Gdy ją czytałem z czternastu ośmiotysięczników jeszcze dwa zostały do zdobycia. W monografii tej zauroczyło mnie zdjęcie polany leżącej u stóp Nanga Parbat. Polanie tej niemieccy alpiniści nadali w latach trzydziestych miano Baśniowej Polany. Nic dziwnego, trwał jeszcze wtedy okres rzec by można romantyzmu w alpinizmie, a polana rzeczywiście jest piękna, panorama z niej podziwiana jeszcze piękniejsza. Romantyczny trend w alpinizmie nie był wyłącznie niemiecką specjalnością, czego dowodem jest m.in. książka Gastona Rebuffata Gwiazdy i burze (Grand Prix Literatury Górskiej) oraz film pod tym samym tytułem (też nagrodzony, chyba na festiwalu w Trento), a to już dzieła powojenne. Ponieważ wspomniana polana na Wielkim Dziale bardzo mi się spodobała, prywatnie nazwałem ją Baśniową.
              I tu dochodzimy do pewnego dylematu artystycznej natury. Faktem jest, iż Niemcy jako nacja stosunkowo wcześnie zaczęli rozwijać turystykę górską, czego przykłady widzimy po dzień dzisiejszy w Karkonoszach. Pierwsze schronisko w rejonie Babiej Góry, położone w szczególnie pięknym i dogodnym zarazem miejscu wybudował Beskidenverein, wyprzedziło ono polskie schronisko na Markowych Szczawinach o rok, a Markowe Szczawiny nie umywają się nijak do tarasu podszczytowego, który już nieraz opisywałem. Polować też Niemcy lubili, a w zaciszu domowym lubili patrzeć na przedmioty, które się im kojarzyły z tymi przyjemnościami. Ostatecznie te niemieckie upodobania sprawiły, iż dla pewnej części naszego społeczeństwa makatka z jeleniem na rykowisku stała się synonimem kiczu. Przyznaję, sam przez lata całe z makatek się naśmiewałem. Ostatecznie przestałem się naśmiewać, gdy pewnego jesiennego dnia, już pod wieczór, schodziłem z Doliny za Mnichem do Morskiego Oka. Ukazał się wówczas oczom moim następujący, bardzo kiczowaty obrazek, wypisz wymaluj z niemieckiej makatki. Sprytny byk wyprowadził dwie swoje wybranki na Halę pod Mnichem, z dala od rywali. Poroże miał iście królewskie, łanie były dorodne i, zdaje się całkiem zadowolone, a on pysznił się na tle leżącej w dole tafli Morskiego Oka, podświetlonej zachodzącym słońcem. Od tego czasu oboje z Alą kwitujemy każdą piękną panoramę itp. stwierdzeniem: ale kicz!  Rozwijając ten temat donosimy wszystkim, wszem i wobec, iż zamieszkujemy w bardzo kiczowatej okolicy, osobliwie ku wieczorowi.
              Zdjęcie Baśniowej polany vel Czarodziejskiej Łąki za Wiki.





  9. Jerzy L. Głowacki
    Osobnym tematem jest halny, gdy jest zimno odbiera nam on zaskakująco dużo energii i sił,  w terenie eksponowanym stwarza całkiem realne zagrożenie. Jedna z samotnych eskapad w lecie 1961 roku. Kuźnice, Hala Gąsienicowa, Kozia Przełęcz i Pięć Stawów, potem Gładka Przełęcz i Grań Liptowskich Murów od Gładkiego Wierchu po Wrota Chałubińskiego. Na grani hula wiatr, wędrówka samym ostrzem grani staje się zbyt ryzykowna. Est modus in rebus, sunt certi definique fines… jest miara we wszystkim i są określone granice – za Gładkim Wierchem zaczynam się przemykać półeczkami popod granią od północnej strony, strugi wiatru świszczą mi wysoko nad głową. Na jednej z szerszych półek napotykam na stado baranów, leżą przytulone do siebie wciskając się zadkami w skałę – ostrożnie mijam je krawędzią półki.
    W tamtych czasach owce pasły się niżej, bo na noc spędzano je do koszaru położonego w pobliżu szałasu, a barany wypędzano na całe lato wyżej, często w miejsca trudno dostępne i tylko co pewien czas jeden z juhasów donosił im bryły kamiennej soli do lizania. W okolicy najniższego siodła w grani czyli Czarnej Przełęczy wiatr nagle ucicha, na Szpiglasowym Wierchu jestem już we mgle. Odcinek grani od Szpiglasowego po Wrota stał się popularnym dopiero w latach siedemdziesiątych, tam, gdzie najdogodniejsza droga wiodła nie po litej skale lecz po upłazkach powstały odcinki naturalnej perci i orientacja stała się łatwiejszą. Nic dziwnego, iż we mgle popełniam błąd schodząc na początku zbyt nisko na stronę Ciemnosmreczyńskich Stawów i nie trafiam we właściwy trawers doprowadzający z powrotem na ostrze grani. Gdy odkrywam swój błąd nie bardzo mam ochotę na cofanie się po własnych śladach, postanawiam rozpocząć trawers tam, dokąd doszedłem, w nagrodę spotyka mnie miła niespodzianka. Idąc po gzymsie tnącym poziomo gładkie, dość połogie płyty dostrzegam w odległości kilkunastu metrów świstaka stojącego słupka na małej platforemce dzielącej gzyms na dwie połowy. Świstak ciekawie mnie obserwuje, nie wygląda na zaniepokojonego, ale na wszelki wypadek chowa się pod kamień, gdy odległość między nami zmniejsza się do mniej więcej pięciu metrów, wyłazi spod kamienia i znowu staje słupka po minięciu przeze mnie platformy. Z końca gzymsu startuję wprost do góry żeberkiem i wkrótce jestem już na grani. Granią schodzę na Wrota Chałubińskiego, zbiegam szybko do Dolinki za Mnichem i przez Szpiglasową Przełęcz docieram do schroniska w Pięciu Stawach, w którym gazduje niezapomniana Marysia Krzeptowska. Następnego dnia wracam na Skibówki przez Zawrat i Halę Gąsienicową.
              Szczególnie zabawne bywają przygody z halnym i liną. Cztery lata później w dwa zespoły włóczymy się po grani Żabiego. Na śmiesznych turniczkach zwanych Owczymi coś nagle pęta mi nogi – rzut oka wstecz wyjaśnia sprawę, nagły i silny podmuch halnego owinął mi wokół nóg „sznurowadło”, podwójnie złożoną zjazdówkę rodem z Bielskiej Fabryki Lin i Pasów, cienką, lekką i niezwykle ochoczo pętlącą się w skale. Ala stojąca kilkanaście metrów niżej ma niezłą zabawę obserwując, jak wyłażę na łapach na szczyt turniczki mając skrępowane nogi.
              Mija jeszcze więcej lat, Magda ma już lat szesnaście, zaczynamy zejście z  Zadniego Mnicha w podmuchach halnego. Magda i Andrzej A. są już pod dolnym uskokiem grani, ja prawie czterdzieści metrów wyżej, bo schodzę jako ostatni, zero przelotów, bo związaliśmy się liną głównie ze względu na Magdę. Nagle czuję, jak jakaś całkiem sieroznaja siła ciągnie mnie w bok usiłując oderwać od skały. Spoglądam w bok i widzę, jak lina układa się szerokim łukiem w powietrzu, a nie jest to już leciutkie „sznurowadło”, to bielski podciąg o średnicy dziesięciu milimetrów i ponad dwukilogramowej wadze czterdziestometrowego odcinka.
              Znowu mijają lata, jest sierpień 2003 roku. Późnym wieczorem docieram na Michałkową Rówień, najwyższe piętro (2100 mnpm) Doliny Jaworowej, jest pogodnie, noc zamierzam spędzić sub Iove. Już w półmroku dostrzegam w miarę równy prostokąt trawy obramowany mniej więcej trzydziestocentymetrowej wysokości murkiem z kamieni, to dogodne miejsce na biwak. Do płachty biwakowej wędruje materacyk i śpiwór, plecak oparty o pochyłą wantę będzie służył za poduszkę. Jeszcze ostatnia herbata i fajka, szybko zasypiam patrząc prosto w gwiazdy.
              Tuż po północy budzi mnie wielka tatrzańska orkiestra symfoniczna i koncert na Ostry Szczyt i Jaworową Grań, nadciągnął halny. Koncert jest fantastyczny, trwa całą noc i nie ucicha o poranku. Gdy robi się widno widok górnego piętra jest futurystyczny – w powietrzu latają różne śmieci, pozostawione w dolinie przez pseudoturystów, szczególnie efektownie żeglują większe i mniejsze torebki foliowe, kolorowe reklamówki itd. Pomny starej zasadzie – nigdy nie ustawiaj namiotu wejściem na południe, bo  stamtąd wieje halny otwór płachty skierowałem wczoraj od razu na północ, płachta jest dwuosobowa, a zatem mogę do niej wsunąć i plecak. Murek również nieco chroni, mogę spokojnie sobie poleżeć i zastanowić się, co dalej. Próbuję ocenić szanse przejścia przez Przełęcz Jaworową do Doliny Staroleśnej, szkopuł w tym, iż droga na przełęcz wiedzie wąskim miejscami zachodzikiem podciętym pionową ścianą skalną, jeśli wiatr zrzuci mnie z niego to nie będę miał najmniejszej szansy. Rozważania te przerywa donośny łoskot, który przebija się bez trudu przez wycie wiatru, to wiatr wyważył blok na grani i przez zachodzik przelatuje mała, ale gustowna lawinka kamienna. Dalszą dyskusję na ten temat uznałem za bezprzedmiotową. Trza się brać dołu! Łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
              Pod osłoną płachty zwijam śpiwór i pakuję plecak, potem jedną ręką trzymam plecak, a drugą upycham do niego płachtę. Klęcząc zakładam plecak, wstaję i ruszam w dół. Halny dmie w plecy, to znacznie gorsze, niż wiatr od czoła, znacznie trudniej jest utrzymać równowagę. Korzystne jest tylko to, iż obrywam drobnymi kamyczkami, podrywanymi przez wiatr nie w twarz, a w kaptur, ramiona i plecak. Następne piętro Jaworowej to Sobkowa Rówień położona  jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej, w normalnych warunkach powinienem dotrzeć na nią mniej więcej w kwadrans, dziś przejście tego krótkiego odcinka zabiera mi aż półtorej godziny. Jedyna skuteczna w tych warunkach technika schodzenia przypomina, wypisz wymaluj, sposób poruszania się żołnierza na polu walki pod ogniem karabinu maszynowego: skulić się za blokiem skalnym, wyczuć moment, gdy kończy się kolejny podmuch wiatru i paroma skokami przypaść za następnym blokiem, jak nie ma bloku to trzeba czołgać się wykorzystując do maksimum zagłębienia terenu. Po przekroczeniu Sobkowego Żlebu schodzi mi się już lepiej, coraz częściej mogę przeistaczać się w gatunek zwany po łacinie homo erectus.
              Tam, gdzie kończy się Jaworowy Ogród i po kładce przechodzi się na drugą stronę potoku mogę już odpocząć oraz zjeść śniadanie popijając je herbatą i czerwonym barszczykiem pt. gorący kubek. Dalej sielsko-anielski spacer doliną w dół z podziwianiem pięknych krajobrazów, pełny luz. W Javorinie zachodzę do Bufetu Taja, czapowane czyli prosto z beczki piwo, paprykowane parówki dobrze podpieczone w folii, kieliszek śliwowicy. Trzy kilometry asfaltu do Łysej Polany i czterokilometrowy marsz drogą jezdną do Roztoki. Gdy mijam okno służbowej jadalenki z okna wychylają się dwie roześmiane od ucha do ucha twarze – Marka czyli Gazdy na Roztoce i jego prawej ręki, Jędrka. Z satysfakcją powiadamiają mnie, iż mieli zamiar za pół godziny telefonować do Horskiej Służby z prośbą o zgodę na wjazd samochodem do Jaworowej, dokąd się da i poprowadzenia tam akcji poszukiwawczej, za mną oczywiście. Dla porządku przypominam, iż Marek jest ratownikiem z bardzo długim stażem i grubo ponad setką wypraw, jego ojciec był najdłużej urzędującym po wojnie naczelnikiem TOPR-u, a Jędrek, twardy góral ze Spisza też pod tym względem nie jest od macochy. Wiem, iż zbytnio się o mnie nie martwili, ale tonkij namiot paniał, następnego dnia wieczorową porą stawiam się w jadalence ze słusznej wysokości butelką, wypełnioną przezroczystym płynem i sumiennie ją osuszamy.
              Wszystko przez Alę, skłoniła mnie do zabrania ze sobą jej telefonu komórkowego. Rano, o wpół do dziewiątej powiadomiłem ją przez Marka, iż wieje halny i powoli schodzę w dół, po czym schowałem telefon do plecaka i o nim zapomniałem. Różnie można interpretować słowo powoli, do Roztoki doszedłem o wpół do siódmej, fakt faktem, zejście mogłem skrócić o trzy, cztery godziny. Ala próbowała się łączyć się ze mną przez telefon stacjonarny, bez skutku, bo plecak skutecznie tłumił dźwięk dzwonka. Psychologicznie dla Ali ta sytuacja była o tyle trudną, iż właśnie w Jaworowej wydarzyła się najbardziej tajemnicza z tragedii tatrzańskich, znana jako wypadek Kaszniców. Oto jeden ze współczesnych opisów tego wypadku:
     
    Był poniedziałek, 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Téry'ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich przebywała rodzina Kaszniców, składająca się z trzech osób: 46-letniego Kazimierza - wiceprokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żony Zofii oraz ich 12-letniego syna Wacława. Rodzina ta miała wracać do Polski przez Lodową Przełęcz (2372 m), Dolinę Jaworową, Jaworzynę a następnie przez Łysą Polanę. W schronisku poznali przypadkowo grupę czterech polskich taterników. Byli to: Jan Alfred Szczepański, jego brat Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba oraz 21-letni student matematyki U.J. - Ryszard Wasserberger. Również i oni mieli wracać do Polski tą samą drogą co Kasznicowie.
    Pogoda tego dnia w Tatrach była fatalna z powodu bardzo silnego wiatru, mgły i deszczu przechodzącego w śnieg. Początkowo nie było mowy o połączeniu obu grup i wspólnym powrocie. Jednak, gdy Kasznica raz po raz wypytywał taterników o różne szczegóły dotyczące drogi, Wasserberger wyraził chęć, aby wszyscy wracali razem. Propozycja ta została oczywiście przez Kaszniców przyjęta. Oni jakby na to czekali.
    Po zjedzeniu śniadania, cała siódemka wyruszyła w kierunku Lodowej Przełęczy. Szli jednak wolno. Kasznica ojciec był krótkowidzem. Zacinający deszcz zalewał mu okulary. Co chwilę przystawał, przecierając je i opóźniając w ten sposób marsz całego zespołu. Gdy doszli w pobliże Lodowego Stawku, położonego na wysokości 2157 m, taternicy zawołali na bok Wasserbergera. Powiedzieli mu, że należy wylosować spośród nich jedną osobę, która pójdzie dalej z Kasznicami, a reszta w ten sposób będzie mogła iść szybciej naprzód. Wasserberger oświadczył im, że losowanie jest zbyteczne. Skoro on obiecał Kasznicom, że przeprowadzi ich przez góry, to dotrzyma słowa. To była przecież jego propozycja. Być może nie chciał, aby jego koledzy ponosili konsekwencje tego powolnego marszu. Dał im swój przewodnik po Tatrach w obawie, że rozmoknie w deszczu.
    Grupa rozdzieliła się. Szczepańscy z Zarembą poszli szybciej, a Wasserberger dalej dotrzymywał kroku Kasznicom. Taternicy idący na przedzie osiągnęli przełęcz, a później w szybkim tempie pognali w dół. W czasie zejścia zatrzymali się na krótki odpoczynek przy Żabim Stawie Jaworowym, leżącym na wysokości 1886 m. Następnie schodzili dalej Doliną Jaworową i na wieczór dotarli do Zakopanego.
    Gdy Kasznicowie z Wasserbergerem doszli na Lodową Przełęcz, uderzyła w nich wichura z gradem. Wasserberger ponaglał do pośpiechu, gdyż byli poważnie opóźnieni. Kiedy zaczęli schodzić, syn Kaszniców zaczął się skarżyć na kłopoty z oddychaniem. Matka, widząc zmęczenie chłopca, wzięła od niego plecak, a Wasserberger wziął go pod rękę i prowadził. Byli coraz niżej. Wydawało się, że najgorsze za nimi, że nic straszniejszego niż wichura na przełęczy nie może ich już spotkać. Mimo to, prawdziwa tragedia miała się dopiero wydarzyć.
    Koło godziny 17. zeszli w okolice Żabiego Stawu Jaworowego. Nagle Kazimierz Kasznica usiadł na kamieniu i oznajmił, że nie może iść dalej, że brakuje mu sił. Żonę przeraził jego głos świadczący o skrajnym wyczerpaniu. Zwróciła się do Wasserbergera. Wierzyła, że pomoże. Zdobyła już do niego zaufanie. Wasserberger również jednak ledwo stał na nogach, ale mimo to w dalszym ciągu podtrzymywał chłopca. Powiedział, że pomógłby z całego serca, ale także czuje się źle. Wtedy Kasznicowa wypatrzyła większy głaz i zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, aby osłonić ich przed wiatrem. Dała im po łyku koniaku, a synowi kawałek czekolady. Podeszła do męża. Był niemal nieprzytomny. Z trudem wlała mu do ust łyk koniaku. Usiłowała przeciągnąć go do miejsca, gdzie byli jej syn i Wasserberger, ale nie miała na tyle sił. Wróciła do syna i stwierdziła, że jest nieprzytomny. Wasserberger majacząc, usiłował wstać. Nie reagował na słowa. Gdy podeszła ponownie do męża, ten był już martwy. Syn też nie dawał znaku życia. Wasserberger wstał ostatkiem sił, po czym upadł raniąc się w głowę i łamiąc rękę. Po chwili i on przestał oddychać. Dramat dobiegł końca. W ciągu piętnastu minut zmarły aż trzy osoby. Najdziwniejsze, że nie było widać bezpośredniej przyczyny tego, co się stało. Nieszczęśliwa kobieta nie wiedziała, co ma dalej począć. Żeby się ogrzać wyciągnęła z plecaka Wasserbergera maszynkę spirytusową i koc. Przy ciałach spędziła 37 godzin, czyli do końca poniedziałku, noc, wtorek i następną noc z wtorku na środę. Wreszcie 5 sierpnia zeszła Doliną Jaworową, a następnie przez Jaworzynę dotarła do Łysej Polany. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego - ówczesnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w pobliżu Żabiego Stawu Jaworowego. Zaruski wezwał Straż Ratunkową i na jej czele udał się w kierunku Lodowej Przełęczy.
    Ciała transportowano do godzin nocnych. Ekipa ratunkowa przenocowała po drodze w szałasie, a zmarłych położono obok szałasu. Dopiero następnego dnia przewieziono ich do kostnicy w Zakopanem. Lekarze wykonali sekcję zwłok. U wszystkich trzech osób stwierdzono, że zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Jednakże nie można było dociec, co było przyczyną takiego stanu u trzech osób niemal jednocześnie. Ważny jest tutaj fakt, że jedynym świadkiem śmierci tych osób była żona Kasznicy. Zatem należałoby się oprzeć na jej relacji. Mimo tego, można dokonać próby analizy tego co się stało.
    Gdyby przyczyną tragedii było jedynie skrajne wyczerpanie, to osoby te umierałyby w większych odstępach miejsca i czasu. Przecież Wasserberger był młodym, zdrowym taternikiem i trudno porównać go z 46-letnim mężczyzną, który raczej nie był w dobrej kondycji. Syn Kaszniców był jeszcze dzieckiem (duża rozpiętość wieku). Czy zatem koniak mógł tak zabójczo podziałać? Przecież Kasznicowa podała go tym osobom "po" wystąpieniu objawów totalnego wyczerpania i rozpoczynającej się agonii. W końcu wypili ponoć jedynie po łyku. Butelki jednak nie odnaleziono, w związku z tym, nie można było sprawdzić czy był tam jedynie koniak. Zaginięcie butelki wydaje się trochę dziwne, gdyż trójka ta zmarła niemalże w jednym miejscu. Czy natomiast mogła wytworzyć się jakaś próżnia w powietrzu, w którą dostała się ta grupa? Szli razem, a nie w jakichś dużych odstępach. Gdyby brakło powietrza tej trójce, to Kasznicowej również. Trudno w to wszystko uwierzyć, także ze względu na fakt, że w grupie w której byli Szczepańscy z Zarembą nikomu nie zdarzyło się wówczas nic podobnego. Czy mogły maczać w tym palce osoby, o których nie wiemy? Wydaje się, że nie jest to wykluczone. W końcu Kasznica był wysoko postawioną osobą. Nie wiadomo czy koniak Kasznicowie kupili, czy może ktoś "podarował" im go w prezencie.
    Jeśli chodzi o pomysł rozdzielenia się grupy - co miało miejsce przy Lodowym Stawku - to przy tej pogodzie, jaka byłą wówczas, nie był on najlepszy. Koledzy zostawili Wasserbergera z "niedomagającą" rodziną. Jeśli wyszli ze schroniska razem, to powinni dotrzeć na miejsce całym zespołem. Gdyby nie doszło do podziału grupy, to być może tragedia nie miałaby miejsca. Chociaż nie wiadomo, czy nie byłaby jeszcze większa. Trudno odgadnąć.
    Zatem przyczyna śmierci Kasznicy, jego syna i Wasserbergera prawdopodobnie za zawsze pozostanie tajemnicą Tatr.
    opracowanie: Mirosław Kłapyta
    Zapamiętałem jeszcze jedną teorię na ten temat, można nazwać ją matematyczno-statystyczną. Teorię wystąpienia ostrej choroby wysokogórskiej na tzw. ogonie statystyki. Wyjaśniać bliżej jej nie będę, bo jest tak samo prawdopodobna, jak teoria próżni.
  10. Jerzy L. Głowacki
    Ludzie Tatr
    Narty - nie wiem, czy ktoś to odczuwa tak jak ja
     
    Przed wojną zaledwie jako 14-latek zaczął wygrywać zawody narciarskie najwyższej rangi. Trasy zjazdowe z Kasprowego nie miały przed nim tajemnic. Niebywale zapowiadającą się karierę zawodniczą przerwała wojna. Zasłynął jako ten, który w czasie wojny na nartach wyskoczył z kolejki na Kasprowy Wierch. Walczył w AK. O tragicznych, trudnych, powojennych przeżyciach nie za dużo mówi. Dopiero w latach 50. mógł powrócić do rodzinnego Zakopanego. Ratownik TOPR, narciarz, taternik, przewodnik tatrzański. Dzięki niemu TOPR zaczęło stosować nowoczesne techniki ratownicze, m.in. tzw. zestaw Grammingera (specjalne nosze, lina i kołowe bębny do wyciągania rannego). O pracy ratownika i pasji taternickiej mówi: - Trzeba ryzykować. Ryzyko jest niezbędne. Opowiadając o dawnych latach, często uśmiecha się do swoich wspomnień. A ma ich tyle, że można by nimi obdarować życie nie jednego, a kilku ludzi.
     
      - Jak to było z tym słynnym skokiem z kolejki?
     
    - Już tyle razy to opowiadałem... Zima 1944 rok. Przyszedłem do domu, i nie myślałem o tym, że będę chciał jechać kolejką, ale w nocy spadło dużo śniegu, kilkadziesiąt centymetrów. Nie można się było przedrzeć żadną boczną drogą, a miałem iść na Słowację do leśniczego. Można było skorzystać z kolejki, nie była ona "nür für Deutsche". Pech - trafiłem na obławę. Gdy wszedłem do holu, a nic się tam nie zmieniło, dziś wygląda to tak samo, wiedziałem, że nie będę się mógł wycofać, bo mnie zatrzymają. Przy drzwiach stał gestapowiec, Polak, który poszedł na usługi Niemców. On mnie znał, a ja jego. Trochę zdziwiony byłem, że nie podchodzą do mnie, ani nic... I byłem pewny, że wysiądę na Myślenickich Turniach i pójdę swoją drogą. Tam jednak drzwi były zamknięte, żandarmi spacerowali po peronie. No i nie było wyjścia, trzeba było wsiadać do wagonika i jechać na Kasprowy. Szczęście było, że w wagoniku jechałem po prawej stronie. Konduktorzy mnie znali. Kolega konduktor podpowiedział mi, że nie ma mowy o tym, bym przeszedł na Kasprowy, tak Niemcy pilnowali. Właściwie on mi podpowiedział, że jak będziemy dojeżdżać do Kasprowego, to prawe drzwi odsunie. Normalnie powinien otworzyć drzwi po prawej stronie. Po wszystkim jego chyba potem miesiąc trzymali, przesłuchiwali. Ale wytłumaczył się. Kolejne szczęście, że jechało tylko dwóch narciarzy: ja i starszy pan, Niemiec albo Austriak. Dlatego pozwolono nam zabrać narty do wagonika. Normalnie trzeba było je umieścić w koszu na zewnątrz wagonika. Nikt mnie nie zatrzymywał w wagoniku, nikt się mną nie interesował, na górę wyjeżdżało niewielu ludzi - Niemcy na urlopie, żołnierze, w sumie kilkanaście osób. Położyłem na podłodze w wagoniku narty, i udawałem, że coś sobie poprawiam przy wiązaniach. Gdy wagonik zwolnił przed Kasprowym, kolega konduktor odsunął drzwi. I wtedy zeskoczyłem.
     
    - Ile tam było metrów?
     
     - Niedużo. Kilka metrów mogło być. Ale to było po dużych opadach śniegu, było bezpiecznie. I ja znałem ten zjazd Żlebem po Palcem, z 1938 roku, gdy byłem w kadrze narodowej i jako 14-letni chłopak trenowałem do Mistrzostw Świata, które się odbyły w 1939 roku. I tam zjeżdżaliśmy w czasie treningu z Bronkiem Czechem. Tak że wiedziałem, że tam mogę zjechać. Ale bałem się, bo jechałem za szybko. Ale wszystko skończyło się dobrze.
     
    - Nie poszukiwali pana?
     
     - Dla mnie gehenna zaczęła się, gdy zjechałem do Doliny Kasprowej. Świeży śnieg powyżej kolan. Gdzie teraz iść? Całą noc szedłem w tym grząskim, kopnym śniegu. Nad ranem doszedłem na Halę Gąsienicową. Przesiedziałem cały dzień w starym schronisku. Nikt nie szukał na Hali Gąsienicowej, nikt się nie wypytywał, więc wieczorem poszedłem swoją drogą przez Liliowe. I tak się to skończyło.
     
    - Kiedy po raz pierwszy ubrał pan narty? Jakie były pana początki w narciarstwie?
     
     - Jeszcze za dobrze nie chodziłem, a już miałem narty na nogach. Pamiętam pierwsze zawody dla dzieci na Lipkach, to był bieg na 100 metrów. Zająłem pierwsze miejsce. Miałem chyba 4 lata. No a później to jeździło się z kolegami. Czasy były inne, to był masowy sport. Po szkole wszyscy chodzili pod Nosal chodzili. W 1937 i 1938 roku miałem najlepsze w tym okresie wyniki - jako 14-letni chłopak, także wśród seniorów. Nie klasyfikowali nas wtedy osobno. Wszyscy razem startowali i byli oceniani bez podziału na wiek. Bieg zjazdowy jeździliśmy na trasach FIS 1 i FIS 2, dziś już zarośniętych. Na Międzynarodowych Mistrzostwach Polski w biegu zjazdowym na 167 startujących zająłem 18. miejsce.
     Wtedy był taki regulamin: w zależności od tego, które miejsce zajęło się w biegu zjazdowym, to w takiej kolejności takiej startowało się w slalomie specjalnym w Suchym Żlebie. W slalomie specjalnym zająłem 8. miejsce. To był dobry wynik. A w kombinacji alpejskiej byłem chyba 7.
     
    - To były pana pierwsze ważniejsze zawody?
     
     - Tak. Nie miałem takiego kolegi w moim wieku, z którym mógłbym jeździć. Zaczynał wtedy Andrzej Bachleda. Ale on pochłonięty był nauką, studiami. To był 1938 rok. Jeszcze w 1939 startowałem w eliminacjach do Mistrzostw Świata, ale okazało się, że trzeba było mieć skończone 16 lat, a nie 15... No a później nadeszła wojna, i tak się skończyło narciarstwo.
     
    - Po wojnie jeszcze pan startował?
     
     - Startowałem, ale o tym to ja nie chcę mówić, bo to przykre sprawy. 9 lat w ogóle nie jeździłem na nartach.
     
    - A jakie to były te sprawy? Czy może zechce coś pan o tym powiedzieć?
     
     - Związane były z moją działalnością w Armii Krajowej. Do końca wojny byłem w AK. Ostatnie lata działałem w partyzantce, to był I Pułk Strzelców Podhalańskich, IV Batalion "Lamparta". A po wojnie mnie aresztowali. I jechałem już na Sybir ze Słowacji, bo w Zakopanem mnie aresztowali, przeprowadzili na Słowację, tam był punkt zborny. To stamtąd uciekłem. Ale niedługo się cieszyłem wolnością. Po raz drugi wpadłem, podczas obławy NKWD. Dowódca naszego oddziału postanowił, że nie ma tu już czego szukać, trzeba uciekać za granicę. Mieliśmy iść przez góry do Austrii. W gospodarstwie za Gubałówką była zbiórka. Czekaliśmy na nich, ale nie przyszli. Zostałem tam wysłany, żeby zobaczyć, się dzieje. A tam było piekło. Była obława. Mogłem się wycofać, ale chciałem ich ostrzec, żeby się ratowali, uciekali. Ale nie dało się. I tak przeszedłem przez NKWD, UB, Plac Inwalidów w Krakowie, forty na ul. Kamiennej. Gdy siedziałem w IV bastionie, zorganizowaliśmy ucieczkę, przy pomocy z zewnątrz.
     
    - Jak udało się wam uciec?
     
     - Można się było zgłaszać do pracy na ochotnika. Na górze rosły drzewa, krzewy, nic nie było widać, że pod spodem są forty. Wartownicy spacerowali na górze ścieżeczkami. Były one wysypywane jasnym pisakiem, żeby wiedzieli, którędy chodzić. Zgłaszałem się do pracy, zawsze to świeże powietrze. Po kilku razach zorientowałem się, że można uciec. Wyjeżdżaliśmy taczkami na zewnątrz fortu przy ul. Kamiennej. Tam za murem był piasek i trzeba było go załadować na taczki i wracać z powrotem na górę, by wysypać te ścieżeczki. Jeden wartownik pilnował, a my we dwóch jeździliśmy, woziliśmy ten piasek. Dwóch naszych kolegów już było umówionych i tego wartownika myśmy troszkę unieszkodliwili. Przeżył. Mieliśmy podstawiony samochodów na skrzyżowaniu, teraz tam się na tej ulicy Kamiennej trochę pozmieniało, byłem tam zaglądnąć. Uciekało nas czterech. Biegłem ostatni do samochodu, jeszcze trzeba było przedrzeć się przez płot i druty kolczaste. Dobiegłem do samochodu, silnik był zapuszczony, a jak wsiadłem, to zgasł. Tego nie zapomnę. Po którymś razie zastartował i zaczęła się jazda po ulicach Krakowa. Kierowca wiedział, jak i gdzie jechać. Strzelali do nas chyba, bo tak coś po tym samochodzie dudniło przez moment. Wjechaliśmy na jakieś podwórko, był tam warsztat samochodowy. Po 9 - 10 latach szukałem tego miejsca, ale nie mogłem znaleźć. Tam przesiedzieliśmy dzień, dali nam ubrania, i każdy ruszył w swoją stronę. Ja do Zakopanego. To była jesień 1945 roku. Mostów na Wiśle nie było... Ale też nie napotkałem na żadną kontrolę. Wróciłem do Zakopanego. Ale tu nie było co robić. Wyjechałem na Ziemie Odzyskane, na zachód, zresztą całe nasze towarzystwo. Tam więcej było AK-owców niż wszystkich innych...
     
    - Jak pan rozpoczął powojenne lata? Co pan wtedy robił, z dala od Zakopanego?
     
     - Praca była w nadleśnictwie, tylko tam było dla nas najbezpieczniej. Nadleśnictwo nad samą Odrą, Mosina Gorzowska, Gorzów Wielkopolski. Ale i to się skończyło, bo ktoś mnie rozpoznał, przecież UB miało swoich ludzi. I aresztowali mnie w Gorzowie Wielkopolskim. Były śledztwa, nie ma co opowiadać. Po miesiącu przewieźli mnie do szpitala w Gorzowie Wielkopolskim. Tam bardzo fajny personel się mną opiekował.
     
    - Dlaczego pana przewieźli do szpitala?
     
     - No wiadomo było, że po śledztwach byłem słaby i dobity... Ale szybko doszedłem do siebie, bo personel był fajny, opiekowali się mną. Udawałem, że jestem słaby, nie mogę chodzić. Tam byłem prawie 4 tygodnie. Z tego szpitala uciekłem. To był chyba 1952 roku.
     
    - To tak długo był pan na Ziemiach Odzyskanych?
     
     - Wróciłem tu do Zakopanego, ale do 1954 roku ukrywałem się. 13 grudnia ujawniłem się w wojskowej prokuraturze w Zielonej Górze. Tam były dokumenty opisujące moją działalność. Byłem tam 3 dni, po czym zwolnili mnie.
     
    - Czy to dla pana oznaczało w końcu normalne życie bez konieczności ukrywania się?
     
     - Prawie normalne. Bardzo chcieli, żebym został tam, gdzie pracowałem, ale wróciłem do Zakopanego. Koledzy, znajomi z klubu "Start", jak mnie zobaczyli - bardzo pomogli. I zacząłem startować. Mimo 10 lat przerwy i mojego wieku - miałem wtedy 30vlat - miałem świetne wyniki. Zaraz podczas pierwszych Mistrzostw Polski w narciarstwie zjazdowym w Szczyrku byłem wśród 10 najlepszych. Ale wiedziałem, że to już nie ma co... Zacząłem zresztą pracować ratownictwie. Ratownictwo - to była tradycja rodzinna. Mojej mamy brat był ratownikiem i przewodnikiem, ojciec - przewodnikiem, dziadek - przewodnikiem. Całe towarzystwo. Ja się w tej atmosferze wychowywałem, kolegów miałem, którzy już pracowali w TOPRze, a raczej w GOPRze, bo wtedy jeszcze był GOPR. Czasem im pomagałam, i na Kasprowym, i jak się w górach coś działo. Bardzo im przypadłem do gustu, mówili, że powinienem działać w ratownictwie. Najstarsi też mnie akceptowali Byrcyn, Szymków Gąsienica, ten z Lasa Wawrytki. Ten początkowy okres szybko przeszedł, i zacząłem pracę jako ratownik zawodowy. Wszystkie stopnie po kolei przeszedłem. Aż do emerytury... Miałem też stopień instruktora narciarskiego.
     
    - Pracował pan również jako przewodnik tatrzański?
     
     - Byłem przewodnikiem, ale mnie to jakoś nie ciągnęło. W czasie urlopu, w wolnych dniach wolałem pracować w szkółce taternickiej w "Betlejemce" na Hali Gąsienicowej, albo przy remoncie szlaków, żeby sobie dorobić. Bardzo dobrze można był osobie zarobić. Malowaliśmy słupki graniczne od Wanty aż do Doliny Chochołowskiej. Było nas 4 kolegów. Nasz odcinek był od Wanty aż do Zadniego Mnicha. Zbigniew Wójcik (naczelnik GOPR - przyp. red) nas zwalniał, i pracowaliśmy.
     
    - Kim byli pana mistrzowie? Kto pana uczył ratownictwa, taternictwa?
     
     - Nie chciałbym o tym mówić, ponieważ to nie był jeden człowiek ani nawet dwóch. Mógłbym kogoś pominąć. Gdy zacząłem pracować jako ratownik zawodowy, ci, którzy już byli, bardzo mi pomagali. Stworzyliśmy taką fajną grupę. Zainicjowaliśmy przejście z ratownictwa tradycyjnego do nowoczesnego. To był trudny okres, bo w grupie byli zwolennicy i przeciwnicy.
     
    - Co oznaczało wtedy ratownictwo tradycyjne i nowoczesne?
     
     - Najpierw wprowadzenie zestawu Grammingera. Było tylu przeciwników co i zwolenników. Jednak nawet ci najstarsi gdy zobaczyli jak to działa, jednak się przekonali. Potem rozpoczęła się era łączności radiowej. Inżynier Wojciech Nietyksza zrobił nam pierwsze przenośne "Klimki" i stacjonarne "Wawy". - To był chyba początek lat 60.
     
    - Jak wcześniej ratownicy sobie radzili? Współczesnym ludziom to bardzo trudno sobie wyobrazić. Teraz są komórki, gpsy, radiotelefony...
     
     - Bez łączności było trudniej. Wszystko dłużej trwało. Przy dobrej pogodzie, pogoda, to jeszcze na głos... Ale wszystko zawodziło. Dopiero te "Klimki" zmieniły sytuację. Potem były coraz lepsze i lepsze radiotelefony. Ale "Klimki" były świetne. Mnie "Klimek" nie zawiódł. Ja wiedziałem, jak trzeba się nim posługiwać, konserwować. To był ogromny skok do przodu. A później śmigłowiec. Takim prekursorem ratownictwa z powietrza to był w randze kapitana Tadziu Augustyniak. Pierwszy śmigłowiec, który tu przyleciał, to był SN1, to taki wojskowy "blaszak", ale jednak latał... I znów przeciwnicy: i ochroniarze, i ratownicy. Przekonali się, gdy mieliśmy szkolenie śmigłowcowe na Kondratowej. Przyleciał Tadziu Augustyniak. Meldunek z Morskiego Oka, że dwójka taterników wyszła i nie wróciła. To była zima. Mogło nas lecieć tylko dwóch: pilot i ja. I Polecieliśmy do Morskiego Oka. SN1 nie był w ogóle przystosowany do gór, miał tłokowy silnik. Ale Tadziu Augustyniak pilot dobry. Sprawdziliśmy cały rejon Morskiego Oka szukając śladów taterników. Wiadomo było, że poszli w rejon Żabiego. Ale był wiatr i zasypywał ich ślady. Jednak w rejonie Żabiego wyparzyliśmy je w końcu. Oni zeszli na stronę słowacką do Żabich Stawów Białczańskich. Jak przelatywaliśmy nad granią, to zamknąłem oczy. Da radę, czy nie ... Przelatywaliśmy nad Owczą Przełęczą. Po drugiej stronie taternicy wykopali jamę, wcześniej jeden z nich miał złamał przy zejściu nogę. Usłyszeli nas. Przy drugim czy trzecim nawrocie. Daliśmy znać Horskiej Służbie. Uratowaliśmy ich. I już część tych, co byli przeciw śmigłowcowi, przekonała się, że ma to jednak sens.
     Potem nastał Mi2. dla mnie to był wspaniały śmigłowiec. Wtedy nie było lepszego. I dobrzy piloci: Siemiątkowski Janusz, Wiesiek... nie pamiętam nazwiska... Świetni piloci. Robiliśmy naprawdę fajne rzeczy. Nie dało się takich rzeczy zrobić jak teraz "Sokołem" , bo to maszyna silna, nowoczesna udźwig odpowiedni, ale jednak.
     
    - Zapamiętał pan szczególnie jakąś akcję ratowniczą z udziałem śmigłowca?
     
     - Zapamiętałem jedną, na filarze Cubryny. Samotny taternik, był wtedy taki trend samotnego wspinania. Na filarze Cubryny zapchał się w takie miejsce, że nie mógł się ruszyć - ani do góry, ani w bok. Asekurację miał, ale dość daleko, kilkanaście metrów poszedł do góry, jakby odpadł, to mogłoby być niefajnie. I tak jak to w naszym języku - "dojrzewał". Krzyczał, wołał, że nie da rady. Polecieliśmy w trójkę z Tadziem Augustyniakiem Mi 2: ja, Maciej Gąsienica i Jasiek Roj. No i pilot. Po wylądowaniu na morenie w Morskim Oku wyrzuciliśmy fotele i wszystko, co było niepotrzebne, i pilot brał nas po jednym, bo inaczej śmigłowiec tam nie mógłby dolecieć Pierwszy poleciał chyba Maciej Gąsienica. W ścianie, nad taternikiem, który potrzebował pomocy, trzeba było wyskoczyć ze śmigłowca z kilku metrów i trafić w kępkę kosodrzewiny. I tej kosodrzewiny trzeba się było złapać. Później poleciał Jasiek Roj. Gdy ja zeskoczyłem, oni już złapali taternika. Śmiali się, na lasso. Byli tak blisko nad nim, że zrobili pętlę i zrzucili, a jemu spadła na ramiona. Później jeden ratownik zszedł do niego, wyprowadziliśmy go... Śmigłowiec to była również ogromna pomoc w wywiezieniu sprzętu. "Sokół"... no, to jest maszyna,. Latałem "Sokołem", tym, który spadł w Dolinie Olczyskiej... Chyba 4 albo 5 dni przed katastrofą. Wziąłem wtedy najstarszego wnuka, akurat w TOPRze mieli szkolenie. A kilka dni później robiłem coś w ogrodzie. A tu w rejonie są takie powietrzne drogi. "Sokół" lata tędy do Morskiego Oka, na Hale Gąsienicową, na Goryczkową, na Kalatówki. Usłyszałem wtedy, że leci z Hali Gąsienicowej. Nie widziałem jeszcze, ale słyszałem. I w pewnym momencie wszystko ucichło. Zatelefonowałem, bo tak mnie...coś nie dawało spokoju. Pytam: - Wiecie coś, co się dzieje ze śmigłowcem? - Nic się nie dzieje, wystartował z Hali Gąsienicowej. Nie wiedzieli jeszcze. Dopiero turysta na Piórze siedział, miał kamerkę i on to wszystko sfilmował... Nie czekałem na te wiadomości. Przeskoczyłem przez płot i z najstarszym wnukiem pobiegliśmy pod Nosal i do Doliny Olczyskiej. Ze śmigłowca placek był. Ratowników jeszcze nie było, widziałem już strażników z Tatrzańskiego Parku Narodowego, później nasi dojechali, Słowacy swoim śmigłowcem Alouette też nadlecieli, myśleli, że coś się da ratować, ale już nic się nie dało... I tak się skończył "Sokół". Ale ... na drogę wychodzimy i nie wiemy, co nas czeka ...
     
    - A czy pana spotkała kiedyś w górach jakieś wypadek czy niebezpieczna przygoda?
     
     - Ryzyko zawsze jest. Szczególnie przy trudnych akcjach: lawinowych, taternickich. Trzeba zaryzykować. Przykładowo: zestaw Grammingera ma gwarancję do 300 metrów. Ponad 300 metrów - trzeba ryzykować. Mieliśmy takie zdarzenie, że nie było wyjścia: trzeba było dołączyć czwartą linkę - to już jest ryzyko, a mieliśmy i tak, że trzeba było i piątą dołączyć. Z tego wszystkiego okazało się, że jak jest dobry zespół, to można... Miałem taki przypadek, kiedy w czasie opuszczania mnie z rannym taternikiem został uszkodzony karabinek obrotowy, taki werblik, który zapobiega skręcaniu i rozkręcaniu się metalowej liny. Zaciął się, został uszkodzony. A do piargów do dołu było niecałe 100 metrów. Ja miałem rannego biedaka na plecach. I co teraz robić: zaryzykować? A ten biedak potrzebuje natychmiastowej pomocy - akcja z drugim zestawem opóźniłaby wszystko o kilka godzin. Nic nie mówiłem. Powiedziałem tylko: powoli opuszczajcie. I skończyło się dobrze. Ale to było duże ryzyko. Po tym przypadku Austriacy - bo to była austriacka produkcja - zmienili to. Specjalnie tu przyjechali, zbadali przyrząd. Teraz jest już gwarancja na 1000 procent! Ale mało używa się teraz Grammingera, bo przy dobrej pogodzie i takim śmigłowcu jak "Sokół", można ratować innymi sposobami. Ale jest to dobry zestaw.
     Żeby dobrze ratować, trzeba mieć pewne cechy wrodzone. Szkoliłem ratowników. Nie wiem, jak, ale zaraz wiedziałem - po jednej akcji, czy już w czasie szkolenia, który co może, co potrafi, co będzie robił najlepiej. Bo specjalizacja jest w ratownictwie bardzo ważna. Każdy umie wszystko, ale specjalizuje się w jednej dziedzinie.. Na przykład specjalne predyspozycje trzeba mieć do ratownictwa z powietrza. Gdy ktoś mi powie, że się nie boi, to znaczy, że się nie nadaje na ratownika. Nie ma takiego, który by się nie bał.
     
    - Jakie cechy charakteru powinien mieć kandydat na ratownika? Co jest najważniejsze?
     
     - Sprawność fizyczna - to wiadomo. Ale i pomyślunek, inteligencja. Nie musi mieć najwyższego wykształcenia, umieć działać w zespole. To jest bardzo ważne. Będzie 10, każdy to inny charakter. Teraz obserwuję tych młodych, chodzę do nich, to jest bardzo dobry zespół. Do każdego: i jaskinie, i turystyczne, wymagania są coraz wyższe. Wiem, bo mój najstarszy wnuk przymierza się. No to trzeba wiele umieć. I narty i ratownictwo medyczne. Teraz chcąc być ratownikiem ochotnikiem trzeba mieć kurs ratownictwa medycznego.
     
    - Czyli tradycje ratownicze w pana rodzinie będą kontynuowane?
     
     - Syn chciał, ale mama nie pozwoliła. Ale wnukowie się garną. Ten najstarszy - to już wiadomo. Średni - skończył gimnazjum, a dzisiaj już jest w Morskim Oku, poszli z kolegą o 6 rano ... Muszę uważać, żeby się nie wybrali na wspinanie, choć starszy wnuk ich zabierał, byli np. na Mnichu. Ale sami - to jeszcze nie ... Chociaż nasze taternictwo też tak na początku wyglądało. Jakie liny mieliśmy...
     
     
    - Z kim pan się wspinał?
     
     - Najwięcej z Jaśkiem Krupskim, z Józkiem Świerkiem, ale i z Korosadowiczem też kilka dróg zrobiłem; z Jaśkiem Stryjeńskim, Hajdukiewiczem, no i z kolegami. Z Wilkiem Brahem. Jak przypomnę sobie początki - że myśmy się nie ... Jak dzisiaj pomyślę, jaką linę mieliśmy... Jak się dobrze pociągnęło, słychać było, jak włókienka pękają... Później już miałem dobrą linę. Po wujku, jedwabno-konopną. Szanowaliśmy ją bardzo.
     
    - Kiedy pan zaczął się wspinać? Ile pan miał lat?
     
     - Pierwsza moją drogą byłą droga przez Płytę na Mnichu, z wujkiem. Miałem 14 albo 13 lat. Bałem się powrotu, zjazdów.
     
    - Którą ścianę czy drogę szczególnie pan wspomina?
     
     - Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu. Leporowskiego nie znałem, ale znałem Różę Drojecką. Na tym filarze byłem z Korosadowiczem, starszym ode mnie, doświadczonym. On prowadził. Nie wiem, czy chciał mnie przestraszyć, ale jak doszedłem do niego, i siedzieliśmy na stanowsiku, to opowiadał straszne rzeczy. Mówi: popatrz się, jakbyśmy wyglądali o tam, na dole, gdybyśmy stąd spadli? Chyba mnie chciał wypróbować... Ale widać dobrze się sprawdziłem. Z Wilkiem Brahem mieliśmy taką przygodę: on mi odpadł na zachodniej ścianie Kozich Czub, na płytach. Zaczęło padać. Niby nic takiego, ale sporo poleciał.
     Pioruny w górach... jest to straszne. Kiedyś wyszedłem z Przełęczy Kościelcowej granią na Kościelec z kolegą. Pogoda byłą fajna. Chmurki,... Daleko zagrzmiało. Kolega wyszedł na szczyt i siedział sobie, ja byłem może 10 metrów niżej od niego. Mówię do niego: rozwiąż się szybko i schodźmy, bo burza idzie. Jeszcze tego nie dopowiedziałem, a za nim - widzę, jakby ktoś spawał, a jego zaczęło telepać. Mnie się nic nie dzieje! A jego trzęsie! Jezus Maria. Szarpnąłem, bo on jeszcze był związany liną. Może i dobrze zrobiłem. A za moment dopiero zagrzmiało. Ale nie tu blisko, a daleko... Musiałem go sprawdzić na Halę Gąsienicową do schroniska. W ogóle nie mówił. Myślę sobie: czy mowę stracił? Dopiero na Hali Gąsienicowej łyżeczką musieliśmy dawać mu pić. I powoli, powoli zaczął mówić. Ale przeżył to bardzo. Później jeszcze chodził po górach. To ratownik, już nie żyje. Jak w Poroninie zagrzmiało, a on był w Zakopanem, to już się bał! Pioruny... Kiedyś zrobiliśmy sobie taki spacerek: trawers Zamarłej Turni, od Zmarzłej Przełęczy do Koziej. Pogoda piękna. Trójka nas była, w koszulkach, bo dziewczynie, która była z nami, daliśmy swetry, wiatrówki, czapki, wszystko, co tam mieliśmy. Ona miała znieść, a my zrobić trawers w koszulkach. Ja wtedy prowadziłem. Przeszedłem nad płytami, a tu nagle jak zagrzmiało, nie wiem skąd... Burza, pioruny, grad. Tam nie ma się gdzie schować, a tu koszulka, plecy, Jezus Maria... Plecy mieliśmy w sine cętki. Po linie przebiegały niebieskie iskierki. Mokra ściana elektryzowała. To może trwało 10 minut i przeszło. Dokończyliśmy trawers.
     
    - W ratownictwie szkolił pan psa?
     
     - Miałem Cygana. To był fajny pies, dobry. Owczarek niemiecki, z Bieszczad. Dostałem go od Marty Gutowskiej, lekarza weterynarii. Miał już ponad rok, gdy do mnie trafił. Nie miałem żadnego doświadczenia w szkoleniu, choć w domu zawsze były psy. Nie było na ten temat podręczników. Marta Gutowska przyjeżdżała, robiła z nami pierwsze szkolenia. Później dopiero przechodziliśmy szkolenia na Słowacji. Słowacy nas znacznie w tych sprawach wyprzedzili. W Austrii właściciel psa lawinowego Alfa, wielkiego owczarka niemieckiego, podarował mi książkę na ten temat. Została ona przetłumaczona, i mieliśmy podręcznik. Na początku to ja się uczyłem od psa... Twierdzę, że nie ma lepszego sposobu na odszukanie człowieka porwanego lawiną. Najwyższa technika zawodzi. Pies nie zawiedzie. Musi mieć swój dobry dzień. Dlatego trzeba mieć więcej psów. Ten był wtedy jeden jedyny. Później Franek Spytek miał bardzo dobrego psa Bućko, świetnie go wyszkolił. Później Zdzisiek Hoły miał psa, i kolejni. Ale z lawinami to jest tak, że gdy ktoś zostanie zasypany, to jak nie umrze ze strachu, szansa przeżycia jest minimalna. Mnie też kiedyś przysypało. To było w rejonie Morskiego Oka, pod Cubryną. Przeszukiwaliśmy lawinę, która zeszła kilka dni wcześniej i było podejrzenie, że są tam ludzie. Chłopcy na dole sondowali, a ja z psem poszedłem do góry. W pewnym momencie zrobiło się biało, coś huknęło, podcięło mi nogi, i jadę sobie na dół. Fajnie sobie jadę na dół, myślę: nie będę musiał schodzić. Ale czułem na plecach coraz większe ilości śniegu, zaczęło mnie przyciskać. Ratowałem się, żeby nie przekoziołkować. Kątem oka zobaczyłem, jak na grzbiecie pies mnie wyprzedza. Było na mnie coraz więcej śniegu. Nagle wszystko się zatrzymało, patrzę do góry - jasno. Słyszałem, co mówią koledzy. Oni widzieli całe zdarzenie. Nie mogłem ruszyć nogami ani jedną ręką. Byłem pewny, że drugą rękę wystawię nad śnieg, ale warstwa śniegu była zbyt gruba. Mogłem oddychać. Ale z każdą sekundą coraz mocniej mnie ściskało. Słyszę, że na dole ktoś mówi: pies jest, ale "Ujka" nie ma! Słyszę, jak Cygan się pozbierał, wszystkich sprawdził i poszedł do góry na lawinisko mnie szukać. Słyszałem, jak kilka razy nade mną przeszedł: "tup tup tup". Wołałem - nic. Chyba z lawiny nie było słychać. A ja wszystko słyszałem. Nagle wyczuł mnie i skoczył. Wtedy się zacząłem dusić, bo cały ten śnieg spadł na mnie, a psisko było duże. Zerwał mi kominiarkę zębami i zaczął się wycofywać, ale nie mógł, bo wpadł dość głęboko. Ale chłopcy zobaczyli i za łapy go wyciągnęli. No i mnie. Ale gdybym jeszcze został tam 15-20 minut, to nie wiem, jakby się to skończyło. Strasznie ściskało. Słychać było takie chrzęsty tego śniegu, który mnie "gipsował". Nie ma mądrych na lawiny. W najbardziej głupim miejscu zejdzie, a zaryzykować trzeba. Pamiętam akcję ratowniczą po taternika na Wielkiej Galerii Cubryńskiej, którą prowadziłem. Cała galeria stękała, chrupała, a myśmy musieli przejść. Bo czekał na nas człowiek. Mówiłem im: - to odrzutowce słychać, tylko się pospieszcie! Po wycofaniu się, gdy już byliśmy nad jeziorem, cała Galeria wyjechała... Wtedy zagrożenie lawinowe było duże, ale trzeba było ratować. Niestety okazało się, że biedak udusił się. Nie przeżył.
     
    - Jak długo pan pracował w TOPR?
     
     - Już 30 lat jestem na emeryturze. Pracowałem chyba 27 lat.
     
    - W dziejach TOPR był pan chyba jednym z najlepszych narciarzy.
     
     - Bo to jest tak: jak coś robić, to robić dobrze. Ja się starałem. Obserwowałem innych, którzy dobrze jeździli, ale nie umieli się do danego dnia zawodów przygotować. Wiedziałem, że dzień przed zawodami nie wolno trenować.
     
    - Skąd pan to wiedział?
     
     - Nie wiem. Ja to chyba miałem wrodzone. Wiedziałem, że dzień przed zawodami trzeba się wyłączyć, żadnych gimnastyk, najlepiej poleżeć, czy pospacerować. A inni: jutro zawody, a oni dziś trenują.
     
    - Miał pan jakiegoś trenera? Ktoś panu to wszystko mówił?
     
     - Nikt mi nie mówił, ja to wiedziałem, że jak odpocznę, to przychodzę z chęcią na zawody. Nie mogłem się doczekać startu. Dzisiaj obserwuję skoczków. Oni są przemęczeni. Tylu mają specjalistów od wszystkiego. Mówię Adamowi Małyszowi: - Adam dwa, trzy dni przed konkursem to sobie poleż z żoną i pobaw się z dzieckiem, a nie myśl o skokach! On na to: - nie mogę, bo taki jest program i muszę robić to, co mi każą. Są przemęczeni. Takie metody wypoczynku przed zawodami stosował Bronek Czech, ale nikomu nie mówił. To był wszechstronny, wspaniały sportowiec. On tylko mówił nam: - chłopcy, dzień - dwa przed zwodami nie trzeba trenować. Do "parówki", do domu, pospać, poleżeć. Chodziliśmy wtedy do "parówki" czyli do łaźni.
     
    - Po przejściu na emeryturę rozstał się pan z górami?
     
     - Nie, nie... Nie da się. Bo czegoś brak. Pierwszy okres jest taki bardzo trudny. Bo do pracy trzeba zawsze był wstać o określonej godzinie, iść. A bez tego to człowiek czegoś nerwowy. Wreszcie żona mówi: idź do tych ratowników! Ale później łagodnie, jakoś się przyzwyczaiłem. A w góry chodzę. Pewnie, że nie idę za wysoko, ale jednak idę. Z kijeczkami, na nartach. Narty to jest coś wspaniałego. Wspaniały pojazd. Bez żadnych silników, napędzany własnymi mięśniami i rozumem. Nie wiem, czy ktoś tak to odczuwa, jak ja. Jeszcze teraz, jak są świetne warunki, i jak tak sobie mogę swobodnie zjechać na nartach, gdy nie ma ludzi, no to nie wiem, gdzie jestem, tak wspaniale się czuję ...
     
    Autor: Agnieszka Szymaszek
     Źródło: www.naszkasprowy.pl
     
              Słowo o Cyganie
     
                W wywiadzie Ujkowi  nie wypadało opisać jeszcze jednej umiejętności Cygana. Ujek opowiadał: Miałem rozpocząć dyżur na Kasprowym, zostawiłem plecak na ławce w Kuźnicach przed stacją kolejki, Cygan położył się w cieniu za ławką i poszedłem po papierosy. W międzyczasie dwóch gości podeszło do ławki, łap za plecak i w nogi. Cygan dopadł pierwszego, wyrwał mu z uda porządny kawał mięsa, dogonił drugiego i skoczył mu na plecy. Pierwszy gość leży i jęczy, drugi obrócił się na plecy i co się ruszy, to Cygan demonstruje mu swoje ząbki przy jego gardle. Poszedłem do biura i wezwałem milicję i pogotowie.
                Cygan przynajmniej część swojej emerytury spędził w Stawach, często go tam spotykaliśmy i zawsze te spotkania bardzo nas cieszyły.
  11. Jerzy L. Głowacki
    Kręgi wtajemniczenia – prolog.
    Plagiat
              Tu muszę się przyznać, o zgrozo, do małego plagiatu. Otóż, wzorując się na Janie Alfredzie Szczepańskim czyli Jaszczu postanowiłem rozpisać naszą górską edukację na siedem kręgów wtajemniczenia, czego z pewnością nie pochwaliłby nasz  nieodżałowany przyjaciel, Jano Sawicki, znany antagonista Jaszcza ( z wzajemnością!). Ale po kolei.
    Notka biograficzna
    Jan Alfred Szczepański „Jaszcz”, urodzony w 1902 roku w Krakowie. Literat, publicysta, krytyk teatralny i filmowy, człowiek z gatunku określanego przed wojną jako lewicujący. Członek redakcji Wierchów w latach 1935-1991, członek zarządów KW PTT i PTT, członek honorowy Klubu Wysokogórskiego. Jaszcz uprawiał taternictwo od roku 1922, tzw. osiągnięcia miał, choć asem wspinaczki na pewno nie był, drugie całkowite przejście pd. ściany La Meije w Alpach Pelvoux i pierwsze wejście na drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, Ojos del Salado (6885 mnpm) to osiągnięcia pierwszoplanowe. Na południowej ścianie La Meije zginęli tacy alpiniści, jak dr Emil Zsigmondy, pierwszy z wybitnych teoretyków alpinizmu i zarazem świetny wspinacz oraz Solleder, sława wśród alpejskich zawodowców. To, jak to ongiś bywało w Alpach, dodało tej ścianie prestiżu i przejście tej ściany przez bliżej nieznanych w Alpach Polaków było sensacją dnia. Ale główne trudności przeprowadził na tej ścianie Jerzy Golcz, a w zespole był jeszcze Birkenmajer, zdobywca zachodniej ścianie Łomnicy. Co do Ojos del Salado to góra jest rzeczywiście wysoka, ale wjechano już nawet na nią samochodami (Tuaregami i Wranglerami).  Autor, m.in. Przygód ze skałą, dziewczyną i śmiercią (tyz piknie, tytuł fajny i rzec by można, życiowy) i Siedmiu kręgów wtajemniczenia czyli czegoś na kształt górskiej autobiografii.
    Notka biograficzna
    Jan Sawicki „Jano”, „Ischias”, urodzony w 1909 roku w Bereźnicy Królewskiej, a zamieszkały w latach 1911 – 1939 w Zakopanem. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później weterynarię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wojenna tułaczka, armia generała Sikorskiego we Francji, internowanie w Szwajcarii, ucieczka z obozu. Schwytany po przejściu z Francji przez Pireneje do Hiszpanii trafił do sławnego obozu koncentracyjnego  Miranda de Ebro, ale miał szczęście, wydostał się z niego, trafił do Anglii, pływał w konwojach do Murmańska i przeżył, czekał go potem emigracyjny los w roli malarza pokojowego w Londynie. Rzecz symptomatyczna, przegadaliśmy z Jasiem wiele godzin, ale nigdy ani słowem nie wspomniał o konwojach do Murmańska i chyba wiem, dlaczego. To było piekło, bezsilne oczekiwanie czy bomba lub torpeda trafi czy nie, a Jasio nie znosił bezczynności. Taternictwo uprawiał intensywnie w latach 1925 – 1939, po latach został członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Związku Alpinizmu. Powtórzę za Jerzym Hajdukiewiczem: On był jednym z niewielu naprawdę wielkich taterników lat trzydziestych, a mimo to nigdy nie był brany pod uwagę, jeśli szło o wyjazdy w Alpy. Wyrobiono mu opinię awanturnika i odfajkowano z wyjazdów. Bronek Czech, który wspinał się fenomenalnie – to narciarz boiskowy, Stanisław Motyka, jedyny przewodnik tatrzański z prawdziwego zdarzenia, to zawodowiec, profesjonalista, więc dla niego też nie mogło być miejsca w gronie czystych amatorów. Tak to w latach trzydziestych zakopianie nie mieli szczęścia ani też nie zyskali sobie życzliwości w kręgach, które decydowały o alpejskich wyjazdach, Zakopane nie mogło się mierzyć z Warszawą ani też Krakowem. Jano wspinał się więc w Tatrach i marzył o Alpach, w które wyjeżdżali ludzie, którzy dużo gadali, dużo pisali, a wielokrotnie Sawickiemu do pięt nie dorastali, ani jeśli idzie o liczbę -  sześćdziesiąt pierwszych  przejść letnich oraz zimowych – ani też o jakość jakoś tych przejść w sensie trudności, stylu i rozmachu. Jano nie był jednak nigdy politykierem, rąbał prawdę prosto w oczy.
    Notka biograficzna
    Jerzy Hajdukiewicz (1918 – 1989), narciarz, taternik, alpinista, himalaista, ratownik górski, lekarz. Uczestnik kampanii francuskiej roku 1940, kapral podchorąży w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, kawaler Krzyża Walecznych, internowany w Szwajcarii razem z Janem Sawickim. W obozie uniwersyteckim w Winterthur założył Klub Wysokogórski Winterthur, liczne sukcesy wspinaczkowe w Alpach. W 1946 roku otrzymuje na Uniwersytecie w Zurychu dyplom lekarza i finalizuje doktorat, wraca do kraju. Od 1950 roku członek TOPR-u, w latach 1973 – 78 lekarz naczelny GOPR-u, wieloletni działacz IKAR, Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa Alpejskiego. Ponad pięćdziesiąt pierwszych wejść w Tatrach, uczestnik dwóch wypraw na Dhalaulagiri (1958 i zwycięskiej wyprawy w 1960 roku), pierwszy polski alpinista, który wszedł na wszystkie czterotysięczniki alpejskie, a jest ich pięćdziesiąt siedem.
              Siedem kręgów wtajemniczenia – dlaczego siedem? A dlaczego jest w Tatrach grań Siedmiu Granatów, choć konia z rzędem temu, kto doliczy się tam siedmiu wierzchołków. Wystarczy posłużyć się metodą prezydencką, czyli zajrzeć do Wikipedii, aby znaleźć  tam multum przykładów. W moim konkretnym przypadku korelacji z liczbą siedem mogę się też dopatrzeć, moje terminowanie w Tatrach trwało lat siedem, a ściśle mówiąc 45 tygodni rozpisanych na siedem letnich sezonów – od spaceru do Dolinki za Bramką 25 czerwca 1960 roku do Kazalnicy i północnej ściany Mięgusza we wrześniu 1966 roku. Pisząc te słowa nie muszę wytężać pamięci, wystarczy, iż sięgnę po jeden z trzech grubych notatników, w których mam zapisany każdy górski dzień począwszy od wspomnianego spaceru. Po dzień dzisiejszy.
    Górska edukacja przez trzy pokolenia – pierwszy krąg wtajemniczenia
              W czasie mojej górskiej kariery pojęcie tzw. doświadczonego turysty górskiego znacznie się zdeprecjonowało, co nie dotyczy jednak stosunkowo wąskiej jeszcze grupy turystów wysokogórskich z prawdziwego zdarzenia, zwłaszcza tych, których zafascynowała zaawansowana turystyka alpejska. Zdelegalizowano w Tatrach po obu stronach granicy poruszanie się poza szlakami znakowanymi, Tatry są prawdopodobnie jedynymi na świecie górami typu alpejskiego, w których turystyka wysokogórska, złoty środek górskiej aktywności jest wyjęty spod prawa. Po polskiej stronie to się jednak zmieniło ostatnio. Wąskie ongiś ścieżki znakowanych szlaków stały się szerokimi chodnikami, na których przybywa z roku na rok odcinków wręcz wybrukowanych, rośnie liczba znaków i tabliczek. W terenie skalnym pojawiają się nowe ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów.
              Turystykę wysokogórską uprawiają stosunkowo nieliczni, większość ścian skalnych, nawet tych pięknych, świeci pustkami również w szczycie sezonu wspinaczkowego, za to ci, którzy wędrują po Tatrach legalnie nie mogą liczyć na dłuższą chwilę samotności na atrakcyjnym szlaku. Tacy wędrowcy nie muszą się zastanawiać, którędy wiedzie droga, bo po opuszczeniu parkingu, budki z biletami czy schroniska stają się natychmiast elementem wielkiej, różnobarwnej ludzkiej gąsienicy pełzającej po stoku. Dzięki Internetowi zyskują na popularności formalne i nieformalne kluby turystyki górskiej, ale zbyt często w takich klubach rozwija się idea wodzostwa: na czele klubowej ekskursji dumnie kroczy wódz, a za wodzem drepcze reszta. Można tym sposobem chodzić po górach wiele lat, aby pewnego dnia idąc wyjątkowo tym razem samotnie dowiedzieć się nagle i z zaskoczenia, iż tak po prawdzie niewiele w górach umiemy. Większość zwiedzaczy gór, uczestniczących w pierwszej czy drugiej w swoim życiu wycieczce w Tatry Wysokie, prowadzonej przez przewodnika z prawdziwego zdarzenia nie zdaje sobie sprawy z tego, iż obserwuje efekt jedynie, powiedzmy, dziesięciu procent jego umiejętności zawodowych, a pozostałe dziewięćdziesiąt procent może być na miarę ich życia, jeśli zdarzy się jakiś nieprzewidziany splot okoliczności.
              Pierwotną przyczyną wielu wypadków w górach jest częściowa lub całkowita utrata orientacji w terenie,  szczególnie o nią łatwo podczas mgły. Z biegiem lat wypracowałem sobie własną definicję widoczności vel widzialności podczas mgły, ale o tym za chwilę. W Tatrach niemalże od zarania dziejów ich turystycznego i taternickiego poznawania ustawia się kamienne kopczyki wyznaczające najdogodniejszą drogę na daną przełęcz czy szczyt. Przestrzec należy jednak przed bezkrytycznym stosowaniem tej pomocy nawigacyjnej – zwłaszcza w rejonie MSW czyli Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Prosty przykład, w latach dziewięćdziesiątych dość często zdarzało się, iż zespoły wspinaczkowe schodzące z Mięgusza na Hińczową Przełęcz błądziły z powodu ustawionych w niewłaściwych miejscach kopczyków. Naszą bazą wysuniętą była wtedy Roztoka, a Magda wspinała się w rejonie Morskiego Oka mieszkając na taborze. Pewnego dnia Magda odwiedziła nas w Roztoce przynosząc prośbę od wspinającej się młodzieży: Tata, obiecałam na taborze, iż zrobisz coś z tymi kopczykami.  No i bawiłem się świetnie łażąc w zygzak po Mięguszu, zaglądając w różne dziwne miejsca, wykopując nie takie, jak trzeba kopczyki i ustawiając nowe. Ale po paru latach znowu zrobił tam się bałagan. Nie twierdzę, iż ktoś to robił z czystej złośliwości, niektóre postawiono zapewne, aby w razie czego wycofać się po własnych śladach, inne postawiono bezmyślnie, bez zastanowienia się nad tym, iż mogą zostać niewłaściwie zinterpretowane.
              Typowy kopczyk ma od piętnastu do czterdziestu centymetrów wysokości, widoczność we mgle określam, jako maksymalną odległość, z jakiej mogę go odróżnić od otoczenia. Jaką mgłę uważam za gęstą? Taką, w której widoczność spada do pięciu, dziesięciu metrów, co w Mięguszowieckich zmusza już mnie do szczególnej ostrożności w nawigowaniu.
              Nie należy pochopnie sądzić, iż błądzenie na Mięguszu jest przywilejem wyłącznie młodzieży. 10 sierpnia 1996 roku wchodzę na Mięgusza jego zachodnią granią od Hińczowej Przełęczy, niebo ma barwę ołowiu, włóczą się mgły, jest bardzo zimno. Może to deprymować, sugerować, iż za chwilę sypnie śniegiem, ale niekoniecznie, bo pomiędzy trzynastą, a szesnastą występuje w Tatrach maksimum zachmurzenia. Na wszelki wypadek spędzam samotnie na wierzchołku tylko trzy kwadranse, aby mieć większą rezerwę czasu, gdyby rzeczywiście wystąpiło masywne załamanie pogody. Schodzę ulubionym trawersem popod granią i po paru minutach tam, gdzie kończą się jedynkowe trudności napotykam dwóch młodych, nieco zziębniętych przedstawicieli gatunku homo sapiens, wciśniętych w płytką nyżę. Pozdrawiam ich, ale oni milczą. Z góry od strony wierzchołka dobiegają jakieś dźwięki, a więc zapewne nie sami tu dotarli. Postanawiam zejść niżej, na południowe siodełko, gdzie Droga po Głazach łączy się z trawersem wyprowadzającym na Hińczową i zaczekać do wyjaśnienia, co dalej z tą dwójką. Na siodełku siadam wygodnie i zapalam fajkę.
              Za czas jakiś stukot spadających kamyczków oznajmia powrót ekipy z Mięgusza: trzech młodych chłopaków i gość w uniformie ratownika TOPR-u z liną przewieszoną przez ramię. Witam go ciepło: Cześć! Co to za cudaków wodzisz po Mięguszu ? Pozdrawiam ich grzecznie, a oni ani be, ani me! Ratownik odpowiada: Cześć! Przepraszam cię bardzo, ale ci dwaj się zestrachali. Bałem się, że sypnie śniegiem i na wierzchołek wziąłem najsprawniejszego. Gawędzimy jeszcze chwilę i ekipa rusza w stronę Hińczowej, a ja powoli kończę palić, czeka mnie jeszcze długa droga przez Głazy. Ku mojemu zaskoczeniu ratownik wkrótce po opuszczeniu siodełka skręca w lewo w dół – to klasyczna pułapka, spływająca podczas ulew i topnienia śniegu woda tworzy w skale jasne wymycia, rozrzuca szuter po trawkach imitując wcale udanie ślady perci prowadzącej, niestety w powietrze. Podnoszę się z kamiennego fotela i wołam: Nie tędy! jednocześnie wskazując ręką właściwy kierunek. Ratownik odpowiada: To nie tędy na Hińczową? – To droga do nikąd! Po paru minutach powtórka z rozrywki, cała ekipa wycofuje się znad podcięć na właściwą linię trawersu, a ja się zastanawiam, ratownik czy przebieraniec? Nie trudno sobie wyobrazić, jak czuła się wtedy  trójka młodych ludzi.



  12. Jerzy L. Głowacki
    Jaworowa. Część I.   Wiosną w Suchej pani reumatolog wystawia nam skierowania na ambulatoryjne leczenie sanatoryjne, skierowanie to musi być zaakceptowane w Krakowie w małopolskim oddziale NFZ. Po paru tygodniach otrzymujemy zaskakujące w swej treści pismo z Krakowa, zawiadamiające nas o wpisaniu na listę oczekujących na stacjonarne leczenie sanatoryjne i uprzedzające jednocześnie, iż przewidywany czas oczekiwania to osiemnaście miesięcy. W naszej sytuacji takie leczenie to kompletna bzdura, bo gdziekolwiek by nas nie skierowano to walory klimatyczne musiałyby być znacząco gorsze od tych, które są naszym udziałem w Podsarniu. Tajemnicą poliszynela jest to, iż niejednemu polskiemu tzw. uzdrowisku grozi utrata jego statusu wskutek notorycznie przekraczanych norm zanieczyszczenia powietrza. Dotyczy to nawet Rabki czyli rozsądną metodą jest pojechanie tam każdego dnia na zabiegi, poczym szybkie jej opuszczenie. Ala telefonuje do Krakowa i oprotestowuje to zawiadomienie. Za dzień lub dwa telefonuje do nas lekarka, która nasz wniosek zatwierdzała i przeprasza za pomyłkę. Efektem tego całego korowodu jest to, iż zamiast rozpocząć zabiegi w Rabce w maju lub czerwcu zaczynamy je w lipcu, co jest dla nas bardzo niekorzystne zarówno ze względu na prace polowe, jak i działalność górską. Przyznano nam osiemnaście dni zabiegowych po trzy zabiegi dziennie, zabiegi odbywają się od poniedziałku do piątku, ale pech chce, iż często właśnie w soboty i niedziele pada deszcz. W jeden z nielicznych pogodnych weekendów ruszam na Babią Górę, aby choć trochę nabrać kondycji. Jest upalnie i parno, bo sporo deszczu spadło w ostatnie dni. Jak zwykle na perci wiodącej na Babią Górę z Przywarówki prawie nikogo nie ma, dopiero w pobliżu górnej granicy lasu spotykam samotnego wędrowca: Proszę pana, na wierzchołku taki tłok, że prawie nie ma gdzie usiąść! Rzeczywiście, na grani ciągnącej się od Krowiarek po sam szczyt Diablaka widać wyraźnie ludzkich sylwetek dążących ku wierzchołkowi. Tłumu w górach nie znoszę, a zatem kończę podejście na uroczym tarasie podszczytowym. Zabiegi w Rabce nareszcie się kończą, kończy się i lipiec, mogę wreszcie ruszyć w Tatry, co nie jest tak proste, jak by się wydawało. Warto rozwinąć ten temat. Orawa jako kraina geograficzna po obu stronach granicy jest bardzo atrakcyjnym rejonem, z punktu widzenia Unii Europejskiej wchodzi w skład Euroregionu Tatry, niestety bardziej papierkowo – biurokratycznego, niż realnego. Działalność tego tworu, jak do tej pory polega głównie na produkowaniu za ciężkie pieniądze różnych projektów i opracowań, których nikt na dobrą sprawę nie czyta i pod ciężarem których uginają się jedynie półki w odpowiednich urzędach. Tu mała poprawka, aktualnie remontowana jest pełna dziur do tej pory droga wiodąca z Lipnicy Wielkiej w piękną dolinę ograniczoną z jednej strony masywem Babiej Góry, a masywem Pilska z drugiej. Walory krajoznawcze Orawy to interesujące skanseny, rozległe tereny, piękne krajobrazowo i ogólnodostępne w tym sensie, iż nie obowiązują na nich zakazy schodzenia ze znakowanych szlaków turystycznych. Do Orawy zalicza się także część słowackich Tatr Zachodnich znanych na Słowacji jako Tatry Orawskie z grupą Rohaczy na czele. Wioski po obu stronach granicy są wystarczająco przygotowane do świadczenia usług noclegowych w ramach tzw. agroturystyki, ale rozwój turystyki kładzie, poza brakiem informacji przede wszystkim brak komunikacji. Aby swobodnie tu wędrować trzeba ruszyć samochodem minimum w dwie osoby, przy czym jednej z nich przypadnie w danym dniu rola kierowcy, chyba że schodząc z danego wierzchołka cofać się będziemy każdorazowo po własnych śladach do samochodu, co dla prawdziwego turysty atrakcją nie jest. Po polskiej stronie komunikacja publiczna w sezonie turystycznym jest fatalna, gdyż mniej więcej połowa kursów jest likwidowana po zakończeniu zajęć szkolnych, a coś takiego, jak rozkład jazdy czy tabliczki przystankowe są traktowane jako komunistyczny przesąd. Nie raz spotkałem się wśród z powszechnym i głośnym wśród Orawców czy Podhalan aplauzem, gdy stojąc na przystanku wśród miejscowych, zastanawiających się, czy jakiś bus w ogóle pojedzie i o której godzinie, proponowałem, aby złapać starostę, przywiązać go za przyrodzenie (o ile takowe posiada) do busa i przeciągnąć ze trzy kilometry. Rzecz w tym, iż to wydział komunikacji i transportu wydaje koncesje na transport osób, a zatem to starosta jest odpowiedzialny za cały ten bałagan. I jak zwykle wszystko jedno, czy ów czynownik jest pisowskiej czy platformerskiej proweniencji. Sytuację naszą ratuje nieco to, iż okno sąsiadki wychodzi na przystanek. Jak mam latem pojechać busem do Nowego Targu to pytam się jej, o której jedzie bus do Nowego Targu, a większość busów i autobusów jadących do Zakopanego jedzie przez Nowy Targ albo zaczyna jazdę z Nowego Targu czyli miasta. O bardzo wczesnej porze wsiadam do busa w Podsarniu, przesiadam się w Nowym Targu do autobusu, aby znaleźć się w Zakopanem tuż przed odjazdem autobusu prywatnej linii utrzymującej w sezonie letnim regularne kursy do Popradu. Autobus ten zgodnie z rozkładem jazdy powinien jechać przez Łysą Polanę i Tatrzańską Jaworzynę zwaną pokrótce Javoriną. Ponieważ kurs owego autobusu rozpoczyna się pod Nosalem i sprzedawane są na niego wcześniej bilety to podchodzę do kierowcy i pytam się go, czy podrzuci mnie do Javoriny, kierowca po krótkim wahaniu wyraża zgodę. Dlaczego kierowca się zawahał dowiaduję się dopiero, gdy autobus na rondzie w Bukowinie zmienia kierunek jazdy o 270 stopni kierując się w dół w stronę Białki. A zatem kierowca zamierza ominąć korki w rejonie Łysej Polany jadąc przez Jurgów i Podspady omijając w ten sposób i Javorinę. Dotrzymuje jednak słowa skręcając w Podspadach w prawo, wysadza mnie w Javorinie, poczym zawraca w stronę Starego Smokowca i Popradu, doprawdy uprzejmy z niego facet. Pora jest już popołudniowa, na górne piętro doliny już dzisiaj raczej nie zdążę, musiałbym zbytnio się śpieszyć. Starym obyczajem wyniesionym jeszcze z wypadów do Jaworowej z Roztoki wstępuję do Bufetu Taja. W pewnej odległości od centrum Javoriny stoją na zboczu obok narciarskiego wyciągu dwie drewniane chałupki połączone pomostem z ze stołami i ławami osłoniętymi wielkimi parasolami. Dolny, mniejszy szałasik to kuchnia, górny służy za jadalnię w dni słotne lub wietrzne, oraz zimą. Zawieszony na zewnątrz kuchni głośnik rozbrzmiewa non stop dźwiękami radia RMF, w jadalni można popatrzeć na telewizję. Czapowane czyli kuflowe piwo, dobrze doprawione papryką parówki, fajka i ruszam w górę doliny. Dzień jest pogodny, wielu turystów ruszyło w góry, ale jak zwykle – w Jaworowej przesadnego tłoku nie ma. W miarę nabywania przeze mnie wysokości coraz częściej schodzący z góry turyści nawiązują ze mną rozmowę, zdziwieni tym, iż ktoś idący z ciężkim na oko plecakiem podchodzi o tej porze w górę doliny. Pierwszą rozmówczynią jest pani przewodnik z Zakopanego, młodsza ode mnie o jakieś dziesięć lat: Czy nie za późno pan podchodzi? Odpowiadam z szerokim uśmiechem: Tu żadna pora nie jest dla mnie zbyt późna. – A, będzie pan biwakował! Polecam jagody i maliny, są bardzo słodkie. Lubię tu przychodzić nie tylko dla nich, można tu jeszcze chodzić z psem. Pani towarzyszy bardzo ładny husky, wyraźnie zadowolony ze spaceru. To początek trwającej ponad kwadrans rozmowy o górach i ludziach, którzy po nich chodzą. Tego dnia w Jaworowej sprawdza się następująca reguła: Pierwsi schodzą w dół najstarsi czyli najwolniejsi. Zabawny dyskurs: - Tak późno pan podchodzi? Czy jest tam jakieś inne schronisko (w domyśle: poza Terinką leżącą już po drugiej stronie grani w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich)? – Ale panowie wygodni, schroniska koniecznie wam potrzeba! Tu włącza się do rozmowy kolejny interlokutor: - A mówiłem wam, że pan będzie biwakował gdzieś wysoko! Mijam górną granicę lasu, przechodzę przez kładkę na Jaworowym Potoku i jestem już w przepięknym Jaworowym Ogrodzie, w którym już raz biwakowałem razem z Magdą. Kieruję się ku zbiorowisku wielkich want, aby tam poszukać miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, miejsce to powinno być w miarę dyskretne, aby namiot zbytnio nie rzucał się w oczy. Słońce już zaszło, w dolinie robi się szaro. Zbliża się do mnie schodząca w dół grupa młodzieży niosąca średniej wielkości plecaki, z całą pewnością przeszli przez Lodową Przełęcz, będą już późnym wieczorem szukać noclegu w Javorinie lub po polskiej stronie. Schodzę z wąskiej tu perci, aby mogli swobodnie przejść, ale oni też ustępują mi drogi: Bo panu bardziej się śpieszy, niż nam. O święta naiwności, sądzą, iż mam zamiar spać w Terince odległej o przynajmniej trzy godziny drogi, a jest już po osiemnastej. Wyprowadzam ich z błędu: Nic podobnego, jak mi się znudzi podchodzenie to zostanę tam, dokąd doszedłem. Na pożegnanie jedna z dziewczyn rzuca mi na odchodne: Proszę uważać, bo tam są kozice! Moja krótka odpowiedź wywołuje głośną salwę śmiechu: To bardzo dobrze, gorzej, jak by były tam kozły (kozły, bo niekoniecznie muszą wiedzieć, co to są capy). Jeszcze kilka minut i znajduję wygodną płasienkę na wierzchu ogromnej, płaskiej wanty okolonej niską kosówką i wyższymi wantami, co czyni miejsce biwaku praktycznie niewidoczne ze ścieżki, potok płynie tuż, tuż, co jest niebagatelnym ułatwieniem na biwaku. Ranek jest pogodny, może nawet zbyt pogodny – tropik namiotu od wewnątrz jest suchy, brak rosy, to wróży zmianę pogody w najbliższym czasie.   Gossamer - legalnie.


  13. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część II.
              Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką  z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika.
              Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc  polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od  góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki  –  Litworowa w kształcie wanny  o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza.
              Tatry  na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników.
              W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty.
    Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem.
    Kronika TOPR-u
    Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów.
              Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali  to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się  przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii.
              Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego?
    - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy.
              Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!
     
     
  14. Jerzy L. Głowacki
    Przyczynek do atawistycznych lęków i tatrzańskiego lasu
              Trzeciego dnia na Starorobociańskiej Równi wysunąłem się ze śpiwora o piątej piętnaście, wpół do siódmej ruszyłem w drogę ku Siwej Polanie. Na jednej z polan napotkałem dwóch górali, którzy właśnie podjechali tam traktorem, aby zająć się wycinką drzew. Zdziwili się bardzo, iż o tak wczesnej porze schodzę na dół, wytłumaczyłem im pokrótce, w czym rzecz. Dalsza rozmowa przybrała dość szczególny tok. Przyznali, iż czasem nocują tutaj, gdy roboty wiele, ale samemu to tak bojno, nie baliście się wilka? Wystarczająco dobrze znam górali, by odróżnić ironię od serio wypowiedzianych słów nie wspominając już o ciągle utrzymującym się pod górami szacunku dla starszych. Dzięki tym zimom, kiedy to moje ślady krzyżowały się z wilczymi tropami mogłem im co nieco z autopsji o wilkach opowiedzieć. I prawdę powiedziawszy zaprzyjaźniłem się z tymi drwalami, bo często bywam w tej dolinie. W ubiegłym roku, wczesnym rankiem schodziłem z pewnego szczytu, na którym spędziłem piękna noc. Napotkałem trzy góralki z Witowa zbierające jagody i znowu padło pytanie, czy nie bałem się wilka czy niedźwiedzia. I szacunek w oczach. Podobnym szacunkiem darzył mnie w swoim czasie wieloletni leśniczy z Łysej Polany, który otwarcie przyznawał, iż nie włóczyłby się po nocy tam, gdzie ja się notorycznie włóczyłem. Sprawa jest bardzo prosta, dzikie zwierzęta nie lubią tych, co na odległość „śmierdzą strachem” przed nimi, są neutralnie lub wręcz pozytywnie nastawione do tych, co je lubią i ich się nie boją. Nawiasem mówiąc w tym roku ku swemu zadowoleniu dwukrotnie spotkałem się z niedźwiedziem, pierwszy z nich był młody i niedoświadczony, a zatem się mnie wystraszył i niestety uciekł, choć przyjaźnie do niego wołałem.
              Jedna z naszych, orawskich zim. Przez pewien czas w lesie często słychać było piły i traktory, łagodna zima ułatwiała zrywkę drewna, a drewno potrzebne było w większej niż zwykle ilości, a to ze względu na budowę kościoła i plebani. Gdy w lesie zapadła cisza las wypełnił się tropami pary wilków, bytujących tu już trzecią zimę. Większość saren przemieściła się w inny rejon, natomiast łanie w dalszym ciągu korzystały z tych samych, co poprzednio wodopojów, ale rzadziej poruszały się samotnie. W miarę upływu czasu tropy wilków coraz bardziej kierowały się w stronę wsi i coraz częściej pojawiały się na wygodnych drogach. Widać było, że para ta czuje się pewnie w tym terenie, bo nie przemyka się chyłkiem zaroślami czy leśną gęstwiną podążając w stronę wsi. Różnica w wielkości śladów sugerowała, iż jest to wilk z wilczycą. Zabawnie jest podchodzić na grzbiet Wielkiego Działu obserwując wewnątrz własnych śladów z poprzedniego dnia odciski wilczych łap.
              W lesie trudno jest dostrzec wilka, bo jest zbyt ostrożny i zawczasu chowa się gdzieś w gęstwinie. Ale jeśli wyjdzie się pod wiatr na skraj wielkiej polany, przez która akurat wędruje para wilków w przeciwnym kierunku to można chwilę na nie popatrzeć, jak to się w święta przydarzyło wnukowi, córce i zięciowi. Jeszcze ciekawiej jest zdybać wilka wieczorem, jak przekrada się otwartą przestrzenią  ku wsi – wówczas szybko ucieka co sił w łapach w stronę lasu przez śnieg sadząc wielkimi susami. Widok ten był tak fascynujący, iż zapomniałem  o aparacie fotograficznym.
              Pewnego dnia,  tuż przed północą Ala siedziała w fotelu oglądając telewizję, nota bene film „Stalingrad” z interesującymi zdjęciami rosyjskiej zimy. Drzwi naszego saloonu są całkowicie przeszklone, latem widać przez nie wąski podest zwany tu pogródką i trawę, zimą śnieg. Ja w tym czasie zszedłem na dół do kotłowni. W pewnym momencie Ala zobaczyła kilkadziesiąt centymetrów od szyby przesuwającą się w lewo sylwetkę dużego zwierzęcia. Upłynęło parę chwil i przed drzwiami pojawił się wilk wracający po własnych śladach po pogródce i dalej, w górę stoku. Po powrocie z kotłowni, dowiedziawszy się, co się zdarzyło, obszedłem dom znajdując bez trudu ślady wilczych łap – to była ona.
              Rano nadszedł czas, aby przy świetle dziennym zrekonstruować całe zdarzenie. Wilk szedł równolegle do górnej linii zabudowań wsi w odległości mniej więcej 50 metrów. Gdy wszedł na naszą działkę, napotkał Mieszka i moje ślady sprzed kilku godzin. Zszedł wzdłuż nich pod drzwi saloonu (przez które wszedł do domu Mieszko), poczym skręcił w prawo po moich śladach, aż pod drzwi kotłowni, przez które ja wróciłem do domu. Następnie wrócił tą samą drogą na swój pierwotny szlak. Istotne w tym wszystkim jest to, iż tego dnia, wykorzystując idealne warunki (opad śniegu w czasie mroźnej nocy) tropiliśmy wilki na Dziale, często poruszając się długimi odcinkami po ich świeżych tropach. Proceder tropienia wilków uprawiałem systematycznie już drugą zimę, z całą pewnością znały już one bardzo dokładnie mój zapach, bo nikt z mieszkańców wioski nie włóczy się tyle, co ja po okolicznych lasach. Ale i one potrafią tropić – pięknie ujęła to Ala: wilk chciał się dowiedzieć, napotkawszy moje ślady, gdzie jest moja nora.
              Odwiedziny wilka nas zaskoczyły, ale tylko z tego powodu, iż w Tatrach, jak dotąd do takiego bliskiego spotkania nie doszło. A nie doszło, bo wilki trzymają się dolnych partii reglowych, gdzie bywamy rzadko. Po „pierwszym szoku” zaczęliśmy sobie przypominać liczne, „dziwne” bliskie spotkania. Tylko parę przykladów. Rysia na Hali Gąsienicowej, który dwukrotnie podczas jednej  nocy podkradał się pod nasz namiot w niecnym celu ukradzenia kiełbasy, wiszącej w worku z gazy opatrunkowej na zewnątrz namiotu i rysia – alpinistę, spotkanego w ścianie Żłobistego. Poranna fajka przed kolebą u stóp uskoku Szarpanych Turni i kolejne wizyty, wpierw świstaka, a potem kozicy, które to zwierzaki odchodziły do swoich zajęć po dokładnym „zlustrowaniu” mojej osoby. Wieczorne odwiedziny w Kaczej Kolebie lisa i łasicy. Scena jak z filmu fantasy, kiedy podczas nocnego powrotu do Roztoki podeszła do mnie na Włosiennicy rosła łania, obwąchała mnie przesuwając nozdrza od przegubu reki po bark, a następnie odprowadziła mnie kilkaset metrów w dół idąc „bark w bark” jak dobrze ułożony koń. Gdyby wówczas jakiś spóźniony turysta szedł do Morskiego Oka to zapewne by się wystraszył myśląc, iż Ducha Gór na swojej drodze napotkał. Poranny „Wersal” na dolnej drodze do schroniska w Roztoce, kiedy to spiesząc się na Słowację zobaczyłem stojącego na środku drogi dorodnego niedźwiedzia, który wyraźnie oczekiwał na mnie. Zbliżyłem się do niego na jakieś 15 metrów, po czym zszedłem w lewo z drogi i kontynuowałem marsz poruszając się równolegle do drogi w odległości mniej więcej 5 metrów. Miś uprzejmie zrobił to samo i minęliśmy się „bezkolizyjnie” pozostawiając drogę pustą. Kto wie, mógł mnie znać dobrze z dawniejszych czasów, jeśli jego matką była Magda z Lasa, nieodżałowana w Roztoce niedźwiedzica. Kiedy stojąc na tylnych łapach była jeszcze niższa ode mnie potrafiła zbliżyć się do mnie na parę kroków, stanąć na tylnych łapach i wąchać dym z mojej fajki. Rozpoznawała mnie potem bezbłędnie, nigdy sama nie podkradła nam jedzenia (innym wielokrotnie) i miała jakieś dziwne, niedźwiedzie poczucie zaufania. Jak często zdarza się, aby niedźwiedzica zostawiła swoje pierworodne niedźwiadki pod nogami człowieka? A tak się właśnie zdarzyło. Kto wie, może ten potężny miś bawił się w dzieciństwie jakąś prawie pustą butelką po Pepsi w moim towarzystwie.
              W dalszym ciągu rozmowy pada standardowe pytanie Skąd jesteście? – Ano z Łodzi, a od pięciu lat z Orawy. Gdzie siedzicie? - W Podsarniu. A to macie spokój. Czy u was na Orawie też tak smreki schną? Bo u nas, tu, po tej łagodnej zimie to kornika zatrzęsienie, nie nadążamy ciąć. I potoczyła się rozmowa na temat lasu gęsto przeplatana gorzkimi słowami pod adresem dyrekcji TPN-u. Problem jest ten sam od wielu lat, górale nie mogą patrzeć na powalone przez halny drzewa, nieokorowane, gnijące, świetne siedlisko kornika i tym samym źródło zarazy dla sąsiednich drzew. Mają rację, potwierdzają to moje własne, liczące ponad pół wieku obserwacje.
              Kiedyś, jeszcze zimową porą dotarliśmy z kolegą na Włosiennicę w drodze z Roztoki do Morskiego Oka. Ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy tam wielką, bogato rzeźbioną, zapewne bardzo kosztowną  tablicę, na której park oznajmiał wszem i wobec, jakim skarbem dla lasu są, cytuję, obumarłe drzewa. A takich drzew w polu widzenia było wiele, zbyt wiele, jakieś dwadzieścia pięć procent drzewostanu. W serialu Szogun jest taka scena – po trzęsieniu ziemi dwaj główni bohaterowie stają nad szczeliną, która przed chwilą omal ich nie pochłonęła, odsuwają kimona i przepaski biodrowe, po czym w sensie dosłownym ją olewają. Przyznaję bez skruchy, iż za moim poduszczeniem uczyniliśmy to samo z ową tablicą. Opisana tablica była fragmentem większej całości, dobitnie świadczącej o stanie umysłowości Wojtusia G., ówczesnego Jaśnie Oświeconego Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza umieszczono tablicę z inskrypcją informującą P.T. Turystów, iż Niżni Wodogrzmot najlepiej oglądać spod schroniska w Roztoce, co było prawdą, lecz przed I wojną światową. Z kolei na osi Żlebu Żandarmerii znalazła się tablica z opisem, jaki to lawiniasty i niebezpieczny żleb, że lawiny z niego przekraczają czasem drogę, a nawet z rykiem hamują aż na przeciwstoku. A zatem stajemy sobie przed ową tablicą, czytamy uważnie i ze zrozumieniem, a w międzyczasie lawina wjeżdża nam do d… Komuś, kto to wymyślił ani chybi zamieniły się miejscami półkule, te górne z dolnymi.
              W szczytowym momencie tepeenowskiej tabliczkomanii zadałem sobie nieco trudu i policzyłem liczbę tabliczek typu Nie śmiecić, Nie schodzić ze znakowanego szlaku, Nie wyrywać smreków, Nie straszyć niedźwiedzi, Nie zbierać żmij ani innych gadów,  Oddychać płytko, żeby gór nie poruszyć, Ścisły rezerwat kornika pomiędzy Wodogrzmotami Mickiewicza, a Morskim Okiem poczym dokonałem prostego działania matematycznego, którego wynik był imponujący: średnio jedna tabliczka na siedemnaście i pół metra asfaltu! Popełniłem błąd nie zgłaszając tej liczby do pewnej popularnej księgi rekordów zaprzepaszczając szansę wpisania wielce szacownej dyrekcji do rekordzistów świata. Fakt, podzieliłem się tą informacją z przyjaciółmi, a ci nieco ją spopularyzowali. Przypadek lub nie, ale w następnym sezonie liczba tablic istotnie zmalała.   
              Obserwując, jak rośnie z czasem powierzchnia drzewostanu objętego klęską kornika, oboje z Alą sporządziliśmy coś na kształt fotograficznej dokumentacji tego zjawiska. W tamtych czasach przez I Pracownię Fizyczną, która kierowałem przewijali się też studenci kierunku o nazwie ochrona środowiska, którego twórcą na Uniwersytecie Łódzkim był profesor Romuald Olaczek, pełniący w swoim czasie stanowiska szefa Państwowej Rady Ochrony Przyrody i Komisji do Spraw Parków Narodowych i Obszarów Chronionych (spocznij!). Po jednym z powrotów z Tatr zostałem zaproszony do profesora, aby ustalić wspólnie program zajęć laboratoryjnych dla jego studentów. Gdy skończyliśmy omawiać sprawy służbowe pokazałem profesorowi wykonane przez nas zdjęcia, profesor wyciągnął z szuflady biurka własny komplet zdjęć i zaczął je porównywać. Pokiwał głową, oba zestawy zdjęć świetnie ilustrowały skalę zjawiska. Profesorska konkluzja była zaskakująca: Ja wiem, że Byrcyn to i owo źle robi, ale tak dzielnie walczy z zakopiańskim lobby narciarskim, że dajemy mu spokój.
     








  15. Jerzy L. Głowacki
    Dużo Wody w Białej Wodzie. Część III.
     
                Czas kończyć wspomnienia, czeka mnie nie tylko podejście na tabor, ale i rozbicie namiotu, a wrześniowe dni nie są takie długie. Wciągam goretexowe portki i takąż kurtkę, ruszam w dalszą drogę, która staje się węższą i bardziej stromą. Trochę zaczynam już odczuwać ciężar plecaka, ostatecznie dopiero trzeci raz w tym sezonie idę z takim obciążeniem. Wreszcie wkraczam z uczuciem ulgi na tabor, jak dobrze, iż na jego środku stoi okrągła, wielka wiata z paleniskiem, stołami i ławami. Pal sześć palenisko, bo brak suchego drewna, ale osłona przed deszczem to duża rzecz na obozowisku. Pod wiatą czworo polskich turystów spożywa podwieczorek, za chwilę ruszą ku Łysej Polanie i zostanę sam. No niezupełnie, bo zaraz po ich odejściu na tabor wejdzie dumnie, z godnością wielkie ptaszysko, usadowi się bez cienia lęku na pobliskim podeście i przez przeszło pół godziny będzie z niekłamanym zainteresowaniem obserwować moje poczynania. Ptaszyskiem tym jest głuszec, który towarzyszyć mi będzie na polanie przez następne dni.
                Za dawnych lat rozbijanie namiotu w czasie deszczu było bardzo kłopotliwe, zwłaszcza w pojedynkę, a nie raz i nie dwa mi się to zdarzało. Ówczesne namioty miały tę wadę, iż nawet pociągnięcie palcem po wewnętrznej stronie tropika powodowało mniejsze lub większe jego przeciekanie. Czasami po rozbiciu namiotu trzeba było rozpalić palnik i suszyć selektywnie namiot od środka. Teraz siedząc wygodnie pod wiatą wyciągam z plecaka półtorakilogramowego Gossamera, którego tropik, wytrzymujący parcie czterometrowego słupa wody bez przeciekania jest podpięty do sypialni. Spokojnie wsuwam cienkie elementy łukowych masztów w odpowiednie zaszewki i przenoszę namiot na wybrany podest w ten sposób, iż tropik chroni sypialnię przed deszczem, jeszcze podczepienie i regulacja odciągów, gotowe – suchy w środku namiot stoi na podeście.
                Wracam pod wiatę, wypakowuję całkowicie plecak, a ponieważ jest dosyć mokry to wsuwam go do dużego foliowego worka, bo rozmiary namiotu są takie, iż jedyną możliwością ułożenia w nim plecaka jest umieszczenie go w poprzek w górnej jego części, po przykryciu go płatem karimatki będzie pełnił rolę poduszki.  Koło siódmej wieczorem przenoszę rzeczy i wsuwam się do namiotu, aby koło ósmej zgasić w nim czołówkę, bo rozmiary namiotu nie pozwalają na zapalenie w nim świeczki. Deszcz ciągle pada i od czasu do czasu uderzenia w tropik już nie kropli, ale strug wody zagłuszają szum płynącej o parę kroków dalej wezbranej Białej Wody. Rano pada nadal, po trzynastu godzinach spędzonych w namiocie przenoszę się pod wiatę. Po śniadaniu wykorzystuję moment, gdy deszcz przechodzi w mżawkę i ruszam w stronę Doliny Kaczej aż w pobliże górnej granicy lasu, tam znowu zaczyna lać, a ścieżka przypomina bardziej potok niż perć, pora się wycofać. Na taborisku spotykam kompana z poprzedniego dnia, głuszcowi deszcz nie przeszkadza. Po południu pod wiatę trafia sześcioro nieźle wyekwipowanych Słowaków schodzących z Polskiego Grzebienia, chcą się w suchym miejscu napić gorącej herbaty i posilić przed dalszą drogą, gawędzimy sobie w typowy sposób, oni do mnie po słowacku, ja do nich po polsku – rozumiemy się doskonale. Na pożegnanie zostaję poczęstowany kieliszkiem niezłej śliwowicy, siedemdziesiątki: Aby ci nie było zimno.
                Słowacy ruszają w dół, deszcz pluszcze, Biała Woda szumi, powoli zapada zmrok, głuszec gdzieś już drzemie, zapalam świeczkę. Chętnie zapaliłbym i watrę, ale wszystko wokół jest tak nasiąknięte wodą, iż bez kanisterka benzyny byłoby to skrajnie trudne. Wypełniam sobie czas lekturą opisów dróg wspinaczkowych na pobliskich ścianach, które to opisy pozostawił na taborze jakiś polski obóz wspinaczkowy. Taka pogoda  w tej okolicy to dla mnie nie nowina, a tabor zapewnia większy komfort, niż koleba.
     
                Dzień trzeci. Pogoda się poprawiła, nawet od czasu do czasu świeci słońce, ale wszędzie jest bardzo mokro. Pora na próbę wymazania jednej z białych plam – przejście przez Dolinę Świstową, niegdyś prowadził przez nią znakowany szlak na Polski Grzebień, później tę dolinę zamknięto, a szlak poprowadzono przez próg Doliny Kaczej, Dolinę Litworową i Litworową Przehybę. Wiem, iż stary szlak zaczynał się gdzieś między resztkami zarastającej od lat Polany pod Wysoką, a taborem. Znajduję dość nikłe ślady perci prowadzące wprost w wiatrołomy – pytanie, czy to ślady tamtego szlaku czy jelenia perć? Lawiruję wśród powalonych pni i wykrotów, przebijam się przez wysokie paprocie kierując się bardziej intuicją, niż rozumem. Po pewnym czasie dostrzegam nad sobą na stromym zboczu trzy następujące po sobie wyblakłe znaki na potężnych smrekach, znaczy się trafiłem w dziesiątkę. To stara prawda, perci na stromych zboczach w strefie starego lasu wolniej zarastają, niż w bardziej płaskim terenie, dalszych znaków nie napotykam, ale i nie mam trudności w wyborze dalszego kierunku marszu.
    W pewnej chwili zwraca moją uwagę niewielki ruch gałęzi nad moją głową – znad gałęzi wpatrują się we mnie ciekawskie ślepka dorodnej wiewiórki, nie dziwię się jej spojrzeniu, prawdopodobnym jest, iż po raz pierwszy widzi człowieka z bliska.  Kończy się las, kluczę wśród kosówek, trawersuję zbocze po długich, namoczonych trawach. Gdyby nie spodnie z goretexu byłbym przemoczony po pas, gratuluję sobie wyboru butów, dzięki kantom twardych podeszew, przystosowanych do użycia raków zachowuję bez trudności równowagę na owych trawach.
                Wyżej kończą się łany zwartej kosówki, krajobraz staje bardziej surowy, mniej idylliczny, włóczą się mgły, przybywa płatów śniegu, perć zanika na długich odcinkach. Prawie płaska             dolinka z meandrami okresowego zapewne potoku, interesujący wodospad po prawej, na wprost majaczy w przedłużeniu dolinki coś na kształt szerokiego, piarżystego żlebu posypanego śniegiem. Na śniegu kozica obgryza jakiś wystający badyl spoglądając od czasu do czasu na mnie. Kiedyś ścieżka prowadziła zapewne tym żlebem do góry, ale ja chcę odwiedzić Świstowe Stawki, położone na bocznym piętrze doliny pod Hrubą Turnią, skręcam zatem w prawo, przechodzę na drugą stronę potoku poniżej wodospadu, który zapewne stanowi fragment odpływu tych stawków. Ciszę doliny zakłóca ostry gwizd, po zboczu szybko biegnie świstak, nie ja go spłoszyłem – na doliną przelatuje kruk. Mijam ścięte świeżym lodem, a częściowo nim pokryte i przysypane śniegiem stawki pnąc się po śniegu, piargu, trawnikach i skałkach ku niewybitnej grani ciągnącej się od Litworowej Przehyby, a kulminującej w Hrubej Turni. 
     
                Na grani chwila zastanowienia, mam dwa warianty dalszej drogi do wyboru. Pójść ową grańką ku Przehybie, gdzie napotkam znakowany szlak lub zejść po stromych, ale i pozbawionych trudności trawnikach na dno Doliny Litworowej do owego szlaku oszczędzając sporo czasu. Pora jest późna, mam w plecaku tylko miniaturową czołówkę, jestem już zmęczony, aż się prosi pójść krótszą drogą. Niepokoi mnie tylko śnieg zalegający na trawnikach, mam wprawdzie w plecaku dobre raki, ale licho wie, na ile ten śnieg jest związany z podłożem. Ostatecznie wybieram dłuższą drogę. Wkrótce spotykam dwie kozice, mama przypatruje mi się przez chwilę, po czy obraca się do mnie zadkiem i dalej spokojnie skubie trawę, za to jej dziecię przypatruje mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Sto czy dwieście metrów dalej wchodzę w sam środek licznego, jak na te czasy stada kozic nie wzbudzając w nim żadnego niepokoju. Docieram w końcu do wygodnej ścieżki, siadam na głazie, popijam herbatę z termosu, wypalam fajkę.
    Gdy schodząc Doliną Litworową mijam owe trawniki, którymi mogłem zejść bezpośrednio na dno doliny spod grani rusza śnieg w formie małej lawiny – tor długi na przynajmniej 150 metrów, szerokość toru ponad pięćdziesiąt. Furda sam śnieg, ale wraz z nim pędzą głazy i kamienie najprzeróżniejszego wagomiaru, lawinka wyczyściła zbocze praktycznie z całego zalegającego w tym pasie rumoszu skalnego – uniknięcie bezpośredniego trafienia byłoby czymś bardzo problematycznym, sam sobie składam gratulacje, iż obyło się post factum od składania kondolencji.
                Schodząc sycę oczy nietuzinkowym widokiem á la kicz z niemieckiego oleodruku – z Kaczej wylewa się rzeka mgły wyglądającej jak świeża i gęsta śmietana, którą w niższych partiach Białej Wody zabarwia na różne odcienie czerwieni zachodzące słońce. Na tabor docieram na jakieś dziesięć minut przed zapadnięciem kompletnego zmroku, czołówki nie musiałem wyciągać z plecaka. Na taborze pusto, głuszec już śpi, a pan tej doliny czyli On, jak kiedyś mawiali górale zapewne dopiero się szykuje do nocnego patrolu, gdy rano wstanę zapewne w pobliżu polany znajdę ślady jego działalności, bo lubi zdzierać korę ze spróchniałych drzew i wybierać pożywne robaki. On wie, że ja tu śpię, a ja, że On krąży nocą po dolinie – nie niepokoimy się nawzajem.  Jem kolację przy świeczce pod wiatą, a potem z uczuciem dobrze wypełnionego dnia układam się w śpiworze.
     
                Czwarty dzień w Białej Wodzie wita mnie jeszcze przebłyskami słońca, ale to co się dzieje na niebie nie napawa optymizmem, niemniej ruszam w stronę Doliny Ciężkiej. Na płaskim, początkowym odcinku perci mam towarzystwo – z godnością starego, górskiego przewodnika kroczy przede mną w odległości kilku kroków ten sam głuszec. Nie lubi pewnie zbytnio podchodzenia, bo gdy perć zaczyna się wznosić to schodzi ze dwa metry ze ścieżki i zostaje. Pogoda załamuje się w momencie, gdy jestem już wysoko, tam, gdzie zaczynają się skalne progi. Jakiś czas siedzę sobie wygodnie pod wystającym dziobem skalnym i kontempluję z odległości próg Doliny Świstowej, po czym, gdy woda zaczyna lać mi się na głowę schodzę na tabor. Nazajutrz skoro świt zwijam namiot i ruszam ku Łysej Polanie, po drodze spotykam Martina, który dziwi się, iż tak długo wytrzymałem w tej pogodzie na taborze.
     





















  16. Jerzy L. Głowacki
    Zaćma i góry plus raz jeszcze szkolenie towarzysko-rodzinne.
    Będąc na V roku fizyki UŁ  jesienią 1967 roku znalazłem się wraz z kolegą (też Jurkiem)   w zaczątku Pracowni Komór Iskrowych, mieszczącej się w zgrabnym budyneczku łódzkiego oddziału Instytutu Badań Jądrowych w Świerku przy ulicy Uniwersyteckiej 5, kierowanej przez duszę-człowieka i fizyka, dr Ryszarda Firkowskiego, niestety nieodżałowanej już pamięci, promotora zarówno mojej pracy magisterskiej, jak i doktorskiej. Z miejscem tym byłem mniej lub bardziej związany przez następne lat dziewiętnaście. Pora teraz wyjaśnić niezorientowanym, co to zacz za ustrojstwo ta komora iskrowa. Nasza własna recepta na nią przedstawiała się tak. Wziąć sześć płytek dobrego szkła lustrzanego (ale bez odbijającej światło polewy), skleić tworząc prostopadłościan o boku 50 cm i wysokości 10 cm, napełnić neonem i obłożyć elektrodami. Dodać inne detektory cząstek elementarnych, na przykład wielkopowierzchniowe liczniki scyntylacyjne i gdy zajdzie zdarzenie a priori interesujące, gruchnąć w taflę takich komór impulsem wysokiego napięcia o imponujących w tamtych czasach parametrach: 150 kV, 1000 A w szczycie i czasie trwania około 120 ns (miliardowych części sekundy). Wówczas wzdłuż niewidzialnych dla oka ludzkiego śladów, pozostawionych w neonie przez interesujące nas cząstki rozwijały się piękne, czerwone wyładowania iskrowe, łatwe do zarejestrowania przez kamerę, a dostarczające informacji o torach i liczbie cząstek, jakie przeleciały przez aparaturę. Języczkiem u wagi było zatem uzyskanie odpowiednich parametrów impulsowego pola elektrycznego, wytwarzanego na powierzchniach mierzonych już w metrach kwadratowych.
    Niezbędnym zatem było wykonywanie wielokrotnych pomiarów za pomocą szerokopasmowych oscyloskopów, które, na nasze nieszczęście, wpisane były na listy tzw. embarga strategicznego – żaden kraj zachodni nie mógł sprzedać takiego sprzętu pomiarowego żadnemu z krajów bloku wschodniego, co skazywało nas na posiłkowanie się odpowiednimi (i tajnymi) produktami Kraju Rad, który nie tylko walczył o pokój na całym świecie, jak i miał w wielkiej estymie zdrowie i życie własnych, tudzież zaprzyjaźnionych obywateli. Pomiary tym sprzętem od strony tzw. BHP-e sprowadzały się w istocie rzeczy do przykładania oka, najczęściej prawego, do wylotu lampy rentgenowskiej małej mocy, jako że napięcie przyśpieszające w lampie takiego oscyloskopu wynosiło około 50 kV. Wiedziałem, czym to pachnie czyli śmierdzi (piszę te słowa na Orawie, pachnie to śmierdzi po słowacku, łatwo obrazić Polakowi słowackie dziewczę, które lubi bardzo np. Chanel No 5) – od czasów Marii Curie – Skłodowskiej wiadomo, iż promieniowanie jonizujące to dobra recepta na wczesną, nie starczą, zaćmę. Ale jak mawiał Rysiu Firkowski, z diabłem bym wszedł w spółkę, aby móc uprawiać fizykę. I uprawiałem fizykę wielkich energii aż po rok 1986.
    Zaćma dopadła mnie dopiero na Orawie, wiosną 2008 roku moje prawe oko, zdecydowanie bardziej na promieniowanie narażane, widziało już bardzo zamglone krajobrazy, co nieźle mnie denerwowało przy fotografowaniu – musiałem koniec końców przykładać do wizjera lewe oko.  Na szczęście Magda ma serdeczną koleżankę z roku, parającą się okulistyką, a koleżanka też koleżankę, która ma mistrzowską rękę w operowaniu zaćmy. Wyznaczono mi więc szybko termin zabiegu w pewnym podłódzkim szpitalu, który ma za patronkę właśnie Madam Marię, de domo Skłodowską. Mało tego, współpracując w zamierzchłych czasach z lekarzami z tego szpitala usiłowaliśmy dopracować się bardziej przyjaznej pod względem radiacyjnym dla pacjentów techniki izotopowego badania tarczycy. No cóż, trochę, a może i więcej miliremów nam się dostało. Wesoła scenka, potrzebne jest Jurkowi i mnie silne źródło. Przytargaliśmy pojemnik ołowiany z igłą kobaltową słusznej aktywności, używaną do podświetlania neonówek w tzw. hodoskopie. Pojemnik ma cylindryczną szczelinę, w której siedzi rzeczona igła. Obaj z Jurkiem podchodzimy do rzeczy rzec by można naukowo, wyzdajaliśmy sobie pęsetę odpowiednio długą i usiłujemy wyciągnąć nią igłę z pojemnika. Błąd logiczny, bo to igła kobaltowa, a nie sproszkowany preparat alfa promieniotwórczy, długość pęsety zmniejsza wprawdzie dawkę, otrzymywaną na dłonie, ale niewiele. Nasze bezowocne wysiłki obserwuje z uśmiechem nasz szef, Rysio Firkowski. Koniec końców podchodzi do nas, zabiera nam pojemnik, odwraca go do góry nogami, wytrząsa igłę na otwartą dłoń i podsuwa nam. Pęseta idzie w kąt, łapiemy ją teraz i później gołymi palcami pamiętając jednak skrupulatnie, aby po każdym pomiarze wylądowała w pojemniku, a szczelinę pojemnika zakrywamy cegłą ołowianą, których ci u nas dostatek.
    Przed zabiegiem postanawiam wzmocnić organizm, ponadto wiem, iż po zabiegu czeka mnie dość długa abstynencja od rzeczy różnych, które lubię. Na początek prowadzę rodzonego szwagra czyli braciszka mojej szanownej małżonki, Andrzeja na Babią Górę. Andrzej z  ćwierć wieku albo i więcej po górach nie chodził, bo jest zapracowanym chirurgiem mieszkającym na Mazurach. Na szczęście podstawy edukacji górskiej otrzymał nawet bardzo przyzwoite, a było to tak.
    Mając lat czternaście pierwszy raz zamieszkał ze mną na taborisku Rąbaniska w Dolinie Suchej Wody. Po paru wypadach w otoczenie Hali Gąsienicowej poprowadziłem go w stylu księdza Stolarczyka na Gerlach. Pojechaliśmy autobusem na Łysą Polanę i ruszyliśmy w górę Doliny Białej Wody, aby zabiwakować w Dolinie Kaczej. Z doliny Kaczej przez Dolinę Litworową, Polski Grzebień i Dolinę Wielicką przeszliśmy do Doliny Batyżowieckiej, gdzie udało nam się znaleźć małą, przytulną kolebę. Następnego dnia weszliśmy na Gerlach i wróciliśmy tą samą drogą do koleby na noc. Czwarty dzień naszej wyrypy to powrót na polską stronę Tatr per pedes apostolorum znowu przez Polski Grzebień.
    Kolejny rok to wspinaczki środkowym żebrem Skrajnego Granata i Grań Kościelców, a po biwakach w Dolinie Batyżowieckiej i Dolinie Złomisk wejścia na Kończystą i Żłobisty drogą Jordana. W Dolinie Złomisk, godnej swojej nazwy, spotkały nas dwie niecodzienne przygody. Pierwsza zdarza się raz w życiu i to pod warunkiem, iż przez całe życie chodzi się systematycznie po Tatrach – napotkać w ścianie wspinającego się rysia to absolutny ewenement. Druga przygoda miała odmienny charakter, coś takiego przydarzyło mi się w sierpniu jedynie dwa razy. Budzę się rano w kolebie, jest jeszcze ciemno, a zatem obracam się na drugi bok i spokojnie zasypiam. Gdy budzę się powtórnie, a wydawać by się mogło, iż jest już stosunkowo późno, znowu jest ciemno, zasypiam powtórnie. Gdy sytuacja ta powtarza się po raz trzeci, zapalam latarkę i patrzę na zegarek – jest godzina siódma trzydzieści, a tu nadal ciemno. Ki diabeł! Wieczorem nieco wiało, więc w otwór koleby wsadziłem pozostałości jakiegoś płotka, pamiątkę pasterskich czasów. Pcham płotek jedną ręką, a płotek ani drgnie. Pcham oburącz, płotek wysuwa się na zewnątrz, a do środka koleby sypie się śnieg. Okazało się, iż przez noc nawiało od tej strony prawie metr śniegu, pokrywa śnieżna w dolinie jest już ciągła i ma co najmniej ze trzydzieści centymetrów średniej miąższości. Zaczynamy pośpieszną ewakuację w dół, do schroniska nad Popradzkim Stawem oficjalnie nazywanego  górskim hotelem. Złomiska dają nam popalić, stawiając nogę nie wie się kompletnie, co znajduje się pod śniegiem, a wyżej normalnej perci brak. Niżej w dolinie perć już jest, ale szybko zamienia się w rwący potoczek, sięgający miejscami połowy łydki.
    Nad Popradzkim Stawem jest mostek, a na nim ponad dwudziestocentymetrowa warstwa wody. Jest rok 1974, sprzęt biwakowy jest ciężki, wspinaczkowy – jeszcze cięższy, plecaki nie tak ergonomiczne, jak dzisiaj, goretex i polar to pieśń przyszłości, idzie się wyjątkowo ciężko. Wchodzimy do przedsionka schroniska z lekkim obłędem w oczach i wita nas huraganowy śmiech. Jeden rzut oka i wiemy, o co chodzi. W Złomiskach po różnych kolebach spała tej nocy kupa wspinaczy, ci, co się teraz  śmieją biwakowali gdzieś niżej lub szybciej się od nas obudzili, teraz ściągają ze siebie co bardziej wodą nasiąknięte rzeczy. Po paru minutach wpadają następni równie ogłupiali, a my dołączamy się do chóru prześmiewców. Jeszcze trochę i następuje gremialne wejście do jadalni, w jadalni zaś wokół stolików rozstawione są eleganckie krzesełka wyściełane niebieskim pluszem. Nikt z nas nie ma suchych spodni, niedługo trzeba czekać, aby każde poruszenie się na krześle owocowało głośnym pluskiem. Jeden rzut oka na salę wystarcza, by rozpoznać, kto z gości spał w kolebie, a kto w schronisku. Wszystkie stoliki zajęte przez kolebowiczów stoją w kałużach o przynajmniej dwumetrowej średnicy.
    Trzeba pomyśleć o powrocie na polską stronę, jest zimno, nic suchego do przebrania, ze dwie przesiadki po drodze, o obustronne zapalenie płuc u nieprzyzwyczajonego nietrudno. Panie kelner, dwie porcje parówek, dwie herbaty i dwie borowiczki. Andrzej protestuje, jako harcerz przyrzekał nie pić alkoholu do pełnoletniości. Pij byku, to lekarstwo, nie alkohol! Bez zapalenia płuc, a nawet zwykłego kataru się obyło. Na drugą przygodę z kolebą i ze sierpniowym śniegiem musiałem poczekać dość długo, do lata 2005. Ostatni sezon tatrzański Andrzeja to lato 1978, prawy filar Cubryny, Robakiewicz i klasyczna na Mnichu oraz trochę łatwiejszej turystyki.
    Dzień na Babiej Górze mija nam miło, jest i niespodzianka w postaci starego lisa, który obchodzi turystów na wierzchołku prosząc o jedzenie i pozując do zdjęć. Oczywiście dostał pół kanapki. Gdy pisałem te słowa czyniąc notatki, na podstawie których powstaje Kronika, słuchałem Evity Peron tj. Madonny słysząc jednocześnie w tle chrupanie kości po niedzielnym kurczaku. Tuż za otwartymi drzwiami posilał się spokojnie młody lis, odwiedzający nas regularnie. A godzinę wcześniej z jednej miski piły mleko razem jeż i kot, jeż był mały i dlatego kot nie uciekł.
    Następnego dnia, w poniedziałek Andrzej podrzuca Mieszka, Magdę i mnie do Zakopanego. Na Łysej Polanie żegnam córkę i wnuka prawie siedmiolatka, którzy ruszają na słowacką stronę, a ja kieruję się w stronę Roztoki. Magda planuje wyjazd z Mieszkiem kolejką nad Łomnicki Staw i nocleg w Chacie Zamkovskego, a później przejście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, kolejny nocleg w popularnej Terince i dotarcie do Roztoki via Lodową Przełęcz oraz Dolinę Jaworową. To bardzo ambitny plan zważywszy wiek Mieszka.
    Wtorek. Podchodzę z Roztoki do MOka i dalej ceprostradą  aż do miejsca, gdzie pod progiem Doliny za Mnichem skręca ona pod kątem prostym w stronę Miedzianego. Tu schodzę ze szlaku kierując się w stronę Mnichowego Żlebu. Trawers okazuje się dość mozolny, bo jest mokro i ślisko, a zaćma daje znać o sobie. Wypracowany przez lata sposób chodzenia, polegający na tym, iż nie patrzę pod nogi, bo wcześniej zapamiętuję konfigurację terenu, zawodzi, zwłaszcza prawa noga nie zawsze trafia tam, gdzie powinna. Gdy dochodzę do podnóża wschodniej ściany Mnicha postanawiam zrezygnować z dalszego podchodzenia żlebem i przetrawersować do Mnichowych Stawków. Wysoko w ścianie wspinają ze trzy zespoły, należałoby iść szybko, bo jestem w tzw. strefie potencjalnego rażenia, gdyby coś na dół poleciało, a tu trzeba patrzeć pod nogi. Potem mokry, śliski i podcięty trawnik, znowu trzeba ekstra uważać. Nad stawkami zdegustowany problemami z widzeniem postawiam nie pchać się już dzisiaj do góry, a zejść po dłuższej sjeście do Roztoki.
    Środa. Trzeba chwycić byka za rogi i wprowadzić jakieś poprawki do sposobu postrzegania świata pod nogami. Znowu MOko, ceprostrada, Dolina za Mnichem. W odpowiednim miejscu opuszczam szlak wiodący na Wrota Chałubińskiego i rozpoczynam podejście na Zadnią Galerię Cubryńską. Dużo tam stromych trawek i piargu równie skutecznego jak dobre łożyska kulkowe, nie brakuje tam też maliniaków czyli want różnego wagomiaru. Stwierdzam z zadowoleniem, iż mój mózg szybko się uczy, z każdym metrem idzie mi się coraz lepiej, już nie muszę patrzeć uważnie pod nogi ani czaić się z postawieniem stopy. Nagle ciszę zakłóca hurkot spadającego gdzieś niedaleko kamienia. Tu kamienie rzadko kiedy spadają same, nikt w praktyce tu latem nie chodzi, a zatem pewnie włóczy się tu, pomiędzy ściankami po upłazkach kozica. Wyszukuję odpowiednie miejsce i siadam sobie wygodnie, zaczekam na nią. Upływa mniej, niż kwadrans i patrzymy na siebie z odległości kilkunastu metrów.
    Wchodzę na Zadnią Galerię Cubryńską, jedno z moich ulubionych miejsc w Tatrach. Pochyły taras, podcięty z dwóch stron, okolony od południa ścianami Cubryny. Piękny obelisk Zadniego Mnicha i najwyżej położony w Polsce zbiornik wodny, Zadni Mnichowy Stawek, pokryty teraz w ¾ lodem i śniegiem. Potem w dół, na Mnichowe Plecy i próg Doliny za Mnichem, radość z odzyskanej sprawności przy schodzeniu ze skalnych progów.
    Tego dnia siedmioletni Mieszko bije swój tatrzański rekord przechodząc przez Lodową Przełęcz i całą Dolinę Jaworową, spotykamy się wieczorem w Roztoce.
    Tydzień później melduję się w szpitalu. Dziwne uczucie być pacjentem, spędziłem wiele godzin i dni w różnych szpitalach, ale nie w roli pacjenta. Jedną z najzabawniejszych wizyt w szpitalu dobrze zapamiętałem. Sylwester, Ala ma dyżur w Sylwestra. Stawiam się w szpitalu z odpowiednim choć bezalkoholowym zaopatrzeniem i szczurem za pazuchą. Nowy Rok witamy na chirurgii, długi, jak na warunki szpitalne, stół, suto zastawiony wszelakim jadłem. Lekarze, pielęgniarki i zmęczony, bo długo operował w ostatnie godziny Starego Roku chirurg. Zbyt zmęczony, aby się całkowicie przebrać – na kurtce ślady krwi. Nasza szczurzyca skacząc po ramionach zebranych przy stole dopada chirurga i zaczyna czyścić mu uniform, pracowicie wygryzając zabrudzone kawałki materiału. Zmordowany chirurg odpręża się całkowicie i rycząc ze śmiechu dopinguje naszą podopieczną. Ostatni raz byłem pacjentem przez półtora dnia przed prawie sześćdziesięciu laty, gdy wycinano mi migdałek.
    Usuwanie zmętniałej soczewki za pomocą wiązki ultradźwięków i strumienia wody to nic przyjemnego, choć trudno to nazwać bólem. Gdy słyszę, jak pani doktor prosi siostrę instrumentariuszkę o podanie soczewki przechodzę swoistą metamorfozę przeistaczając się ze zwykłego pacjenta w pacjenta – fizyka. Rozumowanie jest proste: oko oświetlone jest prawie równoległą wiązką światła, soczewka powinna być skorygowana na nieskończoność, abym widział na odległość bez okularów, zatem po rozwinięciu się soczewki powinienem zobaczyć włókno żarówki, jeśli wszystko jest OK. I fajnie jest, widzę typowy kształt włókna oświetlacza. Już po fakcie, podczas badania kontrolnego częstuję moją lekarkę opowieścią o tych obserwacjach, ta po chwili zdziwienia konstatuje z zadumą: czasami lepiej o tym nie wiedzieć!
    Jakość widzenia prawym okiem jest zaskakująco komfortowa, zarówno co do rozdzielczości, jak i rozróżniania barw. Oczywiście nie do końca organizm radzi sobie z ciałem obcym w oku, większa wrażliwość na wiatr i światło, uczucie dyskomfortu po cięższej i dłuższej fizycznej pracy to cena za komfort widzenia.
    Jak czułem się w rodzinnym mieście, jeśli pominąć okoliczności związane z samym zabiegiem. Nieszczególnie. Trochę klaustrofobiczne uczucie zamknięcia w murach kamienicy lub wąwozie ulicy, brak linii horyzontu, powiewu wiatru, wielkomiejski zaduch i hałas. W całej rozciągłości mogłem odczuć, jak polubiłem nasz wiejski dom. W pewnym sensie przeszkadzała mi nawet anonimowość ludzi, których spotykałem w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem lat sześćdziesiąt.
    Opuszczam Łódź z dość długą listą – wyliczanką, czego i jak długo czynić mi nie wolno, w Rabce moja tutejsza okulistka ubarwia tę listę opowieściami o swoich pacjentach, którzy nie trzymali się tych reguł i co brzydkiego z tego wynikło. Jednym słowem mam robić za okulistycznego rekonwalescenta. Ostateczny test sprawnościowy funduję sobie w wigilię Święta Niepodległości wchodząc kolejny raz w tym sezonie na Babią Górę w niezłym tempie.
    Po latach w Furkotnej: Andrzej, Magda i Mieszko (2009).







  17. Jerzy L. Głowacki
    Drugi rok mojego terminowania w Tatrach, mam lat piętnaście. Mieszkamy z mamą na początku Drogi Walczaków na skraju Skibówek u pani Kasi Walczak, uroczej, starszej góralki z dziada pradziada, której wnukowie są prawnukami w prostej linii Jana Krzeptowskiego Sabały. Właśnie odbyłem interesującą pod względem krajoznawczym samotną wycieczkę na trasie Kuźnice – Hala Goryczkowa (tu zszedłem ze znakowanego szlaku) – Przełęcz Goryczkowa pod Zakosy – Przełęcz pod Kopą Kondracką (tu ponownie znalazłem się na znakowanym szlaku) – Kopa Kondracka  - Przełęcz Małołącka, na której ponownie opuściłem szlak wchodząc w Małołącki Żleb. Dalsza droga wiodła przez Halę Małą Łąkę, Gronik i Drogę pod Reglami na Skibówki. Przymusowy dzień odpoczynku, bo leje. Następnego dnia rano przestaje padać i podchodzę w towarzystwie Mamy na Halę Strążyską i wyżej, do Małej Dolinki, gdzie nad naszymi głowami wypiętrzają się imponująco urwiska północnej ściany Giewontu. Urwiska te mają z prawego skraja słaby punkt, Żleb Kirkora, spadający z Giewonckiej Przełęczy, oddzielającej Mały Giewont od głównego wierzchołka Giewontu. Żleb ten ma złą sławę z racji licznych wypadków, jako że u góry jest szeroki i łatwy, wręcz zaprasza na pierwszy rzut oka do schodzenia. Niestety, kończy się on nad piargami zbyt trudnymi dla turysty progami, nawet dziś wycenianymi na piątkowe. Progi te można jednak ominąć w sprytny sposób redukując trudności o cztery stopnie.
              Stoimy w Małej Dolince i podziwiamy urwiska w jednej trzeciej od góry otulone mgłą, padać nie pada, z każdą chwilą nabieram coraz większej ochoty na Żleb Kirkora, tym bardziej, że mam w pamięci dwa opisy tej drogi, jeden autorstwa Mariusza Zaruskiego, a drugi Tadeusza Zwolińskiego. Mamo! Będę o szóstej na Skibówkach, wiem, co robię!
              Droga jest urozmaicona, strome trawki, eksponowane zachodziki, piarg i szuter, pionowe, kruche prożki. Ale to wszystko już znam dzięki samotnym eskapadom po różnych zakątkach Czerwonych Wierchów i Kominów Tylkowych oraz z solowych wspinaczek na Jasiowych Turniczkach w Dolince za Bramką nie wspominając już o sporej porcji wiedzy teoretycznej. Nie spieszyć się, sprawdzać dokładnie chwyty i stopnie, nie zapchać się czyli nie wejść w zbyt trudny teren. W środkowej części żlebu wchodzę we mgłę, widoczność spada do kilkunastu metrów, żleb rozpłaszcza się i dzieli na ramiona – dylemat, które ramię jest właściwe. Jeśli pójdę zanadto w lewo to wejdę w zachodnią depresję (dziś już wiem – trudności od dwójki do piątki), pójdę zbyt w prawo to wejdę w niełatwe ścianki Małego Giewontu. Układam mały kopczyk, wtykam weń kartkę i próbuję trochę, jak mi się wydaje w lewo. Po iluś tam metrach stromizna rośnie, trudności też. Wycofuję się do kopczyka, rozrzucam go, zabieram kartkę i idę bardziej środkiem – to dobra decyzja, szybko osiągam grań. Na główny wierzchołek Giewontu nie wchodzę, bo i po co, szybko zbiegam na Halę Strążyską i za pięć szósta jestem, ku zadowoleniu mojej mamy, na Skibówkach, nigdy nie zdarzyło mi się w górach spóźnić ani minuty, gdy na dole czekała mama.
              Trzy dni później jesteśmy już w Morskim Oku, za pierwszy cel obieram Rysy – widoki wspaniałe, droga bardzo nudna, na wierzchołku kupa luda, głównie Słowacy. Siedzą lub stoją tak jakoś dziwnie, bo wianuszkiem wokół samego piku, na którym nie ma prawie nikogo. Po chwili skręcam się ze śmiechu, Leninowi na tablicy jakiś dowcipny Polonus dokleił wąsy z pasty śledziowej, nasi południowi pobratymcy na wszelki wypadek trzymają dystans, aby przypadkiem ich o to nie posądzono. Nazajutrz kieruję się z samego rana ku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem, szlak okazuje się ciekawszy od szlaku na Rysy, ale pozostaje szlakiem – czuję niedosyt, trochę gimnastyki na turniczce zwanej Chłopkiem i już szukam drogi na Mięguszowiecki Szczyt Czarny, dziesięć minut i wierzchołek, jestem w pełni usatysfakcjonowany.
              Szukanie nieznanej sobie drogi w zejściu to już wyższa szkoła jazdy, obarczona niekiedy sporym ryzykiem. Po pierwsze można przyjąć, iż ten sam fragment skały w zejściu jest o stopień trudniejszy, niż w wejściu. Po drugie niedoświadczeni turyści mają tendencję do schodzenia przodem czyli tyłem do skały, w ekspozycji lubią się kleić do skały – pierwsze grozi poleceniem na pysk, gdy straci się równowagę, drugie ześlizgnięciem się stóp z pochyłych stopni i też odpadnięciem. Schodząc w prawidłowej pozycji przodem do skały musimy się znacznie bardziej odchylać w tył, niż idąc do góry, aby wyszukiwać stopnie i chwyty pod sobą. Odchylenie ciała do tyłu zwiększa siłę, jaką wywieramy na chwyty, rośnie prawdopodobieństwo ich wykruszenia, tym dokładniej należy je sprawdzać. Po trzecie patrząc w dół odnosimy wrażenie, iż teren pod nami jest mniej nachylony, niż w rzeczywistości. Scenariusz niejednego śmiertelnego wypadku był następujący. Delikwent opuszcza się na rękach z nieco przewieszonej ścianki sądząc, iż stanie na płytowym, pochyłym  balkoniku czy gzymsie, okazuje się jednak, iż nachylony on jest tak bardzo, iż nie sposób na nim ustać, a skalne chwyty to nie gimnastyczny drążek i nie zawsze udaje się wrócić ponad ściankę.
              Pora na tę część górskiej edukacji. Wyruszam ze Skibówek popod regle i dalej do ujścia Doliny Kościeliskiej i na Halę Pisaną. Tu skręcam w lewo ku Wąwozowi Kraków, którego dolna część jest udostępniona dla turystów, tłok tam bywa w sezonie niemały. Ale całość Wąwozu Kraków to bardzo rozległy i rozczłonkowany system liczący sobie około trzech kilometrów długości.. Skalne kaniony parometrowej szerokości, piarżysto-kamienne depresje i kotły, żleby i progi różnej wysokości. Tego dnia przechodzę cały Wąwóz i wkraczam na turystyczną ścieżkę wiodącą z Hali Ornak na Ciemniak. Ścieżką tą idę w lewo tyle, ile trzeba i rozpoczynam zejście stromym żlebem, który według mojej oceny powinien mnie doprowadzić do znanej mi już najpiękniejszej z tatrzańskich jaskiń lodowych, Jaskini Lodowej w Ciemniaku. W pewnym miejscu  drogę zagradza mi próg z małą przewieszką, którą obchodzę po stromych upłazkach, jeszcze ileś tam metrów wędrówki żlebem i kończy się terra incognita, jaskinia tuż tuż.  Pokonuję z pewnym wysiłkiem, bo bez raków i czekana pięciometrowy lodospad korzystając ze starych, wykutych w lodzie stopni i jestem już w jaskini. Wracam na Halę Pisaną przez środkową i dolną część Krakowa obchodząc u góry  piątkowy Żleb Trzynastu Progów.
              Lekcja praktyczna numer dwa. Wchodzę na Kominy Tylkowe vel Kominiarski Wierch ze Stołów starym, pasterskim przechodem, a następnie szukam własnej drogi zejściowej wprost z wierzchołka na Halę Kominy Dudowe kręcąc swoisty slalom w labiryncie białych urwisk i zielonych, stromych trawników.
              Przed wieloma laty zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce z Janem Sawickim, legendą wśród zakopiańskich wspinaczy lat trzydziestych. Jano opowiadał, jak wiele w późniejszym uprawianiu przez niego taternictwa dały mu szczenięce wspinaczki po wapiennych skałach przetykanych trawkami. Dokładnie to samo mogę powiedzieć o sobie, jeszcze dziś, mimo znacznego spadku sprawności fizycznej nie boję się kruszyny skalnej i tzw. pionowych trawników.
              Na Skibówkach osiem lat później.




  18. Jerzy L. Głowacki
    Annapurna po latach
              W Pouczającej lekcji dla wnuka wspomniałem o Annapurnie i jej zdobyciu, wrócę raz jeszcze do Annapurny, ale w innym aspekcie. Otóż zdarzało się nie raz w historii alpinizmu, iż jakąś górę czy ścianę otaczał swoisty nimb niedostępności czy też zabójcy. Klasycznym przykładem jest tu wyrastająca z idyllicznych łąk nad Grindelwaldem ponura, tysiąc osiemset metrowa północna ściana Eigeru znana jako Eiger – Nordwand, którą przezywano jeszcze stosunkowo niedawno Eiger – Mordwand. Po pierwszych, tragicznie zakończonych próbach jej przejścia rząd Kantonu Bern obłożył w 1936 Nordwand administracyjnym zakazem atakowania, a miejscowi przewodnicy oświadczyli, iż nie będą organizowali akcji ratunkowych na tej ścianie. W tym samym roku pomimo tego zakazu zespół austriacko – niemiecki dokonał pierwszego przejścia tej ściany, a członkowie tego zespołu otrzymali z rąk Adolfa Hitlera złote medale olimpijskie, jako że Berlin był wówczas organizatorem kolejnej olimpiady. Legendę Eigeru podbudowywały kolejne tragedie, które były tak liczne, iż długo liczba przejść była mniejsza od liczby ofiar – w dodatku tragedie te miały szeroką widownię, ponieważ spod hotelu na Kleine Scheidegg (2061 mnpm) łatwo dostępnego kolejką górską mamy idealny wgląd w tę ścianę. Gdy nadszedł czas samotnych wspinaczek na trudnych alpejskich ścianach legendę tę wzmocniły pierwsze trzy próby samotnego jej zdobycia zakończone tragicznie. Do dziś na różnych kanałach telewizyjnych oglądać można film Clinta Eastwooda Akcja na Eigerze, nakręcony w 1975 roku na kanwie powieści Rodneya Whitakera The Eiger Sanction, wydanej w milionowym nakładzie.
              Jesteśmy dziś wręcz zasypywani najrozmaitszymi rankingami, skoro tak, to można sobie zadać pytanie, która z gór jest najniebezpieczniejszą? Gdyby mi ktoś zadał takie pytanie podczas wspomnianej już wycieczki z wnukiem to odpowiedziałbym bez specjalnego wahania: K2 w Karakorum. I byłaby to, przynajmniej w sensie statystycznym odpowiedź błędna, jak to można wnosić z opracowań Eberharda Jurgalskiego, niemieckiego kronikarza górskiego publikującego na stronie internetowej 8000ers.com.
              Pierwszym kronikarzem himalajskich wydarzeń był urodzony we Wrocławiu w roku 1887 Günter Oskar Dyhrenfurth, geolog, wspinacz (także taternik) i eksplorator, profesor tamtejszego uniwersytetu. Warto tu przypomnieć, iż opuścił on Niemcy po dojściu Hitlera do władzy i osiadł w Szwajcarii. Żona Dyhrenfurtha, Hettie była w latach trzydziestych posiadaczką kobiecego rekordu wysokości (Sia Kangri 7422 mnpm, wspólnie z mężem), a ich syn, mieszkający później w USA Norman Günter, himalaista, operator i reżyser filmowy brał udział w szeregu wyprawach himalajskich, między innymi na Everest, Lhotse i Dhaulagiri. Wśród ścisłego i mało licznego grona himalajskich kronikarzy wymieniani są też Polacy, Zbigniew Kowalewski i Józef Nyka, ale dopiero Eberhard Jurgalski zaprzągł do pracy arkusz kalkulacyjny tworząc odpowiednie zestawienia statystyczne.
              Z natury rzeczy największym wyzwaniem są góry wysokie, a liczba wejść na ośmiotysięczniki, najbardziej cenione wśród himalaistów pozwala już na wnioskowanie natury statystycznej. Ryzyko wejść na nie można ocenić na podstawie danych aktualnych na dzień 19-tego czerwca roku 2008. W poniższej tabeli w kolumnie A podany jest wyrażony w procentach stosunek liczby alpinistów, którzy weszli na dany ośmiotysięcznik i zginęli podczas zejścia do liczby wspinaczy, którzy stanęli na wierzchołku. Odpowiednio w kolumnie B przedstawiono wartość stosunku liczby alpinistów, którzy zginęli podczas akcji górskiej na danym ośmiotysięczniku do całkowitej ilości wejść na wierzchołek, wartość ta jest również podana w procentach. W kolumnie C umieszczono całkowitą liczbę himalaistów, którzy stanęli na wierzchołku. Opracowanie to odnosi się zatem do liczby 10229 indywidualnych wejść szczytowych, z których 151 zakończyło się tragicznie co daje średnią około 1.5% przy całkowitej liczbie ofiar wynoszącej 711.
              Z tabeli tej wynika, iż właśnie Annapurna jest najniebezpieczniejszym z ośmiotysięczników (w sensie statystycznym, kolumna B), natomiast najbardziej ryzykownym jest zejście z wierzchołka K2 (kolumna A). Jak to można wytłumaczyć, skoro K2 jest drugim co do wysokości ośmiotysięcznikiem, w dodatku nie najłatwiejszym technicznie, a Annapurna nie należy do grupy tzw. wysokich ośmiotysięczników (Everest, K2, Kangchenjunga, Lhotse, Makalu)?  Czynnikiem decydującym są w tym przypadku charakterystyczne dla jej masywu obfite opady śniegu podnoszące ponad zwykłą miarę zagrożenie lawinowe, blisko 60% ofiar Annapurny to ofiary lawin. W lawinach na Annapurnie zginęli między innymi dwaj znani alpiniści szkoccy, Ian Clough i Alexander MacIntyre. Ian Clough, partner Jana Długosza z Filara Freney w masywie Mont Blanc, był jednym z pionierów nowoczesnej techniki wspinaczki w lodzie, a zginął w końcowej fazie przełomowej w himalaizmie wyprawy pod wodzą Chrisa Bonnigtona (również uczestnik pierwszego przejścia Filara Freney), która zdobyła w 1970 roku blisko trzykilometrową południową ścianę Annapurny zapoczątkowując w Himalajach erę zdobywania wielkich ścian.
              Alexander MacIntyre to też jeden z pionierów wspinania się w wielkich ścianach gór wysokich, tworzący w swoim czasie wręcz idealny zespół z Wojciechem Kurtyką, a także jeden z himalajskich partnerów Jerzego Kukuczki. To, że Annapurna nie jest wysokim ośmiotysięcznikiem nie oznacza, iż na jej stokach nie grożą doświadczonym himalaistom zagrożenia bardziej typowe dla wyższych szczytów. W 2008 roku tamże zakończył z powodu wysokościowego obrzęku płuc swoją błyskotliwą karierę baskijski alpinista Ochoa De Olza, któremu do Korony Himalajów brakowało jedynie Annapurny i Dhaulagiri. Ochoa w przeciwieństwie do np. Piotra Pustelnika programowo nie używał butli tlenowych twierdząc, iż: Jeśli używasz tlenu to nie jesteś alpinistą, a raczej astronautą lub nurkiem! Wprawdzie wszedł na Cho Oyu używając tlenu, ale potem powtórnie wszedł na ten ośmiotysięcznik już tlenu nie używając. Dla porównania – Piotr Pustelnik zdobył Koronę Himalajów używając tlenu na siedmiu z czternastu ośmiotysięczników, w tym na Annapurnie, co świadczy, że nie bardzo go było fizycznie czy psychicznie stać na ową Koronę. Nie mniej okolicznością łagodzącą dla Pustelnika jest to, iż dzięki temu zapewne żyje. Po dzień dzisiejszy mistrzem stylu zdobywania Korony jest Jerzy Kukuczka – jego wejście z Arturem Hajzerem na Annapurnę było jednocześnie i pierwszym polskim wejściem i pierwszym zimowym.
              Dla kronikarskiej ścisłości dodam, iż podczas szczytowego ataku na Annapurnę zginęła z chłodu i wyczerpania wraz ze swą partnerką druga żona aktualnego (od lat) prezesa Polskiego Związku Alpinizmu i znanego polityka Janusza Onyszkiewicza, Alison Chadwick – Onyszkiewicz.
              Niska pozycja Everestu w powyższej tabeli wynika z prostego faktu, iż Everest stał się areną dobrze przygotowanej pod każdym względem turystyki himalajskiej czyli wprowadzania, a czasami wręcz wciągania na wierzchołek zdrowych, a zasobnych w kasę amatorów zaliczenia najwyższej góry świata. Gdyby wszyscy ci uczestnicy everestowskich  ekskursji spróbowali w pełni samodzielnie wejść na szczyt to ostateczna liczba ofiar zapewne wzrosłaby o rząd wielkości.     
    Pytanie – jak te dane się zmieniły w przeciągu ostatniej dekady.
     
     
     

  19. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część I.
              Pierwsza niedziela października 2011 roku. W niedzielę nikt w Podsarniu nie wykonuje żadnych prac poza zwykłymi, codziennymi obrządkami w gospodarstwie – my też się do tej tradycji stosujemy, ale w Tatry ruszyć można, to już nie sezon, może zbytniego tłoku tam nie będzie. Ruch na drodze niewielki, po czterdziestu minutach jazdy parkuję samochód w Kirach. Mam z dawnych lat sentyment do Czerwonych Wierchów, przez wiele lat je omijałem, wróciłem w nie za sprawą Mieszka. Chcę przejść przez Przysłop Miętusi, Kobylarz, Małołączniak i Kopę Kondracką i zejść z niej do Doliny Małej Łąki, skąd wrócę do Kir przez Przysłop. Chętnie bym odskoczył w bok ze znakowanego szlaku, ale w tej chwili nie stać mnie na zapłacenie słonego mandatu, ryzyko jest, bo w Czerwone Wierchy ruszyło co najmniej kilkunastu grotołazów – oberżandarma parku stać na rozesłanie mimo niedzieli jednego lub dwóch patroli w celu sprawdzenia, czy wspomniani grotołazi mają ze osobą odpowiednie papierki , przy okazji może się zdarzyć, że mnie zahaltują. A oto odpowiedni cytat  odpowiedni cytat z sieci:
    Tygodnik Podhalański napisał:
    Strażnicy TPN przyłapali na nielegalnym biwaku w jaskini 12 turystów
    W nocy z soboty na niedzielę strażnicy Parku Tatrzańskiego przyłapali na gorącym uczynku dwanaścioro turystów, którzy bez pozwolenia weszli do położonej poza szlakami Jaskini Miętusiej.
    - W sobotę w godzinach wieczornych otrzymaliśmy informację, że ok. 20 turystów wybrało się bez pozwoleń na wyprawę do Jaskini Miętusiej, gdzie chcieli spędzić całą noc - relacjonuje Edward Wlazło, komendant Straży TPN. - W niedzielę, ok. godz. 3 rano patrol naszych strażników, przed wylotem jaskini natrafił na pięć osób, które właśnie wyszły z jaskini.
    Byli to mężczyźni w wieku od 25 do 39 lat Warszawy i okolic, a także z Grójca. Za wejście do jaskini bez zgody dyrektora TPN i zejście ze szlaku każdy z nich został ukarany mandatem po 300 złotych. Po kilkudziesięciu minutach z jaskini wyszły kolejne osoby. Jeden z mężczyzn zachowywał się ordynarnie wobec strażników, ale po kilku minutach przeprosił i przyjął mandat.
    W sumie, w czasie nocnej akcji strażnicy nałożyli mandaty o łącznej wartości przeszło 3 tys. złotych na 10 mężczyzn i 2 kobiety .
    W sobotę w Dol. Kościeliskiej w okolicach Raptawickiej Turni strażnicy zatrzymali również dwóch zakopiańczyków, którzy wspinali się poza szlakiem. Także i oni zostali ukarani mandatami po 300 złotych.             
              Jeszcze dwadzieścia lat temu filance mieliby znikome szanse na złapanie mnie w tym terenie, ale dziś poruszam się z godnością starszego pana, choć to różnie ze starszymi panami bywa. Na kartach Taternika niezmiennie od lat zamieszczane są Pożegnania, o tych, co się minęli. Wiosną 1962 roku przeczytałem w Pożegnaniach opowieść o włoskim alpiniście Piero Ghiglione (1883 – 1960). Piero w młodości uprawiał skoki narciarskie i dał się poznać, jako dobry narciarz alpejski, z zawodu był inżynierem. Mając lat pięćdziesiąt jeden zrezygnował z dalszej pracy zawodowej i na serio zaczął uprawiać alpinizm w wielkim stylu, stać go było na to, gdyż był już człowiekiem finansowo niezależnym. W 1934 roku dokonał VII wejścia na Aconcagua wyprzedzając o kilka godzin uczestników polskiej wyprawy andyjskiej, która poprowadziła na ten szczyt nową drogę, co na ówczesne czasy było nie lada ewenementem w odniesieniu do sześciotysięcznika. Gdy w Andach kończy się lato to w Himalajach i Karakorum zaczyna się najlepszy w roku sezon wspinaczkowy przed letnim monsunem – Piero odnosi dwa kolejne sukcesy zdobywając Sia Kangri (7315 mnpm) i wschodni wierzchołek Baltono Kangri (7250 mnpm). W następnych latach wchodzi na Kilimandżaro, wspina się w Ruwenzori i Alpach, Hoggarze, wchodzi na szereg wulkanów w Meksyku. Od 1949 do 1960 roku bierze udział w szesnastu wyprawach, które najczęściej sam organizuje i finansuje.
              W roku swojej śmierci dopisuje do swojej górskiej biografii dwa pierwsze wejścia na Grenlandii i nową, trudną drogę na zachodniej ścianie Punta Aleksandra (5098 mnpm) w Ruwenzori – ginie w wypadku samochodowym w Tyrolu w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat.
              Przybyło mi prawie pół wieku i znowu czytam Pożegnania w Taterniku: w swoim domu zmarł 6 sierpnia 2009 roku w wieku stu lat Riccardo Cassino. Wspinaczkowy dorobek życia Cassino to dwa i pół tysiąca wspinaczek, w tym setka nowych dróg, kierowanie wyprawami na Gasherbrun IV (7925 mnpm) i południową ścianę Lhotse, założenie znanej wytwórni sprzętu wspinaczkowego. W Alpach pierwsze przejścia takich ścian, jak północna Cima Ovest di Lavaredo , Filar Walkera na Grand Jorasses, południowa McKinleya filarem nazwanym później jego imieniem, którego to przejścia gratulował mu osobiście prezydent Kennedy. Przepustką do alpejskiej sławy stało się dla Cassino pierwsze przejście pn.-wsch. Ściany Piz Badyle, przez wiele lat uważanej za niemożliwą do zdobycia.
              Piz Badyle leży w kotle górskim, jednym z najpiękniejszych na świecie – Val Bondasca w kantonie messyńskim. Wszystkie elementy piękna rozłożyły się tu równomiernie – począwszy od dna doliny aż po wierzchołki z przedniego jasnego granitu.
              Ścieżka wiodąca ku szczytom jak potok żłobi swą drogę w gęstym pachnącym lesie. Skoro tylko przeszliśmy porosłe mchem jary, osiągamy szeroki górski kocioł – królestwo spokoju. Jedyny odgłos, jedyny ruch, to wodospady i górskie strumienie zrodzone z wnętrza odwiecznych lodowców, biegnące jak stale spieszący się ludzie w tym świecie ciszy żyjącym rytmem pór roku.
              Tu i tam, po obu stronach strumienia, otwierają się dzikie, głębokie, kręte i poszarpane koryta, każdej wiosny rozorywane lawinami; zwalone drzewa leżą tu wśród młodnika.
              Kraina nieskończenie romantyczna…Usiąść tylko, patrzeć i oddychać. Powietrze ma subtelny zapach zieleni, żywicy i porywistego wichru. Człowiek zapomina o wszystkim, nawet o tym, że przyszedł się wspinać.
              Piz Badyle ma skromną wysokość 3308 m. Nie otaczają go wielkie lodowce; okoliczne szczyty nie są majestatyczne. Ściana Piz Badyle, licząca dziewięćset metrów wysokości, tworzy gładki pionowy mur, który sprawia wrażenie czegoś doskonałego.
              To próbka języka Gastona Rébuffata, chyba ostatniego wielkiego romantyka wśród wspinaczy doskonałych, zaczerpnięta z książki Gwiazdy i Burze, nagrodzonej w 1954 roku Grand Prix Littéraire de la Montagne.
    Notka biograficzna
    Gaston Rébuffat (1921 – 1985), tysiąc dwieście wspinaczek alpejskich od stopnia difficile wzwyż, ponad czterdzieści nowych dróg, dziesięć książek, trzy filmy, w tym dwa nagrodzone Grand Prix w Trento, najwyżej cenionym festiwalu filmów górskich i eksploracyjnych. Urodzony w Marsylii zostaje przewodnikiem górskim w wieku lat dwudziestu jeden – o dwa lata wcześniej, niż przewidywały to ówczesne przepisy. Trzy lata później jako z trzeci z kolei wspinacz niepochodzący z Doliny Chamonix zostaje przyjęty do prestiżowej Compagne des Guides de Chamonix, po kolejnych dwu latach jest już instruktorem, a następnie i profesorem sławnej ENSA – Ecole Nationale de Ski et Alpinizme. Wspina się długo, mając lat pięćdziesiąt osiem poprowadził nową drogę (500 m, trudności V) na Igłach Chamonix, w wieku sześćdziesięciu lat przeszedł raz jeszcze południową ścianę Aiguille du Midi. Pokonały go nie trudności skalne czy lodowe lecz choroba nowotworowa.
              Gwiazdy i Burze w pewnym sensie stworzyły i utrwaliły na dość długi czas swoisty kanon alpejski – nobilitacją w alpinizmie stało się przejście sześciu ścian północnych: Dru, Filara Walkera, Matterhornu, Piz Badyle, Eigeru i Cima Grande di Lavaredo. Gaston był pierwszym alpinistą, który przeszedł wszystkie te ściany, a swoje wrażenia opisał w tej książce. Nie taję, iż lektura tej książki i następnej, W skale i lodzie miały istotny wpływ na mój stosunek do gór, wspinania, a nawet moją technikę wspinaczkową.
              Wracając do opowieści o Cassinie i Piz Badyle, droga Cassina została powtórzona pierwszy raz dopiero po jedenastu latach, pierwszego polskiego przejścia doczekała się po latach trzydziestu, przeszedł ją zespół w składzie Henryk Furmanik (zginął w górach Św. Eliasza na Alasce), Samuel Skierski (zginął w masywie Mont Blanc), Marek Grochowski, Piotr Kintopf, Andrzej Skłodowski i Wojciech Wróż (zginął na K2 w Karakorum). Jak stąd wynika stopień ryzyka w tzw. wielkim alpinizmie bywa niemały.
              Ostatni raz Cassin wraca na Piz Badyle mając lat 78, to wielka sztuka powtórzyć taką drogę po pięćdziesięciu latach. Mało tego, zostaje namówiony, aby przejść ją powtórnie pod okiem kamery i w towarzystwie wspinającego się dziennikarza. Jeszcze w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Riccardo przeszedł szóstkową drogę w Val di Mello.
              W Tatrach działa jeszcze swoisty kabaret starszych panów rocznik 1961 – Piotr Korczak zwany Szalonym i Andrzej Marcisz. Jak twierdzą niektórzy historycy taternictwa pierwszą szóstkową drogą w Tatrach była droga klasyczna na północnej ścianie Mnicha czyli tzw. Kancie. Kabaret starszych panów, wspomagany przez również nie najmłodszego Tomasza Opozdę  dokończył eksploracji tej ściany wpisując w nią drogę o frapującej nazwie Rokokowa Kokota i wycenie IX+. Piotr Korczak od dawien dawna, jeszcze jako Szalony Piotruś dogadywał, jak to świetnie pamiętam, co starszym łódzkim klubowiczom, iż są dziadkami od kopania się po zaspach, jak nazywał wyprawy w góry wysokie i że jeden udany dzień w skałkach to coś znacznie wartościowszego niż wejście na siedmiotysięcznik. Teraz ma problem, bo nie sposób w tym wieku podwyższać bez końca stopień pokonywanych  trudności  skalnych, a wielkiego alpinizmu wyrzekł się programowo. Inni świetni wspinacze skalni poszli inną drogą, w odpowiednim wieku zaczęli organizować i kierować wyprawami często biorąc nawet udział w atakach szczytowych. Ostatnio Marcin Koszałka, uznany operator, reżyser i scenarzysta nakręcił poświęcony Szalonemu krótkometrażowy dokument zatytułowany Deklaracja Nieśmiertelności.  Film zebrał pokaźną pulę nagród na różnych festiwalach, w tym i Srebrną Gencjanę na festiwalu w Trento.
  20. Jerzy L. Głowacki
    Początek sezonu
              Nadszedł czas, aby rozpocząć kolejny, pięćdziesiąty drugi sezon tatrzański. Wsiadam do busa w Podsarniu i jadę do Nowego Targu, tam przesiadam się do autobusu jadącego do Zakopanego, potem kolejny bus i jestem już na Siwej Polanie. Piwo z sokiem, drugie śniadanie i wsiadam do chochołowskiej kolejki, aby oszczędzić mojemu kręgosłupowi dźwigania niezbyt lekkiego plecaka przez najnudniejszy fragment drogi, która mnie dzisiaj czeka. Tu krótkie objaśnienie – w swoim czasie władze PRL-u zapomniały wykupić tereny w Dolinie Chochołowskiej od ich prawnych właścicieli co zaowocowało ostatecznie zwrócenie ich wspólnocie zwanej dziś Wspólnotą Leśną Witów. Obecnie wspólnota ta pobiera opłaty za wstęp do doliny, ma prawo do prowadzenia gospodarki leśnej, a dodatkowo czerpie dochody ze wspomnianej już kolejki. Przed laty ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – obudował traktor nadając mu postać parowoziku z bajki dla dzieci i przyczepił do niego utrzymane w takim samym stylu wagoniki. Za jedyne pięć złotych można sobie skrócić marsz o całe trzy kwadranse dreptania po asfalcie, co ma szczególne znaczenie wobec okazałej długości tej doliny. Z Hucisk, gdzie kończy się asfalt, maszeruję do dawnego schroniska Baszyńskich, dziś leśniczówki TPN-u i po paru minutach skręcam w bok, w leśną drogę wiodącą do Doliny Starorobociańskiej.
              Wszędzie tam, gdzie trwa tzw. zrywka drewna przy użyciu nawet niezbyt ciężkiego sprzętu, choćby zwykłych traktorów, koła pojazdów wyciskają z podłoża mnóstwo wody zmieniając leśne drogi czy dukty w grzęzawiska, w których łatwo pozostawić nawet solidny, ale niedbale zasznurowany but. W rezultacie marsz taką drogą zamienia się w rodzaj slalomu i wydłuża niepomiernie, co jak raz dzisiaj mi nie przeszkadza, bo zamierzam podejść z pełnym obciążeniem jedynie na środkowe piętro doliny czyli Starorobociańską Rówień. W czasach wypasu owiec w Tatrach rówień ta była polaną, na której stały szałasy, dziś proces zarastania takich polan jest procesem ciągłym, bo owce nie wyskubują już przyrostów na smrekach, a juhasi nie zakładają watr. Toczy się równolegle proces odwrotny powodowany przez  wiatry halne i klęski kornika.
              Po raz pierwszy idę w Tatrach Zachodnich niosąc na dnie plecaka namiot, co wynika z prostego faktu, iż po wielu latach biegania po Tatrach, gdy bazą naszą było schronisko w Morskim Oku, a później w Roztoce lub taternickie obozowiska bardziej sobie cenię przebywanie w górach z dala od schroniskowej czy taboriskowej cywilizacji, tu jedynym wyjątkiem jest tabor na Polanie pod Wysoką. To prawda, są jeszcze skalne koleby, biwaki w niejednej z nich bardzo lubię. Najbardziej komfortowa, sprawdzona w deszczu i śnieżycy Wyżnia Kacza Koleba, urocza koleba w Dolince Rumanowej pod uskokiem Szarpanych Turni, koleba wysoko położona nad Wyżnim Wielkim Stawem Furkotnym (2154 mnpm), koleby w Złomiskach, Batyżowieckiej itd. Ale do takiej koleby trzeba dojść w przeciągu jednego dnia startując z Podsarnia, a o to coraz trudniej w miarę upływu lat. Koleby bywają najczęściej zimne i wilgotne, a ja już jestem oficjalnie pacjentem poradni reumatologicznej. I ostatni z powodów, dla których powinienem zrezygnować z miłego sercu kolebowania. Część z nich jest dobrze znana filancom, pal sześć biwakowanie – przebywanie po zmierzchu w górach w obu tatrzańskich parkach narodowych jest prawem zakazane, jak za wujcia Stalina nie przymierzając. No cóż, kiedyś jegry księcia Hohenlohe, dworskie czujnosy Homolaczów i cesarsko-królewscy żandarmi z kogucimi piórami nad czołem tropili skrytołowców vel raubszyców czyli kłusowników, ja mogę iść w ich ślady jako skrytobiwakowiec.  Rok temu rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego namiotu, zaszedłem do sklepu ze sprzętem w Rabce i zapytałem o jednoosobowy namiot nie ważący więcej, jak półtora kilograma. Jak zwykle w takiej sytuacji wyciągnięto ze dwa lub trzy katalogi dodając, iż dowolny skatalogowany namiot sprowadzą mi w dwa, trzy dni. Owszem, parę z proponowanych mi namiotów bardzo mi się podobało, ale wszystkie z nich miały jeden feler, mówiąc z łódzka – były w kolorze żółtym bądź pomarańczowym lub czerwonym. Wiem z własnego doświadczenia, iż taki namiot dostrzega się nieuzbrojonym okiem w pogodny dzień na tle kosówki lub upłazka z odległości liczonej już w kilometrach. Pytam o inne kolory, a młodzi sprzedawcy, dziewczyna i chłopak zaczynają mi tłumaczyć, że będę w takim namiocie bardziej widoczny i dziwią się, jak parskam śmiechem tłumacząc im, iż zależy mi na czymś całkiem odwrotnym.
              Szukam via Internet i znajduję odpowiedni model namiotu – Jack Wolfskin Gossamer w kolorze ciemnego mchu – kupuje mi go Magda w Łodzi i przy okazji przywozi do Podsarnia. Namiot waży 1550 gramów i ma sprytną konstrukcję, dzięki podwieszeniu do tropika  sypialni będącej w istocie rzeczy gęstą, mocną moskitierą  nie ma podstawowej wady namiotów z tropikiem, można go rozstawiać w deszczu bez obawy zamoczenia jego wnętrza. W dni upalne tropik daje się rolować w taki sposób, iż śpi się tylko pod moskitierą. W chłodne noce jest natomiast na tyle ciepły, iż temperatura w jego wnętrzu jest o pięć do siedmiu stopni wyższa, niż na zewnątrz. Gossamer ma i wadę – ciasnotę, wysoki jest w najwyższym miejscu na 75 centymetrów, tam, gdzie trzyma się nogi dach od podłogi dzieli jedynie 40 centymetrów, szerokość niezbyt duża, od 90 do 80 centymetrów. W specyficznych warunkach biwakowania wysoko w Tatrach Wysokich te wymiary stają się zaletą bo zwiększają odporność na wiatr i ułatwiają rozbijanie w terenie skalnym, gdzie czasami trudno znaleźć odpowiednią płasienkę pod normalną dwójkę czyli namiot dwuosobowy. Pierwszy test Gossamer zaliczył na Babiej Górze, gdzie zdołałem upchnąć się do niego wraz z Mieszkiem. Drugim testem i to na mokro były cztery noce na Polanie pod Wysoką, kiedy to namiot wytrzymał z powodzeniem trzydzieści sześć godzin lejby non stop.
              Czas płynie, tzw. pokrycie terenu się zmienia, lata całe nie byłem w Starej Robocie, ale technika idzie naprzód, wstępnie miejsce na biwak wybieram jeszcze w domu korzystając z Internetu i zdjęć satelitarnych. Na skraju Starorobociańskiej Równi schodzę w stronę potoku poszukując miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, które jednocześnie nie byłoby widoczne ze szlaku, gdyż nie mam zamiaru zwijać go jutro z rania. Blisko potoku znajduję ścieżkę wydeptaną przez jelenie i po kilkunastu minutach zatrzymuję się pod grupą wyniosłych smreków u zbiegu dwóch potoków, gałęzie będą maskowały namiot, woda tuż tuż, więcej niczego mi nie trzeba. Zaczynam zwykłe czynności, herbata, kawa, drobny posiłek, rozstawienie namiotu i rozmieszczenie w nim rzeczy, które będą potrzebne mi wieczorem. Mija parę kwadransów, biorę plecak, wrzucam do niego litrowy termos z gorąca herbatą i kanapki – kolację mam zamiar zjeść na górnym piętrze doliny. Podchodzę powyżej górnej granicy lasu, znajduję wygodną wantę w pięknym widokowo miejscu, wysoko na upłazie pasie się kozica, niżej niezmordowanie kuka kukułka, ludzi brak, kompletna idylla. Tylko Ala w Podsarniu ma powody do niezadowolenia, bo brak łączności telefonicznej, choć jest dostępne połączenie alarmowe, zapewne z numerem 112. Gdy słońce zaczyna się chować za grań schodzę do namiotu. Podczas biwaków w Tatrach Wysokich, jeśli tylko pogoda na to pozwala, siedzę sobie zwykle tak długo na wygodnej wancie w pobliżu koleby lub namiotu z kubkiem kawy i fajką w garści, aż otoczy mnie kompletny zmrok – tu, jeszcze w strefie regla górnego brakuje want, a w powietrzu latają różne stwory, również te kąśliwe.
              Trudno, pójdę dziś wcześniej spać. Trzeba teraz opróżnić plecak i wsunąć go w poprzek do namiotu, będzie służył za poduszkę. Zdjąć buty i wejść nogami do namiotu, najlepiej trafiając od razu w rozpięcie śpiwora. Buty włożyć do worka foliowego i umieścić je z boku namiotu koło wyjścia, zapiąć tropik, a potem sypialnię. Ułożyć się wygodnie w śpiworze i zapiąć jego suwak. To wszystko przy świetle czołówki, bo w tej ciasnocie nie sposób zapalić świeczki. Rzut oka na zegarek: dwudziesta czterdzieści. Opuszczę namiot dopiero po jedenastu godzinach.
              Ranek jest piękny, może zbyt piękny. Podchodząc w kierunku Siwej Przełęczy stwierdzam z niejakim zdumieniem, iż bez trudu rozpoznaję kozicę na przeciwległym stoku doliny, dzieli mnie od niej, bagatela, jakieś sześćset metrów, a może i więcej. Zapewne zawdzięczam to zaćmie, gdyby nie nowoczesne, plastykowe soczewki w oczach zamiast naturalnych nie miałbym w tym wieku szansy ją obserwować. Ale kij ma dwa końce, przejrzystość powietrza jest tak duża, że nie wróży to nic dobrego, chyba nie wrócę suchy do namiotu. Nie martwi mnie to zbytnio, kurtka i spodnie z goretexu są wystarczającą ochroną, a na wypadek burzy mam i płachtę biwakową. W marszu przypominam sobie szczegóły topograficzne, pierwszy raz szedłem tędy pół wieku temu, też samotnie. Ostatni raz schodziłem z Siwej Przełęczy razem z Magdą i Alą dwadzieścia sześć lat temu. Podejście nieco mi się dłuży, mam jeszcze wpisane w pamięć czasy podejść z lat szczenięcych, gdy przez łączne pół roku włóczenia się po Tatrach tylko trzy razy spotkałem kogoś, kto poruszał się szybciej. Ale i nieźle na to pracowałem, w zimie normą było przynajmniej dwanaście godzin treningu w tygodniu, a wiosną ponad dwadzieścia. Dochodzę wreszcie na Siwą Przełęcz, skąd widać już Kasprowy. Kiedyś krótkofalowcy bawiący się w łączność na ukaefie mawiali, jak widać to i słychać – mogę zameldować się Ali przez telefon.
              Chwilę później sprawdza się wróżenie z przejrzystości powietrza, nad Tatrami Wysokimi rozpina się szara zasłona deszczu – tu lecą z nieba pojedyncze krople, nie warto zakładać kurtki, podchodzę już na tyle szybko, bo mięśnie się rozgrzały, układ krążenia już się przystosował, że wilgoć z polara szybko odparowuje. Pogorszenie pogody jest mi nawet na rękę, bo skłania innych do szybszego zejścia ze szczytu bądź wręcz zawrócenia, mam wierzchołek Starorobociańskiego Wierchu na wyłączność przez trzy kwadranse, a bardzo lubię ten szczyt. W drodze powrotnej tuż nad Siwą Przełęczą dopada mnie ulewa połączona z silnym wiatrem, nie trwa ona jednak zbyt długo. Gdy ulewa przechodzi w mżawkę zatrzymuję się w dogodnym miejscu, aby zapalić fajkę i wtedy na perci pojawia się sylwetka człowieka, który wyprzedził mnie tuż nad Raczkową Przełęczą kierując się w stronę Bystrej. Zwróciłem uwagę na tego wędrowca, bo sylwetką i stylem chodzenia przypominał mnie samego sprzed lat dwudziestu: równy mi wzrostem, szczupły, zbiegający długim elastycznym krokiem.
              Teraz witam go krótkim Cześć! Szybki odwrót na z góry upatrzoną pozycję!  I zaczyna się parominutowa rozmowa, która zapewne zdziwiłaby postronnego świadka, jeśli by się taki przypadkowo wtedy tam znalazł. Dwaj nieznani sobie ludzie, należący do różnych pokoleń czy też generacji odnajdują błyskawicznie wspólny język dopełniając sobie wzajemnie wypowiadane myśli krasząc je tzw. czarnym humorem w rodzaju popularnego wierszyka Jest ryzyko, jest zabawa, albo piargi albo sława.
              Z kronikarskiej sumienności odnotowuję, iż do namiotu doszedłem już w promieniach słońca.
     




  21. Jerzy L. Głowacki
    Przypominając aforyzmy Mieczysława Świerza okazałem się niestety złym prorokiem, to, co się wydarzyło stało się tragiczną ilustracją pierwszego z nich. Life is brutal.   Aforyzmy Mieczysława Świerza III.   I ostatni z aforyzmów, niestety proroczy dla jego autora: Z liną na wspinaczce bywa tak, jak z przyjaźnią w życiu – w chwili potrzeby najczęściej pęka. No i pękła Świerzowi na zachodniej Kościelca, bo jego partner, nota bene inżynier z zawodu, zapewne przesztywnił asekurację. Gdy miałem szesnaście lat kupiłem na Piotrkowskiej moją pierwszą linę, linę w starym stylu, bo tylko takie były dostępne w tamtych czasach w polskich sklepach. Miała 35 metrów długości, 14 do 15 mm średnicy i upleciona była z sizalu w Bielskich Zakładach Lin i Pasów. Wytrzymałość statyczna, owszem, spora, szorstka, intrygujący zapach. Gorzej, ba, zgoła tragicznie przedstawiała się jej zdolność do absorbowania energii upadku. Rok i parę miesięcy później kupiłem za grosze w księgarni obcojęzycznej w Pałacu Kultury wydaną w formie książkowej pracę kandydacką, czyli doktorską, niejakiej pani, a właściwie towarzyszki Kazakowej pod frapującym tytułem Tiechnika strachowki w gorach. Strachowka po rosyjsku oznacza asekurację, a asekuracja liną sizalową powinna się kojarzyć z odpowiednią dozą strachu, co fonetycznie się zgadzało. Powód banalnie prosty – sama lina wykonana z włókien pochodzenia roślinnego jest zdolna do zaabsorbowania paru procent energii upadku, całą resztę, ponad 90 %, musi pochłonąć praca tarcia, a do tego konieczne jest wypuszczanie liny ze stanowiska asekuracyjnego w sposób płynny w odpowiednim tempie. Zaciśniesz mocniej dłonie na linie i lina pęka. Studiowałem już wówczas fizykę i przedstawione w tej książce liczby i wykresy nie pozostawiały cienia wątpliwości. Sizalu użyłem parę razy po czym kupiłem z przyjaciółmi na Słowacji stylonowe lano. Nie za długo i w Bielsku ruszyła produkcja takich lin. Pierwszy lot odbyłem na perlonowej linie rodem z enerdówka, zwanej z racji wyglądu i sztywności – kablem. Wygląd tej liny dla postronnych był rzeczywiście mylący. Kupiliśmy tę linę w Morskim Oku od Niemców w dniu wyjazdu. Ponieważ pociąg mieliśmy dopiero późnym wieczorem postanowiliśmy tę linę wypróbować wchodząc na Szczerbę w Giewoncie od strony Doliny Strążyskiej. Idąc przez Zakopane zostaliśmy zagadnięci przez gaździnę: Gdzie tyla sznura do żelazka kupiliście? Tu wyjaśnić należy, iż w tamtych czasach wybierając się na wspinaczkę pakowaliśmy się z Alą w jeden, niezbyt duży plecak, słowacką horolezkę, do której lina już się nie mieściła. W drodze do Małej Dolinki ponad Halą Strążyską towarzyszą nam Ewa i Andrzej, z którymi już drugi sezon tworzymy czwórkowy zespół. Z Małej Dolinki wkraczamy w Żleb Szczerby, łatwy na początkowej jednej trzeciej swojej wysokości. Szybko dochodzimy pod Blachy, kilkudziesięciometrowy, płytowy uskok. Tu wypada związać się liną. Sceneria jest kapitalna, ściana Giewontu tylko pozornie wydaje się płaska, w istocie rzeczy znajdujemy się jak gdyby w bardzo, bardzo stromym kanionie. Dużo traw w polu widzenia, prawie godnych tradycyjnej nazwy pionowych trawników, a ponad naszymi głowami ciągną się białe, pożłobkowane płyty, gdyby nie wąski zachodzik tnący je na ukos byłoby trudno je pokonać. Nasz nowy nabytek, czyli kabel ma 55 metrów długości – trzeba to wykorzystać, idę na pełną długość liny. Wąską rysą wchodzę na zachodzik, nie bawię się w zakładanie przelotów (tak mówi się dzisiaj, w ówczesnym slangu brzmiało to: nie biję haków), prę do przodu, na końcu zachodzika krok w powietrzu na rozległy trawnik i po chwili jestem nad Blachami. Zakładam stanowisko, okrzyk: możesz iść – rusza Ala, a po paru chwilach zaczyna wspinać się Andrzej. Nad Blachami jest skalna komnatka, nieduży kociołek zwany sympatycznie Śmietnikiem. Konfiguracja północnej ściany głównego wierzchołka Giewontu jest taka, iż to co spada spod krzyża ląduje ostatecznie, w większości przypadków, w Śmietniku. Zaglądając do niego trzeba mieć się na baczności, aby nie poczuć się źle, albo całkiem fatalnie. Dla przykładu, jeden z moich górskich znajomych znalazł tam turystę bez głowy i to w sensie dosłownym, nie w przenośni. Pierwszym zdobywcą Żlebu Szczerby był nie kto inny, jak sam wielki Mariusz Zaruski, człowiek niebywałej wszechstronności. Następców swoich straszył co nieco w własnym opisie drogi: …w dużej ekspozycji, z niemałym trudem (i niebezpieczeństwem !) pokonujemy w ten sposób około 100 m drogi i stajemy na trawnikach, dających możliwość swobody ruchów. Z owych stu metrów pozostało nam jeszcze jakieś czterdzieści, Zaruski na pewno szedł dalej na lewo od Śmietnika, mnie jednak korci pójście wprost przez ten kociołek do góry. Przymierzam się do lewej jego ścianki, jest gładka i mokrawa, a co gorsze, żaden z kilku haków, jakie zabrałem ze sobą nie pasuje do szczelin w tej ściance. Stwierdzam, iż próba jej przejścia de facto bez asekuracji to głupi pomysł (dzisiaj też, aktualna wycena to V+). W międzyczasie Andrzej szturmuje ciąg dalszy drogi imć pana Mariusza. Andrzej ze sprzętem waży jakieś 120 kg, chłop jest mocarny, a teren kruchy i delikatny, efekt jest natychmiastowy, z góry sypią się przekleństwa, trawa i kawałki wapienia. Tragikomizmu tej sytuacji przydaje drastyczna różnica mas, Ewa jest filigranową dziewczyną, a stanowisko asekuracyjne jest prawdę powiedziawszy diabła warte. Nie mam ochoty czekać, aż zwolni się ten tak skutecznie dewastowany fragment drogi i ruszam w górę trawiasto-skalną ścianką na początku Śmietnika. Już po kilku metrach robi się naprawdę ciekawie, żeberko jest istotnie trudniejsze od klasycznej drogi. Chwyty, owszem są, lecz trzeba je sprytnie je obciążać, przypomina to wspinaczkę po półkach ogromnej biblioteki, szczelnie wypełnionej książkami. W trzech miejscach biję haki, ale nie mam co do ich jakości złudzeń, trzymając się któregoś z nich mogę się metr cofnąć, jeśli jednak odpadnę to nie wytrzymają nawet metrowego lotu i oboje z Alą pojedziemy ekspresem do Bozi (ale nie do Śmietnika, tylko do Małej Dolinki). Ostatecznie żeberko puszcza bez specjalnych emocji, na trawniku nabieram prędkości docierając szybko do małego smreka (jakim cudem tu wyrósł ?) i wykorzystuję skwapliwie ten wybryk natury do założenia stanowiska. Gdy siedząc wygodnie na stanowisku wybieram linę co pewien czas dochodzi do mnie z dołu charakterystyczny szmer i metaliczne brzdęk. To moje, psychologiczne haki przelotowe, wyrywane naprężoną liną, zjeżdżają na karabinkach po linie i walą w kask Ali. Ala dochodzi do stanowiska, a chwilę później wyłaniają się, nieco z boku, Andrzej i Ewa. Naraz dostrzegamy na skalnej grzędzie sylwetkę kozicy, stojącej na tak małym stopniu, iż wydaje się, iż trzyma ona wszystkie cztery kopytka razem. Ala rzuca uwagę, która wywołuje ogólną wesołość: Może się zapchała i trzeba jej pomóc? [zapchać się – wejść w zbyt duże trudności]. Pokłosiem naszej wspinaczki na Szczerbę i Giewont były wielokrotne powtarzane rozmowy Ali z ceprami czyli ścieżkowymi vel szlakowymi turystami w Tatrach. Pytanie do Ali: czy wejść na Giewont szlakiem od Kondratowej jest trudno? Odpowiedź: Nie wiem, wchodziłam na Giewont wyłącznie od północy. Rys historyczny Żlebu Szczerby w pigułce: pierwsze przejście Mariusz Zaruski latem 1906, pierwsze przejście zimowe – nasz nieodżałowany tatrzański przyjaciel, Jano Sawicki w 1931 roku, pierwszy zjazd na nartach, też znajomy, świetny przewodnik wysokogórski Piotr Konopka w 1988 roku. Obie te eskapady miały miejsce w kwietniu, po zapewne niezłym firnie. Wycena Włodka Cywińskiego – klasycznie po śladach pana Mariusza III, wspomniana trawiasto-skalna ścianka V.  




  22. Jerzy L. Głowacki
    Tak naprawdę to zacząłem się przyzwyczajać do silnych wiatrów już za całkiem młodych lat w górach mojego dzieciństwa, w Karkonoszach. Nietrudno o to było, Śnieżka to najbardziej wietrzny punkt na mapie Polski, a mój wuj mieszkał prawie u wylotu Białego Jaru. Rozległość i płaskość Równi pod Śnieżką i Srebrnej Grani sprawiają, iż wiatr ma się gdzie rozpędzić, kształt kotła Małego Stawu, nad którym położone jest urocze schronisko Samotnia (dziś nazwa jak najbardziej nieadekwatna) sprzyja zawirowaniom powietrza, które znakomicie potrafią utrudnić dostęp od dołu do tego schroniska. Trwający długo i dla Ali, i dla mnie flirt z Karkonoszami zakończyliśmy na początku lat siedemdziesiątych zniesmaczeni chamstwem prezentowanym przez Karkonoską Brygadę Wojsk Ochrony Pogranicza czyli WOP-u (to dla co młodszych czytelników Kroniki). O dziwo było wtedy gorzej, niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to częstym widokiem były patrole WOP-u na stopie wojennej. Wyglądało to tak, pierwszy szedł wojak z pepeszą, a za nim drugi z karabinkiem Mosina w garści, przypominający szpikulec, składany bagnet zazwyczaj postawiony był na sztorc.
    Ostatni nasz wspólny wypad w Karkonosze miał miejsce prawie czterdzieści lat temu w okresie Świąt Wielkiej Nocy, co więcej wybraliśmy się tam wtedy właściwie we troje, bo za parę miesięcy miała urodzić się Magda. Wjechaliśmy na Kopę wyciągiem krzesełkowym i dotarliśmy do Strzechy Akademickiej nie mając zarezerwowanych tam noclegów. Ale dziewczyna w recepcji połapała się szybko, iż Ala jest w ciąży i znalazł się dla nas pokój. Jakiś czas potem zaczęło nieźle wiać i sypać śniegiem, warunki stały się trudne, odsłonięte przez wiatr lodowe poletka przeplatały się z zaspami, w których utykało się po biodra. W dniu, w którym wiatr był najsilniejszy wyruszyłem samotnie z zamiarem przejścia przez Srebrną Grań do Słonecznika i dalej przez Polanę oraz Samotnię z powrotem do Strzechy. W pewnej odległości od szlaku biegnącego granią wzdłuż granicy skręciłem łukiem w prawo, aby skrócić sobie drogę. Kątem oka zauważyłem wojaka z kałasznikowem, który puścił się na owym szlaku w pościg za mną czyli domniemanym uciekinierem z peerelowskiego raju, szpiegiem, dywersantem, pasożytem społecznym (niepotrzebne skreślić!). Idąc dalej ku Srebrnej Grani dyskretnie obserwowałem owego wojaka tak miarkując krok, aby go przypadkiem nie zgubić za wcześnie: Wpadł w zaspę i się kopie, już się wykopał i biegnie po twardym, teraz nieźle dmuchnęło – leży osobno i on i kałach, zbiera się, otrzepuje siebie i karabinek stojąc wyprostowanym, znowu dmuchnęło i leży powtórnie, wieje słabiej, wojak się rozpędza, wpadł w zaspę, rzuciło go na pysk. Klęczy, szuka w śniegu czapki itd.
    Doszedłem do Słonecznika i pod jego osłoną zapaliłem fajkę. Po paru minutach pojawił się w polu widzenia zziajany, czerwony na gębie, polukrowany śniegiem dzielny obrońca ojczyzny – Dokumenty! warknął groźnie. Podałem, głupia sprawa, dokumenty w porządku, zatrudnienie jest i to w uniwersytecie. – Obywatelu, dlaczegoście się nie zatrzymali na wezwanie? Zadziałał automat, przełączam się na koszarowy glos oficerski:  – Kapralu, stańcie pięć metrów ode mnie i porozmawiajmy. – No tak, macie rację, nic nie słychać, możecie  iść!
    Powróćmy do lata 1961. Rano nad Czerwonymi Wierchami formuje się charakterystyczny wał chmur, nadchodzi halny. Postanawiam zmierzyć się z halnym na Giewoncie i Czerwonych Wierchach. Pod kopułę szczytową Giewontu dochodzę bez problemów, do końca łańcucha na niej też, gorzej z dotarciem pod sam krzyż. Usiłuję dopatrzeć się w podmuchach halnego jakiejś prawidłowości, wydaje mi się, iż ją znalazłem – skaczę w stronę krzyża, gdy wiatr nieco cichnie i wtedy jakaś potężna łapa z niedźwiedzią siłą wali mnie w plecy, ułamek sekundy i wiszę rozkrzyżowany na stalowej kratownicy. Z wierzchołka już nie schodzę, ale czołgam się po skałach wczepiając palce z całej siły w nierówności. Na Czerwonych Wierchach idąc pod wiatr zaliczam niezliczoną liczbę upadków według następującego scenariusza: układam się w strugach wiatru prawie w nim leżąc, podmuch gwałtownie urywa się i pozbawiony podparcia robię efektowne padnij, podnoszę się, a wówczas następny podmuch rzuca mnie na plecy – wbrew pozorom traktuję to, jako świetną zabawę. Za czas jakiś idę podczas halnego dla odmiany na Wołowiec przez Rakoń. Na dole wiatr jest ciepły, więc ściągam koszulę, ale wyżej  robi mi się zimno, wyszukuję zatem dogodne zaklęśnięcie terenu, klękam i usiłuję wciągnąć przez głowę brezentowy skafander. Gdy głowę i ramiona mam zamotane w targany na wietrze brezent silniejsze uderzenie wiatru kładzie mnie na plecy i toczy po trawie tak długo, dopóki nie wpadam do jednego z występujących tam rowów tektonicznych.
    W latach późniejszych nieraz ruszam specjalnie podczas halnego w góry, ale już nie sam, a razem z Alą, bo ona również polubiła zabawy z wiatrem. W Podsarniu nadal lubimy wiatr, a wieje tu często, czasami nawet silnie. Przed oknem naszej sypialni wiszą drewniane kołatki, miło nam się zasypia przy ich kołataniu. Przy prawdziwym wietrze orawskim odzywają się również owcze zbyrkadełka  tamże wiszące. Przed domem wiszą też dwie piłeczki na nitkach będące najprostszymi wiatromierzami, wystarczy ocenić kąt wychylenia nitek, aby potem z wykresu odczytać prędkość wiatru. Dlaczego dwie, bo każda z nich jest przewidziana do różnego zakresu prędkości.
    Ostatnia eskapada kończąca tatrzańskie lato 1961 – Żółta Turnia w otoczeniu Hali Gąsienicowej. Szczyt mało efektowny, ale miły, bo łatwo tam o samotność, a i położenie ciekawe. Żółta Turnia tak jak Kominy Tylkowe jest centralną lożą w tatrzańskim teatrze – zapewnia wgląd w całe otoczenie Hali. Tam dopada mnie gwałtowne załamanie pogody, tak niewiele czasu potrzeba, aby napromieniony słońcem przed chwilą trawiasto-skalisty stok utonął w gęstej mgle, trawy pokryte lodową krupą nabrały zgoła nieprzyjemnej śliskości, a dłonie… Do licha, końców palców już nie czuję, podeszwy solidnych wibramów ślizgają się beznadziejnie, schodząc w dół nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie schodzę. Od tej wyrypy nigdy, nawet w największy upał nie wyszedłem w góry bez rękawiczek. Tak się zamknął pierwszy krąg wtajemniczenia.
  23. Jerzy L. Głowacki
    Pouczająca lekcja dla wnuka (2011).
     
                Parę minut po ósmej parkuję samochód na Siwej Polanie, po kwadransie jedziemy już z Mieszkiem chochołowską kolejką na Polanę Huciska. Krótki marsz pod dawne schronisko Blaszyńskich i już taplamy się w błocie aż po Polanę Iwanówkę, gdzie błoto się kończy, a my wybieramy perć wiodącą na Iwaniacką Przełęcz. Mieszko pierwszy raz idzie z własnymi kijkami, radzi sobie z nimi nieźle, choć na samym wstępie spada ze ścieżki z metr niżej, bo jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, iż jej obramowania wykonane z bali są bardzo śliskie, jeśli jest choć trochę wilgotno. Pogoda nas nie rozpieszcza, jest chłodno i wilgotno, od północnego zachodu ciągną nad dolinę czarne chmury. Wchodzimy na przełęcz i kontynuujemy podejście na Ornak. Wkrótce spacer przestaje być spacerem, uderza w nas porywisty wiatr niosący ciężkie krople deszczu, przechodzącego chwilami w grad, grzbiet Ornaku spowija mgła, jest bardzo zimno. Tuż przed Siwymi Turniami Mieszko łapie zająca, w czym niewątpliwie pomógł mu silny wiatr. Jeszcze w Podsarniu Mieszko obiecał babci, że się od niej pokłoni Ornakowi – żartuję, iż babcia nie mówiła mu, aby pokłonił się tak głęboko. Gdy Mieszko zbiera siebie i swoje kijki z gleby jedna z jego rękawiczek odlatuje w siną dal, a ściśle mówiąc w rejon Pysznej. Wyciągam z plecaka jedną z zapasowych skarpetek i wręczam Mieszkowi, aby ją naciągnął na łapkę zamiast zgubionej rękawiczki, opowiadam mu też historię sprzed lat.
     
                3 czerwca 1950 roku, ostatni z obozów założonych przez francuską wyprawę pod wodzą Maurice Herzoga na stokach Annapurny (8091m). Maurice Herzog i Louis Lachenal szykują się do ataku szczytowego, mają szansę na przejście do historii himalaizmu jako pierwsi wspinacze, którzy wejdą na wierzchołek ośmiotysięcznika. Rezygnują z zabrania liny, Herzog pakuje do plecaka nieco żywności i zapasową parę skarpetek, mają też maxiton, francuski specyfik zawierający amfetaminę, zażyją go tego dnia obaj. To nie powinno budzić zdziwienia, podczas II wojny światowej żołnierze niemieccy zażywali, zwłaszcza na froncie wschodnim pervitynę, jedną tabletkę benzedryny miał przy sobie każdy amerykański żołnierz. Amfetamina ma tę właściwość, iż na pewien czas niweluje odczucie zmęczenia i poprawia zdolność do koncentracji, niemniej nikt w owym czasie nie sprawdził jej działania w strefie śmierci wysokościowej.
     
                Obaj wspinacze opuszczają obóz o szóstej rano i nękani silnym mrozem wchodzą na wierzchołek Annapurny dopiero o godzinie czternastej. W zejściu alpiniści się rozdzielają, Lachenal zaniepokojony stanem swoich marznących stóp schodzi szybciej, załamuje się też pogoda – wieje silny wiatr, nadciąga mgła. Herzog w pewnej chwili nie wiedząc po co, jak sam przyznaje zdejmuje plecak gubiąc przy tym rękawice. Rozsądek nakazuje założyć na dłonie ciepłe, zapasowe skarpetki, ale maxiton, deterioracja i zmęczenie robią swoje, kontynuuje zejście z gołymi dłońmi. W międzyczasie do ostatniego obozu dociera drugi zespół, bodaj najsprawniejszy – Gaston Rébuffat i Lionel  Terray, obaj oczekują na powrót pierwszego zespołu z ataku szczytowego. Oto relacja Lionela: …spieszę na zewnątrz (namiotu) i witam Herzoga, samego. Jego odzież i broda wyglądają dziwacznie, całe pokryte szronem, ale spojrzenie jaśnieje radością. Anonsuje zwycięstwo! W tej uroczystej minucie chcę uścisnąć jego dłoń. To straszne! Ręka, którą  mi podaje jest tylko soplem lodu, twardym jak brąz. Wołam do niego: „Momo, masz odmrożoną rękę!” Patrzy obojętnie na swoją dłoń i odpowiada mi: „To nic, to przejdzie”. Dziwi mnie nieobecność Lachenala, ale Maurice zapewnia mnie, że za chwilę się pojawi…A Lachenal schodził przed Herzogiem!
     
                Upływa trochę czasu, zanim Terray wysunie głowę z namiotu i usłyszy wołanie o pomoc – Lachenal leży sto metrów niżej bez czapki, rękawic i czekana z odmrożonymi stopami, musiał stracić równowagę jeszcze powyżej obozu i ześlizgnąć się po twardym śniegu. Zaczyna się gehenna obu zespołów, przez całą noc Gaston i Lionel usiłują przywrócić krążenie w dłoniach i stopach kolegów, rano zaś rozpoczynają ich sprowadzanie do przedostatniego obozu, co jest zadaniem prawie niewykonalnym na tej wysokości we dwójkę. Nieprzygotowany biwak w lodowej szczelinie, uderzenie lawiny, błąd wynikający z braku wiedzy z zakresu fizyki – zwiedzeni całkowitym zachmurzeniem Gaston i Lionel zdejmują okulary, o poranku są ślepi z racji tzw. śnieżnej ślepoty, ultrafioletu mimo chmur na tej wysokości jest jeszcze całkiem sporo (odzyskają wzrok po kilku dniach) czynią akcję jeszcze bardziej dramatyczną. Jakimś cudem cała czwórka dociera do obozu, do akcji ratunkowej włączają się Szerpowie oraz pozostali członkowie ekspedycji, a lekarz wyprawy, dr Quodot dokonuje prawdziwych cudów ratując nie tylko, co się da z dłoni i stóp kolegów lecz i walcząc o ich życie.
     
                Z czasem obaj okaleczeni alpiniści odzyskują sprawność na tyle, aby móc wrócić w góry, ale już bez możliwości uprawiania wielkiego alpinizmu. Lachenal zginie potem na lodowcu podczas narciarskiego zjazdu, a Herzog rozpocznie karierę w wielkim stylu. Pewnego pięknego paryskiego poranka na pierwszych stronach paryskich gazet  ukazują się tytuły w rodzaju: Dwaj ministrowie i jeden profesor zjechali na nartach północną flanką Mont Blanc! Byli to: Valéry Giscard d’Estaing, minister finansów, a późniejszy prezydent Republiki Francuskiej, Maurice Herzog, minister sportu i młodzieży oraz profesor, nazwiska nie pomnę, Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix, znanej w całym alpinistycznym światku jako ENSA. Maurice jako minister jeszcze raz spektakularnie trafi do gazet, gdy własnoręcznie wieszając w swoim paryskim mieszkaniu firanki spadnie z parapetu okna i złamie sobie rękę, indagowany przez dziennikarzy odpowie im, iż od pewnego czasu miewa zawroty głowy na pewnych wysokościach. Herzog zmarł mając  93 lata, był honorowym członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, przez wiele lat merem Chamonix i pełnił wiele eksponowanych stanowisk. Rébuffat i Terray  po wyprawie na Annapurnę odnoszą kolejne sukcesy w górach, ostatecznie Gastona pokona w podeszłym już wieku choroba nowotworowa, a Lionel zginie wraz z partnerem na niewielkiej, czterystumetrowej ścianie wapiennej w pobliżu swojego rodzinnego miasta – Grenoble. Dodać powinienem, iż na początku swojej trochę bardziej zaawansowanej eksploracji Tatr, gdy dużo chodziłem samotnie to na dnie plecaka miałem dwie tabletki benzedryny, a w głowie instrukcję od brata – lekarza: Jak zażyjesz tabletkę to masz dwie godziny na wyplątanie się z trudnego terenu, ale pamiętaj, potem będziesz do niczego! Nie użyłem żadnej z tych tabletek ani razu.
     
    Docieramy z Mieszkiem do Siwych Skał i pod ich osłoną spożywamy popołudniowy posiłek nadal nękani deszczem oraz gradem. Po krótkim odpoczynku schodzimy na Siwą Przełęcz, gdy docieramy na jej siodło od strony Doliny Starorobociańskiej wychodzi na przełęcz dobrze wyekwipowany turysta tak na oko o parę lat tylko ode mnie młodszy. Wiatr nadal siecze deszczem, nie ma sensu tu się zatrzymywać dłużej, niż kilka minut, trza się brać dołu, ku Starej Robocie. Po jakimś czasie idzie się nam wygodniej, bo kosówka choć częściowo osłania nas przed wiatrem, zaczynamy rozmawiać jak raz o muzyce, a za nami idzie ów turysta napotkany na przełęczy. To fenomen górskich perci, iż czasem jedno słowo czy zdanie inicjuje całkiem ciekawy dyskurs między ludźmi, którzy spotkali się pierwszy raz w życiu. Dowiadujemy się po pierwsze, iż ów turysta jest organistą i organmistrzem, że wybierał się dziś na Starorobociański Wierch, ale zrezygnował z racji czarnych chmur bojąc się burzy, czemu nie należy się dziwić, bo kilka lat temu został na Świnicy porażony wyładowaniem atmosferycznym. Rozmawiamy na różne tematy, między innymi pada pod moim adresem zaskakujące pytanie: W Wuppertalu jest 47 kościołów, jak sądzisz,  ile z nich jest czynnych? Strzelam na chybił trafił i przez przypadek trafiam: Chyba z pięć?
     
     Dowiadujemy się, iż kościoły ulokowane są, podobnie zresztą jak w Polsce w dużych miastach, w strefach o najwyższych podatkach, co zmusza administrację kościelną do szybkiej sprzedaży nieczynnych z braku wiernych kościołów. Nasz deszczowy turysta rozbiera w przygotowywanych do sprzedaży kościołach organy, przewozi je do Polski, tu je składa i gra pierwszy koncert. Jeśli jakaś polska parafia decyduje się na zakup takich organów, zwykle wysokiej klasy, to przebicie cenowe w stosunku do nowych organów jest z przedziału od pięciu do dziesięciu.
    Tak sobie gawędzimy skracając czas, bo pogoda nic ani nic się nie poprawia i wszyscy mamy już dość schodzenia śliską percią w strugach wody, szczególnie Mieszko ma dosyć, bo tak się złożyło, iż podczas ostatnich wypadów w Tatry towarzyszyła nam ładna pogoda i wędrówka w takich warunkach to nowość dla niego.
     
    Na zdjęciach Mieszko dwa lata później, gdy powtórzyliśmy tę wyrypę w kierunku odwrotnym przy pięknej pogodzie. Ostatnie zdjęcie przedstawia Maurice Herzoga. Miłośnikom literatury górskiej nie trzeba rekomendować dwóch książek: „Annapurny” Herzoga i „Niepotrzebnych zwycięstw” Terraya. Miłośnikom klasycznego kina „górskiego” filmów Marcela Ichaca „Victoire sur l'Annapurna” i „Les Etoiles de Midi” z Terrayem w roli głównej. 
     
     








  24. Jerzy L. Głowacki
    Lubię nocne powroty.  Gdy bazą było schronisko w Roztoce to powroty takie latem zdarzały mi  się często, a późną jesienią i zimą były codziennością. Przed laty Ala wymyśliła kapitalny slogan reklamowy dla Roztoki: Z Roztoki wszędzie blisko!   To stwierdzenie zawiera w sobie pewien szyfr, dla spacerowicza z Roztoki wszędzie jest daleko, dla tatrzańskiego zaś długodystansowca to punkt na mapie Tatr, z którego można wyruszyć na szereg długich wyryp o różnym stopniu trudności. Przykładowo wymienię dwie skrajne.
    Łatwa pętla o charakterze spacerowym wiedzie przez Łysą Polanę i Tatrzańską Kotlinę (przejazd autobusem), a następnie skrajem Tatr Bielskich przez schronisko zwane Szarotką (Plesnivec), Przednie Koperszady, Przełęcz pod Kopą i Zadnie Koperszady do Jaworzyny Spiskiej, skąd już blisko na Łysą Polanę i do Roztoki. Trudności żadne, kwiaty wyjątkowo piękne, krajobrazy również, istna sielanka. Pętla dla ambitnych i raczej znających się na rzeczy to podejście do Morskiego Oka, marsz szlakiem wiodącym na Rysy (niestety w mniejszym lub większym tłumie, chyba że bardzo wcześnie opuści się Roztokę) aż prawie na wysokość Buli, gdzie opuszczamy szlak kierując się w prawo ku ścianom ŻeTeMu (Żabia Turnia Mięguszowiecka) i Wołowej Turni, gdzie zaczyna się Zachód Grońskiego. Jeśli leży tam jeszcze sporo śniegu to adrenaliny nam nie zabraknie, chyba że zabierzemy ze sobą raki i czekan, nawet w środku lata. Zachód ten wyprowadzi nas tuż pod Małą Wołową Szczerbinę, przez którą przewiniemy się na słowacką stronę Wołowego Grzbietu. Tu wkroczymy w inny świat ze świata ponurych dla niektórych północnych ścian – idylliczne trawki, a niżej Żabie Stawy Mięguszowieckie i wygodna ścieżka, która zaprowadzi nas najpierw do Popradzkiego Stawu, a potem do Szczyrbskiego Jeziora i stacji kolejki elektrycznej.  Kolejką do Starego Smokowca, autobusem na Łysą Polanę i wieczorny spacer do Roztoki.
              Najczęściej wybierany wariant wypadu na Mięguszowiecki, to wyjście około godziny ósmej z Roztoki, piwo na Włosiennicy (mam tam zniżkę na dużo piwo z sokiem!), Morskie Oko, Czarny Staw, Bańdzioch czyli Kocioł Mięguszowiecki, Siodełko w  Filarze, zachodnia grań i wierzchołek. Po godzinnej kontemplacji otoczenia na wierzchołku długie zejście na Przełęcz pod Chłopkiem z obowiązkową, powtórną kontemplacją pośrodku Głazów na uroczym balkoniku. Na Przełęcz docieram zwykle około szóstej, w schronisku nad Morskim Okiem jestem przed ósmą, w sam raz na piwo i parówki. Tłum wycieczkowiczów odpłynął już w dół, można posiedzieć na werandzie, porozmawiać ze znajomymi, a potem już po ciemku w dół, do Roztoki.
              Jesienią i zimą nocne powroty to już codzienność, często wcześniej zaprogramowana. Pięknie jest schodzić przy gwiazdach z Pięciu Stawów, do dolnej stacji wyciągu idzie się wystarczająco komfortowo, jeśli śnieg jest twardy – wystarczy przypiąć raki i zejść ze śladów i dziur, pozostawionych przez innych w ciągu dnia. Przy dolnej stacji wyciągu zdejmuję raki i zapalam czołówkę, której światło wyczarowuje w lesie piękne kształty małych smreczków, obsypanych śniegiem. Piękny jest też zachód słońca, podziwiany z Gęsiej Szyi i nocny marsz przy księżycu przez polany Rusinową i pod Wołoszynem.
              Po wielu latach takiego procederu znam już z grubsza niedźwiedzie szlaki, a często i harmonogram ich nocnych wędrówek. Pomagały mi w tym psy z Wanty, Roztoki, a nawet z Polany Biała Woda, słyszę z daleka ich poszczekiwania, i wiem, gdzie aktualnie krąży On (z dużej litery, według prastarej tradycji podhalańskiej, z szacunkiem). Po szeregu spotkaniach z niedźwiedziami pozbyłem się lęku przed nimi, ale nie szacunku, wiem, jak są szybkie na krótki dystans i jaką siłą dysponują. I wiem, jak postępować, aby ich nie zdenerwować. Lecz zaufanie powinno być zawsze ograniczone, mogę trafić na młodego, głupiego niedźwiedzia, który będzie szczególnie zainteresowany zawartością mojego plecaka, zwłaszcza podczas nocnego biwaku – mam zawsze pod ręką pojemnik z żelem pieprzowym, nigdy jednak nie zdarzyło mi się po niego sięgnąć, choć bywało, iż dystans między nami skracał się do dwóch, trzech metrów.
              Razu pewnego wracam już w zapadającym zmierzchu z otoczenia Morskiego Oka do Roztoki i napotykam na asfalcie dwóch odzianych na zielono ludzików, ślakujących  misia za pomocą niewielkiej anteny, jako że misia wcześniej uśpiono i założono mu obrożę z radionadajnikiem.  Młodszego z nich znam, bo spotykaliśmy się już poprzednio w podobnych okolicznościach i wymienialiśmy się informacjami na temat niedźwiedzi, nawiasem mówiąc z obopólną korzyścią. Grzecznie ich pozdrawiam, młodszy przezornie milczy, a starszy, siwy, widać szef, zaczyna napastliwie z wysokiego , filancowskiego C: Dlaczego pan chodzi po nocy!? Przez takich jak pan my musimy jeździć po nocy i ich ratować!  Przybieram najsłodszy z możliwych ton i mówię spokojnie, prawie pieszczotliwie: Po nocy chodzę, bo lubię, i zaręczam Pana, iż mnie ratować nie będzie musiał, ale ja zawsze, w razie czego służę swoją pomocą. To początek rozmowy. Mój rozmówca powtarza swoje, jak mantrę, a ja przechodzę do kontrataku nie zmieniając tonu, wyliczam różne grzechy parku (o to nietrudno), zadaję pytania, na które mój adwersarz nie udziela odpowiedzi, bo sam ośmieszyłby swoje połajanki. Ja bawię się doskonale, on z trudem łapie oddech z irytacji, jeszcze trochę, i znajdzie się w stanie przedzawałowym. Sytuacja jest klarowna, za mną las, w którym jestem u siebie, sekunda i jestem w lesie, a w lesie krąży gdzieś groźny dla parkowca niedźwiedź, ścigać mnie nie będzie. Jednym słowem, jak pisali ongiś autorzy sztuk teatralnych w stylu Krakowiaków i Górali : Niech no chyci wiater z rzyci! (to cytat jak najbardziej literacki).
              Koniec końców filanc wykrztusza z zaciśniętego gardła: Niech pan już idzie, bo będzie nieszczęście! Co prawda to prawda, nie śmiałbym pozbawiać parku tak wybitnego pracownika. Epilog tego zdarzenia następuje za dwie godziny. Wychodzę ze schroniska i idę do budynku gospodarczego, w którym śpi Magda z Mieszkiem. Na zapleczu schroniska zauważam samochód i owego siwowłosego filanca. W ciemnościach bierze mnie za jednego z pracowników schroniska i nerwowo, acz bardzo grzecznie pyta: Nie widział Pan niedźwiedzia? Zgodnie z prawdą odpowiadam: Owszem, był tu jakieś pół godziny temu, ale już sobie poszedł. Proszę sprawdzić okolice parkingu na Palenicy, pewnie tam już krąży.
              Od szeregu lat w Tatrach, po obu stronach granicy obowiązuje godzina policyjna dla turystów, od zmierzchu do świtu, i to pomimo tego, iż podobno mamy demokrację, a niejaki generał gubernator jest na emeryturze. Logicznie rzecz biorąc oznacza to, iż Jego Wielmożność Zastępca Generał-Gubernatora, Dyrektor Parku Narodowego wyznaczył dla niedźwiedzi godzinę policyjną od świtu do zmierzchu, nie przewidział jednak w swojej mądrości, choć ma odpowiedni doktorat, iż niedźwiedzie są w Tatrach jeszcze niepiśmienne, może jakiś kurs szybkiego czytania? I słoik miodu na zakończenie kursu? Nawiasem mówiąc od lat kłusownicy przeróżnej maści i profesji hasają sobie swobodnie w Tatrach. Im ściślejszy rezerwat tym mniej zwierzyny, bo nie grozi przyłapanie na gorącym uczynku, bo strażnicy wolą łapać staruszki, które zerwą parę jagód koło ścieżki lub taterników wspinających się w liczbie kilku czy kilkunastu na miesiąc w Tatrach Zachodnich, albo starą, tatrzańską gwardię, które w trosce o sfatygowane już kręgosłupy maszeruje z ciężkimi plecakami najkrótszą drogą do Roztoki, czyli drogą jezdną, którą zaopatruje się to schronisko. Transport upolowanej zwierzyny odbywa się oczywiście po zapadnięciu zmroku, co wiem z własnych obserwacji. O ambonach stojących dwadzieścia metrów od paśnika już nie wspomnę, ale aby to zobaczyć trzeba zejść ze znakowanego szlaku.
              A teraz liczby, które podobno nie kłamią. Od zakończenia I wojny światowej nie zanotowano w Tatrach Polskich ani jednego wypadku śmiertelnego, spowodowanego przez niedźwiedzia.         Z drugiej strony od wielu lat corocznie ginie w Tatrach od dwudziestu do trzydziestu ludzi, co czyni uzasadnienie godziny policyjnej nonsensem. Obowiązkiem dyrekcji parku jest informować i pouczać, a niedopuszczalnym jest ingerowanie w podstawowe swobody obywatelskie. Jeśli ktoś spoza parku jest innego zdania, to powiem mu wprost w twarz, że ma duszę niewolnika, jest najgorszą odmianą homo sovieticus i powinien wyemigrować natychmiast na Kubę lub do Chin, by tam szybko  ozdrowieć, jakkolwiek ryzyko zbyt radykalnego ozdrowienia byłoby znaczne.
     
     




  25. Jerzy L. Głowacki
    Wybieram się na emeryturę” – te słowa słyszy się najczęściej z ust ludzi w pewnym, nic nikomu nie ujmując, wieku. Ja zastąpiłem te słowa stwierdzeniem: „Wybrałem wolność !”, wypowiedziałem je parokrotnie, nawet na pożegnalnej dla mnie Radzie Wydziału. Skąd te słowa ? Nie byłem tu zbyt oryginalny, góry nieodmiennie kojarzą się z wolnością dla tych, którzy zostali obdarzeni przez Opatrzność tym, co starzy górale nazywali ongiś maturą do gór. Góry kojarzyły  mi się z wolnością od zawsze, a to za sprawą mojego wuja Czesława, który w 1945 roku osiadł był w Karpaczu. Byłem dzieckiem wychowywanym w centrum Łodzi na tak zwanej lepszej ulicy według dość rygorystycznych wzorców mieszczańskich, co się przekładało na szereg zakazów i ograniczeń. Rozwijając nieco termin lepsza ulica – mieszkałem, rzec można na niewłaściwym rogu Brzeźnej, bo drugi kraniec tej niewielkiej uliczki dał Uniwersytetowi dwóch rektorów, a trzeci też mieszkał niedaleko.
                Karpacz, jeszcze nierozbudowany i niezniszczony długoletnią wiarą jego mieszkańców, iż nie pozostanie w granicach Polski, że wrócą tu Niemcy. Urocze to było miejsce, a świerki w Karkonoszach były jeszcze dorodne. Można tu było wyjść spod kontroli i szaleć w najbliższej, pięknej okolicy. Śliczny domek na stromym zboczu, z tyłu potok, z przodu kwietna w lecie, a biała w zimie łąka, horyzont zamykała sylwetka Śnieżki. Kilkadziesiąt kroków w dół i pensjonat z kawiarenką w tyrolskim stylu o nazwie Biały Jar oraz początek drogi na Śnieżkę przez Biały Jar. Towarzystwo wuja, który kochał życie i trzymał się maksymy carpe diem korzystając z dnia (i nocy) całkiem szczodrze.
                Buszowanie w potokach i lesie, towarzystwo zwierząt, jazda na sucho potężnym BMW 750, wariackie zjazdy na sankach zimą i wózku latem. Za niemieckich czasów w każdym domu znajdował się przynajmniej jeden niewielki wózek drewniany z dyszelkiem, przeznaczony do przewożenia podręcznego bagażu. Po wojnie ulubioną zabawą dzieci w Karpaczu było podchodzenie z takim wózkiem do góry pierwszą lepszą stromą  drogą, poczym siadało się do wózka i hajda w dół, skoro zaś przednie koła były skręcane to dyszelek przełożony w tył służył za kierownicę. Wózki nie miały hamulców, prędkości osiągało  się całkiem słuszne, toteż, gdy na horyzoncie ukazywał się np. autobus jedyną szansą było wjechać do rowu. Wózki na szczęście były solidnej konstrukcji, my również – poważniejszych konsekwencji takich jazd praktycznie nie notowano.
                Wędrówki po Karkonoszach były inne, niż dzisiaj. Po pierwsze do Karpacza przyjeżdżało się wypocząć, a nie chodzić po górach – kawiarnia, restauracja, dancing, leżakowanie. Było coś z przedwojennego hasła: Zakopane, narty, brydż. Dla miłośników adrenaliny pozostawał do dyspozycji klasyczny poker zakrapiany wódeczką  wieczorową porą. Od czasu do czasu ruszano gromadnie na jakiś niezobowiązujący górski spacer. Dzięki temu w górach nie było tłumów, o straży parkowej nikt jeszcze nie pomyślał, wopiści o dziwo byli łagodniejsi, niż w latach siedemdziesiątych. Można było bez żadnego ryzyka szukać własnych perci, schodzić na krechę ze Śnieżki czy Srebrnej Grani, o ile miało się tyle oleju w głowie, co by się nie zapchać w zbyt trudny teren.
                W pierwszych latach mojego chodzenia po Tatrach też zbytniego tłoku nie zaznałem, chodzić można było wszędzie, a jedyne ograniczenia wynikały z aktualnego poziomu umiejętności i zapasu sił fizycznych tudzież odporności psychicznej. W miarę upływu czasu przybywało tłumu i wszelkiej maści filanców czyli strażników. Straż leśna, parkowa, graniczna, zabrakło tylko finansowej, bardzo popularnej przed wojną – bo z Węgier vel Słowacji zawsze się niektóre rzeczy opłacało przenosić. Przybył w ten sposób jeszcze jeden element górskiej gry – z mądrym się dogadaj, a głupi niech spróbuje ciebie złapać, jeśli mu życie nie miłe. Nie było problemu, w tzw. teren nie wchodzili i nie ścigali. Mądrzy czasami prosili o pomoc i instruktaż, nie w łapaniu oczywiście, ale w topografii i dobrych, górskich obyczajach. Gdy przestałem być tatrzańskim sprinterem i długodystansowcem w jednej osobie to przyjąłem następującą zasadę: Zrób to, co kiedyś robiłeś w jeden dzień w dwa albo trzy dni fundując sobie dodatkową przyjemność w postaci biwaków w urokliwych miejscach.
                Sierpień 2000. Idę na Mięguszowiecki przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz. Nie dawno zjawiliśmy się z Alą w Roztoce, daleko mi jeszcze do dobrej formy. Długi trawers, skalna rynna. W pewnej chwili do mojej świadomości dociera, iż poruszam się w tej rynnie z wysiłkiem i ostrożnością godną znacznie większych trudności. Nie jest to miłe uczucie po czterdziestu latach swobodnego włóczenia się po Mięguszach, zawsze czułem się tu lekko i swobodnie, nawet wówczas, gdy schodziłem tędy po długiej wspinaczce z horolezką (słowacki plecak wspinaczkowy z dawnych lat) obficie wyładowaną uczciwą stalą. Rozmyślania typu wiek męski, wiek klęski (patrz tatrzańska klasyka: wiekopomne dzieło Jana Alfreda Szczepańskiego pod ambitnym tytułem Przygody ze skałą, dziewczyną i śmiercią) przerywają mi dochodzące z góry odgłosy. Podchodzę wyżej i jestem o to świadkiem typowej dla tej okolicy scenki. Przewodnik w średnim wieku opuszcza na linie dobrze zbudowanego dwudziestolatka, usiłującego mniej lub bardziej skutecznie przybrać wymarzoną przez siebie najbezpieczniejszą z pozycji, pozycję embrionalną, wskutek czego niemiłosiernie szoruje kolanami o szorstki granit. Gdy mały prożek przesłania raczkującego klienta przewodnikowi, przejmuję pałeczkę pastwiąc się nad młodzianem gromkimi okrzykami: Prostuj nogi w kolanach ! Postępuję tu całkiem racjonalnie, bo jeszcze trochę takiej zabawy, a potrzebne będzie śmigło, bo delikwent sam do schroniska nie zejdzie. Ostatecznie klient ląduje jakieś dwadzieścia metrów pod nami na rozłożystym stopniu, przewodnik przezornie wydaje groźnym głosem komendę : Siedź tam spokojnie i broń Boże nie dotykaj liny ! Możemy się wreszcie przywitać, uścisk dłoni, parę słów i każdy z nas rusza w swoją stronę. Po chwili z rynny, którą właśnie opuściłem dobiega do mnie okrzyk przewodnika: Cholera, coś się tu musiało urwać, było tu przecież całkiem łatwo. Odpowiadam zwyczajowym Turystyka to trudna rzecz i uśmiecham się do siebie, bo czuję się rozgrzeszony z samokrytyki, jaką przed sobą samym przed chwilą składałem. Powód jest prosty, znam tego przewodnika, pięć ośmiotysięczników na koncie, w tym Everest. Dla niewtajemniczonych – zdanie na temat turystyki to typowa dla TOPR-u odzywka, jeśli ratownik z takich czy innych powodów ma kłopoty w łatwym terenie.
                Jeszcze parę chwil i osiągam grań, mięśnie pracują coraz sprawniej, wraca wyczucie skały. Tradycyjna godzinka na wierzchołku, jest miło i sielankowo, ale mięśnie szybko stygną, startowałem z poziomu Roztoki, mam za sobą półtora kilometra w pionie i praktycznie pierwszy kontakt ze skałą po prawie rocznej przerwie. Rozpoczynam zejście z początku bardzo się pilnując, gdy teren robi się łatwiejszy do głosu przychodzi jednak zmęczenie i zbytnio się rozluźniam, schodzę przodem, bo tak wygodniej. Komentarz natury technicznej: najwłaściwszą pozycją w skale jest pozycja frontem do niej, a nie zadkiem, bo się obrazić na nas może, a wiele może i po co nam to. Każda reguła ma wyjątki, schodząc, jak dawniej bez liny z Mnicha na północ z pewnością jakieś kilkanaście stosownych metrów pokonałbym mając sześć punktów oparcia o tamtejsze, granitowe płyty – obie stopy, obie dłonie i oba …, niech kto zgadnie, co. Nagle bez powodu zbytnio wychylam się do przodu i tracę równowagę z pełną świadomością, iż już jej nie odzyskam. W sukurs przychodzi mi górski instynkt nazywany dziś modnie działaniem instynktownym. Znamiona tegoż działania – pustka w głowie, żadnej zbędnej myśli tylko czyste działanie. Silne wybicie z obu nóg, półobrót w powietrzu i lądowanie na odległym o półtora metra w poziomie i dwa i pół metra w pionie stopniu. Dłonie na skale, kolana ugięte – instruktor z desantu pewnie by mnie pochwalił. Jest mi głupio, szedłem tędy trzydzieści parę razy bez żadnych przygód, a tu takie idiotyczne odpadnięcie w całkiem łatwym terenie. Owszem, odpadłem już raz włócząc się bez asekuracji po Mięguszowieckich, ale wówczas wyłamał się bez żadnego ostrzeżenia fragment gzymsu, po którym szedłem. Finał tego odpadnięcia był podobny, znalazłem się poniżej gzymsu w prawidłowej pozycji wspinacza, rozpięty na chwytach i stopniach, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Ale wówczas moje odpadnięcie miało charakter częściowo obiektywnego przypadku – teraz nic nie miałem na swoje usprawiedliwienie. Jednym słowem – kończy się kondycja, zaczynają się podstawowe błędy techniczne, a za nie prędzej czy później trzeba słono zapłacić. 
                W następnym roku kolejny raz idę na Mięgusza, wybieram najkrótszą drogę wejścia i najdłuższą zejścia. Kocioł Mięguszowiecki, Czerwony Żlebek, Siodełko w Filarze. Powyżej Siodełka niewielka, trawiasta platforemka ze stertą głazów pośrodku. Spod głazów wyskakuje mała, śliczna łasiczka, staje słupka i ciekawie mnie obserwuje – to oznaka, iż mało, kto tędy w tym sezonie chodził. Ostatni fragment Filara przed wejściem na ogromny, skalny zachód, seria trawiastych stopni w nie najmniejszej ekspozycji. Sporo było deszczu tego lata, północna ściana nieźle namokła – stopnie kołyszą się pod moimi stopami, dłonie na płask na trawie, przed twarzą żółte słoneczka kozłowców, a pod nogami pięćset metrów powietrza, naprawdę to lubię, choć niektórzy i tak w to nie uwierzą. Chłód i groźna sceneria wielkiego zachodu, tnącego na ukos północną ścianę, a potem miły kwadrans lekkiej gimnastyki na zachodniej grani. Wierzchołek, prywatna uroczystość, bo jestem sam na piku. Może to i lepiej, aby nie gorszyć sportowo nastawionej na wspinanie młodzieży. Dwudzieste piąte wejście plus jakieś osiem trawersowań w poprzek po północnej i południowej stronie bez wchodzenia na sam wierzchołek, należy mi się 50 gramów dobrego koniaku i wielkie cygaro.
                Po godzinnej sjeście rozpoczynam zejście, starając się tym razem nie urazić skały (patrz wyżej – komentarz techniczny). W nagrodę za dobre sprawowanie premia specjalna: po słowackiej stronie, sto metrów poniżej wierzchołka trawersuje górę stadko kozic, to piękny i pouczający widok, przykład doskonałej techniki poruszania się w skale. Biorąc pod uwagę nagminne już braki kondycyjne powinienem ruszyć za nimi, w stronę Hińczowej Przełęczy. Mam jednak ochotę na Drogę po Głazach, prowadzącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Droga ta ma jedną wadę, sprowadza bardzo nisko w dół, niemal na piargi nad Hińczowym Stawem. Potem trzeba znów wejść wysoko, aby kolejny raz się obniżyć i znowu podejść do góry, aż na przełęcz. Nic dziwnego, że gdy wchodzę w Głazy (w gwarze podhalańskiej głazy to płyty, a wanty to głazy, skole to kamienie) jestem już solidnie zmęczony. Ubiegłoroczna nauczka nie poszła w las, pieczołowicie stosuję się do zasad bezpiecznego wspinania (o ile takie istnieje) z łezką w oku wspominając niegdysiejsze przewagi. Trzydzieści lat temu startując spod Głazów w dość dramatycznych okolicznościach wbiegłem na Przełęcz pod Chłopkiem w dwadzieścia minut, aby po następnych dwudziestu pięciu znaleźć się w schronisku w Morskim Oku. Teraz przechodzę jednym ciągiem jakieś piętnaście metrów płyt, po czym odpoczywam z minutę i ruszam dalej. Ostatecznie itinerarium nie jest wspaniałe: wyjście z Roztoki o 7.25, Mięguszowiecki 14.55, Roztoka 22.30. Coś z tego należałoby odliczyć na poranne, morskooczne piwo, koniak i cygaro na szczycie, kontemplacje w wartych tego miejscach, ale i tak to bardzo długo trwało. Gdyby tak na wierzchołku sypnęło śniegiem, zejście na dół bez grawitacyjnego przyśpieszenia nie byłoby łatwe przy takiej kondycji.
                Mijają dwa lata, idę w warunkach zimowych na pewną, śmieszną przełęcz, której nazwy nie wymienię przez wrodzoną delikatność wobec samego siebie. Raki na butach, bo dość twardo, kijki w łapach, czekan niestety na plecaku. Kijki już diabła warte, należałoby kupić nowe, ale z forsą było krucho. Robi się stromiej, skracam kijki, ale blokadę właśnie diabli wzięli – to już kijki w rozmiarze dziecięcym. Przełęcz już o kilkanaście kroków, jestem już zmęczony, chcę jak najszybciej odpocząć na jej siodle. Plama słońca przede mną nie zapala mi pod czaszką czerwonego światełka, a powinna, głupio prę do przodu nie sięgając po czekan. Rozmiękły w słońcu śnieg zaskakująco szybko usuwa mi się spod nóg, zdefektowane kijki nie pozwalają odzyskać utraconej równowagi, ułamek sekundy i sunę w dół błyskawicznie nabierając prędkości. Żleb pode mną nieco zakręca, tor mojej jazdy prowadzi prosto na skały, a ja już biję Małysza prędkością najazdu na próg skoczni. Jest taka cudowna substancja, która ratuje skórę na człowieku w takich chwilach zwalniając bieg czasu i przeganiając precz zwykły, ludzki strach paraliżujący działanie. Przerzucenie kijków na prawą stronę ciała, sunę lekko skręcony na prawy bok, rękojeści kijków jako ster i dwie myśli w głowie – nie zaczepić rakami o śnieg, aby kręgosłup pozostał w jednym kawałku i zmienić tor jazdy nie dając się jednocześnie obrócić głową w dół. Najeżdżam na niewielki prożek i tracę kontakt ze śniegiem, wyrzuciło mnie w powietrze. Jeszcze chwila i znów sunę po śniegu, ale już równolegle do ściany żlebu. Jeszcze tylko wyminąć wytajały ze śniegu głaz i można podjąć próbę hamowania, bo stromizna maleje. Koniec jazdy, podnoszę się powoli i spoglądam w górę żlebu podziwiając trzystumetrowy tor mojego zjazdu. Wspaniała jazda, ale świadomie nie zdecydowałbym się na nią nawet z czekanem w garści.
                No cóż, trudno w pewnym wieku spędzać prawie cały rok za biurkiem bądź laboratoryjnym stołem, a na parę tygodni wcielać się, szumnie powiedziawszy, w człowieka gór. W przeciągu trzech lat, w kompletnie łatwym terenie, dwukrotnie stanąłem na cienkiej, czerwonej linii omal jej nie przekraczając. Starzy guidowie  z  Doliny Chamonix  zwykli powtarzać: Trochę za dużo to o wiele za dużo. Uznałem, iż stanowczo za dużo i zacząłem przemyśliwać, jak by tu uciec z miasta na południe. Tak się to zaczęło, a skończyło całkiem dobrze.
                Trzynaście lat temu osiedliliśmy się z żoną na Orawie, mieszkamy w wiejskim domu położonym na wysokości 720 m npm na stoku Wielkiego Działu (934 m npm), 150m od drogi mając ciszę i spokój, a najlepszym tego dowodem jest to, że nie tylko lisy i sarny nas odwiedzają, ale i wilki – rzadko bo rzadko, ale zawsze. Jak z tego wynika krótki spacer to ponad 200 metrów przewyższenia. W zasięgu marszu „bez asfaltu” mam Babią, Policę i Turbacz, do Tatr spokojne trzy kwadranse spokojnej jazdy. No i uroki wiejskiego życia, mleko prosto od krowy (sąsiadów), własne warzywa i owoce, kwiaty etc. O grzybach i jagodach nawet nie wspomnę. Żyć, nie umierać.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...