Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Jeszcze o Jaszczu, zakopiańczykach i jedynie słusznej ideologii
    Hajdukiewicz naświetlił tylko część prawdy o Jaszczu i Jasiu Sawickim oraz innych zakopiańczykach. Ojcem Jaszcza był Ludwik Szczepański, literat, publicysta, dziennikarz, poeta, ojciec Stanisława Motyki był stelmachem, partner Jasia, Jan Gnojek był synem kowala i góralki, Stanisław Wrześniak był elektromonterem – wszyscy oni nie byli kolegami dla Jaszcza. Po wojnie Jaszcz rozwinął skrzydła zostając nawet szefem działu literacko – kulturalnego oficjalnego organu Komitetu Centralnego PZPR czyli niesławnej pamięci Trybuny Ludu. Lipiec 1954 roku, wujaszek Stalin już w grobie, ale nic to, w schronisku na Polanie Chochołowskiej tzw. aktyw ma powołać w miejsce Klubu Wysokogórskiego Sekcję Alpinizmu PTTK i Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, referat ideologiczny wygłasza oczywiście Jan Alfred Szczepański, przyjaciel i piewca klasy robotniczej. Mając na względzie co młodszych czytelników Kroniki przytoczę dwa fragmenty tegoż referatu in extenso:
    Praca w Klubie (wysokogórskim) potoczyła się leniwie, a częściowo spełzła na manowce, dało się zauważyć zapatrzenie we wzory alpinizmu burżuazyjnego a niedocenianie alpinizmu radzieckiego, zabrakło ideowo – wychowawczej pracy w klubie, inteligencka jednostronność spowodowała nie najlepszą strukturę społeczną Klubu, nastąpiło zawężenie się Klubu w wąskim, ciasnym praktycyzmie taternickim. Trafiali się taternicy, którzy nadal nic nie wiedzieli o pobycie Lenina w Tatrach, którzy głosili, że walka klasowa wygasa u progu gór, którzy gardzili wszelką formą pracy kolektywnej, którzy nadal zasklepiali się w elitaryzmie.

    I jeśli w informacji prasowej o zimowym przejściu najtrudniejszej drogi Tatr Polskich – pn.-wsch. Filara Mięguszowieckiego Szczytu – dowiedzieliśmy się, iż ów rekordowy wyczyn był przeprowadzony „w wykonaniu zobowiązań, podjętych z okazji II Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR)” – widzę w tym symptom, symboliczny dowód, że po zapchaniu się w uboczne, źle uwarstwione i donikąd nie prowadzące partie skalne trafiliśmy znowu na tereny, wiodące prosto do szczytu.
    Nie dziwcie się zatem, iż za życia Jaszcza w pełni rozgrzeszałem Jasia Sawickiego za często wypowiadane przez niego z proletariackim wdziękiem słowa: Tu leży Jaszcz, przechodniu naszcz!
    Jan Gnojek po przedostaniu się na Węgry przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wrócił do Polski w grudniu 1939 roku niosąc w plecaku pokaźną ilość banknotów na potrzeby ruchu oporu, po czym został szyfrantem. Schwytany przez Niemców został rozstrzelany w Oświęcimiu, tamże zginął również Bronek Czech, kurier tatrzański. Staszek Motyka też został kurierem tatrzańskim, utonął w Dunaju podczas kąpieli. Stanisław i Czesław Wrześniakowie znaleźli się na zachodzie, Czesław walczył między innymi pod Monte Cassino. Gwoli kronikarskiej sumienności dodam, iż Jasio Sawicki wraz z paroma polonusami założył w Londynie w 1947 roku polski Klub Wysokogórski, jak wspominał, ze statutem, zarządem itd. Towarzystwo w klubie było ciekawe, między innymi członkami klubu byli profesorowie: fizyk Zygmunt Klemensiewicz, matematyk Stanisław Zaremba i ekonomista Zbigniew Kubiński. Jak to ujął ładnie w swej Mistyce gór nasz kolega klubowy, ksiądz profesor doktor habilitowany teologii, Roman Rogowski: …człowiekiem gór nie jest ten, który umie i lubi chodzić po górach, ale ten, który górami potrafi żyć w dolinach, po zejściu z gór.
    Notka biograficzna
    Jan Alfred Szczepański „Jaszcz”, urodzony w 1902 roku w Krakowie. Literat, publicysta, krytyk teatralny i filmowy, człowiek z gatunku określanego przed wojną jako lewicujący. Członek redakcji Wierchów w latach 1935-1991, członek zarządów KW PTT i PTT, członek honorowy Klubu Wysokogórskiego. Jaszcz uprawiał taternictwo od roku 1922, tzw. osiągnięcia miał, choć asem wspinaczki na pewno nie był, drugie całkowite przejście pd. ściany La Meije w Alpach Pelvoux i pierwsze wejście na drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, Ojos del Salado (6885 mnpm) to osiągnięcia pierwszoplanowe. Na południowej ścianie La Meije zginęli tacy alpiniści, jak dr Emil Zsigmondy, pierwszy z wybitnych teoretyków alpinizmu i zarazem świetny wspinacz oraz Solleder, sława wśród alpejskich zawodowców. To, jak to ongiś bywało w Alpach, dodało tej ścianie prestiżu i przejście tej ściany przez bliżej nieznanych w Alpach Polaków było sensacją dnia. Ale główne trudności przeprowadził na tej ścianie Jerzy Golcz, a w zespole był jeszcze Birkenmajer, zdobywca zachodniej ścianie Łomnicy. Co do Ojos del Salado to góra jest rzeczywiście wysoka, ale wjechano już nawet na nią samochodami (Tuaregami i Wranglerami,ale jak podpowiedział Wojtek Jankowski do wierzchołka jeszcze te paręset metrów zabrakło. Autor, m.in. Przygód ze skałą, dziewczyną i śmiercią (tyz piknie, tytuł fajny i rzec by można, życiowy) i Siedmiu kręgów wtajemniczenia czyli czegoś na kształt górskiej autobiografii.
    Notka biograficzna
    Jan Sawicki „Jano”, „Ischias”, urodzony w 1909 roku w Bereźnicy Królewskiej, a zamieszkały w latach 1911 – 1939 w Zakopanem. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później weterynarię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wojenna tułaczka, armia generała Sikorskiego we Francji, internowanie w Szwajcarii, ucieczka z obozu. Schwytany po przejściu z Francji przez Pireneje do Hiszpanii trafił do sławnego obozu koncentracyjnego Miranda de Ebro, ale miał szczęście, wydostał się z niego, trafił do Anglii, pływał w konwojach do Murmańska i przeżył, czekał go potem emigracyjny los w roli malarza pokojowego w Londynie. Rzecz symptomatyczna, przegadaliśmy z Jasiem wiele godzin, ale nigdy ani słowem nie wspomniał o konwojach do Murmańska i chyba wiem, dlaczego. To było piekło, bezsilne oczekiwanie czy bomba lub torpeda trafi czy nie, a Jasio nie znosił bezczynności. Taternictwo uprawiał intensywnie w latach 1925 – 1939, po latach został członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Związku Alpinizmu. Powtórzę za Jerzym Hajdukiewiczem: On był jednym z niewielu naprawdę wielkich taterników lat trzydziestych, a mimo to nigdy nie był brany pod uwagę, jeśli szło o wyjazdy w Alpy. Wyrobiono mu opinię awanturnika i odfajkowano z wyjazdów. Bronek Czech, który wspinał się fenomenalnie – to narciarz boiskowy, Stanisław Motyka, jedyny przewodnik tatrzański z prawdziwego zdarzenia, to zawodowiec, profesjonalista, więc dla niego też nie mogło być miejsca w gronie czystych amatorów. Tak to w latach trzydziestych zakopianie nie mieli szczęścia ani też nie zyskali sobie życzliwości w kręgach, które decydowały o alpejskich wyjazdach, Zakopane nie mogło się mierzyć z Warszawą ani też Krakowem. Jano wspinał się więc w Tatrach i marzył o Alpach, w które wyjeżdżali ludzie, którzy dużo gadali, dużo pisali, a wielokrotnie Sawickiemu do pięt nie dorastali, ani jeśli idzie o liczbę - sześćdziesiąt pierwszych przejść letnich oraz zimowych – ani też o jakość jakoś tych przejść w sensie trudności, stylu i rozmachu. Jano nie był jednak nigdy politykierem, rąbał prawdę prosto w oczy.
    Notka biograficzna
    Jerzy Hajdukiewicz (1918 – 1989), narciarz, taternik, alpinista, himalaista, ratownik górski, lekarz. Uczestnik kampanii francuskiej roku 1940, kapral podchorąży w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, kawaler Krzyża Walecznych, internowany w Szwajcarii razem z Janem Sawickim. W obozie uniwersyteckim w Winterthur założył Klub Wysokogórski Winterthur, liczne sukcesy wspinaczkowe w Alpach. W 1946 roku otrzymuje na Uniwersytecie w Zurychu dyplom lekarza i finalizuje doktorat, wraca do kraju. Od 1950 roku członek TOPR-u, w latach 1973 – 78 lekarz naczelny GOPR-u, wieloletni działacz IKAR, Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa Alpejskiego. Ponad pięćdziesiąt pierwszych wejść w Tatrach, uczestnik dwóch wypraw na Dhalaulagiri (1958 i zwycięskiej wyprawy w 1960 roku), pierwszy polski alpinista, który wszedł na wszystkie czterotysięczniki alpejskie, a jest ich pięćdziesiąt siedem. Tzn. było, według wcześniejszego rankingu.
  2. Jerzy L. Głowacki
    Wędrując z Przysłopu…   Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika. Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki – Litworowa w kształcie wanny o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza. Tatry na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników. W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty. Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem. Kronika TOPR-u Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów. Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii. Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego? - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy. Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!  




  3. Jerzy L. Głowacki
    Pochwała Babiej Góry – ona najbardziej przypomina Tatry.

              Babia Góra w lapidarnym ujęciu podręcznikowym: Najwyższy szczyt w polskich Beskidach i najwyższy poza Tatrami. Jedyny masyw górski w Polsce, za wyjątkiem Tatr, charakteryzujący się prawie kompletnym układem pięter roślinności z reglem dolnym, górnym, piętrem kosodrzewiny i piętrem halnym(alpejskim). To ostatnie zredukowane do mniej więcej 75 metrów, brak jedynie piętra turniowego. Układ pięter jest na tyle wyrazisty, iż wpisano Babią do rejestru rezerwatów biosfery UNESCO. Na północnym zboczu wcale pokaźne, jak na Beskidy formacje skalne i czytelna rzeźba polodowcowa. Późnym latem i wczesną jesienią koloryt charakterystyczny między innymi dla Czerwonych Wierchów, a to z racji występującego tam zespołu muraw situ skuciny.

              Od zachodu grań główna Beskidów wnosi się w masywie Babiej piętrami, północne zbocze jest bardzo strome, południowe najbardziej łagodne, na wschodnią stronę stoki opadają najniżej, 1100 metrów poniżej wierzchołka rozpościera się bardzo płaska Kotlina Nowotarsko – Orawska. To specyficzne położenie i rzeźba rzutują na warunki klimatyczne, najbardziej charakterystyczne dla Babiej są szybkie, często zaskakujące zmiany pogody i to zarówno latem, jak i zimą. W nagłych, letnich załamaniach pogody ginęli już w przeszłości wolarze z Orawy, wypasający tam bydło, a byli to ludzie naprawdę zahartowani, gdyż nigdy na stokach Babiej nie budowano ani szałasów, ani szop pasterskich.

              Dla mieszkańców Orawy sylwetka Babiej służy za swoisty barometr, na podstawie jej wyglądu, gry chmur, barwy zachodu słońca stawia się prognozy pogody – na przykład bardzo czerwony zachód słońca zapowiada nadejście silnego wiatru.

              Konfiguracja terenu i warunki klimatyczne sprawiają, iż stosunkowo łatwo na Babiej popełnić o jeden błąd za dużo i znaleźć się w prawdziwych opałach.

              Luty 1935 roku, narciarski rajd gwiaździsty przez Beskid Wysoki z metą w Rabce. Spod Pilska rusza na nartach czworo młodych ludzi, w tym siostra jednego z organizatorów rajdu, ich celem jest nieistniejące już schronisko położone na wschodnim stoku sto metrów poniżej wierzchołka. Warunki są trudne, nawet bardzo trudne, nasila się wiatr, sypie śniegiem, nadciąga typowa kurniawa. Po drodze jest gajówka, gospodarze proponują nocleg, odradzają usilnie dalszy marsz. Ambicja młodych ludzi przeważa, idą dalej, choć gaździna rzuca za nimi: Zginiecie marnie w tej dujawicy!  Docierają na Babią, ale mijają o metry schronisko, opadają z sił, zamarzają, choć analizując ich postępowanie post factum, cały czas mieli szansę na uratowanie życia.

              Listopad 1979 roku, koło PTTK przy Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego urządza dwudniową wycieczkę w Beskidy. W schronisku Markowe Szczawiny większość uczestników zadawala się tym, co osiągnęli. Sześcioro tzw. zaawansowanych turystów chce czegoś więcej i o godzinie trzynastej wyrusza w kierunku Przełęczy Brona i Babiej Góry. Śniegu jest niezbyt wiele, bo dwadzieścia centymetrów na poziomie schroniska czyli na wysokości około 1200 metrów. Liderem grupy jest trzydziesto dziewięcioletni przewodnik beskidzki I klasy i instruktor Polskiego Związku Narciarskiego w jednej osobie, w grupie jest też drugi przewodnik beskidzki, dla odmiany III klasy. Ale z mojego prywatnego doświadczenia wynika, iż blacha przewodnicka w Polsce o niczym jeszcze w indywidualnym przypadku nie świadczy, a ta historia też mój osąd w całej rozciągłości potwierdza. Sześcioosobowy zespół dociera w pobliże kopuły szczytowej i zawraca. Pojawia się kłopot, wiatr zasypuje śniegiem ich własne ślady, pojawiają się problemy nawigacyjne. Utrata orientacji w terenie, zbytnie zbliżenie się do krawędzi północnego zbocza i tragedia gotowa: jedna ofiara śmiertelna, jeden ciężko ranny, udziałem innych są odmrożenia i wyczerpanie. Wielogodzinna akcja ratunkowa prowadzona przez osiemnastu ratowników z Suchej i Szczyrku ratuje pozostałym życie

              Wspólnym mianownikiem obu zdarzeń jest zlekceważenie Babiej Góry i niedostosowanie ubioru do warunków atmosferycznych. Jak pisał w Miejscu przy stole Andrzej Wilczkowski:  Człowiek mokry jest głupszy od suchego. Tym bardziej głupszym jest człowiek zziębnięty i przewiany wiatrem, otumaniony mgłą. Pojawia się wówczas imperatyw jak najszybszego schodzenia, aby znaleźć się w możliwie krótkim czasie w dobrze ogrzanym schronisku. A wtedy bardzo łatwo popełnić tragiczny w skutkach błąd. W miarę wychładzania organizmu imperatyw ten zastępowany jest stopniowo przez stan coraz głębszej apatii, jeszcze groźniejszy w skutkach.

              W naszym, tatrzańskim światku znana jest postać Młodego, który bynajmniej Młodym nie jest. Otóż raz Młody wybrał się na Babia o kulach, bo jak raz cos tam mu się przydarzyło. Wejść to wszedłem, ale jak samokrytycznie po tym stwierdził: Babcia mu nieźle w d… dała, szczególnie w zejściu.

              Obserwując od lat turystów stwierdzam, iż powszechnym grzechem jest wędrowanie po górach z małym plecaczkiem albo i bez niego – jak pogoda się załamie, to szybko zejdziemy w dół. Rzecz w tym, iż nie zawsze tak się da. Poruszając się samotnie trzymam się sztywno następującej reguły: to co mam w plecaku musi mi zapewnić przetrwanie co najmniej doby bez względu na warunki, innymi słowy daję czas ratownikom, gdyby zaszła potrzeba organizowania po mnie akcji. Zimą krytyczną sprawą jest posiadanie niezawodnego źródła światła, bo dzień jest krótki, a ciemność obezwładnia w terenie górskim. Ponieważ zaś nie ma czegoś takiego, jak niezawodne źródło światła, w moim plecaku zimą znajdują się zazwyczaj trzy czołówki Petzla, od najmniejszej, całkiem miniaturowej po solidne Duo. Są rejony na mapie polskich gór, gdzie zimą nie należy wybierać się bez kompasu i kartki z pomierzonymi azymutami, do takich miejsc należy na przykład Dolina Pięciu Stawów Polskich.

              Zmienność warunków na Babiej, wbrew pozorom podnosi jej atrakcyjność, każde na nią wejście jest inne, panoramy z niej oglądane są różnicowane przez mgły, chmury i śniegi. W jedynie słusznych czasach aparat państwowy propagował i organizował turystykę masową, jak to wyglądało wiedzą ci, którzy odpowiednio wcześniej się urodzili. Dziś odpowiednikiem turystyki masowej jest armia tych, którzy wierzchołki zaliczają i dziwią się, iż są tacy, którzy po raz n+1 wchodzą na daną górę. Babią odwiedziłem już wiele razy różnymi drogami i bezdrożami  i ani razu warunki oraz doznania estetyczne nie powtórzyły się. Częste włóczenie się po tej górze ma również swój aspekt praktyczny. Posłużę się tu prostym, choć tragicznym w swej wymowie przykładem. Dwóch taterników, rodzonych braci, wracało czy też wycofywało się ze wspinaczki zimową porą. Zeszli już w dolinę, znaleźli się w strefie lasu. Napotkali potok i ruszyli w dół jego korytem, co znacznie utrudniało i spowalniało marsz. Jeden z nich dotarł do cywilizacji w stanie skrajnego wyczerpania, drugiego znaleziono martwego w potoku, a kilkadziesiąt metrów powyżej koryta potoku przebiegała wygodna droga, która by mu życie uratowała. Gdy nad Babią nadciągnie kurniawa nie ma co liczyć na powrót po własnych śladach, tyczki kierunkowe łatwo zgubić, ale wpisana w pamięć konfiguracja terenu znakomicie ułatwia odnalezienie właściwej drogi.

              Inny przykład. Kiedyś w doskonale znanej mi dolinie natrafiłem na bardzo rzadki rodzaj mgły, która powiększa i to znacznie obrazy najbliżej położonego terenu, na przykład duża wanta przybiera pozornie rozmiary sporej turniczki, co człowieka kompletnie zbija z pantałyku. Aby bezpiecznie zejść w dół musiałem znać własne położenie z dokładnością do mniej więcej pięćdziesięciu metrów, a potrafiłem w tych warunkach określić je z dokładnością nie lepszą, niż ćwierć kilometra. Pałętałem się po sinusoidzie po dolinie, nie bardzo wiedząc, gdzie dokładnie jestem, aż wpadł mi w oko znajomy fragment skalny, początek dość popularnej drogi wspinaczkowej. Teraz wystarczyło wyznaczyć sobie kierunek we mgle i starać się z niego nie zboczyć, aby po paru minutach trafić na początek właściwej drogi zejściowej.

              Otwieram sezon 2009 na Babiej pod koniec kwietnia, ciągła pokrywa śnieżna zaczyna się od 1200 metrów, sam wierzchołek jest już wytopiony ze śniegu z racji gołoborza i silnej operacji słonecznej. Na wierzchołku silny wiatr i samotność, mam górę wyłącznie dla siebie.

              Na początku maja wracam na Babią, jest zimno i pochmurno, włóczą się mgły, nikt poza mną nie próbuje wejść na Babią od wschodniej strony. Opuszczam ścieżkę i dla treningu chodzę po stromych trawkach, śniegu, blokach skalnych, wynajduję przejścia przez łany kosodrzewiny. Mija miesiąc i prowadzę znajomych na Babią. Dla odmiany jest słonecznie i pięknie, nie jesteśmy sami na perci. Gdy docieramy na taras podszczytowy grupka turystów usiłuje bezskutecznie obejść stromy płat jeszcze twardego o tej porze dnia śniegu, zrezygnowani schodzą w dół, gdzie się spotykamy. Dobrze, że nie próbowali sforsować płata wprost, większość z nich obuta jest w adidasy, o poślizgnięcie nie byłoby trudno, a konsekwencje zjazdu po tym śniegu byłyby zapewne bardzo poważne. Na pobliskim kamieniu siada dziewczyna i mówi z żalem: A do wierzchołka było tak blisko. Znam ten ból, kiedy trzeba się wycofać w ostatniej chwili, uśmiecham się i mówię: Macie dzisiaj szczęście, wybiję wam stopnie.

    Po chwili jestem już na śniegu, buty mam wprawdzie miękkie, ale po dwóch, trzech uderzeniach stopień jest gotowy.

              Mija kolejny miesiąc i idę na Babią     z wnukiem. To już pełnia sezonu, na Babiej sporo turystów, obchodzimy więc wierzchołek wkoło i schodzimy na taras podszczytowy. Mieszko daje upust swoim ciągotom, swobodnie trawersuje strome trawki, wspina się po wantach tam, gdzie nie tak dawno wycofali się starsi o lat kilkanaście turyści.

              We wrześniu ruch turystyczny słabnie, to dobra pora, aby po latach odwiedzić Markowe Szczawiny i północny stok Babiej Góry. Na Markowe Szczawiny docieram z Lipnicy przez wierzchołek Babiej i Przełęcz Bronę. Po drodze krótka, acz treściwa rozmowa z dwoma starszymi ode mnie turystami. Zostałem zagadnięty dość obcesowo w następujący sposób: Czy nie uważasz, że góry są teraz wyższe? Moja odpowiedź zaskakuje interlokutorów: Wprost przeciwnie, są niższe!  Dlaczego niższe? Dzięki nabytemu doświadczeniu, intuicji, doszlifowanej technice poruszania się, nowoczesnemu sprzętowi, ale także dzięki erozji turystycznej i wspinaczkowej, która kreśli w terenie dość wyraźnie nie tylko zwykłe drogi z gatunku wysokogórskich tur, ale i drogi wspinaczkowe. Konsekwencją wieku jest natomiast drastyczny spadek szybkości poruszania i naturalne odczuwanie wspinaczkowej skali trudności, trudno to teraz trudno, a nie łatwo, jak jeszcze tak niedawno.

              Z Przełęczy Brona schodzę na Markowe Szczawiny, las na północnym stoku w kiepskiej kondycji, zmiany klimatyczne nie służą świerkom. Wokół schroniska charakterystyczny dla placu budowy bałagan, nowe schronisko już stoi, wykańczane są jego wnętrza. Śpię w starej, drewnianej goprówce, w której wygospodarowano dwa małe, ale siedmioosobowe pokoiki dla turystów. Rano wychodzę na zewnątrz, aby zapalić. Na stercie drewna siedzi sobie góral w mniej więcej moim wieku i kurzy papierosa. Podchodzę do niego i witam się. Od słowa do słowa zaczyna się rozmowa. Pochodzi spod Nowego Sącza i od trzydziestu ośmiu lat buduje bądź remontuje schroniska. Okazuje się  wnet, iż mamy niejednego wspólnego znajomego w górach, jest więc o czym i o kim pogwarzyć.

              Po śniadaniu ruszam Percią Akademików na Babią. Perć ta to najciekawszy szlak znakowany w Beskidach, wiodący stromizną północnego zbocza i przecinający dość ciekawą formację skalną. Przed laty umieszczono tu nawet dwie klamry, aby ułatwić przejście, co było nie lada ewenementem. Dziś ze zdziwieniem przyglądam się całkiem pokaźnej ilości żelastwa, jaką przyozdobiono tą perć. No cóż, kiedyś nie był to szlak zbyt uczęszczany, a teraz wędrują tędy istne gąsienice turystów – tak to literalnie z góry wygląda, w górę zbocza sunie różnobarwna, długa gąsienica. Na wierzchołku wyjątkowy tłok, okazuje się, iż natrafiłem na szkolny rajd babiogórski z metą na Zosiakowej Polanie po stronie Kiczor i Lipnicy Wielkiej. Oznacza to, że będę miał liczne towarzystwo w zejściu. Organizatorzy rajdu zadbali wyjątkowo starannie o to, aby młodzież nie wyszła spod kontroli na Babiej. Podczas prowadzenia wycieczek w górach szczególnie istotną sprawą jest szczelność tzw. zamka. W gwarze przewodnickiej iść na zamku oznacza iść na końcu wycieczki i pilnować, aby nikt nie pozostał z tyłu. W grupach, które mijałem, na zamku szli strażnicy leśni, graniczni, policjanci i dobrzy znajomi nauczycieli, pochodzący z Orawy.

              Dwudziestego drugiego września żegnam się z Babią, pożegnanie ma być mocne – ruszam najdłuższą drogą na wierzchołek startując, jak zwykle ze Stańcowej, gdzie pozostawiam samochód. Szybko przechodzę na słowacką stronę i schodzę długo do podnóża Babiej, okrążam Babią od południa i wchodzę na Cyl czyli Małą Babią Górę, skąd przez Przełęcz Brona docieram na wierzchołek Babiej. Pora jest już stosunkowo późna, wierzchołek jest bezludny. Do samochodu docieram po ośmiu i pół godzinie, nieźle, czas przewodnikowy to siedem godzin z małym okładem, a przecież jadłem i odpoczywałem po drodze. Jaskrawy kontrast z poprzednim wypadem, przez prawie pięć godzin wędrowania po słowackiej stronie  napotkałem jedynie troje turystów, a teren to piękny. Właśnie tam, po południowej stronie Babiej Góry najdłużej uchowała się prastara puszcza karpacka, której ślady pozostały do dnia dzisiejszego w postaci wspaniałych okazów świerków. Tu najpóźniej trafili osadnicy, gęstość zaludnienia po dzień dzisiejszy jest najmniejsza. Ale nad tym terenem wisi realna groźba w postaci kornika, osłabiającego zwartość lasu i narażając go na skuteczne uderzenia silnych wiatrów.


     





  4. Jerzy L. Głowacki
    Trzeci krąg wtajemniczenia – Mięguszowiecki    (1963).

    Matura i egzamin wstępny na fizykę na Uniwersytecie Łódzkim przeszły bez historii i w połowie lipca znalazłem się w Tatrach, gdzie zacząłem grać swoje standardy. Drugiego sierpnia wyruszam na przydługi spacer w Tatry Zachodnie. Ze Skibówek per pedes do Drogi Pod Reglami i nią aż do Kir, Doliną Kościeliską na Halę Ornak, skąd na Iwaniacką Przełęcz, Ornak i Starorobociański Wierch, skąd schodzę przez Kończystą nad Jarząbczą i Trzydniowiański Wierch do Doliny Chochołowskiej, a potem Kir, gdzie wsiadam do autobusu, aby wrócić na Skibówki. Pogoda tego dnia była piękna, a mimo pełni sezonu grań była praktycznie pusta. Dopiero schodząc ze Starorobociańskiego Wierchu dostrzegłem w oddali sylwetkę samotnego turysty idącego mi naprzeciw. Gdy dochodzimy do siebie rozpoczyna się krótka rozmowa, w efekcie której umawiamy się na spotkanie na Krupówkach za trzy dni i wspólny wypad do Morskiego Oka. Gdy o umówionej godzinie spotkaliśmy się na Krupówkach mój towarzysz proponuje, abyśmy wstąpili na pobliską pocztę, gdzie zamawia rozmowę telefoniczną ze schroniskiem nad Morskim Okiem. Rozmowa jest krótka: Tu ksiądz taki a taki, bardzo proszę o zarezerwowanie dwóch miejsc od dzisiaj na trzy noce…Serdeczne Bóg zapłać, Szczęść Boże. Mając pewny nocleg idziemy do MOka przez Halę Gąsienicową, Granaty, Krzyżne, Pięć Stawów i Świstówkę.

              Następnego dnia wchodzimy na Cubrynę via normale przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz.  Schodząc napotykamy na Wielkiej Galerii dwoje taterników idących na Mięgusza – postanawiam się do nich przyłączyć. Odprowadzam księdza, nomen omen też wykładowcę teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na skraj Galerii, skąd łatwo już trafić na dalszy ciąg drogi zejściowej i ruszam biegiem w pościg za dwójką dopiero co poznanych taterników doganiając ich w pobliżu Hińczowej Przełęczy. Wchodzimy na Mięguszowiecki dobrze znaną moim towarzyszom zachodnią granią, a następnie, już wspólnie odszukujemy w zejściu Drogę po Głazach, wiodącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Od początku mojego poznawania Tatr starałem się poznawać kolejne masywy w sposób systematyczny przechodząc drogę po drodze. Zgodnie z tą filozofią nazajutrz podchodzimy szlakiem turystycznym na Przełęcz pod Chłopkiem i podejmujemy ambitną próbę wejścia na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni jego wschodnią granią. Zdziwieni jesteśmy obserwując, jak idący tą  granią zespół skrupulatnie się asekuruje. Zaczynamy wędrówkę granią na żywca i po chwili wiemy już, dlaczego nasi poprzednicy związali się liną – uderzają w nas silne podmuchy wiatru z południa usiłujące zrzucić nas na piargi Bańdziocha, widniejące, bagatela, czterysta metrów niżej. Mimo to idzie nam nieźle, aż do momentu napotkania sześciometrowej, gładkiej, ale dość połogiej  płyty. Przechodziłem ją później, nie sprawiała najmniejszych kłopotów. Co innego teraz, podczas silnego wiatru, próbuję dwukrotnie i za każdym razem muszę szybko cofać się na stopień pod płytą.

              Niebawem okazuje się, iż wiara i brak strachu przed spotkaniem z Stwórcą może stać się w górach poważnym czynnikiem ryzykotwórczym. Zwracam się do partnera: Tę płytę każdy z nas musi pokonać samodzielnie, drugi mu nie pomoże, ryzyko jest spore. Ryzykujemy, czy wycofujemy się? Ksiądz podnosi wzrok na moment do góry, uśmiecha się i mówi: Ryzykujemy!  Usiłuję przez parę minut rozszyfrować jakąś prawidłowość w podmuchach wiatru, wydaje mi się, iż ją odnalazłem. Wchodzę na płytę i rzekomo znaleziona prawidłowość okazuje się iluzją, uderza we mnie szczególnie silny podmuch. Leżę na płycie wbijając z całej siły paznokcie w drobne jej nierówności ledwo, ledwo utrzymując się na niej, a gdy podmuch słabnie wycofuję się i wracamy pod Chłopka. Grań nie puszcza, a zatem ruszamy Drogą po Głazach po południowej stronie grani, tam przynajmniej wiatr dociska nas do skał, zresztą za niedługo wiatr cichnie. W odpowiednim miejscu zbaczamy z Drogi po Głazach i wchodzimy od strony zachodniej na Pośredniego Mięgusza, a potem wracamy z powrotem na Głazy, aby już bez żadnych przygód osiągnąć wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Rzecz zabawna, gdy ruszyliśmy Głazami w dół dołączyło do nas dwóch kolejnych turystów – też księży. Czas odnaleźć trzecią z dróg, obejście zachodniej grani, odnajduję ją bez problemów i szybko schodzimy na Hińczową Przełęcz. Wieczorem okazuje się, iż owe podmuchy wiatru zwiastowały załamanie pogody. Rano wsiadamy do autobusu przed Starym Schroniskiem (takie to były czasy) i wkrótce jestem już z rodzicami na Skibówkach.

              Przez następne dwa tygodnie włóczę się po Tatrach Zachodnich, aby 27 sierpnia wrócić do Morskiego Oka, gdzie w schronisku dobrze zapamiętano, w jakim towarzystwie tam się ostatnio zjawiałem, odtąd przez długie lata znalezienie noclegu nawet w zatłoczonym schronisku nie stanowiło problemu. Tego dnia rozpoczęła się seria zdarzeń, które doprowadziły ostatecznie do powstania zespołu linowego, i nie tylko,  Ala i Jurek.

              Dzień jest piękny, minąłem już próg Doliny za Mnichem i Mnichowe Stawki, jestem już na Mnichowych Plecach. Dylemat: skręcić w lewo na Mnicha czy w prawo – na Mięgusza przez Hińczową Przełęcz. Dylemat rozstrzyga rudowłosa dziewczyna, tak na oko o ładnych parę lat starsza ode mnie, która podchodzi do mnie i pyta, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza. Tu mała dygresja – w tamtych czasach ci, którzy twierdzili, iż w Tatrach są u siebie, chodzili po nich jakby umundurowani, odróżnienie wspinacza czy doświadczonego turysty wysokogórskiego od zwykłego turysty nie przedstawiało żadnego problemu. Kwadrans później prowadzę już troje turystów z Warszawy, Krystynę, Ewę i Darka na Mięgusza. Aż po szczyt wszystko toczy się sprawnie, nic nie zapowiada dalszych, dramatycznych wydarzeń. Dziewczyny tu i tam trzeba trochę zachęcić, aby się nie wahały przed śtyrbnymi miejscami, czasem ubezpieczyć „własną piersią”. Darek, skądinąd przodownik Górskiej Odznaki Turystycznej z uprawnieniami na Tatry nieco sapie i nadrabia miną, ale troszczyć się specjalnie o niego nie trzeba. Dziś w każdej chwili mogę obejrzeć za pośrednictwem Internetu niejedną serię zdjęć z takich eskapad i z uśmiechem popatrzeć, jak starannie w tym terenie ich uczestnicy asekurują się liną. W tamtych czasach nie było to w zwyczaju, wystarczyło czujne oko lidera zespołu, dokładne sprawdzanie chwytów i stopni w połączeniu z informowaniem podopiecznych, czego się nie chwytać i na czym nie stawać, oraz szybka pomoc w przypadku, gdy ktoś nie bardzo wiedział, jak dane miejsce pokonać. Raz trzeba było podejść z boku do delikwenta lub delikwentki, aby wykluczyć jego osunięcie, czasem puścić przodem itp.

              Na wierzchołku jest, jak zwykle przy takiej pogodzie wprost cudownie. W jakiś czas później wchodzi na wierzchołek następna, jak to się kiedyś mawiało, partia, prowadzona przez dwudziestoparoletniego turystę z blachą przewodnika beskidzkiego na swetrze – szli granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę. Pytają się nas, którędy schodzimy, gdy odpowiadam, iż Drogą po Głazach, postanawiają pójść za nami, aby poznać tę drogę.

              Z dróg wiodących z Morskiego Oka droga ta ma najmniejsze nasycenie trudności, lubię ją ze względu na walory estetyczne, ale posiada ona jedną wadę, jak na drogę powrotną z wierzchołka, jest mianowicie długa i połączona z dużymi stratami wysokości, może też sprawiać trudności orientacyjne, zwłaszcza podczas mgły. W razie masywnego załamania pogody, zwłaszcza podczas letniego opadu śniegu najrozsądniejszym wyjściem jest wtedy dojście do najniższego jej punktu i kontynuowanie zejścia najprostszą z dróg, drogą nad Stawy Hińczowe i dalej, do Popradzkiego Stawu.

              Tamtego pamiętnego dnia wszystko idzie jak z płatka aż po ów najniższy punkt drogi. Gdy zaczynamy się wznosić w łatwym, pozbawionym ekspozycji terenie ku Głazom czyli płytom, od których pochodzi nazwa tej drogi, nasza ośmioczłonowa gąsienica  pełznie po stoku całkiem sprawnie. Pod płytami oglądam się raz i drugi wstecz, irytuje mnie co nieco zachowanie przewodnika, który zamiast iść na czele swojej grupy wysforował się do przodu i idzie tuż za mną oddzielając mnie tym samym od mojego zespołu. Głupio mi zwracać mu uwagę, bo to ostatecznie przewodnik. Zaraz , zaraz, ile osób liczyła jego grupa? Cztery, powinno nas być ośmioro, a w polu widzenia mam siedmioro, choć przed chwilą byliśmy w komplecie. Zatrzymuję się i zadaję pytanie przewodnikowi: Czy widzisz wszystkich swoich? Reakcja przewodnika nie wróży nic dobrego: Cholera! Brak Komandosa, tak go nazwaliśmy, bo jak widzi skały to zaraz się wspina. Trzeba go szukać!

              Na takie dictum obejmuję komendę nad całością, nie liczy się w tej chwili różnica wieku – najstarszy z uczestników beskidzkiej grupy jest po czterdziestce. Wskazuję bezpieczne miejsce, zabraniam opuszczania go i ruszam z przewodnikiem na poszukiwania. Przychodzi mi na myśl, iż Komandos ujrzawszy łatwy na początku żleb opadający spod grani Pośredniego Mięgusza postanowił szybko nim wejść na grań i przywitać nas z satysfakcją na Przełęczy pod Chłopkiem nie zdając sobie sprawy z trudności, jakie by musiał w drodze na przełęcz pokonać. A zatem należy wykonać trawers w kierunku tego żlebu i tam szukać Komandosa. Wchodzę na skalne żebro, które przewodnik obchodzi dołem, nie jest łatwo, co spowalnia trawers. Wówczas słyszę głos przewodnika: Stój albo przynajmniej zrzuć plecak! Jeszcze kilka metrów trawersu i mam wgląd w sytuację, jest źle, nawet bardzo. Komandos zignorował dobrą radę i opuszcza się na rękach z lekko przewieszonej ścianki nie zdając sobie sprawy, iż nie da rady ustać na stromej płycie pod ścianką. Podstawowy błąd początkujących, patrząc z góry mamy złudzenie, iż teren pod nami jest mniej stromy, niż w rzeczywistości. Udało mu się wejść stosunkowo wysoko, ale później rosnąca pod stopami ekspozycja sprawiła, iż spanikował i jak najszybciej, za wszelką cenę chciał się znaleźć w bezpiecznym terenie. Tam, skąd zawrócił mógł stać godzinami w oczekiwaniu na pomoc, zrzucając staromodny plecak ze stelażem, nieźle naładowany m.in. ciężkimi płaszczami igielitowymi całej grupy też zwiększyłby swoje szanse. Niestety, podeszwy popularnych w tamtych czasach pionierek, kompletnie nienadających się do chodzenia na tarcie fatalnie zaczynają mu się ślizgać po gładkiej, granitowej płycie, walczy przez dłuższą chwilę, poczym wpierw jedna, potem druga ręka puszcza chwyt na krawędzi ścianki, odpada. Ponad czterdziestometrowy, swobodny lot w powietrzu, uderzenie w skały i dalszy upadek, razem około 120 metrów. Koziołkujące bezwładnie ciało wyprzedzają dwa duże bloki skalne i wiele mniejszych, choć też bardzo niebezpiecznych kamieni.

              Reakcja przewodnika jest irracjonalna i wręcz zgubna: Rany boskie, ręce i nogi połamie! Po wypowiedzeniu tych słów rzuca się w stronę spadających kamieni i ciała Komandosa – jeszcze chwila i będą dwie ofiary wypadku. Mój ostrzegawczy okrzyk, wydany na pełnej pojemności płuc osadza go w miejscu, mija kilka sekund, uwolnione w wyniku upadku Komandosa bloki znikają gdzieś w dole, a on sam zatrzymuje się głową w dół w wąskiej, dość stromej rynnie na dnie żlebu, krew ścieka powoli na skały. Niespodziewanie przewodnik obraca się na pięcie i zaczyna, nie wiadomo po co zbiegać szybko w dół.

              - Co, robisz?

              - Boję się krwi!!!

    I zbiega dalej. Nie pora na Wersal i łagodne perswazje, w ślad za uciekającym przewodnikiem ślę wiązankę ciężkich przekleństw, co przynosi wreszcie skutek, niedoszły uciekinier zatrzymuje się i od tej pory zachowuje się już rozsądnie.

              Krótkie oględziny, brak ewidentnych (dla mnie), objawów złamania podstawy czaszki, jest akcja serca, ranny oddycha. Noga i ręka złamana, ale to drobiazg, głowa krwawi mocno, ale tak zwykle z głową bywa nawet przy niewielkich obrażeniach. Jest nieprzytomny, licho wie, jakie ma obrażenia wewnętrzne. Ostrożnie przekładamy go w rynnie głową do góry, układamy w bezpiecznej pozycji. Dziś wiedziałbym, iż chłopak jest stracony, przeoczyłem wgniecioną kość potylicy i inne objawy, nie uratowałby go najprawdopodobniej dziś nawet śmigłowiec, ale to nie ta epoka. Wtedy myślałem, iż chłopak może ma jeszcze szansę na przeżycie, o ile pomoc dojdzie szybko. Nie ma jeszcze radiotelefonów ani telefonów komórkowych, pozostają jedynie szybkie nogi.

              Przy rannym zostaje przewodnik, wracam do pozostałych i udzielam im wskazówek, zapewniam, iż z Przełęczy pod Chłopkiem przyślę im kogoś, kto ich przeprowadzi przez resztę drogi, dobrze się złożyło, iż nie byli bezpośrednimi świadkami wypadku. Po dwudziestominutowym biegu jestem na przełęczy i bez trudu znajduję tam dwóch taterników, którzy natychmiast ruszają w stronę  Głazów. Kontynuuję bieg non stop i po dwudziestu pięciu minutach powiadamiam o wypadku dyżurnego ratownika w Morskim Oku, jest nim tego dnia legenda polskiego ratownictwa górskiego,  Józek Uznański zwany Ujkiem.

              Późnym wieczorem spotykam się z Ewą, Krystyną i Darkiem, są bardzo zmęczeni psychicznie. Dowiaduję się, iż pół godziny po tym, jak ich opuściłem dotarli do nich taternicy wspinający się w pobliżu. Jeden z nich był lekarzem i stwierdził zgon Komandosa. Mamy czas na krótką rozmowę, bo moi nowi znajomi wracają ostatnim autobusem do Zakopanego. Umawiamy się na wspólny udział w wiosennym rajdzie świętokrzyskim, podczas którego zaplanujemy wspólny wypad w Tatry latem przyszłego roku. Wracając do schroniska dostrzegam w zapadającym zmierzchu sylwetkę pechowego przewodnika, na jego swetrze nie ma już przewodnickiej blachy.

              Nazajutrz zostaję zaproszony do dawnej świetlicy schroniska, pełniącej teraz rolę reprezentacyjnego gabinetu Czesia Łapińskiego, który prosto z mostu wyłuszcza sprawę. Od czasu do czasu, gdy w rejonie Morskiego Oka wydarza się wypadek śmiertelny jest pytany przez prokuratora, jakie jest jego zdanie na temat jego przyczyny, prosi zatem o zdanie relacji, zwłaszcza, iż towarzysze ofiary wypadku zniknęli. Czesio wyczuwa w mojej opowieści pewien niepokój i natychmiast mnie uspakaja: Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za ten wypadek, zrobiłeś wszystko, co w tej sytuacji powinieneś zrobić. A wypadek wisiał w powietrzu od samego początku, bo przecież ta grupa szła od Przełączki pod Zadnim Mnichem. Rzeczywiście, miałem w pamięci jeszcze z ubiegłego roku obraz uskoku nad tą przełączką, potem kilka razy przechodziłem ten uskok. Nie jest to teren bezpieczny dla turystów idących bez liny. Nie jest to także teren w pełni bezpieczny dla mistrzyń kruszyny i traw, kozic, kiedyś znalazłem pod nim kozicę, która z tego uskoku odpadła.

              Odbywam też długą rozmowę z Józkiem Uznańskim, która kończy się też ważkim dla mnie stwierdzeniem: Nie przejmuj się, nie popełniłeś żadnego błędu, a tego chłopaka zabił ten przewodnik!  Paradoksalnie wypadek ten ocalił w następnych latach skórę bądź wybawił z kłopotu niejednego turystę i nie tylko turystę, bo zawsze interweniowałem zawczasu, niekiedy w dość brutalny sposób.  Dopisało mi szczęście, przez następne pół wieku nikomu w mojej obecności nic złego się nie przytrafiło, co więcej, nikt z tych, których wprowadziłem w góry nie uległ wypadkowi.

              Następuje długi okres niepogody, potem dni pogodne przeplatane są deszczowymi bądź mglistymi, włóczę się po różnych zakątkach Tatr Zachodnich, spędzam kilka dni w Pięciu Stawach, niejako przy okazji przechodzę przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny za Mnichem i wchodzę na Mnicha nową dla mnie drogą. Zamawiam nocleg dla mojej mamy w Pięciu Stawach, schodzę do Zakopanego i wracam z mamą do Stawów. Następnego dnia przechodzimy przez Świstówkę do MOka, mama wsiada do autobusu, jadącego do Zakopanego, a ja zostaję, aby nazajutrz dokończyć mojej prywatnej eksploracji Mięgusza. Z MOka wiodą na Mięgusza cztery podstawowe drogi o trudnościach nieprzekraczających jedynki, a zatem niewymagających (formalnie) asekuracji liną: z Przełęczy pod Chłopkiem Drogą po Głazach, z Hińczowej Przełęczy zachodnią granią i jej obejściem oraz ukosem przez północną ścianę zachodem Janczewskiego z Siodełka w Filarze, tej ostatniej mi brak w  kolekcji. I znowu tak się składa, iż prowadzę na niej dwóch turystów – schodzimy z wierzchołka Drogą po Głazach. Droga przez Zachód Janczewskiego w przyszłości stanie się moją ulubioną, przejdę ją w sumie piętnaście razy, w tym jedenaście razy samotnie, a Droga po Głazach będzie najczęściej wybieraną przeze mnie drogą zejściową, schodziłem nią z Mięgusza siedemnaście razy.

              Mały wtręt natury historycznej. W tamtych czasach szkolenie wojskowe studentów było formalnie służbą zasadniczą. I tak w lutym 1964 roku wyfasowałem płaszcz, mundur i podkute buty niewątpliwie pochodzące jeszcze z wojennych zapasów. Ale wcześniej jako siedemnastoletni jeszcze student musiałem napisać podanie do dowódcy okręgu o wojskowego o wyrażenie zgody na ochotnicze odbycie służby zasadniczej – w przeciwnym przypadku groziłoby mi po ukończeniu studiów pójście w kamasze na całe dwa lata. Jeden z moich kolegów z Wydziału Mat – Fiz – Chem miał lat szesnaście, a zatem napisał podanie do samego Jaruzelskiego. Szkoleni wojskowo studenci mieli obowiązek, ściśle egzekwowany uczestniczenia w pochodzie pierwszomajowym. Już na pierwszy roku znalazłem na to sposób, szedłem odo łódzkiego oddziału PTTK i brałem odpowiednie papiery, a potem meldowałem się do płk Rutowicza, komendanta Studium Wojskowego przy UŁ ( niektórzy nie bez pewnej słuszności mawiali: Uniwersytet Łódzki przy Studium Wojskowym). Pułkownik spoglądał na papiery i czytał: Rajd Świętokrzyski pod patronatem generała Mieczysława Moczara, po czym klepał mnie po ramieniu i mówił: No to organizujcie, student, organizujcie. No i chodziłem po wydziale ogłaszając wszem i wobec: kto nie chce na pochód pierwszomajowy to niech się mi tu wpisze. Chętnych nigdy nie brakowało. Dzięki burdelowi, pardon, bałaganowi w armii usiłowano mnie jeszcze raz powołac do odbycia służby zasadniczej, jako podporucznik rezerwy z pięcioletnim stażem odebrałem od listonosza wezwanie w charakterze przedpoborowego na komisje poborową. Śmiechu była kupa, bo jako stary złośliwiec do stopnia wojskowego się nie przyznałem i cyrk był przedni, dokumenty pokazałe, jak dwóch rosłych żandarmów do mnie wezwano. Ale o tym może potem, jak mawiał Jano Sawicki dawne przewagi wspominając.

    Fotografa przy tym nie było, ale za rok w gronie tej samej, co na MSW ekipie był.







  5. Jerzy L. Głowacki
    Jaworowa – część II.

    Zwijam namiot, pakuję plecak i ruszam dalej. Blisko podstawy progu, jakim podcięte jest następne piętro doliny zatrzymuję się na dłużej. Powodem jest stado kozic, które wykorzystując nieobecność turystów o tak wczesnej porze pasie się w pobliżu ścieżki, siadam na kamieniu, zapalam fajkę i na zmianę przypatruję się to kozicom, to ścianom Jaworowego Muru dobrze podświetlonym porannym słońcem. Stara jak taternictwo rozrywka intelektualna, wybieranie w myśli różnych sposobów przejścia tych urwisk.  

              Medytacje te przerywa pojawienie się kilku pojedynczych sylwetek na ścieżce, kozice ruszają ku podnóżom skalnych ścian, a ja kontynuuję marsz ku Sobkowej Równi, przedostatniemu piętru Doliny Jaworowej. Jeszcze raz sprawdza się moje powiedzenie, iż tak wrosłem w tatrzański krajobraz, iż zaakceptowały mnie nawet kozice. Dolinę Jaworową poznaliśmy z Alą stosunkowo późno, bo latem 1971 roku, wcześniej nie pociągał nas zbytnio Jaworowy Mur, bo i podejście długie, i skała bardzo krucha. Gdy kończyło się nasze wspólne, siódme tatrzańskie lato postanowiliśmy opuścić na trzy dni taborisko w rejonie Morskiego Oka i zafundować sobie turystyczną wycieczkę. Do plecaków powędrowało trochę żywności, palnik, menażka, brezentowa płachta i mój puchowy komplet biwakowy, na który składała się kurtka oraz noga słonia w postaci krótkiego śpiwora. Z racji dzielącej nas różnicy wzrostu noga słonia miała posłużyć Ali za pełnowymiarowy śpiwór, mnie w zupełności wystarczała zaś kurtka, karimatek jeszcze nie było, a materace pneumatyczne były w owym czasie zbyt ciężkie, aby brać je na krótki wypad. W dawnych czasach sypiało się na gołej ziemi bądź na trawie, a kolebę wykładało się cetyną czyli gałązkami kosówki.  Jak kosówki nie było, bo za wysoko to trzeba się było ułożyć do snu bezpośrednio na skale, nic dziwnego, iż będąc na górskiej emeryturze w sensie nie uprawiania wspinaczki sensu stricto człek co jakiś czas odwiedza reumatologa (ale warto było!).

              Pierwszego dnia w spacerowym tempie wędrujemy sobie Białą Wodą, bez pośpiechu gotujemy obiad przy Pięknych Kamieniach, godnych swojej nazwy. Piękne Kamienie to dwie ogromne wanty leżące w korycie Białej Wody, które napotykamy tuż po przekroczeniu Rówienkowego Potoku.  Zmrok dopada nas nad Litworowym Stawem, gdzie w towarzystwie pewnej starszej pani i jej dwóch córek spędzamy noc w Litworowej Kolebie. Śniadanie jemy nad stawem, potem Polski Grzebień, Dolina Wielicka, Siodełko i Magistrala Turystyczna, bo kierujemy się do Doliny Małej Zimnej Wody i Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Gdy kończy się światło dzienne schodzimy z magistrali odchodząc od niej na kilkadziesiąt metrów i układamy się do snu w lesie pod rozłożystym smrekiem. Budzi nas rano ciekawska wiewiórka kołysząca się na gałęzi tuż nad nami. Zwijamy się szybko, bo rano okazało się, iż spaliśmy w widłach ścieżki biegnącej tu zakosami, jeszcze kilkanaście metrów podejścia w ciemności, a biwakowalibyśmy na ścieżce. 

              Pod Terinką dopada nas gwałtowne załamanie pogody, istna ściana wody wali się w dolinę, a mimo to góry spowija gęsta mgła, w której podchodzimy na Lodową Przełęcz. Jeszcze sporo nas od niej dzieli, a Ala wypowiada słowa, które po latach będę od czasu do czasu słyszał w górach z ust Magdy: Muszę coś zjeść, bo inaczej dalej nie pójdę! Znajdujemy jakieś pół metra kwadratowego płaskiego terenu i pod marną osłoną jakiegoś głazu podgrzewamy w menażce konserwę. Nagle do naszych uszów dociera złowieszczy hurkot, nie mamy wątpliwości, gdzieś blisko we mgle rozpędza się całkiem spora, tak na ucho, lawinka kamienna. Widzimy w tej mgle góra na piętnaście metrów, to za mało, aby móc salwować się w razie czego ucieczką, pozostaje jedynie zabawa w trafi nie trafi – nie trafiła, poszła bokiem na tyle, że nic nie zauważyliśmy.

              Po przekroczeniu przełęczy schodzenie Jaworową dłuży nam się niemiłosiernie, jesteśmy namoczeni wodą jak pranie dobrej gospodyni w balii, perć przypomina bardziej potok, niż turystyczną ścieżkę, ilość przekraczanych potoków jest imponująca – łatwo odróżnić te okresowe od stałych, te ostatnie forsować jest trudno. Późnym wieczorem pukamy do drzwi leśniczówki na Gałajdówce vel Polanie pod Muraniem w nadziei, iż dadzą nam jakiś kąt pod dachem. Nic z tego, leśniczego nie ma, a leśniczyna boi się nas wpuścić do leśniczówki.  Inna sprawa, iż jest rok 1971, od niesławnej pamięci anschlussu  Czechosłowacji upłynęły zaledwie trzy lata.  Idziemy dalej, już po ciemku licząc po trosze, iż jakiś kierowca podrzuci nas przynajmniej z Javoriny na Łysą Polanę. Niestety, po raz wtóry okazuje się, iż nadzieja to matka głupich. Na przejściu granicznym nowy kłopot, za chwilę ucieknie nam ostatni autobus jadący z Morskiego Oka do Zakopanego, a celnicy gdzieś się zawieruszyli, wopiści nie chcą nas bez nich przepuścić na drugą stronę granicy. Ala grozi, iż jak nas nie przepuszczą to będą musieli nas przenocować – to skutkuje. Dobiegamy do autobusu w ostatniej chwili i jeszcze przed północą zakopujemy się głęboko w siano na strychu starej, góralskiej chałupy u pani Katarzyny Walczak na Skibówkach.

              Wtręt historyczny dla młodych czytelników. Wiosna 1968 roku, nazwana później Praską Wiosną. Czechosłowacja się liberalizuje, co budzi niekłamaną wściekłość Moskwy i poważne zaniepokojenie rodzimych satrapów w tzw. demoludach czyli satelickich pseudopaństwach wchodzących w skład Układu Warszawskiego. W nocy z 20 na 21 sierpnia ponad pół miliona żołnierzy tego układu wspieranych przez siedem i pół tysiąca czołgów rusza na Czechosłowację w obronie sowieckiej wersji komunizmu, w tym 2 Armia Ludowego Wojska Polskiego stworzona na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego. Jej dowódca, generał Florian Siwicki uważa, iż siły wydzielone z okręgu są zbyt szczupłe, prosi więc swego przełożonego, ministra obrony narodowej w osobie generała Jaruzelskiego o wsparcie i je otrzymuje. Podobno nasz polski wkład w tę operację o kryptonimie Dunaj to ponad 24 tysiące żołnierzy, 647 czołgów, 566 transporterów opancerzonych, 450 dział, prawie pięć tysięcy samochodów i wsparcie 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno – Desantowej. A niejaki Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, który służył w tej jednostce nomen omen w latach 1981 – 83 obnosi się z odznaką spadochroniarza w klapie marynarki, co dobitnie świadczy o jego głupocie i kompletnym bezhołowiu w związku, co z niemałą przykrością stwierdzam, jako działacz Solidarności w latach 1980 – 2006. Upłyną zaledwie dwa lata, a Ludowe Wojsko Polskie pod światłym kierownictwem Jaruzela otworzy ogień z broni maszynowej do bezbronnych robotników idących do pracy, tak na wszelki wypadek. Żeby było śmieszniej, Siwicki w grudniu 1981 roku stanie obok Jaruzelskiego na czele WRONY czyli Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która nawet według komunistycznego prawa dokona wojskowego zamachu stanu. Za wierność Moskwie i rodzimym komunistom Siwicki zostanie sowicie wynagrodzony: zostaje członkiem Politbiura czyli członkiem najwyższego gremium partyjnego, a od 1983 roku aż po rok 1990  będzie ministrem obrony narodowej. Teraz obaj biedaczkowie nie mogą zostać osądzeni choćby w sensie moralnym, bo są zbyt chorzy. Strach pomyśleć, co by było, gdyby tacy sami specjaliści od prawa zasiadali w trybunale norymberskim, jednak najlogiczniej rozwiązali te kwestię Rumuni, szybko i sprawnie. Tu wspomnę narodowego wiersza: a gwałt niech się gwałtem odciska. Ale zostawmy smutne dzieje w spokoju, jest rok 2011, Czechosłowacji nie ma już na mapie Europy, Polska i Słowacja są w Unii Europejskiej, czas zapomnieć o dawnych urazach.

              Podejście na Sobkową Rówień to seria stromych stopni, słońce jest już wysoko, upał dopada wszystkich na ścieżce, ci, co podchodzą z Jaworzyny są już zmęczeni, mnie zaczyna dokuczać ciężkawy plecak i brak wcześniejszego treningu. O poranku myślałem sobie, iż na skraju Równi uzupełnię zapas wody, zdeponuję na ostatnim piętrze czyli Michałkowej Równi co cięższe rzeczy, wejdę gdzieś wyżej, choćby na Jaworową Przełęcz, a potem wrócę do depozytu i zabiwakuję. Niestety, spotyka mnie zawód, lipcowe ulewy rozmyły i wymyły śniegi w Sobkowym Żlebie, ostatnia woda jest w Żabim Stawie Jaworowym leżącym sporo niżej od Sobkowej Równi. Upał gęstnieje coraz bardziej, tracę ochotę na biwakowanie gdzieś wyżej bez wody pod dostatkiem tuż pod bokiem. Schodzę kawałek ze ścieżki, wypakowuję część rzeczy z plecaka i chowam pod kamień – mam zamiar powłóczyć się po tym piętrze doliny w poszukiwaniu miejsc dogodnych do biwakowania w następnych latach. Po dłuższych peregrynacjach wracam po rzeczy, schodzę nad staw i rozbijam namiot w uroczym miejscu. Namiot jest w barwie ochronnej, nie na darmo kupują go fotografowie przyrody, trzeba by się dobrze rozglądać po dolinie, aby dostrzec go pod wieczór. Rozstawianie namiotu w takim terenie to specyficzna czynność, tzw. śledzie czy szpilki na nic się nie przydają w przeciwieństwie do pętelek z cienkiego, ale i mocnego repsznurka zarzucanych na co pewniejsze kamienie czy raczej niewielkie bloki skalne. To ważna czynność, jeśliby zaskoczyłby mnie w nocy halny o takiej sile, jak przed paru laty to wraz z niedbale zabezpieczonym namiotem znalazłbym się zapewne ze sto metrów niżej nieźle poobijany, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

              Jestem na wysokości prawie 1900 metrów, o zmierzchu robi się tu raczej chłodno – układam się zatem w śpiworze nie zamykając jeszcze namiotu. Wtedy na krawędzi Sobkowej Równi pojawia się to samo stado kozic, które obserwowałem o poranku. Patrząc, jak wędruje to stado zaskakująco późno, bo po wielu latach chodzenia po Tatrach dociera do mnie jeszcze jeden szczegół z idealnego wręcz przystosowania kozic do warunków panujących w górach. Otóż kozice mają na czole poniżej rogów białe plamy, takie same plamy maja na zadkach. Gdy światła w dolinie jest już naprawdę mało przestaję widzieć sylwetki kozic, ale owe białe plamy dostrzegam jeszcze całkiem wyraźnie. Stado kozic przemieszcza się na większe odległości zazwyczaj w szyku torowym, dorosłe kozice bacznie zwracają uwagę na to, aby najmłodsi członkowie stada nie wyłamywali się z szyku, nie pozostawali w tyle ani nie wyprzedzali kozicy idącej na czele – białe plamy bardzo im to ułatwiają.


     
              Kolejny poranek znowu jest bardzo piękny, powierzchnia stawu iskrzy się w słońcu, zielona trawa kontrastuje ostro z wielkimi stożkami piargów, a wprost nad głową sterczy mi ogromna, licząca sobie 450 metrów północna ściana  Małego Jaworowego. Ukośnie padające na nią promienie słońca wyodrębniają w niej wyraźnie długą, trawiasto – skalistą półkę biegnącą ukosem ku ponuremu żlebowi. Wędruję w myślach tą półką,  nawet dziś, idąc samotnie nie natrafiłbym na niej na miejsca trudne dla mnie. Ale półka ta ostatecznie gubi się w gładkiej ścianie, czego przeszło wiek temu we mgle i deszczu nie mógł dostrzec Klimek Bachleda – dziś ta półka nosi nazwę Klimkowej Ławki, a ów żleb zowie się Klimkowym. Ale o tym za chwilę, bo to dłuższa historia. Widoczność jest świetna, a na dole, nad Spiszem pojawiają się charakterystyczne chmury, to nie wróży nic dobrego, najprawdopodobniej późnym popołudniem lub pod wieczór załamie się pogoda,  co najwyżej wytrzyma do jutra. Pora zwijać namiot i ruszać ku dolinom, na ten raz wystarczy.

              Na Sobkową Rówień wchodzę prawie jednocześnie z trojgiem Słowaków, podchodzących od Javoriny. Dwudziestoparoletnia,  ciemnowłosa Słowaczka próbuje swoich sił w bulderingu, jak się dziś uczenie nazywa wspinaczkę po wielkich wantach, starsi demonstrują jej technikę pokonywania przewieszek zwaną kiedyś techniką wielkiego kroku. Uśmiecham się, bo kiedyś lubiłem zarzucać stopę powyżej własnej głowy na kant przewieszki, co oczywiście dziś oprotestowuje mój kręgosłup, od najstarszego ze Słowaków jestem starszy o przynajmniej lat dwadzieścia. Właśnie ten  Słowak wyciąga z plecaka statyw i sporą kamerę, podchodzę do niego i nawiązuję rozmowę na temat fotografii górskiej. Pod koniec mój rozmówca patrząc na mnie z filuternym uśmiechem pyta: Biwakowałeś tam nad stawem, a nie bałeś się niedźwiedzia? Widząc uśmiech na mojej twarzy dodaje: Ja jestem grotołazem ze Spiskiej Beli, niedźwiedzie często spotykam i też się ich nie boję, ale ci z dołu to się ich naprawdę boją!

              Aby bez problemów wrócić do Podsarnia busami muszę znaleźć się na Łysej Polanie około godziny dziewiątej rano, a to oznacza, iż powinienem jeszcze jedną noc spędzić w dolinie, najlepiej na Jaworowej Polanie. Schodzę bez pośpiechu, jem obiad nad potokiem w Jaworowym Ogrodzie. Ala uprzedza mnie przez telefon o nadchodzącym froncie burzowym, pierwsze burzowe chmury widzę już nad Spiszem. Nie mam ochoty na ewentualne zwijanie mokrego namiotu wczesnym rankiem i to być może w deszczu – postanawiam zatem wykorzystać domek TANAP-u, położony w lesie tuż obok Jaworowej Polany. Ma on mały ganeczek o wymiarach jak raz pasujących pod mój namiot. Wkrótce po rozstawieniu namiotu spadają pierwsze krople deszczu, słychać też odgłosy wyładowań. Gdy po przejściu burzy deszcz przestaje padać dostrzegam w zapadającym już zmroku samotną sylwetkę z dużym plecakiem podchodzącą ścieżką w górę doliny – tej nocy Jaworowy Ogród będzie gościł nie tylko zwierzęta. 

              Na zdjęciach nasze niegdysiejsze namioty – Stare Szałasiska 1967 i Rąbaniska 1968. A także przygotowania do obiadu przy Pięknych Kamieniach i poranek po biwaku w Litworowej Kolebie.







  6. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienie o Klimku – Część I.

              Czwartego sierpnia 1910 roku w Dolinie Jaworowej układają się do snu trzej taternicy – Józef Bizoń, Jan Jarzyna i Stanisław Szulakiewicz, członkowie Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie, założonego w 1906 roku na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Józef Bizoń to jeden z prekursorów narciarstwa sportowego w Polsce i działacz AKT. Osiemnastoletni Jan Jarzyna, świeżo upieczony student Politechniki Lwowskiej to bardzo utalentowany narciarz, w marcu tego roku podczas I Międzynarodowego Dnia Narciarzy w Zakopanem wygrywa dwie konkurencje pokonując między innymi dwóch znanych, austriackich alpejczyków. Cała trójka posiada pewne doświadczenie wspinaczkowe, największym ich sukcesem jest pierwsze przejście wschodniej ściany Wysokiej w 1909 roku .

              Lwowiacy zamierzają dokonać teraz pierwszego przejścia północnej ściany Małego Jaworowego. Jest to plan bardzo ambitny. Sześćdziesiąt lat później ukaże się tom XV Tatr Wysokich Paryskiego. Stary Mistrz topografii wymienia w nim cztery drogi wspinaczkowe wiodące tą ścianą, wymienię je w porządku chronologicznym lat ich wytyczenia.

              Rok 1911. Ukosem przez północną ścianę drogą Komarnickich. Droga bardzo trudna (IV), eksponowana, dość niebezpieczna ze względu na kruche skały przetykane trawkami i miejscami przysute żwirem; 4 godz.

              Rok 1930. Lewą częścią pn. ściany drogą Stanisławskiego. Droga nadzwyczaj trudna (V), z powodu niezwykle kruchych skał ogromnie niebezpieczna; 5 godz.

              Rok 1951. Środkową częścią pn. ściany drogą Slámy. Droga częściowo skrajnie trudna (VI); 5 godz.

              Rok 1956. Prawą częścią pn. ściany, W. Kogut i R. Łazarski. Droga bardzo trudna (IV) z jednym miejscem nadzwyczaj trudnym (V), eksponowana, o bardzo kruchej skale; 4.15 godz.

              Jak kształtowała się historia pokonywania kolejnych stopni trudności w Tatrach? Mniej więcej tak. W 1879 lub w 1880 roku Jan Gwalbert Pawlikowski i przewodnik Maciej Sieczka zdobywają Mnicha drogą o trudnościach ocenianych jako dwójka – dość trudno. W 1901 roku Karol Jurzyca i przewodnik J. Hunsdorfer junior pokonują podczas próby przejścia południowej ściany Ostrego Szczytu trudności trójkowe – trudno. W 1905 roku Katherine i Maksymilian Bröske oraz Simon Hȁberlein  podwyższają trudności do czwórki – bardzo trudno, ma to miejsce na Żabim Koniu i południowej ścianie Ostrego Szczytu. Piątka czyli nadzwyczaj trudno to trudności, na jakie napotkali bracia Komarniccy próbując przejść  południową ścianę Zamarłej Turni oraz Władysław Kulczyński junior i Mieczysław Świerz analogicznie na pn.-wsch. ścianie Mnicha. Pierwsza piątkowa droga w Tatrach to klasyczna na Zamarłej, poprowadzona 23 lipca 1910 roku przez Henryka Bednarskiego, Józefa Lesieckiego, Leona Lorię i Stanisława Zdyba. Na drogę szóstkową trzeba będzie jeszcze długo poczekać: w 1930 roku Dębińska, Jasińska, Wojsznis i J. Żuławski przechodzą pn. ścianę Mnicha – dziś ta droga nosi nazwę Klasyczny kant i młodym wspinaczom bardziej przypomina wspinaczkę skałkową, niż poważną drogę wspinaczkową. Taką drogą jest natomiast szóstkowa droga Orłowskiego na Galerii Gankowej – rok 1939.

              Trudności to jedno, a bezpieczeństwo na wspinaczce to już całkiem inne zagadnienie. Wbrew pozorom odpadnięcie na bardzo trudnej drodze przy obecnej technice asekuracji grozi najczęściej  o wiele łagodniejszymi konsekwencjami, niż na drodze łatwej, co zwykle kwitujemy lapidarnym stwierdzeniem:  Najgorzej jest lecieć tam, gdzie nie ma gdzie lecieć. Lot w powietrze przy pewnej asekuracji niczym nie grozi, a obijanie się o skały podczas odpadnięcia na łatwej drodze często kończy się tragicznie. Spróbuję teraz przybliżyć czytelnikom, jak asekurowano się w Tatrach przed pierwszą wojną światową. Wielce przydatnym w tym celu będzie fragment pierwszego polskiego podręcznika wspinaczki czyli Zasad Taternictwa Zygmunta Klemensiewicza, wydanego we Lwowie Anno Domini 1913. Przytoczę ten fragment w oryginalnym brzmieniu tudzież pisowni:

    … Trafiają się jednak miejsca,  gdzie z powodu złego uwarstwienia, kruchości lub gładkości skały, odpowiadającego powyższym warunkom punktu oparcia (np. bloku skalnego) znaleźć nie można. Tam uciekamy się do środka, bądź co bądź sztucznego, jakim jest wbicie haka. Obiera się do tego celu poziome, bardzo wązkie pęknięcie, które ponadto powinno ciągnąć się wgłąb skały ku dołowi, a nie ku górze; inaczej mógłby hak, przy szarpnięciu, w dół wylecieć. Wbija się go za pomocą kamienia na głębokość przynajmniej 2/3 długości, poczem jeszcze trzeba spróbować, czy się nie chwieje i czy skała wokoło nie została przez tę operację podważona. Chcąc zabezpieczyć (się) na haku, trzeba przeciągnąć linę przez pierścień (haka), co wymaga odwiązania się. Praktyczniejszy sposób polega na tem, że przez pierścień zakłada się pętlę tak, ażeby i przez nią i lina przechodziła …

              Ten sposób asekurowania był nie do zastosowania w trudnych miejscach z oczywistych przyczyn, co w wielu przypadkach czyniło asekurację wręcz iluzoryczną. Odkąd zasady asekuracji zostały poddane analizie opartej o zasady fizyki i badania wytrzymałościowe lin podstawowym pojęciem stosowanym w tej analizie stał się tzw. współczynnik odpadnięcia określany jako stosunek długości lotu wspinacza do czynnej długości liny. Załóżmy, że drugi koniec liny, którą związany jest w pionowej ścianie alpinista jest przywiązany do sztywnego punktu asekuracyjnego w postaci haka. Alpinista wspina się dziesięć metrów w linii pionowej ponad hak, a następnie odpada i leci w dół bez kontaktu ze skałą. Zaniedbując rozciągliwość liny stwierdzamy, iż długość lotu wyniesie dwadzieścia metrów, a energię upadku musi zaabsorbować dziesięciometrowy odcinek liny, współczynnik odpadnięcia ma wartość 2, a takie odpadnięcie możemy nazwać maksymalnym. Współczesna lina wspinaczkowa musi wytrzymać przynajmniej kilka takich szarpnięć w przeciwieństwie do jakiejkolwiek liny wspinaczkowej wykonanej z włókien roślinnych, gdyż taka lina jest w stanie zaabsorbować jedynie kilka procent energii upadku. Gdyby ktoś szalony posłużyłby się na przykład linką stalową zdolną do zaabsorbowania takiej energii to zginąłby wskutek obrażeń wewnętrznych spowodowanych przeciążeniem. Istota asekuracji linami wykonywanymi z manili czy sizalu polegała na stopniowym wytracaniu energii upadku poprzez tarcie, gdy asekurujący wypuszczał linę ze stanowiska hamując upadek partnera, jeśli jednak przesztywnił asekurację zbyt gwałtownie i silnie zaciskając dłonie na linie to albo sam wylatywał ze stanowiska albo lina ulegała zerwaniu. Z drugiej strony wbijanie kolejnych haków przez prowadzącego, zwanych hakami przelotowymi, obniżało potencjalną wartość współczynnik odpadnięcia i czyniło asekurację bardziej pewną. Nie trudno dojść do wniosku, iż najbardziej ryzykowne były pierwsze metry wspinaczki ponad stanowiskiem asekuracyjnym.

              Legenda głosi, iż Klemensiewicz niedługo po napisaniu Zasad Taternictwa zmienił zdanie na temat wbijania haków za pomocą kamienia: po cóż nosić młotek, jak zawsze się jakiś kamień po ręką znajdzie. Otóż podczas jednej ze wspinaczek kamień, którym, jak zwykle, wbijał hak pękł niespodziewanie na dwie części, a jedna z nich spadając zraniła jego partnera na tyle poważnie, iż musieli się wycofać.

              Bezpieczeństwo podczas wspinaczki znacznie wzrosło, gdy zaczęto łączyć linę z hakami za pomocą karabinków, zróżnicowano haki, wprowadzono włókna poliamidowe do produkcji lin itd.

              Wspinaczom wchodzącym w dobie obecnej w południową ścianę Zamarłej Turni i nieźle obwieszonym sprzętem dedykuję wspomnienie o Zaruskim i Znamięckim, którzy podczas III przejścia klasycznej posłużyli się jedynie pięcioma hakami (ściana Zamarłej ma w tej linii wysokość rzędu 140 metrów). Jakie były nasze własne doświadczenia mniej więcej pięćdziesiąt parę lat po Zaruskim. W dalszym ciągu podstawowym sprzętem były haki z miękkiej stali, ale do wyposażenia doszły stalowe karabinki o sporym zapasie wytrzymałości, liny sizalowe spotykało się incydentalnie. Osobiście sizalu użyłem tylko parę razy na bardzo łatwych drogach, ale spotkałem optymistów, którzy w Roku Pańskim 1966 wybierali się na szóstkowy uskok Zadniego Mnicha z polską liną podciągową wykonaną z sizalu.

              Standardowo podchodząc pod wybraną ścianę mieliśmy ze sobą nie więcej, jak 8 – 9 karabinków i 12 – 13 haków. Korzystając z prowadzonego przez lata górskiego notatnika wymienię dla przykładu trzy drogi o trudnościach typowych dla opisywanego okresu w Tatrach.

    ·       Północna ściana Mięguszowieckiego drogą klasyczną (pierwsze przejście w roku 1906) z własnym wariantem, trudności III, krótki odcinek IV, wysokość ściany 800 metrów, 1 hak

    ·       Kazalnica drogą Korosadowicza (1934 rok), trudności III, wysokość ściany ok. 450 metrów, 2 haki

    ·       Kozie Czuby środkową częścią północnej ściany (1912 rok), trudności III, wysokość ściany ok. 200 metrów, 13 haków

     Dwie pierwsze drogi charakteryzują się znaczną kruszyną i długimi partiami tzw. pionowych trawników, co czyni klasyczną asekurację za pomocą haków dość iluzoryczną, a nawet w dobie obecnej trudno byłoby się tam asekurować w sposób pewny, co sprawia, iż w praktyce drogi te są pokonywane praktycznie tylko zimą. Ale ponieważ, mówiąc pół żartem pół serio, byłem  w poprzednim wcieleniu kozicą (jeśli wierzyć w reinkarnację) to  prowadziłem na tych drogach non stop nie uważając, iż zbytnio ryzykuję. Nawiasem mówiąc, gdy byłem już starszym panem po pięćdziesiątce to Magda stwierdziła, iż gdyby na północną Mięgusza wybrałbym się na żywca czyli bez asekuracji w towarzystwie młodego, znacznie ode mnie sprawniejszego wspinacza to ja byłbym tam bardziej bezpieczny.

              Trzecia droga to droga w pełni skalna i dość dobrze oczyszczona ze skalnego rumoszu, umożliwiająca już całkiem poprawną asekurację. Przeszliśmy ją, Ala i ja w zespole trójkowym mając za trzeciego szesnastoletniego chłopaka, naszego podopiecznego, dla którego była to czwarta wspinaczka w życiu – wypadało się więc porządnie asekurować.

  7. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienie o Klimku. Część II.

              Wróćmy do Doliny Jaworowej, rano, piątego sierpnia dochodzi według relacji Jarzyny do sprzeczki między Szulakiewiczem, a Bizoniem, ten ostatni rezygnuje ze wspinaczki i schodzi na dół. Pozostała dwójka rozpoczyna wspinaczkę. Początkowo idą tak, jak bracia Komarniccy rok później, ale w środkowej partii ściany kierują się bardziej wprost ku wierzchołkowi w sposób mniej więcej odpowiadający drodze Slámy, co sprawia, iż wchodzą w znacznie trudniejszy teren. Być może mgła nie pozwoliła im na właściwą ocenę trudności ściany podszczytowej. Po pokonaniu 2/3  wysokości ściany Jarzyna odpada będąc pięć metrów nad stanowiskiem wyrywając z niego partnera, lecą obaj, ale lina zahacza o jakiś występ skalny i o dziwo, wytrzymuje szarpnięcie. Jarzyna jest tylko potłuczony, natomiast Szulakiewicz jest w znacznie gorszym stanie, nie jest w stanie poruszać się, ma złamany kręgosłup`. Jarzyna ściąga kolegę na wygodną platformę, nazywaną dziś Pościelą Szulakiewicza, zabezpiecza go przed upadkiem i rozpoczyna zejście w ciągle pogarszających się warunkach atmosferycznych.

              Można podziwiać determinację i kondycję fizyczną Jarzyny – około godziny 22 wchodzi do schroniska nad Morskim Okiem, do którego już wtedy dochodziła linia telefoniczna, prosi jednego z turystów o powiadomienie Pogotowia o wypadku i wraca do Jaworzyny, gdzie w tamtejszej szkole kładzie się spać o pierwszej w nocy po przebyciu łącznie około 30 kilometrów, przypomnijmy, po prawie trzydziestometrowym locie w ścianie. O siódmej rano jest już z powrotem pod ścianą Małego Jaworowego, gdzie czeka ze szkicem przebytej drogi na Zaruskiego.

              Mariusz Zaruski, twórca Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i Naczelnik Straży Ratunkowej wspomina: Telefonował turysta, poproszony przez p. Jarzynę, aby wysłać jednego przewodnika, który by pomógł zejść Szulakiewiczowi!!!   Zaruski, wiedząc o jaką ścianę chodzi, wzywa pełen skład Pogotowia. U podnóża ściany padają rozkazy: w prawo idzie zespół pod komendą Klemensiewicza, w lewo zespół Lesieckiego, środkiem sam Zaruski z Klimkiem Bachledą i Stanisławem Zdybem, a za nimi Znamięcki i Kordys, w ścianę chce także wejść Jarzyna, ale pan Mariusz nie wyraża na to zgody.

              W świecie nauki od lat dość popularną, acz nie do końca skuteczną oceną wkładu naukowego w daną dyscyplinę jest metoda zliczania liczby cytowań danego autora w renomowanych czasopismach naukowych. Historię taternictwa można podzielić z grubsza na dwa okresy: klasyczny, kiedy obowiązywała zamknięta, sześciostopniowa skala trudności i modernistyczny vel sportowy, kiedy tę skalę otworzono od góry dodając następne stopnie. Granicą obu tych okresów stała się epoka nazwana w Alpach sesto grado superiore czyli skrajnie trudno górna granica (VI+). Przewodnik Paryskiego należy bardziej do tej pierwszego okresu. Tom 25 Tatr Wysokich to skorowidz nazwisk – łatwo policzyć na ilu stronach i w ilu tomikach pojawia się przy opisach dróg wspinaczkowych nazwisko takiego czy innego taternika.

              Według takiej oceny największy wkład w historię taternictwa wniósł Gyla Komarnicki: 244 strony w 23 tomikach. Na dziewiątej pozycji jest Klimek Bachleda, 180 stron w 22 tomikach, dziesiąty jest Zygmunt Klemensiewicz, odpowiednio 164 i 22, trzynasty Roman Kordys 149 i 23. Dorobek Mariusza Zaruskiego opisany jest na 82 stronach w 13 tomikach, Józefa Lesieckiego  na 75 stronach w 10 tomikach, Aleksandra Znamięckiego na 48 stronach w 15 tomikach.

              Gdy zachodzi konieczność prowadzenia akcji ratunkowej w niezdobytej jeszcze ścianie w trudnych, a nawet skrajnie trudnych warunkach to liczą się przede wszystkim doświadczenie i zdolności organizacyjne, intuicja, odporność fizyczna i psychiczna. Zdolnościami organizacyjnymi górował nad wszystkimi Mariusz Zaruski, przywykły do dowodzenia ludźmi i potrafiący wymusić posłuch – tu procentowało jego doświadczenie oficera i kapitana pływającego między innymi po Morzu Białym i Oceanie Lodowatym, także na żaglowcach. Doświadczenie, intuicja w skale, odporność fizyczna i psychiczna to walory Klimka Bachledy, tatrzańskiej legendy jeszcze za życia. Na dziewięciu szczytach był pierwszy, na dziesięciu – drugi, na ośmiu przełęczach pierwszy. W zimie jako pierwszy wszedł na cztery szczyty, w tym i Gerlach, przeszedł około stu dróg wspinaczkowych. W Tatrach istnieje ponad dziesięć skalnych formacji nazwanych jego imieniem, między innymi Klimkowa Turnia, główny wierzchołek Staroleśnej.

              Akcja ratunkowa rozwija się w fatalnych warunkach, deszcz przechodzi w grad, a później w śnieg, ścianą spływają potoki wody, zespoły Klemensiewicza i Lesieckiego natrafiają na tak duże trudności, iż muszą się wycofać. Sam Zaruski wspomina:

              Wspinając się z trudem ściankami żlebu, albo dnem jego, czołgając się po oślizgłych płytach lub czepiając się chwytów niepewnych, od dawna zostaliśmy przemoczeni do nitki. Lodowata woda strumieniami wlewała się nam za kołnierze, w rękawy, i przez trzewiki spływała na zewnątrz. Pomimo forsownej pracy wspinania się drżeliśmy z zimna. Jeden Klimek czuł się lepiej od innych, gdyż miał serdak na sobie i wełniane spodnie góralskie. My zaś wszyscy lekko byliśmy odziani  w zwyczajne turystyczne ubrania, które ciepła nie dają.

              Zespół Zaruskiego dociera pod litą, pionową ścianę szczytową, od Szulakiewicza dzieli ich wówczas jakieś 80 metrów, zatrzymują się, aby nieco odpocząć: O posiłku nie było mowy, o tym, żeby usiąść nikt również nie myślał. Staliśmy tedy i stojąc spali. Drżeliśmy przy tym z zimna, nie drżeliśmy, źle mówię, lecz dygotaliśmy; głowa, ręce i nogi szarpały się ustawicznie jak w tańcu Św. Wita. Byliśmy już bliscy zobojętnienia na wszystko.

              Wtedy to zapewne Klimek odwiązuje się od liny łączącej go z Zaruskim i zaczyna się wspinać. Za jakiś czas Zaruski ze Zdybem ruszają dalej, ale po pokonaniu niewielu metrów muszą zawrócić, bo są tak wyczerpani, iż nawet jeśliby udało się im dotrzeć do Szulakiewicza to i tak nie byliby w stanie udzielić mu jakiejkolwiek realnej pomocy. Ponownie stoją w tym samym miejscu, gdzie poprzednio odpoczywali i czekają na Klimka. Dostrzegają go ostatecznie 40 metrów wyżej z prawej strony, Zaruski dwukrotnie poleca Klimkowi odwrót, ale ten macha ręką w kierunku pobliskiego żlebu i wspina się dalej, po chwili znika on z pola widzenia. Po pewnym czasie od strony tamtego żlebu dociera do nich łoskot kamiennej lawiny.  Zaruski i Zdyb czekają na Klimka jeszcze ponad pół godziny, po czym zostawiają dla niego jedną z lin, aby mu ułatwić zejście i ruszają w dół.

              Jak już wspomniałem, Klimek za życia był już tatrzańską legendą, trudno było dopuścić myśl, iż odpadł, zresztą obaj wspinacze byli już skrajnie wyczerpani – zrobili wszystko, co mogli zrobić w tej sytuacji, piargi osiągają już po zmroku, o trzeciej w nocy są w leśniczówce u wylotu Doliny Jaworowej. Tak się kończy pierwszy dzień akcji na Małym Jaworowym.  Cdn.

  8. Jerzy L. Głowacki
    Kwietny biwak.

              W latach dziewięćdziesiątych bardzo polubiliśmy z Alą przejście przez grań główną Tatr z Tatrzańskiej Kotliny do Jaworzyny Spiskiej przez Przełęcz pod Kopą. Ten idylliczny, górski spacer ma swoje niebagatelne zalety estetyczne, bo wiedzie  przez kwietne latem  łąki Wspólnej Pastwy, Przednich i Zadnich Koperszadów okraszone piękną panoramą doliny Kieżmarskiej, jest to inny świat w porównaniu z surowym pięknem większości dolin Tatr Wysokich.  Wielokrotnie zdarzało się nam, iż przechodząc przez piękne miejsca w Tatrach czuliśmy żal, iż musimy się spieszyć, aby zdążyć na nocleg do schroniska czy taborowego namiotu. Jednym z takich właśnie miejsc jest Wspólna Pastwa, rozległa polana przechodząca wyżej w strome trawniki i łany kosówki uwieńczone białą koronką skałek na grani. Dlatego też ruszyłem pewnego pięknego do Tatrzańskiej Kotliny, aby przejść z niej do Javoriny biwakując dwukrotnie po drodze.

              Z Podsarnia wyruszamy we troje, bo Magda chce zapoznać Mieszka z otoczeniem doliny Kieżmarskiej – chcą nocować w schronisku nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Korki na gościńcu Oswalda Balzera i niezbyt przyjazny dla turystów rozkład jazdy słowackich autobusów sprawia, iż docieram do Tatrzańskiej Kotliny stosunkowo późno. Mając sprzęt biwakowy w plecaku nie muszę się spieszyć, skoro do rozbicia namiotu potrzebuję niespełna dwóch metrów kwadratowych w miarę równej powierzchni. Skoro tak, to mogę sobie pozwolić na zjedzenie smacznego obiadu zakrapianego czapowanym czyli beczkowym piwem w sympatycznej knajpce u Furmana. Przed laty pierwszy etap wędrówki prowadzący do małego schroniska zwanego przez Słowaków Plesnivcem czyli Szarotką wiódł wśród gęstego lasu, teraz po klęsce huraganu i ciągłych atakach kornika co chwila odsłaniają się tam ładne panoramy. Pogoda nie sprzyja podchodzeniu ze sporym obciążeniem, słońce pali, jest parno, idzie mi się ciężko – to pierwszy w tym sezonie wypad z kompletem sprzętu biwakowego. Koło godziny piątej docieram do schroniska i aż korci mnie, aby w nim spędzić noc, ostatni turyści już je opuścili, jest tu przytulnie i miło. Póki co postanawiam się pokrzepić piwem i parówkami. Konsekwencje tego posiłku są zbliżone, a właściwie identyczne, jak kiedyś w Morskim Oku.

              Wówczas zimową porą opuściłem Roztokę w siąpiącym  pomimo zimy deszczyku, który na wysokości Włosiennicy przemienił się w prawie poziomo padający śnieg, bo nieźle piździło czyli wiało. Do schroniska nad Morskim Okiem wszedłem z mocnym postanowieniem zjedzenia tam drugiego śniadania, posiedzenia na werandzie i powrotu do Roztoki. No cóż, MOko to prawie półtora roku mojego życia, na werandzie spędziłem praktycznie niepoliczalną liczbę godzin i przywiązałem się do tego miejsca niebywale, co zresztą było nie tylko moim udziałem, vide Miejsce przy stole Andrzeja Wilczkowskiego będące swoistą sagą werandy. Oczywiście w miarę, jak ubywało mi włosów na czubku głowy, a potem przybywało siwych włosów w brodzie weranda przestawała być werandą w starym stylu z racji przekształcania się MOka ze schroniska w garkuchnię wypełnioną obficie zwiedzaczami Morskiego Oka, dla których owa garkuchnia i bufet stanowią znacznie większa atrakcję, od tego, co na zewnątrz. Tego dnia pogoda była jednak na tyle niemiłą, iż mało kto dotarł z parkingu nad Morskie Oko.

              Jak wiadomo wszystkim bywalcom tego schroniska od momentu, kiedy goście przestali być obsługiwani przez kelnerki i kelnerów posiłki zamawia się tudzież odbiera w otwartych na rozcież drzwiach prowadzących zarówno do kuchni, jak i dawnej świetlicy, zamienionej bardzo dawno temu na reprezentacyjny gabinet Łapińskich. Stojąc w tychże drzwiach poprosiłem o porcję parówek i dwie szklanki wina, w tym jedną na gorąco. Po spożyciu owego śniadania  zakropiłem je jeszcze jedną szklanką wina, założyłem kurtkę i czapkę, zarzuciłem plecak na ramiona, wyszedłem na zewnątrz, po czym przypiąłem raki i ruszyłem przez skute lodem jezioro w stronę progu Czarnego Stawu – co mi tam pogoda! Co wrażliwszych czytelników uspokajam, mój organizm w takich warunkach bardzo szybko spala alkohol, tam, gdzie należało już uważać byłem trzeźwy jak grzeczne niemowlę. I miałem góry tylko dla siebie, bo naśladowców tego dnia nie znalazłem.

              Teraz, w pełni lata butelka dobrego piwa wystarczyła, kwadrans przed szóstą opuściłem Szarotkę kontynuując marsz w stronę Wspólnej Pastwy. Na leśnych zakosach perci napotkałem kilku zapóźnionych turystów schodzących w dół, zbliżając się do celu mojej wędrówki nie sądziłem, abym jeszcze kogoś napotkał. I pomyliłem się – w stronę Szarotki podążali jeszcze dwaj rowerzyści nieźle wyekwipowani. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi zszedłem z perci oddalając się od niej na jakieś sto metrów i rozbiłem namiot na kwietnym dywanie mając w zasięgu wzroku wspaniałą panoramę otoczenia Doliny Kieżmarskiej.

              Ten biwak miał jeszcze jeden aspekt poza estetycznym, aspekt sentymentalny. Czterdzieści siedem lat temu podczas naszego pierwszego, wspólnego tatrzańskiego lata Ala i ja spędziliśmy tydzień nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, teraz w tym samym schronisku układali się do snu Mieszko i Magda. Wracają wspomnienia sprzed lat: odwrót spod oblodzonych Baranich Rogów we mgle i sierpniowej śnieżycy, szadź na Kołowym Szczycie, wygrzebywanie spod śniegu chwytów i stopni na Jastrzębiej Turni, ogromny, pomarańczowy księżyc nad Kieżmarską, gdy nocą wracaliśmy z nieistniejącej już Kieżmarskiej Chaty do Brnčalki. Ej, łezka się w oku kręci!

              Poranek jest piękny, szybko zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i opuszczam miejsce niecnego przestępstwa. Szlak wiodący z Białych Stawków Kieżmarskich do Szarotki jest w środku lata licznie uczęszczany, ale o tak wczesnej porze nikogo na nim nie napotykam, co dla mnie jest dość istotną wartością. Nad stawkami stoi wygodna wiata, do wody tylko parę kroków, idealne miejsce na spożycie śniadania. Po śniadaniu czekało mnie nudne i nużące z racji wagi plecaka podejście na Przełęcz pod Kopą. Chętnie spędziłbym najbliższą noc na grani, ale brak tam wody, a jest bardzo upalnie. Decyduję się więc na długą sjestę na przełęczy, a później na biwak na dnie Doliny Zadnich Koperszadów. Chwilę po rozpoczęciu zejścia napotykam dwóch starszych panów mozolnie podchodzących na przełęcz i wypowiadam do nich te oto słowa: Stara Gwardia się nie poddaje, choć czasami mówi mérde ! Starszy z turystów odpowiada: A czasami gorzej… i zaczyna się rozmowa, rozmowa cokolwiek nietypowa w tym miejscu. O Polsce i Polakach, Łodzi i renomowanych, przedwojennych gimnazjach. Ojciec mojego interlokutora kończył przed wojną gimnazjum (według dzisiejszej terminologii – i liceum) Zimowskich, w murach którego, choć już pod inną nazwą spędziłem całe lat jedenaście. Trzy godziny później będę rozmawiał po raz wtóry tego dnia, ale tenor tej rozmowy będzie diametralnie różny.

              Schodząc szybko z przełęczy układam sobie plan na resztę dnia – postanawiam odwiedzić miejsce, o którym słyszałem, ale nigdy tam nie byłem, jak mi się tam spodoba to spędzę tam noc. Nazwa tego miejsca jest zachęcająca, choć jak na Tatry nieco egzotyczna – Chata na Burdeli. Po przekroczeniu potoku na Krzyżówce opuszczam znakowany szlak, skręcam w lewo, omijam szlaban z odpowiednim zakazem i po kilkunastu minutach niespiesznego marszu wchodzę na śródleśną polanę ze stojącą tam sporą i solidną chatą. Chata sprawia wrażenie aktualnie nie zamieszkałej, o czym świadczą solidnie zablokowane okiennice. Otoczenie świetnie się na biwak nadaje, wyciągam zatem z plecaka wilgotny jeszcze po porannej rosie namiot, aby go wysuszyć, spożywam kolację, odpoczywam.

              Niestety, pod wieczór okazuje się, iż chata ma jednak lokatorów – zjawia się bardzo sympatyczna dziewczyna w towarzystwie niezbyt sympatycznego jegomościa. Rozszyfrować tych dwoje to żaden problem, on to kostyczny, zrzędliwy pracownik naukowy, najprawdopodobniej specjalista od jakiejś roślinki rosnącej w Tatrach w przedziale wysokości od … do … na podłożu … (wpisać odpowiednie dane!), ona to ani chybi jego doktorantka. Po paru chwilach rozmowy jest dla mnie jasne, iż poza wysokospecjalizowaną pracą naukową zrzęda nie ma nic wspólnego z górami, trzęsie portkami, iż mógłby mnie tu zastać wraz z nim jakiś strażnik, namawia mnie do szybkiego opuszczenia polany, bo nadchodzi gwałtowna burza! Taki z niego przyjemniaczek. Nie mam gwarancji, czy cichcem nie sięgnie po telefon, aby mi filanców na kark sprowadzić, dla świętego spokoju wrzucam suchy już namiot do plecaka i opuszczam polanę. Chętnie bym zrzędzie coś   do słuchu na odchodne powiedział, ale żal mi dziewczyny, bo tego pokroju ludzie lubią sobie odbijać własne porażki na innych, zwłaszcza, jeśli są ich podwładnymi.

              Wracam na szlak i szybko schodzę w dół Doliny Zadnich Koperszadów aż do momentu, gdy zaczyna zapadać zmrok i jednocześnie zaczynają spadać pierwsze krople deszczu – szybki odskok z pięćdziesiąt metrów w las i błyskawiczne rozbijanie namiotu w pomrukach nadchodzącej burzy. Rano wczesna pobudka, pakowanie się w leciutkiej mżawce przy świetle czołówki, a potem ściganie się z deszczem – byle do wiaty przy moście nieopodal leśniczówki na Gałajdówce. Tuż po mnie do wiaty dobiega zaawansowany już w latach ratownik TOPR z bardzo wysoką, znaną mi z widzenia, wspinającą się dziewczyną. Palę fajkę, ratownik pali papierosa za papierosem, na zewnątrz wiaty leje nieprzytomnie – zgadzamy się obaj, że to niezdrowa pogoda, zużycie tytoniu rośnie niepomiernie. Szybko okazuje się, iż mamy wspólnych znajomych, wspominamy dawne czasy i akcje, dyskutujemy, á propos pogody o różnych modelach synoptycznych. Po mniej więcej godzinie lejba przechodzi w mżawkę, dziewczyna z ratownikiem czekają na dalszą poprawę pogody, a ja ruszam w kierunku Jaworzyny, aby jeszcze dziś o przyzwoitej porze znaleźć się w Podsarniu.












  9. Jerzy L. Głowacki
    Fatum

    Z przyzwyczajenia śledzę warunki w Tatrach, podobnie, jak to czyniłem w Łodzi na parę tygodni przed zimowym wyjazdem w Tatry. Mały komentarz na ten temat. Codziennie ogłaszany jest przez TOPR komunikat lawinowy, ale komunikat ten daje jedynie uśrednioną ocenę zagrożenia lawinowego nie oddając z natury rzeczy rzeczywistego zagrożenia w danym miejscu i w danym czasie. Taką ocenę trzeba wypracować samemu, a jej podstawą jest znajomość terenu i warunków, w jakich w ostatnim okresie czasu kształtowała się pokrywa śnieżna. Margines błędu jest niestety dość szeroki, a jak twierdzą wybitni specjaliści od lawin najgorsze jest to, iż lawina nie wie, że ma do czynienia ze specjalistą. Nawiasem mówiąc zawsze twierdziłem, iż na mapie Europy są dwa miejsca, obydwa na terenie Szwajcarii, gdzie najchętniej pracowałbym przez długie lata. To CERN i Instytut Badania Śniegu i Lawin w okolicy Davos. Tak się jakoś składało przez dość długi okres czasu, iż przyjeżdżałem w Tatry przy lawinowej trójce, z której następnie szybko robiła się czwórka, a nawet piątka, co zmuszało mnie do całkiem sporego wysiłku intelektualnego, aby nie siedzieć w schronisku i aby liczba wyjść zgodziła się z liczbą powrotów na własnych nogach.

    19 II 2012, niedzielne przedpołudnie. Kolejka na Kasprowy nie kursuje z racji silnego wiatru, który przenosił duże masy śniegu, ocieplenie, lawinowa trójka ogłoszona przez TOPR i czwórka według oceny Horskiej Służby.  Na internetowej stronie Tygodnika Podhalańskiego ukazuje się poniższy komunikat:

    24tp.pl         2012-02-19 11:51:54

    Lawina w Tatrach. Obie narciarki odkopane. Jedna przytomna, stan drugiej bardzo ciężki

     Lawina w Dolinie Goryczkowej. Pod śniegiem znalazły się dwie narciarki. Pierwsza szybko odkopana przez ratownika z Kasprowego Wierchu trafiła do szpitala. Po kilkunastu minutach odkopano drugą. Nie dawała oznak życia. Później odzyskała tętno, lekarze cały czas walczą o jej życie.

     Lawina zeszła w okolicach Dol. Goryczkowej, niedaleko Świńskiego Kotła, w rejonie Żlebu Marcinowskich. Szlakiem narciarskim łączącym Goryczkową z Kondratową na nartach ski-turowych szły trzy osoby - dwie kobiety i jeden mężczyzna. Kobiety znalazły się pod śniegiem.

    Mężczyzna sam wydostał się spod śniegu i razem z ratownikiem TOPR z Kasprowego Wierchu odkopał  pierwszą z kobiet. Pod śniegiem straciła przytomność, ale później ją odzyskała. Śmigłowcem została przetransportowana do szpitala.

    - Po kilkunastu minutach udało się odkopać drugą z zasypanych. Nie dawała oznak życia. Rozpoczęliśmy jej reanimację. W takim stanie została przetransportowana do szpitala i przekazana ekipie specjalistycznej karetki pogotowia - powiedział na lądowisku śmigłowca Marcin Firczyk, ratownik  TOPR. Lekarze cały czas walczą o jej życie. Kobieta odzyskała tętno, ale nie jest przytomna.

    W akcji brało udział przeszło 20 ratowników TOPR. W Tatrach wieje dziś silny wiatr. Zatrzymał on kolejki w rejonie Kasprowego. Wzrosła temperatura. Nie kursuje kolejka linowa na Kasprowy. Obowiązuje trzeci stopień zagrożenia lawinowego.

    W rejonie Żlebu Marcinowskich przebiega nartostrada w stronę Hali Kondratowej. W 1956 r. żlebem zeszła lawina, która na Niżnej Goryczkowej Równi zabiła pięć osób, w tym gospodarzy znajdującego się tam wtedy schroniska.

    Dwa dni później Tygodnik podaje wiadomość o śmierci drugiej z zasypanych narciarek, mija trochę czasu i media podają jej nazwisko: Joanna Wolf – Szczerba, natychmiast wracam pamięcią do dnia sprzed lat.

              13 VIII 1992, naszą bazą wypadową w Tatry jest, jak zwykle, Stara (poczciwa) Roztoka, Magda mieszka na taborze na Starych Szałasiskach (trochę powyżej Włosiennicy) i dzielnie się wspina. Tego dnia spotykam Magdę na ceprostradzie, ma w planie Międzymiastową na Mnichu, a ja wejście na Mięgusza granią od Hińczowej. Piękny, słoneczny dzień, ciepły granit na grani, długi, samotny posiad na wierzchołku – sielanka. Zaczynam schodzić i po paru chwilach dobiega do moich uszów dźwięk, który nie wróży w Tatrach niczego dobrego, głuchy warkot łopat wirników śmigłowca. Denerwuje mnie to, iż nie mogę określić, czy dźwięk ten dochodzi z otoczenia Doliny za Mnichem, gdzie miała się wspinać Magda czy z otoczenia Czarnego Stawu. Nie ma co deliberować, zdejmuję plecak, aby mieć większą swobodę ruchu, ustawiam go na grani i wchodzę w ścianę kopuły szczytowej Mięgusza. Po iluś tam metrach trawersu docieram do punktu, z którego dostrzegam lądujący nad Czarnym Stawem śmigłowiec – oddycham z ulgą, o Magdę mogę być spokojny. Wracam na grań, powoli i ostrożnie, a tam nad moim plecakiem stoi dwoje dwukrotnie ode mnie młodszych wspinaczy wyraźnie martwiących się losem właściciela plecaka. Nie dziwię się im, sam na ich miejscu martwiłbym się i to bardzo. Sielanka trwa dalej, niedługo potem rozstaję się z młodymi, oni schodzą prosto granią, a ja dla urozmaicenia dość skomplikowanym orientacyjnie obejściem grani. Tuż nad Hińczową Przełęczą rozsiadam się wygodnie i zapalam fajkę. Po pewnym czasie dochodzą do mnie ci sami taternicy, z którymi niedawno się rozstałem, są zdziwieni widząc nad przełęczą dziadka z nieco już posiwiałą brodą, pada pytanie: To obejście grani jest krótsze? Moja odpowiedź zapewne nie była dla nich satysfakcjonującą: Skądże, jest dłuższe. No cóż, mimo upływu lat ciągle jestem tu u siebie.

              Kolejny posiad na dobrze podgrzanej słońcem Zadniej Galerii, kontemplacja chylącego się do zajścia za grań słońca, schronisko, kufel zimnego piwa. Postanawiam odwiedzić Magdę na taborze, gdy dochodzę do Starych Szałasisk zapada właśnie zmrok. Na środku obozowiska płonie watra otoczona wianuszkiem taborowiczów. Magda rozpoznaje moją sylwetkę, zrywa się i podbiega do mnie, poczucie sielanki pryska w jednej chwili, gdy dostrzegam jej zapłakane oczy, padają słowa, które w różnych odmianach już nieraz w Tatrach słyszałem: Jasiek Wolf zginął dziś na Kazalnicy.

              Wypadki takie, jak ten robią na innych szczególne wrażenie. Po pierwsze Jasiek należał do ścisłej czołówki tatrzańskiej, odnosił też poważne sukcesy w alpinizmie zimowym. Po drugie wypadek nie wydarzył się podczas samej wspinaczki, a podczas powrotu pod ścianę. Ongiś, w klasycznym okresie taternictwa wspinaczka kończyła się prawie zawsze na wierzchołku. W miarę upływu czasu na takich ścianach, jak Kazalnica czy Czołówka MSW zaczęto po pokonaniu zasadniczego ciągu trudności zjeżdżać na linie pod ścianę, pojawiły się stałe, pewne stanowiska zjazdowe. Nawiasem mówiąc zjazdy w takich warunkach są zwykle bardziej bezpieczne, niż kontynuowanie wspinaczki w łatwym, ale trawiastym i kruchym terenie, kiedy asekuracja staje się iluzoryczna bądź w ogóle jej brak. Podana wyżej nazwa Czołówka MSW jest również symbolem upływu czasu, dawniej mówiło się: ściana czołowa północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego.

              Tym razem jednak jeden ze zjazdów zakończył się lotem Wolfa aż do tafli Czarnego Stawu z tylko jednym, śmiertelnym w skutkach odbiciem się od skał. Co było przyczyną? Do końca nie wiem, choć niektórzy z ratowników TOPR-u sugerowali, iż Wolf dojechał do końca liny, a że nie było na jej końcu zabezpieczającej kluczki to poleciał w powietrze. Kiedyś w ściśle dobranym gronie nie raz żartowaliśmy: Jak się gdzieś w Tatrach ubijemy to dopiero nas Sałyga obsmaruje! Rzecz w tym, iż ówcześnie kronikę TOPR-u prowadziła Krystyna Sałyga – Dąbkowska, która miała zwyczaj prawie każdemu pośmiertnie coś wytknąć. Dziś kronikę prowadzi Adam Marasek i również pro publico bono błędy pośmiertnie wytyka.

              Tragizmu wypadkowi na Kazalnicy dodało to, iż Jasiek zginął na oczach własnej żony, która wcześniej ukończyła inną drogę na Kazalnicy. Joanna była drugą żoną Wolfa, wspólnie wychowywali dwoje dzieci, jedno ich obojga, drugie z poprzedniego małżeństwa Jaśka. Pierwszą żoną Wolfa była Dobrosława Miodowicz – Wolf „Mrówka”, absolwentka etnografii na UJ-jocie, jedna z najlepiej wspinających się dziewczyn, siostra Kostka Miodowicza, również taternika, który zapewne ku niezadowoleniu ojca, szefa OPPZ działał w opozycji i poszedł w politykę. „Mrówka” zginęła podczas odwrotu z partii szczytowej K2 w Karakorum latem 1986 roku.

              Joanna Wiglusz – Wolf - Szczerba ukończyła geologię na tej samej uczelni, świetnie wspinała się w skale, w połowie lat dziewięćdziesiątych była prezesem Klubu Wysokogórskiego Warszawa, do którego należała i Magda. Wcześnie przeżyła pierwszą tragedię, jej chłopak z okresu studiów, a być może i mąż, Staszek Bagiński zginął na wspinaczce w Alpach Francuskich. Joanna w ostatnich latach szukała możliwości przeniesienia się bliżej gór, w ubiegłym roku udało jej się przenieść wraz z rodziną na Podhale – podjęła pracę w Nowym targu jako kurator sądowy. Los sprawił, iż zginęła nie na wspinaczce lecz podczas z pozoru niewinnego spaceru narciarskiego. Została pochowana w Zakopanem na Nowym Cmentarzu przy ulicy Nowotarskiej. Na Magdę i jej partnera parę dni po śmierci Jaska spadł smutny obowiązek dokończenia w pewnym sensie jego pogrzebu – podchodząc pod drogę Długosza na Kazalnicy natrafili na miejsce, w które on uderzył, a gdy ktoś z nas po długim locie odbija się od skał to z reguły coś w nich pozostawia.

              Wolf był matematykiem, matematykiem jest także znany szeroko z wielkiej polityki Janusz Onyszkiewicz, doskonały speleolog i alpinista, prezes Polskiego Związku Alpinizmu od 2001 do 2016 roku (rekordzistą w PZA jest profesor Andrzej Paczkowski, rozsądny człowiek w IPN-ie, który zaliczył siedem kadencji na tym stanowisku). Onyszkiewicza prześladował pech, pierwszą żonę, Witosławę Boretti – Onyszkiewicz stracił w jednej z jaskiń Kaukazu w 1967 roku, drugą, Alison Chadwick – Onyszkiewicz na Annapurnie jedenaście lat później. Później dał spokój wspinającym się dziewczynom, ożenił się po raz trzeci i przedłużył po kądzieli ród Piłsudskich.

    PS. W kilka lat po osiedleniu się na Orawie pewnego razu stanąłem przed dylematem, krótsza droga zejścia czy znacznie dłuższa, ale połączona z ewentualną i wątpliwą przyjemnością schodzenia w mroku przy świetle małej, awaryjnej czołówki. Ostatecznie wybrałem drogę dłuższą unikając tym sposobem małej, ale gustownej lawinki śnieżno-kamiennej, która ruszyła samoczynnie nie doczekawszy się mnie – obserwując jej bieg z bezpiecznego miejsca sam sobie gratulacje złożyłem. To tak na marginesie.

  10. Jerzy L. Głowacki
    Lawiny.

              Lawiny – temat jak rzeka, rzeka śniegu. Znawcy tego tematu lubili ongiś nadawać swoim opracowaniom górnolotne tytuły, jak na przykład Lawiny – biała zagadka przyrody (Stefan Myczkowski, Wierchy, rok XXVI). Dziś unika się takich sformułowań, bo wiemy na ten temat znacznie więcej i to w ścisłej, matematycznej formie. Konia jednak z rzędem albo i dwa temu, kto potrafi przewidzieć, gdzie, kiedy i z jakim skutkiem. Pierwszy wypadek lawinowy już dziś mieliśmy – ale złamana noga to niewielki rachunek.

              Dla mediów katastrofy lawinowe to, jakby powiedział Moryc Welt z Ziemi Obiecanej, pokupny towar. Jeden z pierwszych opisów lawin sporządził jeszcze na pergaminowych zwojach współczesny Neronowi poeta rzymski Silius Italicus, według którego lawiny w tamtych czasach zmiatały nieraz całe kohorty. Ba, łacińskie labare (spadać, uderzać, ślizgać się) ewaluowało przez niemieckie Labine i Lauwine do dzisiejszego Die Lawine. Od poezji  do w miarę precyzyjnych opisów długa była droga, trwała ona półtora tysiąca lat, bo w dopiero Zürichu  w Roku Pańskim 1574 ukazało się dzieło Simlera De Alpibus Commentarius zawierające takowe opisy. Każdy doświadczony alpinista, jeśli znajdzie się w kompletnie nieznanym mu wcześniej terenie wysokogórskim w dolinie porośniętej na dole lasem bez trudu oceni rozkład potencjalnego zagrożenia lawinowego w poszczególnych partiach tej doliny. Cennych informacji na ten temat dostarczy mu między innymi przebieg górnej granicy lasu. Nawiasem mówiąc wspomniany już przeze mnie Stefan Myczkowski to również badacz górnej granicy lasu w Tatrach. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie rośnie liczba katastrof lawinowych sprowokowanych następującym procederem. Przyjeżdżają ludzie z miasta i mówią do siebie: Jaki tu piękny widok, warto tu zbudować dom, bo i cena ziemi przystępna. A widok jest piękny, bo lawiny przez lata wyrąbały tu las, miejscowi o tym wiedzą i dlatego cena działek jest niska.

              W Szwajcarii w kantonie Uri nad miejscowością Andermatt rośnie las tworzący na stromym zboczu rysunek trójkąta, ten las jest prawnie chroniony od roku 1397, bo chroni tą miejscowość przed lawinami. Osobliwością szwajcarską jest to, iż Szwajcarzy bardzo wcześnie zaczęli nadawać imiona co groźniejszym lawinom. I tak lawina zwana Rodi w 1618 roku zniszczyła miejscowość Plurs zabijając wszystkich jej mieszkańców w liczbie półtora tysiąca za wyjątkiem czterech osób przebywających poza nią, a łączna liczba jej ofiar wyniosła według kronik 2427. Stopień ryzyka związanego z lawinami i świetne zorganizowanie szwajcarskiego społeczeństwa sprawiły, iż Szwajcarzy stali się pionierami w badaniach nad lawinami angażując wcześnie w te badania specjalistów z wielu dziedzin.

              W 1931 roku powstaje Swiss Federal Commission for Snow i Avalanche Research, w latach 1935-36 przeprowadzane są pierwsze eksperymenty w Davos, a następnie zostaje utworzony Instytut Badań Śniegu i Lawin z laboratorium ulokowanym na wysokości 2662 m na Weissfluhjoch nad Davos. Takie alpejskie zimy, jak zima 1950-51, zwana z angielska Winter of Terror niewątpliwie miały niebagatelny wpływ na rozwój tych badań i w konsekwencji na coraz to szersze stosowanie zabudowy antylawinowej i kontrolowanego wywoływania lawin. W przeciągu tej zimy w czasie trzech jej miesięcy 649 lawin w Alpach spowodowało śmierć ponad 265 osób, w tym w samej Szwajcarii 96, a straty materialne oceniono na blisko 18 milionów ówczesnych franków szwajcarskich.

              W miarę upływu czasu ryzyko katastrof z jednej strony maleje z racji coraz skuteczniejszych metod prognozowania i efektywniejszej zabudowy antylawinowej, ale z drugiej strony rozbudowa ośrodków narciarskich i tras zjazdowych to ryzyko podnosi wskutek bilansowania na zasadzie kompromisu racji ekonomicznych i bezpieczeństwa.

              Szczególnie wysokie ryzyko katastrof lawinowych występuje zawsze podczas działań wojennych, kiedy to wielu żołnierzy przebywa w niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie. Historycznie pierwszy przekonał się o tym boleśnie sam Hannibal tracąc nieprawdopodobnie wielu ludzi (podobno i słoni bojowych) podczas forsowania przełęczy alpejskich. W czasie I wojny światowej lawiny wywołane zarówno przez przyczyny naturalne, jak i celowy ostrzał artyleryjski spowodowały istną hekatombę. Całkiem niedawno przed napisaniem tych słów media doniosły o zniesieniu przez lawinę pakistańskiej bazy wojskowej na lodowcu Siaczen w Kaszmirze na pograniczu pakistańsko-indyjskim, gdzie od lat toczy się wojna pozycyjna – zginęło 135 żołnierzy i personelu cywilnego.

              Tatrzańską Winter of Terror była zima 1955-56 z obfitymi opadami śniegu i licznym i licznymi lawinami o nie notowanych dotychczas skutkach. Przypomnijmy jednocześnie, iż wówczas niewielu taterników, turystów i narciarzy wkraczało zimą w Tatry, a ci którzy to czynili reprezentowali niewątpliwie średnio znacznie wyższy poziom umiejętności i doświadczenia niż dzisiaj.

              Dwudziestego lutego ginie w lawinie pod Małym Kościelcem inżynier Michał Przerwa-Tetmajer, wypadek ten jest niemal kopią wypadku Mieczysława Karłowicza, miejsca znalezienia ich ciał dzieli odległość zaledwie stu metrów.

              Pierwszego marca mimo sporego zagrożenia lawinowego spieszący się na ważne zebranie w Krakowie szef Komisji Turystyki Narciarskiej PTTK, Marian Marcinkowski opuszcza schronisko w Pięciu Stawach i wkrótce ginie w lawinie – jego ciało zostanie odnalezione dopiero pierwszego maja.

              Drugiego marca wieczorem z Kondratowego wierchu rusza wielka lawina, nie spada najprostszą drogą lecz idzie łukiem przez las łamiąc drzewa i wyrywając z ziemi wielkie głazy. Schronisko na Hali Goryczkowej zamienia się w bezwładną plątaninę belek, desek i cegieł z komina wymieszanych ze śniegiem, ginie dwoje gospodarzy schroniska i trzyosobowy patrol WOP-u. Jest to najtragiczniejszy wypadek lawinowy po polskiej stronie Tatr od roku 1856, kiedy to na stokach Ornaku lawina pogrzebała pięciu hawiarzy czyli górników.

              Trzeciego marca gigantyczna lawina ze Żlebu Żandarmerii zasypuje drogę do Morskiego Oka na przestrzeni sześciuset metrów, droga ta stanie się przejezdną dopiero w połowie czerwca, na szczęście obywa się bez ofiar.

              Dwunastego kwietnia podczas próby zimowego przejścia grani Tatr na południowych stokach Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego lawina zabija Henryka Czarnockiego i Tadeusza Strumiłłę, świetnych taterników.

              Ale największa z katastrof ma miejsce ósmego marca w Niżnych Tatrach w rejonie Zdziarskiej Holi (1841m). Przez osiem dni poprzedzających ową tragedię pada śnieg, a wiatr przenosi go dodatkowo na stronę zawietrzną. Na stoku o nachyleniu dochodzącym do trzydziestu dwu stopni na twardym, firnowym podłożu gromadzi się dwumetrowa warstwa śniegu. Tego dnia na wysokości około 1700 – 1750 metrów następuje obryw o długości ośmiuset metrów, tysiące ton śniegu ruszają w dół osiągając prędkość rzędu 250 km/h. Nisko, w dolinie porośniętej stu, stu pięćdziesięcioletnim lasem stoi solidny, dwuizbowy budyneczek drewniany, częściowo osłonięty skałą. Każdy z lawinowych ekspertów tamtych lat uznałby to miejsce za absolutnie bezpieczne. A jednak lawina wyrąbuje sobie drogę przez las i swoim podmuchem roznosi ów domek na strzępy zabijając szesnastu, a ciężko raniąc trzech robotników leśnych. Długość toru lawiny wyniesie trzy i pół kilometra, pokonana różnica wzniesień osiemset metrów, język lawiny, jak oceniono miał objętość 470 tysięcy metrów sześciennych i masę 283 tysięcy ton, a akcja ratunkowa wymagała wykonania gigantycznej pracy, wzięło w niej udział łącznie 3717 ratowników. To nie największa ze słowackich katastrof lawinowych, w 1924 roku w Wielkiej Fatrze lawina o długości toru dwa i pół kilometra niszczy połowę osady Rybo, ginie osiemnastu jej mieszkańców.

              Dziwnym trafem największa z polskich katastrof lawinowych ma miejsce, podobnie jak w przypadku Słowacji, poza Tatrami. Karkonosze, druga dekada marca 1968 roku. Wieje silny wiatr nanosząc świeży śnieg na zlodowaciałe podłoże wielkiej depresji nad Białym Jarem u stóp Małej Kopy. Zagrożenie lawinowe jest ewidentne, jedna lawina już zeszła. Z powodu wiatru wyciąg krzesełkowy na Kopę jest unieruchomiony, a wycieczki podchodzą Białym Jarem w górę. Koło południa rusza śnieg nagromadzony w depresji, tor lawiny sięga prawie kilometra, lawinisko ma od dwudziestu pięciu do osiemdziesięciu metrów szerokości i do dwudziestu pięciu metrów wysokości , masa zawartego w nim śniegu jest rzędu kilkudziesięciu tysięcy ton. W zasięgu lawiny znalazły się dwadzieścia cztery osoby, pięć z nich podmuch odrzucił poza lawinisko, dziewiętnaście osób zginęło.

    Dwa miesiące wcześniej w Orawskiej Magurce na Kubinskej Holi lawina zagarnęła pięćdziesięciu trzech narciarzy, sześciu z nich zginęło, a dwudziestu pięciu zostało rannych.

    Mija sześć lat, dwudziestego stycznia 1974 roku przed południem na śnieżnym pólku w Dolinie Mięguszowieckiej, zaledwie czterysta metrów od schroniska nad Popradzkim Stawem trwają zajęcia kursu narciarskiego dla uczniów Technikum Budowlanego z Komarna. Zajęcia prowadzi nauczyciel tego technikum, kursanci mają po osiemnaście – dziewiętnaście lat, a wśród nich jest również trzynastoletni syn nauczyciela. W żlebie spadającym z Przełęczy nad Skokiem w Grani Baszt obrywa się lawina, schodzi na dno doliny i wspina się na przeciwstok na wysokość czterdziestu czterech metrów. Bilans lawiny jest tragiczny, dwanaście ofiar śmiertelnych, w tym nauczyciel i jego syn.

    Wkraczając w XXI wiek dysponujemy już niebagatelną wiedzą o lawinach, procedurami pozwalającymi szacować zagrożenie lawinowe, metodyką minimalizacji ryzyka przy planowaniu górskiej eskapady.  Mino to zwykła ludzka niefrasobliwość i złudne poczucie bezpieczeństwa w licznej grupie prowadzą do kolejnych nieszczęść, instynkt stadny też potrafi zabijać. Szerokim echem odbija się wypadek licealistów z Tych prowadzonych na Rysy przez nieodpowiedzialnego nauczyciela – osiem ofiar śmiertelnych. Równie symptomatycznym jest wypadek lawinowy w Spalonym Żlebie w masywie Rohaczy w Sylwestra roku 2005, kiedy to nad ranem lawina zabiła siedmiu z ośmiu czeskich narciarzy beztrosko biwakujących w namiotach rozbitych na środku tego żlebu.

    Najpoważniejszą organizacją międzynarodową zajmującą się bezpieczeństwem w górach jest IKAR – CISA, Międzynarodowy Komitet Ratownictwa Alpejskiego mająca swą siedzibę w Szwajcarii, której członkami są obecnie organizacje ratownicze w liczbie trzydziestu, w tym GOPR i TOPR. Prezydentem IKAR jest Herold Biner, urodzony w 1963 roku w Sion szwajcarski pilot i instruktor związany od 1983 roku z Air Zermatt, mający na swoim koncie wylatanych dwanaście tysięcy godzin na śmigłowcach i przeszło trzy tysiące akcji ratunkowych z powietrza. IKAR od szeregu lat zbiera i analizuje statystyki wypadków w górach. Rzućmy okiem na ostatnie opublikowane przez te organizację dane odnoszące się do śmiertelnych wypadków lawinowych w zimie 2009/2010 w dwudziestu dwu krajach. Łączna liczba ofiar to 251, z czego w poszczególnych krajach zginęło osób: Włochy 45, Francja 41, Austria 39, USA 36, Szwajcaria 29, w Polsce i w Słowacji po 6.

    Wypadki lawinowe w USA i Kanadzie mają swoją specyfikę, większość ofiar to kierowcy skuterów śnieżnych, idealnie nadających się do podcinania lawin na lawiniastych, stromych zboczach. Na szczęście przepisy obowiązujące w europejskich parkach narodowych skutecznie eliminują tego rodzaju wypadki.

    Nie należy kojarzyć  katastrof lawinowych wyłącznie z wielkimi lawinami – w marcu 1964 roku w masywie Mont Blanc niewielka stosunkowo deska śnieżna na Aiguille Verte strąciła z grani z tragicznym skutkiem czternastu uczestników kursu przewodnickiego najsłynniejszej szkoły górskiej na świecie,     ENSA czyli francuskiej Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix.

    Szczególnie groźne bywają skutki wstrząsów tektonicznych w górach typu alpejskiego. W roku 1970 w Peru gigantyczny obryw z Huascaranu, być może wywołany wstrząsem tektonicznym spowodował śmierć około dwudziestu tysięcy ludzi, w tym całej, szesnastoosobowej wyprawy czechosłowackiej – ciał członków tej wyprawy nigdy nie wydobyto spod lawiniska o miąższości ponad szesnastu metrów skał, błota, ziemi, śniegu i lodu. Wieczorem, trzynastego sierpnia 1990 roku w Pamirze na zboczu Piku Lenina (7134 m) wstrząs tektoniczny wyzwolił lawinę, która zmiotła w stromy, pocięty szczelinami lodospad obóz zwany Patelnią, w którym przebywało w namiotach przeszło czterdziestu alpinistów różnych narodowości, tylko dwóch z nich ocalało.

    Lawiny są nie tylko groźnym, ale i bardzo pięknym zjawiskiem, choć ich piękno można podziwiać w pełni tylko z bezpiecznego miejsca. Oczywiście pojęcie bezpiecznego miejsca jest pojęciem względnym. W warunkach skrajnego zagrożenia wielkimi lawinami do całkowicie bezpiecznych miejsc nie zaliczają się na przykład schroniska w Morskim Oku i na Polanie Chochołowskiej. Pewnego roku zjawiłem się w Roztoce pod koniec kwietnia. Ledwo zdążyłem przepakować plecak i zadomowić się w pokoju to zaczął padać deszcz. Nazajutrz rano świeciło już jednak słońce, a słupek alkoholu w termometrze wspinał się coraz wyżej, wyruszyłem zatem z Roztoki kierując się w stronę Morskiego Oka, a następnie rozpocząłem podejście do Czarnego Stawu. Dzień zapowiadał się pięknie, bo nie groziło mi tradycyjne w porze długiego weekendu vel Wielkiego Redyku Wiosennego zbiegowisko nad Czarnym Stawem. Powody tego były dwa. Po pierwsze drogę zagradzało gigantyczne lawinisko, które zastygło w postaci żlebów i grzęd kilkumetrowej wysokości, a po drugie nad Morskie Oko zaczynały dobiegać odgłosy ciężkich lawin firnowych różnego wagomiaru. Nad Czarnym Stawem zastałem jedynie pięć osób, które i tak szybko zeszły w dół, zostałem sam. Z plecaka wyciągnąłem dwa płaty karimatki i usadowiłem się wygodnie w pozycji leżącej na wielkiej wancie na ryglu stawu, jedynej wytopionej ze śniegu. Przez cztery godziny słuchałem i oglądałem istny lawinowy festiwal, przez ten czas zeszła dobrze ponad setka lawin. Bądźmy jednak szczerzy, podsumowując całokształt moich doznań osobistych związanych z lawinami muszę stwierdzić z cała stanowczością, iż suma sumarum strach górował nad zachwytem i to znacznie.  O ile jednym z najpiękniejszych dźwięków w górach po dzień dzisiejszy pozostaje dla mnie trzask karabinka zapinanego na przelocie po trudnym i ryzykownym fragmencie drogi wspinaczkowej to trzasku pękającego śniegu w lawiniastym żlebie wolałbym już więcej nie usłyszeć.

  11. Jerzy L. Głowacki
    Ciekaw jestem, ilu narciarzy przekraczających Żleb Marcinowskich wie i pamięta o tragedii, jaka tam się wydarzyła przed laty. Tu przytaczam ciekawy tekst z Internetu.

    321góry

    Forum górskie     


     
    Góry - Historia, kultura, sztuka - Czy ktoś pamięta Dom Polaka?


     
    Iwona S - 2006-05-02, 07:57

    Temat postu: Czy ktoś pamięta Dom Polaka?


     
    O istnieniu Domu Polaka dowiedziałam się Sie od Ojca. Ilekroć wchodziliśmy na Kasprowy, Ojciec zatrzymywał się i wskazując na miejsce byłego schroniska, mówił: tu stal kiedyś Dom Polaka. Zabrała go lawina.

     Tyle pamiętam z dzieciństwa a teraz znalazłam artykuł w Tygodniku Podhalańskim, opisujący tamte zdarzenia. Polecam.


     
     Tatry bywają okrutne. Nikt nie doświadczył tego bardziej niż ród Marcinkowskich.


     
     „Dnia 28 Lutego 1856 r. zasypał pięciu górników śnieg. Ci nieszczęśliwi powracali z bani Ornak w Dolinie Kościeliskiej i idąc zapewne żlebem, trafili na moment, kiedy właśnie uwiózł się śnieg z szczytów Dziewiątej i Ornackich…

     Między nimi był Ojciec z dwoma małoletnimi synami - oprócz tego zostawił w domu sześcioro dzieci prawie niemowląt - prawdziwych sierot - nazywał się Wojciech Gąsienica.

     Drugi - Jan Gąsienica zostawił dwa małoletnie dziewczęta.

     Ci 4 byli od Kasprusia. Piąty był Józef Pawełko, syn Hutmana z Morawy rodem, liczył lat 16”.

     Tak wspomina ksiądz Stolarczyk tragedię, jaka zdarzyła się w rodzinie „hamerników”, czyli górników tatrzańskich. Dokładnie, w sto lat później w tym samym rodzie podobne nieszczęście powtórzyło się w Dolinie Goryczkowej.

     Zachowało się to zdarzenie w moich wspomnieniach z lat dziecinnych. Ciotka Zofia Gąsienica Marcinowska schodziła z przysiółka Gładkie z plecakiem i bambusowymi kijami narciarskimi.

     Zatrzymała się i jak zwykle ukochała mnie, pucyła ku sercu, całowała, o coś pytała i obdzieliła słodkimi miętusami. Lubiłem te powtarzane ukochiwania, po czym do wieczora jeździłem na sankach.

     Na drugi dzień wczesnym rankiem ojciec podniesionym głosem oznajmił mamie: - Jezus Maryjo, babo, Morcinowscy nie zyjom. Zosie, Władka i granicnyk zabrała lawina.

     Słowo „lawina”, którego znaczenia nie rozumiałem, wyzwoliło we mnie lęk.

     Tata zaopatrzony w jedzenie i łopatę ruszył, jak wielu zakopiańczyków, szukać swoich najbliższych krewnych i pozostałych.

     Z końcem dnia powracał zmęczonym krokiem. Oto strzęp przekazywanych matce wrażeń: - Nie zyjom syćka. Kie by ik tam nie było. Lawina!

     Uciec przed niom nie było jako. Schronisko zdrzyzdzone het. Coz tyz to z tymi Morcinowskiemi?

     Ujek Jan zginon na austryjackiej wojnie, Wojtek na Zamarłej Turni, a Władek ze Zosiom w Goryckowej.

     Modlenie rodziców i siódemki dzieci na nic się zdało. Strach przed lawiną pozostał. W rodzinnych zbiorach zachował się wiersz ojca, Stanisława Gąsienicy Byrcyna. Poznajmy jego fragment:

     Lawina wiecór z turni runyna,

     Z posumem wiatru i groźnyk chmur,

     A przed niom z gwizdem sunyła

     Płania powietrza i śniegu mur…

     I śmierzć, wśród trzasku łomanyk smrekow,

     Gasieła ludzkie zywoty,

     Na Goryckowej, wśród nocy cienia

     I zimnej śnieznej psoty….

     Historię tego zdarzenia można odtworzyć w oparciu o materiały rodzinne córki Marcinowskich, Marii Gąsienicy Jaszewskiej.

     O północy z 2 na 3 marca 1956 r. placówka WOP ogłosiła alarm, gdyż trzej żołnierze nie powrócili z patrolu.

     Poszukująca ich kolejna trójka trafiła w śnieżycy na Halę Goryczkową i stwierdziła w świetle wystrzelonej rakiety rozległe lawinisko w miejscu znanych im schronisk: Polaka i Króla.

     Ponadto zwały śniegu pochłonęły dwa szałasy, stojące tu od niepamiętnych czasów.

     Z Kondratowego Wierchu, obecnie nazywanym Żlebem Marcinowskich, spadła potężna lawina.

     Zmieniła odwieczny swój tor i wydzierając całe płaty kosówkowej zapory oraz starego drzewostanu, zniszczyła wszystko na swojej drodze.

     Plątanina połamanych czy wyrwanych z korzeniami smreków, skał oraz rozwalonych schronisk i szałasów sięgała poza Goryczkowy Potok.

     Zmiana pogody, odwilż i silne wichury, tworzące wielkie śnieżne nawisy, umożliwiły powstanie śmiertelnego niebezpieczeństwa.

     Tadeusz Pawłowski, ówczesny naczelnik GOPR-u, sprawnie zorganizował akcję ratowania, którą bezpośrednio kierował Ludwik Ziemblic przy wsparciu WOP.

     Już od godziny 5.30, jak zanotowano w księdze z przebiegu akcji, w poszukiwaniach na Goryczkowej brali udział: Józef Gąsienica Gładczan, Szymon Gąsienica Wawrytko, Stanisław Gąsienica Roj I, Stanisław Marusarz, Adam Gąsienica Sieczka i Józef Gąsienica Janik Firek.

     Później dotarło wielu innych. Wymieńmy chociaż niektórych, w podzięce za ich ofiarność: Stanisława Skupnia, Stanisława Grandysa, Jana Spławińskiego, Antoniego Krzyżaka, Józefa Bukowskiego, Stanisława Gąsienicę Giewonta, Eugeniusza Strzebońskiego, Jakuba Gąsienicę Wawrytko, Artura Prosałowskiego, Stanisława Urbańskiego, Władysława Gąsienicę, Józefa Krzeptowskiego oraz Józefa Zubka.

     Właściwie całe Zakopane ruszyło, aby pomagać. Łącznie przekopywało lawinisko ponad 800 osób.

     W ciągu kilku godzin odnaleziono ciała Władysława i Zofii Gąsieniców Marcinowskich oraz żołnierzy WOP: Józefa Tomińskiego, Tadeusz Rutkowskiego i Eugeniusza Żerańskiego.

     Zapowiadana wycieczka na skutek wichury i śnieżycy nie dotarła w góry, zatrzymała się szczęśliwie w Zakopanem.

     Przebieg całego zdarzenia przedstawiał się następująco. Władysław Marcinowski przebywał 2 marca na Hali Goryczkowej jako gospodarz tzw. schroniska Polaka.

     Jego żona tego dnia, po odwiedzeniu domu na Gładkiem, późno skończyła zakupy w Zakopanem.

     O zmierzchu z koniecznym prowiantem zjawiła się w Kuźnicach. Nie zdążyła na ostatni kurs kolejki, jednak okazało się, że będzie jeszcze jazda na Myślenickie Turnie i z niej skorzystała.

     Nie była świadoma, że wtedy ważył się prawdopodobnie los jej żywota. Utartą perć od stacji kolejki ku schronisku nawet z ciężarem przemierzała w kilkanaście minut.

     O podobnej porze trzej żołnierze, patrolujący wówczas granicę państwową, ruszyli z Kasprowego Wierchu w kierunku Hali Goryczkowej.

     Przy schronisku, osłaniającym przed wiejącym wiatrem i śniegiem, spoczęli na ławce. Tutaj dopadł ich biały żywioł.

     Odnaleziona Zofia miała na ręku zegarek, który wskazywał godzinę 19.30. Jeśli ten czas wskazywał na zejście lawiny, to zapewne droga z Kuźnic na piechotę uratowałaby jej życie.

     Władysław przygnieciony został belkami stropu. Żołnierze byli przysypani zwałami śniegu.

     Zofia ze Stopków Olesioków i Władysław Gąsienicowie Marcinowscy pochodzili ze starych, podhalańskich rodów, zasiedziałych w Zakopanem.

     Marcinowscy dziedziczyli spore współwłasności w Hali Kasprowej i Hali Goryczkowej.

     Na tej ostatniej odkupili od rodziny Polaków z Poronina niewielkie schronisko i tu zajęli się gospodarzeniem. Ich działalność była bardzo chwalona przez turystów, a najbardziej przez narciarzy.

     Przypomnijmy tych ciekawych ludzi.

     Władysław (ur. w 1913 r.) był po kądzieli potomkiem sławnego przewodnika Tytusa Chałubińskiego, Wojciecha Gąsienicy Roja.

     Obok prowadzonej na dawnej Polanie Gładkie dużej gazdówki, podejmował się on różnych prac w Tatrach.

     Był ratownikiem tatrzańskim, członkiem TOPR od 1950 r. i uczestniczył w kilkunastu wyprawach ratunkowych.

     Jeszcze w okresie międzywojennym uprawiał turystykę, taternictwo oraz narciarstwo. Jego bardzo zdolny brat Wojciech, student prawa UJ, zginął podczas wspinaczki w południowym urwisku Zamarłej Turni.

     Władysław należał do operatywnych przedsiębiorców.

     Zofia (ur. w 1910 r.) należała do pokolenia, które przynosiło chlubę polskiemu narciarstwu obok Stanisława Marusarza, Bronisława Czecha czy Bronisławy Staszel Polankowej.

     Ta niezwykła dziewczyna swoją karierę narciarską rozpoczynała w latach 20. XX w., startując jeszcze w spódnicy góralskiej.

     Była świetną zawodniczką Sekcji Narciarskiej PTT. W zawodach o mistrzostwo Polski w 1932 r. zdobyła I miejsce w biegu kobiet, a w 1935 r. w kombinacji alpejskiej.

     Na zawodach FIS w 1939 r. osiągnęła, jak oceniano wówczas, świetne ósme miejsce w biegach pań.

     Zofia była również bardzo dobrą taterniczką. W 1931 r. uczestniczyła z Bronisławem Czechem i Janem Gnojkiem w próbie przejścia głównej grani Tatr Wysokich.

     W ciągu czterech dni przeszli oni odcinek pomiędzy Przełęczą Liliowe a Polskim Grzebieniem. Z tymi samymi taternikami zdobyła w 1931 r. południową ścianę Zamarłej Turni, a w 1932 r. z Bronisławem Czechem i Stanisławem Marusarzem zachodnią ścianę Kościelca.

     Marcinowscy cieszyli się dużym szacunkiem ludzi, wśród których żyli. Pozostawili jedyną córkę Marię, którą zaopiekowała się szczerze babcia Bronisława.

              Mała poprawka, Wojciech Gąsienica – Marcinowski zginął w 1932 roku razem z Tadeuszem Bośniackim nie na południowej ścianie Zamarłej Turni, a na sąsiednim urwisku, jakim opada do Dolinki Pustej Zmarzła Przełęcz.

  12. Jerzy L. Głowacki
    Krótki wstęp do parapsychologii górskiej – część I.

              W 1964 roku, dwa lata po śmierci autora, ukazuje się Komin Pokutników pióra Jana Długosza, taternika i alpinisty, który na pewien czas stał się legendą swojego środowiska. Nie był fenomenalnym wspinaczem, ale miał serce i głowę do rozwiązywania problemów, jak ongiś nazywało się w taternickiej gwarze wytyczanie nowych dróg na trudnych formacjach skalnych. Wprowadził w Tatry technikę osadzania w skale nitów, dzięki której rozwiązano na początek dwa problemy – lewą połać Kazalnicy i środek wschodniej ściany Mnicha czyli pokonano tzw. Wariant R. Dziś, w epoce systematycznego treningu wspinaczkowego, obuwia high friction i nowoczesnych środków asekuracji drogi te pokonuje się klasycznie czyli wykorzystując wyłącznie naturalną rzeźbę skalną pomijając oczywiście pewne jej zmodyfikowanie poprzez tzw. erozję wspinaczkową. Pozornym paradoksem jest to, iż Długosz zginął na banalnej grani Zadniego Kościelca podczas nadzorowania szkolenia komandosów, nikt nie był świadkiem jego śmierci, najprawdopodobniej odpadł stanąwszy na odpękniętym bloku.

              Jeden z rozdziałów Komina Pokutników nosi tytuł Czarny Motyl, a kończy się tak: …to stara, bardzo stara legenda góralska, kiedy zimą widzi się czarnego motyla, w tej chwili umiera w górach człowiek. Jest rok 1970, siedzimy sobie z Alą wygodnie na piargach pod ścianą, przygotowujemy się do wspinaczki – trzeba rozwinąć i sklarować linę, wpiąć haki w karabinki etc. Nagle obok nas siada czarny motyl, a pamięć przywołuje wspomnianą przez Długosza legendę. Tak na wszelki wypadek mówię do Ali: przenieśmy się bliżej ściany. Gdy siedzimy już parę metrów dalej, w miejsce, gdzie przed chwilą siedzieliśmy trafia bez żadnego ostrzeżenia kamień spadający z górnej części ściany.

              Kolejne tatrzańskie lato, oczekuję w MOku na przyjazd Ali i włóczę się po okolicy. Pewnego dnia za cel wybieram sobie Zachód Grońskiego na Wołowym Grzbiecie. Cel okazuje się ambitniejszym, niż pierwotnie sądziłem. Mohutna ławica twardego, pozostałego jeszcze z zimy śniegu ciągnie się bez żadnej przerwy od podnóża północnej ściany Żabiego Konia aż po taflę Czarnego Stawu, nie sposób jej ominąć. Postanawiam sforsować ją ukośnym trawersem, bo tak jest bezpieczniej, jedynym sprzętem, jakim dysponuję jest wspinaczkowy młotek, na szczęście zimowy. Zaczyna się żmudna robota, wybijam kolejne stopnie zerkając z pewnym niepokojem na dolną część urwisk między liniami spadku Żabiej Przełęczy i Żabiej Przełęczy Wyżnej, teren to niezwykle kruchy i prawdopodobieństwo, iż coś stamtąd może polecieć na pewno nie jest zerowe. A jak poleci to będę w kłopocie, bo każdy unik może się łatwo zakończyć kilkusetmetrowym zjazdem po śniegu aż nad Czarny Staw. Oddycham z ulgą wkraczając na piargi, gdzie zaczyna się Zachód Grońskiego. Bez problemu pokonuję próg przegradzający zachód, a następnie wspinam się szczeliną brzeżną ciągnącego się wzdłuż zachodu płata śniegu. Za czas jakiś szczelina słusznej bo czterometrowej głębokości zwęża się i staje dęba, skały po lewej ręce pokrywa czarna maź mało sympatycznego błota – pora opuścić szczelinę. Wychodzę na płat śniegu zacieraczką, jedna stopa na skale, druga wbita w śnieg. Jestem teraz jak gdyby na rozbiegu gigantycznej skoczni, chwila nieuwagi, źle wyważony ruch i co to będzie za skok! Metr za metrem zdobywam wysokość będąc maksymalnie skoncentrowanym, nachylenie stoku nie daje żadnych szans w przypadku utraty równowagi. Gdy śnieg się kończy jestem już solidnie zmęczony psychicznie, co nie sprawia mi osobistej satysfakcji. Mała Wołowa Szczerbina i długie kluczenie popod granią po słowackiej stronie aż po Czarnostawiańską Przełęcz, Czarny Mięgusz i Przełęcz pod Chłopkiem. Na ryglu Czarnego Stawu spoglądam w stronę drogi, która przebyłem. Spod Żabiego Konia ciągnie się w dół wyraźna rynna, wyżłobiona w śniegu przez solidny blok skalny – rynna ta na długości kilkunastu metrów wiedzie po moich śladach!

    Mija kilka lat. W Morskim Oku pojawia się H. Adams Carter, wieloletni redaktor naczelny American Alpine Journal, uczestnik dwóch amerykańskich wypraw na owiany legendą  himalajski siedmiotysięcznik Nanda Devi, wypraw, które dzieliło w czasie czterdzieści lat (1936 i 1976). Carter przez cały wieczór snuje w schronisku opowieść o tej górze. Następnego dnia po wieczornej opowieści Carter rusza na Zachód Grońskiego w towarzystwie Ryszarda Szafirskiego, naczelnika TOPR-u i też himalaisty. Warunki na zachodzie są mniej więcej takie same, na jakie natrafiłem przed laty – czuję się rozgrzeszony z psychicznych rozterek na zachodzie, obaj panowie niosą na plecakach raki i czekany, których tak mi wówczas brakowało. Ale wróćmy do Nanda Devi.

              Nanda Devi leży w Himalajach Garhwalu, ma dwa wierzchołki, główny o wysokości 7816m i niższy, zwany Nanda Devi East, mierzący 7434m. Pod głównym wierzchołkiem rozciąga się ogromny kocioł zamknięty wysokimi ścianami, tak piękny, iż nadano mu nazwę Sanktuarium Nanda Devi. Devi oznacza boginię, Nanda to siedemnasty przydomek bogini śmierci Kali, małżonki Sziwy. Główny wierzchołek został zdobyty przez amerykańsko- angielską wyprawę w 1936 roku. Nanda Devi East była głównym celem czteroosobowej, polskiej wyprawy wiosną 1939 roku. 2 lipca tego roku, po pokonaniu bardzo dużych trudności na wierzchołek wchodzą Jakub Bujak i Janusz Klarner, to polski rekord wysokości, który przetrwa wiele lat, bo Polskę ogarnie wpierw wojenna pożoga, a potem kraj nasz zostanie przez aliantów sprzedany Stalinowi i jego następcom.

              Plany polskiej wyprawy były jednak ambitniejsze – jej uczestnikom marzy się zdobycie jeszcze jednego siedmiotysięcznika, co w tamtych czasach byłoby swoistym rekordem. Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz udają się na rekonesans pod Tirsuli. Niestety, podczas pierwszego biwaku na ich obóz spada lawina –  koledzy nie są w stanie odnaleźć ich ciał pod zwałami śniegu i lodu. To początek legendy o klątwie bogini śmierci, grożącej według miejscowych podań śmiałkom, którzy odważą się atakować ten szczyt. Nawiasem mówiąc syn Adama Karpińskiego zginie siedemnaście lat później w Tatrach na progu Dolinki Spadowej.

              Jest 30 czerwca 1945 roku, Jakub Bujak, prywatnie znany specjalista od silników odrzutowych wybiera się na górską wycieczkę w Kornwalii – z wycieczki tej nie wraca, ginie bez śladu. Czwarty uczestnik wyprawy, Janusz Klarner we wrześniu 1949 roku wychodzi z warszawskiego mieszkania, podobno po papierosy, i nigdy nie wraca do domu. Klarner był żołnierzem Armii Krajowej, a zatem rodzina i znajomi podejrzewają, iż został, jak wielu innych, aresztowany. Krewni piszą listy do władz, szukają go w więzieniach, bezskutecznie. W tamtych ponurych czasach niejeden z Polaków zginął w ubeckiej katowni. Być może taki los spotkał Janusza Klarnera.

              Rok 1951, francuska wyprawa podnosi bardzo wysoko poprzeczkę: planuje wejście na obydwa wierzchołki Nanda Devi łącznie z trawersowaniem łączącej ich długiej grani. Wspinacze z Lyonu, Duplat i Vignes wchodzą, najprawdopodobniej, na wierzchołek główny i rozpoczynają wspinaczkę granią w kierunku niższego wierzchołka. Naprzeciw tej dwójce wspinają się granią Nanda Devi East  francuski wspinacz Dubost i Szerpa Tensing, dopisuje im szczęście – dokonują II wejścia na ten wierzchołek i nie napotkawszy drugiego zespołu szczęśliwie schodzą do bazy, jak zginęli Duplat i Vignes nie wiadomo po dzień dzisiejszy. Dwa lata później nazwisko Tensinga znane jest całemu światu. Po zdobyciu Mount Everestu dziennikarze zadają mu, jak się im wydaje, retoryczne pytanie: Jak była pana najtrudniejsza wspinaczka w życiu? I dziwią się, gdy pada zaskakująca odpowiedź: Nanda Devi. Fragment wspomnień Tensinga:

              W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, grań stawała się coraz to węższa i bardziej eksponowana, oblodzona lub też pokryta sypkim, niezwiązanym śniegiem. Nie byliśmy pierwsi na tej drodze. Dwanaście lat temu robili ją alpiniści polscy zdobywając szczyt. Kilkakrotnie napotykaliśmy pozostawione przez nich liny i haki tkwiące jeszcze w lodzie, jednakże zbyt już stare i zniszczone, aby można im było zawierzyć. Musieliśmy więc iść własną drogą – poprzez ogromne uskoki i turnie, to znów wąską krawędzią nad trzykilometrową przepaścią, a przez cały czas po stopniach tak niepewnych, iż w każdej chwili groziły obsunięciem.

              Po czterdziestu latach wracają pod Nanda Devi Amerykanie. W odróżnieniu od pierwszej wyprawy, która nie miała kierownika, ta posiada aż dwóch, Cartera, który uczestniczył w pierwszej wyprawie i Willy Unsoelda. Willy to ciekawa postać, studiował fizykę i religioznawstwo, pracował w Korpusie Pokoju w Nepalu. W 1963 roku uczestniczył w pierwszym trawersowaniu Everestu – wejście zachodnim żebrem i zejście przez Przełęcz Południową. Zafascynowany Nepalem i masywem Nanda Devi nadał swojej córce takie właśnie imię: Nanda Devi Unsoeld.

              1 sierpnia 1976 roku trzech uczestników wyprawy osiąga wierzchołek Nanda Devi. W drugim ataku szczytowym uczestniczy Nanda Devi Unsoeld – niestety umiera w czasie tego ataku, a jej ciało zostaje zrzucone w północno-wschodnią ścianę. Dziewczyna zbagatelizowała drobną infekcję nie chcąc rezygnować z ataku szczytowego, a to, co jest drobiazgiem na poziomie morza na dużej wysokości może stać się śmiertelnym problemem. Według relacji Cartera Szerpowie uczestniczący w wyprawie potraktowali ten wypadek z niezwykłym spokojem uznając, iż to bogini Kali powołała swoją imienniczkę do nieba. Trzy lata później ojciec Nandy Devi ginie w lawinie na Mt. Rainier.

              Nie mają szczęścia do jubileuszu także Polacy, polsko-indyjska wyprawa zorganizowana w pięćdziesiątą rocznicę zwycięskiej wyprawy musi się cofnąć z powodu fatalnych warunków atmosferycznych.

              Najtragiczniejszą do ubiegłego roku  wyprawą na Nanda Devi była wojskowa wyprawa indyjska z 1981 roku, której celem było zdobycie obydwu wierzchołków – w czasie tej wyprawy zginęło pięciu jej uczestników.

              Niestety, w tym roku w maju pod Nanda Devi East ginie ośmiu z dwunastu uczestników międzynarodowej wyprawy, ale po osiemdziesięciu latach polskiej wyprawie udaje się osiągnąć wierzchołek.

    Cdn.

  13. Jerzy L. Głowacki
    Krótki wstęp do parapsychologii górskiej – część II.

    Kiedyś uważano, iż wracanie do schroniska lub namiotu po zapomnianą rzecz przynosi pecha na wspinaczce. Schyłek wspinaczkowego lata 1968, Hala Gąsienicowa. Razem z Jankiem z Bydgoszczy mamy ochotę na Komin Drege’a na Granatach. W ostatniej chwili zmieniamy plany ze względu na niezbyt pewną pogodę, zamieniamy formację wklęsłą na wypukłą, decydujemy się na Filar Staszla na Zadnim Granacie. W Murowańcu Janek zamienia niechcący swój plecak na plecak kolegi, który podszedł z taboru do schroniska, aby znaleźć partnera na Zamarłą. O taką zamianę nietrudno było, bo prawie wszyscy używali horolezek, słowackich plecaków wspinaczkowych. W efekcie pod ścianą okazuje się, iż mamy dwie liny, sporo haków i karabinków, ale tylko jeden młotek – kostek i friendów jeszcze wówczas w Tatrach nie znano. Janek zbiega do Murowańca i wraca pod ścianę z własnym plecakiem, zaczynamy więc wspinaczkę ze znacznym opóźnieniem, które jeszcze się powiększa na pierwszych wyciągach, bo obaj usiłujemy wyprostować drogę dodając własne warianty. Na kluczowym wyciągu zaczyna lać i to jak – coś na kształt lokalnego oberwania chmury. Żlebami walą po kwadransie potoki wody tocząc spore nawet wanty, gratulujemy sobie wyboru drogi, bo w kominie ryzyko ukamienowania bądź utopienia byłoby całkiem realne. Po raz pierwszy w życiu wspinam się po omacku, woda na przewieszonych stopniach tworzy kaskady lejąc mi się prosto w oczy, wpływa rękawami do skafandra i wypływa nogawkami spodni. Gdy jesteśmy już na łatwym zachodzie, który w kilkanaście minut sprowadziłby nas do Koziej Dolinki podejmujemy brzemienną w skutkach decyzję: skoro jesteśmy już całkowicie przemoczeni, a pozostałe partie żebra mają być łatwe to dokończmy drogę, lać dłużej tak intensywnie też już pewnie nie będzie. Błąd, dalsza część filara nie okazuje się tak łatwą, jak sądziliśmy, a lać nie przestaje. Wkrótce pojawiają się pierwsze oznaki wychłodzenia organizmu, dreszcze, niekontrolowane skurcze rąk. Janek wbija hak, nagle kuli się, puszcza młotek i prawą dłonią otacza lewą, w pierwszej chwili sądziłem, iż trafił obuchem młotka w lewą dłoń trzymającą hak. Po chwili widzę jednak, iż z trudem prawą dłonią rozprostowuje palce drugiej dłoni. Sytuacja ta powtarza się jeszcze.

              Mam na sobie spodnie uszyte z lekkiego brezentu, który, jak to brezent, zesztywniał po namoczeniu i gdy stoję na stanowisku też stoi utrzymując przyzwoity dystans od mojej skóry, woda po nim ścieka zapewniając mi pewien komfort termiczny. Ruszam ze stanowiska, namoknięty brezent zaczyna przylegać do mięśni nóg skutecznie je chłodząc i gdy stoję na wąskiej listwie skalnej wypatrując dalszej drogi nogi wpadają mi w tzw. telegraf, z trudem utrzymuję się na listwie. W następnych latach zrezygnuję z brezentu na rzecz uczciwej wełny. Wyżej, aby przyśpieszyć wspinaczkę rezygnuję z obejścia trudności i atakuję wprost piątkową przewieszkę. Na kancie przewieszki rozginają mi się palce, na szczęście trochę niżej jest szczelina w której skutecznie blokuję łokieć i wracam na stopnie pod przewieszką. Rozgrzewam palce i atakuję powtórnie, tym razem z powodzeniem.

              Dopisuje nam szczęście – osiągamy chodecki teren o zmierzchu, latarek oczywiście nie mamy, ale mimo to szybko zbiegamy do Murowańca i dalej, na tabor. Stwierdzamy obaj, iż grozi nam obustronne zapalenie płuc i trzeba coś zażyć doustnie, aby się przed nim obronić. Proponuję prawdziwy bykobój w charakterze odtrutki, zaparzam w menażce pół litra mocnej kawy i wlewam do niej pół litra spirytusu. Pijemy ten specjał na gorąco przykrywając kubki dłońmi, aby alkohol niepotrzebnie nie wyparowywał. Po paru łykach Janek stwierdza, iż mieszanka ta zbyt pali gardło i zaraz przyniesie coś zimnego do popijania. Tu zapomniałem dodać, iż mój partner z zawodu był chemikiem. To coś zimnego okazało się siedemdziesięcio procentową śliwowicą. Wkrótce po opróżnieniu menażki zasypiamy obaj w namiocie jak niemowlęta, aby obudzić się po paru godzinach. Przestało padać, niebo jest wygwieżdżone. Wychodzimy z namiotu na krótki spacer, ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy już trzeźwi i w dobrej formie, nasze wychłodzone organizmy spaliły alkohol tak skutecznie, iż nie ma mowy o jakimkolwiek kacu.

              Zabawne, po raz wtóry uniknąłem w tym sezonie want lecących z góry zamieniając Drege’a na Staszla. Dwa tygodnie wcześniej na Kozich Czubach zacząłem prostować popularną Zetkę i wpakowałem się w nieciekawy teren, krucho, mchy, problematyczna asekuracja. Kląłem siebie za ten pomysł mając po prawej ręce właściwą rysę o pewnej skale, do której nie chciało mi się wcześniej przetrawersować. I właśnie w tym momencie rysą tą przeleciało parę sporych want, poruszonych nieopatrznie przez turystów na nieodległej Orlej Perci.

              To dopiero początek długiej serii przygód ze spadającymi kamieniami nieodmiennie kończących się szczęśliwym finałem. Wspólnym mianownikiem tych przygód było to, iż w niewiadomy mi tak do końca sposób odgadywałem, gdzie i jak poleci kamień czy kamienie. Prowadziło to czasem do zabawnych sytuacji, kiedy będąc w skądinąd doborowym towarzystwie stwierdzałem: Uwaga, kamień! Koledzy patrzą na mnie ze zdziwieniem, ale po chwili rzeczywiście przelatuje koło nas kamień. I zaczynają się pytania w rodzaju: Skąd wiedziałeś? Można oczywiście snuć określone przypuszczenia, w Tatrach stosunkowo rzadko samoistnie spadają kamienie, często winowajcą jest kozica, wędrująca podszczytowymi trawnikami lub wspinający się wyżej zespół. Można wówczas podświadomie wychwycić jakieś dźwięki poprzedzające lot kamienia. Od czasu do czasu zdarza się, iż świst rozcinanego powietrza nie jest tożsamy z zagrożeniem. Prowadzę przez Siodełko w Filarze na Mięgusza szesnastoletnią Magdę, Andrzeja Aścika i spotkanego nad Czarnym Stawem wspinacza, który, jak się później okazało, chciał odczarować Mięgusza po tym, jak przed dziesięcioma laty złamał na nim sobie kręgosłup. W czujnym miejscu rozlega się charakterystyczny świst, Magda i pozostali wciągają głowy w ramiona kuląc się ku skale. Za chwilę dziwią się, iż stoję wyprostowany i uśmiechnięty – wskazuję im wychodzącego z lotu nurkowego daleko pod nami jastrzębia, z biegiem czasu nauczyłem się odróżniać odgłos jego nurkowania od świstu spadającego kamienia.

              Gęsta mgła spowija Żabie, idę rozległym, trawiastym zachodem od żlebu spadającego z Białczańskiej Przełęczy Wyżnej w kierunku Białczańskiej Przełęczy. Teren ten pozbawiony jest charakterystycznych punktów orientacyjnych, jak na tak gęstą mgłę, w nawigacji pomagają mi  odgłosy jakiegoś zespołu wspinającego się na Żabim Mnichu. Nagle wymiana słów między wspinaczami robi się co nieco nerwowa, tam, do licha, trzeba uważać, bo chyba jestem w linii spadku tego zespołu, a stoję na połogich płytach skalnych. Sekunda, dwie i słyszę, jak gdzieś wysoko odbija się od skał spory zapewne blok. Reaguję instynktownie skacząc za znajdujące się tuż obok mini żeberko i przypadając do gleby. Ułamek sekundy później w płyty skalne, na których stałem uderza blok skalny z taką siłą, iż jego fragmenty lecą we wszystkie strony, ale ów grzbiecik skalny chroni mnie skutecznie.

              Lata dziewięćdziesiąte. Dowiaduję się, iż Magda wybiera się z kolegą w Atlas Wysoki. Natychmiastowe skojarzenie –powrót ze wspinaczki w Wysokim Atlasie w nieznanym terenie, wisząca dolinka, wysoki, pionowy próg. Wylatuje  stanowisko zjazdowe, obie dziewczyny giną, ich ciała znajdują ich koledzy następnego dnia.

              Ta smutna historia prześladuje mnie aż do momentu, kiedy otrzymujemy wiadomość od Magdy, iż kończą działalność górską w Atlasie i wracają do kraju. Ale pamięć o tamtym wypadku powraca, gdy Magda zaczyna relacjonować swoje przygody w Atlasie. Długa i trudna droga wspinaczkowa, a potem powrót do wioski – opis przewodnikowy drogi zejściowej nie pokrywa się z terenem, ryzykowne zjazdy z niepewnych stanowisk w zapadającym zmierzchu, droga do nikąd, próby wytrawersowania w bok znad urwisk, już w kompletnej ciemności. I nagle gdzieś pojawia się światełko, które naprowadza ich na kozią perć prowadzącą na dno doliny. Początkowo sądzą, iż to ich marokański przewodnik wyszedł im naprzeciw, ale okazuje się, iż nie ruszył się z wioski. Może obozujący w wiosce Hiszpanie? Też nie, bo nadużyli tego i owego i zapomnieli o Bożym świecie  pogrążeni w kamiennym śnie. Opatrznościowe światełko pozostaje zagadką. Chyba, iż wierzy się w parapsychologię – wówczas wytłumaczenie jest trywialnie proste: to ja je zapaliłem siłą woli.

  14. Jerzy L. Głowacki
    In memoriam

     
                Niestety, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski dołączyli do długiej listy tych himalaistów, którzy pozostali na zawsze w górach.

     
                Rok 1941, Szwajcaria. W małym hoteliku w Winterthur mieszka dwóch kaprali podchorążych z 2 Dywizji Strzelców, która w wyniku klęski Francji przekroczyła granicę szwajcarską i została tam internowana. Owi dwaj kaprale to Jerzy Hajdukiewicz i Jan Sawicki, ci sami, którzy w lipcu 1939 roku pokonali Klimkowy Żleb.  Przepisy o internowaniu są wówczas jeszcze bardzo surowe, Hajdukiewicz z Sawickim mogą tylko marzyć o wspinaczkach i studiować literaturę górską. Na wszelki wypadek postanawiają nie tracić formy i przygotowywać się do alpejskich wspinaczek tak, jak mogą. Kiedyś, przy piętnastostopniowym mrozie otwierają okna, aby spędzić noc w warunkach choć trochę przypominających alpejski biwak – budzi ich w środku nocy  łoskot pękającego kaloryfera. Hajdukiewicza pasjonuje zwłaszcza postać lodowego wojownika – Willo Welzenbacha. Ten niemiecki alpinista był pionierem współczesnej wspinaczki w lodzie, wprowadził haki lodowe do alpinistycznego arsenału, a także jako pierwszy zaproponował sześciostopniową skalę trudności.

     
                Jednym z największych sukcesów Welzenbacha było zdobycie w 1925 roku liczącej sobie 1300 metrów północnej ściany Dent d’Herens (4171 m), szczytu w Alpach Penińskich na granicy Włoch i Szwajcarii. Rok później Willo przeszedł bardzo poważne schorzenie stawu łokciowego, ale po trzech latach dostosował swoją technikę wspinania na tyle do swoich ograniczeń, iż powrócił do uprawiania wielkiego alpinizmu. Jako wspinacz był perfekcjonistą, w przeciągu 14 lat wspinania dokonał ok. 940 wejść, w  tym 72 wejścia na czterotysięczniki alpejskie, poprowadził 50 nowych dróg ani razu nie odpadając. Niestety, pierwsza jego wyprawa w góry wysokie zakończyła się dla niego tragicznie, zginął wraz z dwoma innymi wspinaczami i sześcioma Szerpami podczas gwałtownego załamania pogody na Nanga Parbat w 1934 roku. Może to i dobrze, że tam zginął, bo nie zdążył stać się mordercą – w SA miał stopień scharführera (SA, Die Sturmabteilungen der NSDAP czyli Oddziały Szturmowe NSDAP, których formalnym dowódcą był kanclerz III Rzeszy niejaki Adolf Hitler). Nie sądzę jednak, aby Hajdukiewicz w tamtym czasie o tym wiedział. Welzenbach nie był pod tym względem wyjątkiem, Heinrich Harrer, współzdobywca północnej ściany Eigeru i Mount Hunter na Alasce, uczestnik wyprawy na Nanga Parbat w 1939 roku, nauczyciel Dalaj Lamy i autor książki Siedem lat w Tybecie był również członkiem NSDAP i jej sztafet ochronnych znanych powszechnie pod skrótem SS. Wchodząc na odpowiednią stronę internetową można sobie obejrzeć dwa następujące po sobie zdjęcia – na pierwszym z nich widzimy Harrera w towarzystwie Hitlera, a na drugim – Dalaj Lamy, trudno o większy kontrast.

     
                Hajdukiewicz całą wojnę spędza w Szwajcarii kontynuując studia medyczne na Uniwersytecie w Zurychu (dyplom lekarza w listopadzie 1945 roku, doktorat w lutym 1946, a potem powrót do Polski). W międzyczasie zdążył założyć Klub Wysokogórski Winterthur i odnieść szereg sukcesów w Alpach, z których największym było X przejście drogi Welzenbacha na północnej ścianie Dent d’Herens (w lipcu 1945 roku wspólnie z Maciejem Mischke).

     
                Dość długo funkcjonowało w taternictwie przekonanie, iż do wejść zimowych można zaliczyć drogi pokonane do końca kwietnia, co w warunkach tatrzańskich powodowało, że niejedno tzw. pierwsze przejście zimowe odbyło się w warunkach prawie letnich to jest po suchej skale bez śniegu i lodu. Stąd tez próba taniego zaliczenia pierwszego zimowego przejścia drogi Welzenbacha na Dent d’Herens w kwietniu 1959 roku przez zespół w składzie: Jan Mostowski, Zbigniew Rusinowski, Stanisław Biel, Jerzy Hajdukiewicz i Krzysztof Berbera, ojciec Macieja Berbeki, zaginionego na Broad Peaku.  Ta mocna skądinąd ekipa musiała się wycofać ze ściany z racji posiadania muzealnego, jak na Alpy sprzętu. Nawiasem mówiąc, w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, tylko Berbeka z tego zespołu żył z gór jako zawodowy przewodnik, instruktor i ratownik.
                Kolejny rozdział dopisany do historii tej ściany dopisali w marcu 1963 roku trzej włoscy alpiniści, niestety tragiczny, bo zginęli w lawinie seraków, a świadkami tej tragedii były trzy pary nart zatknięte pod ścianą.

     
                Zimą 1963/64 do kolejnej próby zimowego przejścia tej drogi przygotowują się w Zakopanem Krzysztof Berbeka i Jerzy Hajdukiewicz. Krzysztof Berbeka jako zawodowy ratownik Grupy Tatrzańskiej, a dziś patron Grupy Podhalańskiej GOPR bierze na siebie prawie wszystkie zwózki z Kasprowego. Hajdukiewicz, ordynator Oddziału Operacyjnego Sanatorium na Bystrem, któremu jego siostra instrumentariuszka obszyła ligniną ośmiokilogramową płytę chodnikową, aby włożona do niewielkiego plecaka nie uwierała w plecy, opuszcza codziennie sanatorium i wchodzi przecinką na Nosal, a stamtąd kieruje się do swojego domu na Małym Żywczańskim przez Kalatówki, Sarnią Skałę i Dolinę Strążyską.

     
                W sobotę, czternastego marca w drogę Welzenbacha wchodzi siedmioosobowy zespół, w skład którego poza Jurkiem i Krzysztofem wchodzą młodzi Niemcy i Szwajcarzy. Po czterodniowej, wyczerpującej wspinaczce zespół ów osiąga wierzchołek i biwakuje na grani szczytowej. Następnego dnia podczas schodzenia odpada Berbeka i wyrywa ze stanowiska Hajdukiewicza, obaj ześlizgują się po zboczu ponad dwieście metrów odnosząc poważne obrażenia, uniemożliwiające im dalsze schodzenie. Dwaj młodzi alpiniści zostają z rannymi, pozostali trzej kontynuują zejście. Załamanie pogody i trudne warunki zimowe utrudniają akcję ratunkową, dopiero czwartego dnia cała czwórka, cierpiąca też już z powodu odmrożeń zostaje przetransportowana w sposób klasyczny na górne piętro lodowca, skąd dwa śmigłowce pilotowane przez pionierów ratownictwa powietrznego, Geigera i Martignoniego zabierają ich do kliniki w Zermatt. 1 kwietnia 1964 roku Krzysztof Berbeka umiera nagle w klinice w Zurychu z powodu  powikłań spowodowanych przez odmrożenia, 17 kwietnia dwudziestoletni Dieter Naef z Zurichu traci oba podudzia w wyniku koniecznej amputacji.  
                Krzysztof Berbeka pozostawia żonę i dwóch synów, dziesięcioletniego Macieja i sześcioletniego Jacka, obaj wejdą później do historii polskiego himalaizmu. W Klubie Wysokogórskim zostaje wtedy utworzony tzw. Fundusz Berbeki, funkcjonujący do dziś w ramach PZA, którego celem jest udzielanie pomocy rodzinom wspinaczy, którzy zginęli w górach.

     
                Jacek Berbeka kończy Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie ze specjalizacją narciarstwa alpejskiego, które przez szereg lat uprawia wyczynowo. Jego himalajskie curriculum vitae jest imponujące:
    Rok 1990/91, wyprawa zimowa na Nanga Parbat (8126 m), jedyny ośmiotysięcznik, obok K2, niezdobyty dotąd zimą Rok 1995, Gasherbrum I (8035 m) samotnie, Gasherbrum I (8068) Rok 1996, kierownik letniej wyprawy na Nanga Parbat, podczas tej wyprawy Krzysztof Wielicki zdobywa swój czternasty ośmiotysięcznik Rok 1997, samotne wejścia na Cho Oyu (8201 m) i Shisha Panama (8013 m) Lata 1998 – 2000, dwa ataki bez tlenu na Mount Everest z osiągnięciem wysokości 8400 m i 8650 m, w obu przypadkach został zmuszony do odwrotu przez huraganowy wiatr Rok 2002/3, udział w zimowej wyprawie na K2, i w tym przypadku silne wiatry uniemożliwiły zdobycie szczytu Od lat Jacek Berbeka prowadzi w Zakopanem przy ulicy Kościuszki 12 sklep ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym znany jako J. Berbeka – Sport. Według słów Jacka Berbeki pierwotnie to on miał uczestniczyć w zimowej wyprawie na Broad Peak w 2013 roku.

     
                W 1975 roku środowisko wrocławskie Klubu Wysokogórskiego zorganizowało wyprawę na niezdobyty do tej pory boczny wierzchołek Broad Peaku – Broad Peak Middle (8016 m). 28 lipca sześcioosobowy zespół szturmowy wyruszył z obozu III, położonego na wysokości 7100 m idąc drogą klasyczną na przełęcz między głównym, a bocznym wierzchołkiem. Drogę tę poprowadzili członkowie wyprawy austriackiej z 1957 roku (Hermann Buhl, Kurt Diemberger, Markus Schmuck i Fritz Wintersteller) zdobywając główny wierzchołek granią od przełęczy, tą samą drogą weszli na wierzchołek Polacy zimą 2013 roku.

     
                Tego lata drogę na przełęcz pokrywała gruba warstwa śniegu, co bardzo spowalniało wspinaczkę, aby zwiększyć jej tempo uczestnicy ataku zdecydowali się trzysta metrów poniżej przełęczy na pozostawienie trzech plecaków z częścią sprzętu, w tym niestety jednej z dwóch posiadanych lin. Pod przełęczą zespół uległ osłabieniu, gdyż jeden z alpinistów postanowił zawrócić. Warunki atmosferyczne ciągle się pogarszały, szczyt osiągnięto dopiero o godzinie 19.30 i natychmiast ruszono w drogę powrotną. Około godziny dwudziestej pierwszej założono z czekana ostatni zjazd trzydzieści metrów powyżej przełęczy. Ostatni zjeżdżał Bohdan Nowaczyk, niestety spadł on wraz z liną w blisko trzykilometrową ścianę po stronie chińskiej, czekan odnaleźli po latach Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka. Pozostała czwórka spędziła noc w bardzo ciężkich warunkach w rejonie przełęczy, a po biwaku kontynuowała zejście w zamieci śnieżnej dysponując jedynie krótką, prowizoryczną liną sporządzoną z pętli osobistych i rozplecionych pasów asekuracyjnych. Podczas zejścia zginęli kolejno Marek Lesicki i Andrzej Sikorski, uratowali się tylko Kazimierz Głazek i Janusz Kuliś.

     
                Obie te tragedie, z 1975 i 2013 roku miały wspólny mianownik – atakowano szczyt licznym zespołem bez zespołu ubezpieczającego. Można dyskutować na ten temat, podnosić różnice między latem, a zimą, ale faktem jest, iż zdobywcy pierwszego ośmiotysięcznika, Annapurny, zginęliby na niej, gdyby nie zespół, który czekał na nich w ostatnim obozie. Co więcej,  obaj przeżyli także dlatego, iż w skład wyprawy wchodził świetny lekarz.
                Pytanie, czy w skład narodowej wyprawy, działającej w pełnej izolacji w środku zimy nie powinien wchodzić lekarz. Dlaczego skład wyprawy na dobrą sprawę był słaby? Dwóch himalajskich dziadków, w tym jeden z dwudziestoletnią przerwą wyprawową, młody alpinista, który nigdy nie był na ośmiu tysiącach metrów, tylko jeden himalaista z dużym doświadczeniem i w dobrej formie? I to wszystko z wielkim szumem medialnym pod patronatem Prezydenta RP i barwnymi plakietkami licznych sponsorów.
                Latem 1985 roku Wanda Rutkiewicz, Liliane Barrad i Barbara Kozłowska schodzą już po lodowcu po nieudanym ataku na Broad Peak. W pewnej chwili Barbara Kozłowska traci równowagę i ześlizguje się po lodzie do rwącego potoku – ciężki plecak nie daje jej żadnej szansy, tonie.
                23 czerwca 1986 roku Wanda Rutkiewicz jako pierwsza kobieta staje na wierzchołku K2, pół godziny później szczyt osiągają Liliane i Maurice Barrad. Ze względu na późną porę biwakują wszyscy w niewielkiej odległości od wierzchołka, następnego dnia Liliane i Marice zginą podczas zejścia, sześć lat później Wanda zaginie w partii szczytowej Kangchenjungi.  

     

     
  15. Jerzy L. Głowacki
    Sygnały – do trzech razy sztuka

     
                Po tragicznym finale zimowego sukcesu na Broad Peak-u rozpętało się, niestety, typowe piekło Polaków, choć nie już tak jednoznaczne, jak po akcji na Małym Jaworowym i śmierci Klimka Bachledy. Po pierwsze zabierają głos znani himalaiści, w tym i partnerzy Macieja Berbeki, brat Maćka, Jacek Berbeka, członkowie rodziny Tomka Kowalskiego oraz  znawcy lub nie himalaizmu zimowego nie licząc tzw. publiki. Najsurowiej skrytykował realia wyprawy Ryszard Gajewski, zakopiańczyk, ratownik TOPR-u, współautor (razem z Maćkiem) pierwszych wejść zimowych na Manaslu (8156m) i Czo Oju (8201m, razem z Maciejem Pawlikowskim) oraz uczestnik wyprawy zimowej z 1980 roku, której sukcesem było zdobycie po raz pierwszy w historii zimą ośmiotysięcznika i to w dodatku najwyższego, bo Mount Everestu. O ciężarze gatunkowym tej krytyki najdobitniej świadczył sam tytuł wywiadu: Katastrofa moralna w cieniu tragedii. Wywiad ten zaowocował groźbą procesu sądowego ze strony Artura Hajzera tym groźniejszą dla Gajewskiego, iż miałby on przed sądem przeciwko sobie pieniądze Hajzera, współzałożyciela firm Alpinus i HiMountain, a wiadomo nie od dziś, iż o porażce lub wygranej w takim procesie decyduje w istotnym stopniu klasa pełnomocników prawnych, która przekłada się bezpośrednio na wysokość honorarium.  W sporze Hajzer – Gajewski zarząd Polskiego Związku Alpinizmu (PZA) staje murem za Hajzerem czyli koordynatorem programu Polski Himalaizm Zimowy 2010 - 2015 ostro atakując Gajewskiego.

     
                Kolejny krytyczny głos zabiera Maciej Pawlikowski w rozmowie z Januszem Kurczabem, opublikowanej pt. „Wyszliśmy razem – umieramy razem?” na portalu wspinanie.pl . Gwoli przypomnienia: Maciej Pawlikowski, zakopiańczyk, ratownik TOPR (Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za działalność ratowniczą), uczestnik siedmiu zimowych wypraw na ośmiotysięczniki, współautor nowej drogi i jednocześnie pierwszego wejścia zimowego na Cho Oyu (8201m) – razem z Maciejem Berbeki. Janusz Kurczab – wybitny polski taternik i alpinista, kierownik wyprawy na K2 w 1976, która wytyczyła nową drogę na ten szczyt, choć do wejścia na wierzchołek zabrakło jej 200 metrów nietrudnego terenu, szermierz, olimpijczyk, uznany kronikarz wydarzeń w Himalajach i Karakorum. Tytuł rozmowy to trawestacja słów Andrzeja Wilczkowskiego z 1981 roku: Wyszliśmy razem – wracamy razem. A oto słowa Pawlikowskiego, jakie padły w tej rozmowie: …wracając ze szczytu najsilniejszy uczestnik pędzi pozostawiając wszystko i wszystkich za sobą. Uważam, że świadczy to o jego skrajnym egoizmie, braku oznak jakiejkolwiek empatii i dyskwalifikuje go jako partnera wspinaczkowego. To mocne, bardzo mocne słowa i można by było mieć wątpliwości co do słuszności takiego sądu, gdyby nie dwa wydarzenia z przeszłości: niezbyt przyzwoite zachowanie Bieleckiego wobec partnera na Gasherbrumie I, opisane w wyborze tekstów na temat Broad Peak-a oraz kuriozalny casus w Alpach, gdy to Bielecki jako przewodnik pozostawił za sobą daleko swojego klienta podczas zejścia w niełatwym terenie, co skończyło się, niestety, jego śmiertelnym odpadnięciem.

     
                Przeczytałem w swoim czasie  wywiad z Aleksandrem Lwowem autorstwa Wojciecha Cieśli, jaki ukazał się 20 marca 2013 roku na stronie internetowej Newsweek.pl . Oto fragment tego wywiadu:
    Wojciech Cieśla: Uważa pan, że góry wcześniej dają sygnał? Ostrzegają?

    Aleksander Lwow: Tak. Mam mnóstwo przykładów. I są ludzie, którzy lekceważą sygnały.

                Alek Lwow wszedł na cztery ośmiotysięczniki, uczestniczył w wyprawach na K2 latem i zimą, Yalung Kang (jeden z wierzchołków bocznych Kangchenjungi, 8505m), czterokrotnie na Mount Everest, w tym również jako kierownik wyprawy międzynarodowej). To właśnie Alek ćwierć wieku temu czekał przez dobę na biwaku na schodzącego zimą z Rocky Summie na Broad Peak-u Macieja Berbeki wiedząc, iż Berbeka nie przeżyje bez jego pomocy. Gdyby obaj poszli na szczyt to najprawdopodobniej żaden z nich nie wróciłby do bazy. Można mieć różne zdania co do teorii sygnałów Alka, ale niestety teoria ta się empirycznie potwierdziła w przypadku Artura Hajzera. A było to tak.

     
                Hajzer rozpoczął swoją himalajską karierę od wysokiego c – nowa droga na Manaslu, pierwsze zimowe wejście na Annapurnę w towarzystwie Jurka Kukuczki, nowe drogi na Sziszapangmie (z Kukuczką i Wandą Rutkiewicz) i Annapurnie Wschodniej. Potem było bez mała dwadzieścia lat przerwy i kolejne wejścia na Dhalaulagiri,  Nanga Parbat oraz Makalu. Głośną na cały świat stała się brawurowo zorganizowana przez niego akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, jedynego ocalałego z katastrofy lawinowej nad Przełęczą Lho La w masywie Everestu, w której zginęli: Eugeniusz Chrobak, Andrzej Zygmunt Heinrich, Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręba i Mirosław „Falco” Dąsal. Tragedia ta wydarzyła się po zdobyciu Everestu przez Chrobaka i Marciniaka niełatwą granią zachodnią. Poobijany, ze śnieżną ślepotą Marciniak teoretycznie był bez szans, ocalał dzięki determinacji Hajzera, który wprost cudem zorganizował ekipę ratunkowa. Dwadzieścia lat później Marciniak odpadł na Pośredniej Grani w Tatrach Słowackich z blokiem i pomimo dobrej asekuracji zginął nie przeżywszy dziesięciometrowego lotu – dopadł go wyważony przez niego blok skalny. 
                Pierwszy sygnał, jaki odebrał od gór Hajzer miał miejsce w 2005 roku podczas odwrotu z ataku szczytowego na nomen omen Broad Peak-u – złamał wówczas nogę, ale silni partnerzy sprowadzili go do bazy pokonując, bagatela, 3000 metrów deniwelacji.
                Sygnał drugi, 10 lutego 2008 roku Hajzer odpadł z nawisem z niewinnej na pozór grani Ciemniaka i zaliczył kilkuset metrowy lot z lawiną. Prawdopodobnie uratował mu życie wystający ponad lawinisko czekan zapewniając mu nie tylko dopływ powietrza, ale i szybkie uwolnienie spod śniegu, bo ów czekan zauważono dostatecznie szybko z pokładu Sokoła.
                Sygnał trzeci. W maju tego samego roku Hajzer wraz z Robertem Szymczakiem schodzą w ciężkich warunkach atmosferycznych z wierzchołka Dhaulagiri. Podczas zejścia występują u niego oznaki jednego z najskuteczniejszych, himalajskich zabójców – wysokościowego obrzęku mózgu. W sprowadzaniu Hajzera z obozu II do bazy pomagają między innymi dwaj Czesi, Radek Jaros i Zdenek Hruby.. Ci sami parę dni później sprowadzają po udanym ataku szczytowym dwójkę zdeteriorowanych  Hiszpanów, za co zostają nagrodzeni nagrodami Fair Play.

     
                Zdenek Hruby to ciekawa postać, 57 lat, prezes Czeskiego Związku Alpinizmu, osiem ośmiotysięczników zdobytych w latach 1994 – 2012 i w odróżnieniu od zawodowych alpinistów człowiek piastujący w swojej karierze szereg odpowiedzialnych stanowisk państwowych. Niestety, 9 sierpnia 2013 roku podczas odwrotu z próby przeprowadzenia nowej drogi na pd.-zach. ścianie Gasherbrum-a I traci równowagę i ginie w wyniku prawie kilometrowego upadku.
                Miesiąc wcześniej, a dokładnie 7 lipca 2013 roku na tej samej górze podczas odwrotu z ataku szczytowego Hajzer odpada w tak zwanym Kuluarze Japońskim i ponosi śmierć.

     
                Rok 2013 nie jest rokiem szczęśliwym dla himalaistów. Wprawdzie ekipa pod wodzą Jacka Berbeki, brata Maćka odnajduje ciało Tomasza Kowalskiego wiszące na poręczówkach w pionowym kominku na bardzo wąskiej grani i grzebie je w odpowiednim miejscu, Jacek zyskuje pewność, iż grobem jego brata stała się głęboka szczelina pod przełęczą rozdzielającą wierzchołki Broad Peak-u i wraca do kraju bez strat własnych, lecz innym szczęście nie dopisuje. Niemiecka alpinistka z Poczdamu ginie niedaleko bazy pod tym samym ośmiotysięcznikiem w lodowcowym potoku w sposób niemal identyczny, jak przed laty Barbara Tasiemka. Trzech Irańczyków wytycza znowu na tej samej górze nową drogę, ale ginie w zejściu. W bazie pod Nanga Parbat terroryści zabijają ośmiu alpinistów, w tym dwóch ratowników Horskej Służby.
                20 maja 2013 roku jedenastu wspinaczy osiąga główny wierzchołek Kanczendzongi, lecz pięciu z nich ginie podczas schodzenia. Pośrednią przyczyną tej tragedii jest wejście na wierzchołek o bardzo późnej porze, co doprowadza do nieprzygotowanego biwaku na wysokości 8300 metrów. Jeden z nich też nie dawno odebrał od gór sygnał – Zsolt Eross, zdobywca dziesięciu ośmiotysięczników, z których dwa, Lhotse (8510m) i Kanczendzongę z protezą prawej nogi, nogi, którą stracił pod kolanem w 2010 roku w wypadku lawinowym w Tatrach Słowackich wywołanym przez oberwanie nawisu śnieżnego.
                Trochę górskiej statystyki á propos wieku. Oto wiek, w którym sześciu kolejnych himalaistów zdobyło Koronę Himalajów:
    1.     Messner 42 lata
    2.     Kukuczka 39 lat
    3.     Loretan 36 lat
    4.     Carsolio 33 lata
    5.     Wielicki 46 lat
    6.     Oiarzabal 43 lat (23 wejścia na ośmiotysięczniki w ciągu 20 lat !)

     
    A teraz wiek tych, o których pisałem, a którzy pozostali w górach na zawsze:
    ·       Maciej Berbeka 59 lat
    ·       Artur Hajzer 51 lat
    ·       Zdenek Hruby 57 lat
    ·       Zsolt Eross 45 lat

     
    Nie sądzę, aby przytoczone powyżej zestawienie wymagało komentarza.
                Oficjalny raport Komisji PZA ostro ocenia postawę Bieleckiego, ale odnoszę wrażenie, iż na tej ocenie zaważyły w sposób istotny poprzednie przygody Bieleckiego, a ponadto szanowna komisja wyraźnie oszczędzała Zarząd PZA oraz nieżyjących, w tym i Artura Hajzera. Faktem niezaprzeczalnym jest, iż Berbeka i Kowalski zaryzykowali ostro i drogo za to zapłacili, ale bądźmy szczerzy, kto z nas nie ryzykował w górach. Sam czasem głośno, a czasem po cichu wypowiadałem znamienne słowa: Raz maty rodyła ! Czytelnikom mniej zapoznanym z prozą Henryka Sienkiewicza przypominam, te słowa na kartach Trylogii wypowiada Maksym Krzywonos do Chmielnickiego zgłaszając się na ochotnika do poprowadzenia wyprawy przeciwko księciu Jeremiemu Wiśniowieckiemu. Z drugiej strony ani Ala ani ja z całą pewnością nie postąpilibyśmy tak, jak postąpił Bielecki, to pewne.

     
                I znowu życie dopisało coś jeszcze do roboczego, pisanego Watermanem tekstu tej kroniki, coś, co z jednej strony wiąże się z wiekiem, 12 października 2013 Władysław Cywiński czyli po prostu Włodek wybrał się do Doliny Złomisk z zamiarem sprawdzenia pewnego szczegółu topograficznego w rejonie Wysokiej, koniecznego do zakończenia pracy nad XIX tomem swojego Przewodnika szczegółowego po Tatrach, traktującego o grani głównej Tatr. Ponieważ Wysoką spowiły chmury Włodek zdecydował się na samotną wspinaczkę na ścianie Tępej, kruchej i obfitującej w trawy. I mimo, iż w takim terenie czuł się świetnie i kondycję miał doskonałą, jak na swój wiek (74 lata) to odpadł ginąc na miejscu.
                Wieść o wypadku rozeszła się błyskawicznie po praktycznie wszystkich mediach, na forach internetowych pełno było osobistych pożegnań Włodka. Nic dziwnego, ratownikiem był od roku 1967, uczestniczył we kilkuset akcjach, ustanowił swoisty rekord w ilości dyżurów w Morskim Oku, przewodniczył przez wiele lat komisji egzaminacyjnej przewodnictwa tatrzańskiego, przejął od Starego Mistrza Topografii, W. H. Paryskiego pałeczkę najlepszego znawcy topografii Tatr. W 2009 roku z okazji stulecia TOPR odznaczeni zostali Krzyżami Komandorskimi Orderu Odrodzenia Polski: Władysław Cywiński, Michał Jagiełło, Janusz Siemiątkowski i pośmiertnie – Piotr Malinowski.
  16. Jerzy L. Głowacki
    Morskie Oko i Popradzki Staw 1964. Część III.

                Wejście na Mnicha „przez Płytę” nie sprawia „warszawskiej ekipie” problemów – na wierzchołku chwila zastanowienia. W 1962 TOPR, a właściwie Grupa Tatrzańska GOPR zamontowała w Tatrach w paru miejscach stałe haki wykonane z pręta stalowego z koluchem, osadzane na ołów. Jeden z nich umieszczony nad przełączką między wierzchołkami służył mi w następnych latach jako hak zjazdowy – wystarczyło przewlec linę przez jego „oczko”. Ale z głównego wierzchołka trzeba zejść na przełączkę, co może być okazją do zanurkowania we wschodnią ścianę i ciężką robotę wyhisowania delikwentki lub delikwenta z powrotem na grań. Ponadto różnie bywało ze zjazdami nowicjuszy w kluczu Dulfera. Jest takie stare powiedzenie: kursant wszystko potrafi – wypuścić linę z rąk, chwycić za węzeł Prusika podczas takiego wypadnięcia itp.


     
                Postanowiłem zatem sprowadzić towarzystwo  pod blok szczytowy bez zjazdu wariantem opatentowanym przez Starego Mistrza Paryskiego bodajże w roku 1947, a już trzykrotnie na żywca przeze mnie wypróbowanego w poprzednich dwóch sezonach. Ze stanowiska pod wierzchołkiem w dół na północ wielkimi płytami przeciętymi potężną szczeliną aż na kolejne, wygodne stanowisko z blokiem, potem krótki trawers w lewo i po czym przez 4 ½ metrową ściankę na wielką platformę, a dalej to już łatwo. Jak ktoś ma 4 tomik WHP to może sprawdzić tę kombinację wariantów 529 J, 533 Z, 530 A. Na dobrą sprawę trudności nie odstają zbytnio od jedynki, dwójkowa jest ewidentnie owa ścianka, zresztą czwórkowa w wejściu, co stanowi pewien ewenement. Wariant nie tylko prosty i dogodny, ale i bardzo efektowny ze względu na spacer po północnej ścianie Mnicha.


     
                Wejście na MSW najkrótszą drogą to jest z Bańdziocha Czerwonym Żlebkiem na Siodełko w Filarze, kawałek filarem, a potem wariantem Janczewskiego to wyrypa bez historii. Cała filozofia takiego wejścia bez asekuracji liną (liną, bo po prawdzie to z asekuracją „własnym ciałem”, gdzie zachodziła taka potrzeba) to dokładne sprawdzanie chwytów i stopni, wskazywania ich wodzonym połączone w niektórych miejscach z puszczaniem ich przodem lub zabezpieczaniem „od dołu” na trawersach. I ustawiczna kontrola, czy jakiegoś błędu nie popełniają.


     
                Na tej drodze zdarzały się mi i całkiem nietypowe przygody. Razu pewnego na filarze na środku małej, trawiastej platforemki przywitała mnie łasiczka, oboje byliśmy bardzo zdziwieni. A w zejściu na południowym siodełku (2340m npm), gdzie Droga po Głazach łączy się z obejściem grani od Hińczowej napotkałem stadko kozic. One poszły w prawo (orograficznie) ku Hińczowej, a ja w lewo ku Chłopkowi.


     
               





  17. Jerzy L. Głowacki
    Morskie Oko i Popradzki Staw 1964. Część IV.


     
                Zbliża się koniec sezonu, Darek wraca do Warszawy, a Ewa, Andrzej i ja wsiadamy na Łysej Polanie do autobusu jadącego do Popradu. W Popradzie kupujemy linę – już wykonaną z nowoczesnego włókna, 10 mm średnicy i 60 m długości. Ale wciąż nie mamy haków i karabinków. Poprad, Szczyrbskie i Popradzki Staw, sześcioosobowy pokój w górskim hotelu, a mamy za sobą noce w sianie bez śpiworów na strychu starej, góralskiej chałupy i prycze we Franz Hilton Hotel w MOku. Teraz czekają na nas puchowe kołderki na wygodnych tapczanikach, białe firanki, balkon i prysznic z ciepłą wodą. Na dole kelnerzy w smokingach z białymi serwetami na przedramionach, czaj w platerowanych dzbanuszkach i porcelanie, ale na to już nas nie stać, gotujemy obiadokolację na balkonie zapominając niestety o tym, iż przed chwilą wzięliśmy gorący tusz, co już nocą odczujemy. Nazajutrz dzień bez historii, to znaczy bez żadnych emocji wchodzimy na Wysoką przez Pazdury z Wagi, a schodzimy przez Złomiska, co samo w sobie jest górską, estetyczną ucztą.


     
                Dzień trzeci – pogoda się psuje, a jest to czas nie goretexu, a brezentu, zwiedzamy zatem Symboliczny Cmentarz pod Osterwą i Szczyrbskie Pleso. 

                Dzień czwarty. Ewa jest niedysponowana, zostaje w schronisku, a Andrzej i ja ruszamy do Złomisk mając pewien plan.  Tu mała dygresja. W zakopiańskim światku i nie tylko znany był szeroko Konstanty Stecki, człowiek wielu talentów – między innymi przewodnik i grotołaz oraz popularyzator Tatr, który niejedną książkę dla młodzieży popełnił o tej tematyce. W jednej ze swoich książek opisał, jak to drzewiej ze swoimi przyjaciółmi cierpiąc na brak wszelakiego haczywa wybrał się śladami W.H.Paryskiego et all, który to Mistrz tatrzańskiej topografii szwendał się po masywie Ganku podczas głębokiego załamania pogody usiłując się ze ściany wyplątać. Jak wieść gminna głosiła WHP zostawił podczas tej eskapady niejeden hak w ścianie, a Konstanty miał na te haki apetyt. Jak to przeczytałem to ryknąłem donośnym śmiechem, bo ruszyliśmy z Andrzejem na Galerię Gankową nie tylko w celach krajoznawczych lecz także po haki.


     
                 Zaczęliśmy rzecz jasna od Gankowej Przełęczy i Ganku, zeszliśmy z powrotem na znany wszystkim tym, którzy się tam włóczą zachód i przetrawersowaliśmy na Wschodnią Rumanową Przełęcz, gdzie po ocenieniu ekspozycji jako słusznej związaliśmy się na wszelki wypadek liną. Po kilkunastu minutach byliśmy już na Galerii Gankowej, na której krawędzi myśli o szukaniu haków na ostatnim wyciągu dróg tam wyprowadzających kompletnie nam z głowy wyparowały. Z Gankiem jest tak – niby łatwo i prosta orientacja, a jednak… . Jakieś cztery lata temu pewien doświadczony skądinąd przewodnik PTT pomylił żleb Gankowej przełęczy ze żlebem spadającym z Pośredniej Gankowej Przełączki, różnica istotna – zamiast 0+ trudności II lub V.


     
                Razu pewnego spałem samotnie na Polanie pod Wysoką, koło północy obudziły mnie  jakieś dziwne dźwięki i światła, ale nie chciało mi się wychodzić z namiotu. Rano ze zdziwieniem dostrzegłem stojący na skraju taboru Land Rover Defender i dwa rozstawione namioty. Okazało się, iż przybyła ekipa młodych chłopaków z sudeckiego GOPR-u mająca zamiar wejść przez Pustą Ławkę na Galerię Gankową, z niej na Wschodnią Rumanową Przełęcz, przetrawersować do żlebu spadającego z Gankowej Przełęczy i wejść na Ganek. Zapytali mnie, czy zajmie im to sześć czy może osiem godzin – odpowiedziałem, aby nie liczyli, że Zejda poniżej ośmiu. Wyruszyli o ósmej rano, a wrócili po północy wywołując u mnie pewne emocje, czy nie zalarmować Horską Służbę. Ale ostatecznie poszło ich sześciu i cokolwiek sprzętu ze sobą zabrali, co mnie koniec końców uspokoiło, choć nie do końca. Na Ganek nie dotarli, pomylili żleby i pięć godzin się wycofywali.


     
                Na zdjęciach kolejno: Korona Wysokiej z Ganku, na Ganku, Gerlach z Galerii Gankowej, na Galerii Gankowej.

               






  18. Jerzy L. Głowacki
    Morskie Oko i Popradzki Staw 1964. Część V.

                Dzień piąty nad Popradzkim Stawem.  W piękną pogodę wyruszamy we troje kierując się ku Dolinie Batyżowieckiej. Krótki odpoczynek nad Batyżowieckim Stawem, podejście w górę doliny i już pniemy się ku Batyżowieckiej Próbie. Nikt poza nami nie podchodzi na Gerlach, ani  nikt  z niego nie schodzi więc szybko osiągamy wierzchołek. To jeszcze nie czasy tłumnych wejść na „Króla Tatr” – na wierzchołku zastajemy tylko kilka osób.

                Dziewięć lat później postanawiam pokazać czternastoletniemu braciszkowi mojej małżonki, jak się po Tatrach chodzi w stylu à la ksiądz Stolarczyk. Łysa Polana, Dolina Białej Wody i biwak w kolebie w Dolinie Kaczej. Dolina Litworowa, Polski Grzebień, Dolina Wielicka i kolejny biwak – w małej, przytulnej kolebie w Dolinie Batyżowieckiej. Rano jemy śniadanie, zostawiamy depozyt w kolebie i hajda na Gerlach przez Batyżowiecką Próbę. Na wierzchołku dość tłoczno, zabawa się zaczyna, gdy naraz ponad trzydzieści osób decyduje się na schodzenie do Batyżowieckiej. Wówczas komendę nad całością przejmuje wiekowy już przewodnik ze Spisza znający słowacki, czeski i niemiecki. Ale narodowości w tej zgromadzonej ad hoc grupie jest ze sześć albo i więcej. W skrajnym przypadku przewodnik wydaje komendę po niemiecku, ktoś tłumaczy to na angielski, a kolejna osoba na hiszpański. Gdybym całą tę ekskursję sfotografował, a zdjęcie zamieścił na FB to w oczy rzuciłoby się to, iż nikt na głowie nie miał kasku ani liną nie był związany. Ale przezorny zawsze ubezpieczony – biorąc poprawkę na wiek Andrzeja wrzuciłem do horolezki linę, tak na wszelki wypadek, gdyby np. pogoda nagle się załamała. Wieść górska głosi, iż sam Guyla Komarnicki, jeden z najlepszych w swoim czasie wspinaczy idąc na Rysy od południa tez na wszelki wypadek Line do plecaka wrzucił mając lat już ponad osiemdziesiąt.  Trzeci biwak i po własnych śladach wracamy się na Łysą.

                Dzień szósty. Większość poprzedniego dnia spędziliśmy z Andrzejem bez koszul, a o kremach z filtrem UV nikt jeszcze tu nie słyszał. Skutek wiadomy, w nocy trapią nas dreszcze i gorączka, rano mowy nie ma o wzięciu plecaka na grzbiet, starujemy zatem na lekko na Krywań. Droga nudna, krówska perć, ale widoki piękne. Krówska perć, bo podobno jeden ze słowackich vodców założył się z kumplami o okrągłą sumkę, iż krowę na Krywań wprowadzi i zakład ten wygrał. Między Bogiem, a prawdą jestem skłonny w to uwierzyć, bo za zamierzchłych  czasów poznałem możliwości krów Jaśka Murzańskiego pasących się na Morskim Okiem – możecie mi wierzyć, jedynka nie stanowiła dla nich problemu. A szopy miały tam, gdzie dziś jest tabor – na Starych Szałasiskach.

                W drodze powrotnej raczymy się piwem w Szczyrbskim, aż zapada zmrok. Baterie w tamtych czasach miały wyjątkowo małe pojemności, żarówki w latarkach żarły prąd, jak się patrzy, a zatem obywaliśmy się bez nich paląc w kolebach wyłącznie świeczki i tłukąc się po perciach po ćmoku.  Ujmujemy się pod łokcie i przez Dryganta ruszamy na ostatni już nocleg w Popradzkim.  Andrzej co jakiś czas potyka się o jakąś wystającą wantę, a ja co pewien czas spadam z perci – Ewa jest miotana na przemian raz w lewo raz w prawo. I tak się kończy ten sezon.



  19. Jerzy L. Głowacki
    Jak się drzewiej wspinało – patenty.
    Dziś w górach patentuje się drogi, kiedyś prawie wszystko. W dawnych, już dziś zamierzchłych dla wspinającej się młodzieży czasach tylko nieliczni z nas szczęśliwcy mogli się znaleźć w Chamonix. I jak bajki o żelaznym wilku słuchaliśmy ich opowieści, jak tam można było ot tak po prostu wejść do sklepu i poprosić o skompletowanie sprzętu na taką, a taką drogę na jednej ze ścian masywu Mont Blanc.
    Sklepów internetowych oczywiście nie było, a zarabialiśmy te marne 15 – 20 $ na miesiąc. W związku z powyższym wszystko to, co wiązało się ze wspinaczką od nakrycia głowy począwszy po namiot i jego najbliższe otoczenie na taborze związane było mniej czy więcej z przeróżnymi „patentami”. Chodzenie „na zielono” na słowacką stronę i biwakowanie tam też wiązało się z różnymi patentami. Na ostatnich stronach niejednego ze „śpiewników” czyli tomików Starego Mistrza Topografii czyli WHP mam do dziś szkice i informacje na temat koleb.
    Zacznijmy od nakrycia głowy, które przeszło swoistą ewolucję od kaszkietu i kapelusza, „marusarkę” czyli wełnianą czapkę z obowiązkowym pomponem dyndającym na sznureczku przez kask górniczy, budowlany i motocyklowy aż po kask wspinaczkowy. Osobiście byłem pod tym względem oryginałem, bo przez ładnych parę lat wspinałem się w kasku hokejowym. Pompon od marusarki stanowił, jak sam to stwierdziłem dodatkowy atut tej czapeczki, gdyż stanowił wykrywacz strefy silnie zjonizowanego powietrza, co pozwalało odpowiednio wcześniej dać dyla z piku czy grani, aby gromowładnego Zeusa vel Jowisza nie zagniewać bezczelnie dzwoniąc pękiem haków nadzianych na uczciwe, stalowe karabinki. Z kronikarskiej sumienności zaznaczę, iż po kasku górniczym, hokejowym, budowlanym oraz motocyklowym zacząłem dobrze już łysiejącą łepetynę przyozdabiać fioletowym Campem, a potem biało-szarym Petzlem.
    Kask górniczy w porównaniu z kaskiem budowlanym miał znacznie większą wytrzymałość, co wynikało ze specyfiki pracy pod ziemią. Kask budowlany nie poddany odpowiedniej modyfikacji polegającej na obcięciu daszka i przerobieniu „uprzęży” miał poważną wadę. Tragicznym tego dowodem był tragiczny bo śmiertelny wypadek na jednej z budów. Monter pracujący na wysokości 30 metrów upuścił śrubę wraz z nakrętką. Nakrętka spadała pierwsza i trafiła przechodzącego robotnika w daszek kasku stawiając go na jego głowie prawie pionowo. Śruba trafiła robotnika w nieosłonięta część głowy zabijając go.
    Byłem też światkiem, jak kamień rozbił kask na dwie połowy – gdyby miał większą masę lub też spadał z większej wysokości skutek byłby tragiczny.
    Przyznaję, że kiedyś ze zwykłego lenistwa nie obciąłem daszka w takim kasku, co zaowocowało tragikomiczną sytuacją. Opuszczam wygodne stanowisko w nyży wychodząc na prawie pionową ściankę, chwyty dobre, ale stopy bardziej na tarcie. Lina gdzieś się przyblokowała, wiercę się, aby ją odblokować. Wyżej zaczyna się rysa – est modus in rebus, pomysł a la Mariusz Zaruski („Na bezdrożach tatrzańskich”, opis III przejścia klasycznej na Zamarłej). Przetrawersowawszy w ten sposób w lewo ku górze 4 m, wciskamy się w malutką niszę na końcu konia, w której zapieramy się lewą nogą i głową (Górny Trawers). No i zaparłem się głową, lewą ręką linę uwolniłem, chcę iść dalej, a tu kasku wraz z głową z rysy wyjąć nie mogę. Ręce słabną, kask nie puszcza, za chwile powieszę się na własnej szczęce. W ostatniej chwili kask mi się na głowie przekręcił, z rysy wyskoczył i z głowy też – złapałem go w zęby i jak aportujący pies zlazłem na stanowisko i dość długo „buły” strzepywałem.




  20. Jerzy L. Głowacki
    Jak się drzewiej wspinało – patenty. Część II.   
     
    W czasach, gdy zaczynałem się wspinać wiązanie się liną w pasie wyszło już na szczęście z mody, w czym zapewne miał swój udział wypadek zespołu Biel – Żuławski podczas akcji poszukiwania „Mojżesza” czyli Stanisława Grońskiego w masywie Mont Blanc. Lawina seraków „zabetonowała” Wawrzyńca w szczelinie, a lina zawiązana w pasie Staszka Biela zmasakrowała mu wnętrzności. Nastąpiła era wiązania się „nad biustem”, o czym zawsze początkujące we wspinaniu się koleżanki lojalnie uprzedzaliśmy: zawsze nad, nigdy pod. Zamieszczam parę zdjęć z gatunku „nie próbujcie tego w domu”.  Niedbałe związanie się liną – jak się miało do dyspozycji tylko cztery karabinki i cztery haki – Simondy wykonane z nieco grubszej blachy to ryzykowanie odpadnięcia nie miało sensu, nie odpadam i koniec. Ale dziewczyna na drugim końcu liny solidną asekurację miała.  To tak w stylu niezapomnianego Gastona Rébuffat. Polecam jego „Gwiazdy i burze”.
              Wiązanie się liną „nad biustem” też nie należało do bezpiecznych, bo odpadnięcie w dużym lufcie i zawiśnięcie na tym wiązaniu groziło uduszeniem.  Zapamiętałem dwa takie przypadki.  18 IV 1960 roku podczas zjazdu na wschodniej Mnicha wspinacz wypada z klucza i zawisa po długim locie na pętli Prusika, której węzeł na swoje nieszczęście przytrzymał zbyt długo. Po jego ciało i jego partnera zjeżdżają po kolei Grammingerem bracia Berbeka. Drugi wypadek zdarza się na „Sprężynie” na ścianie Kotła Kazalnicy czyli Sanktuarium. Wspinający się na drugiego Hubert, kolega z Koła Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego i student IV roku fizyki na UW, młodszy ode mnie o trzy lata zawisa na linie i umiera. Miała to być ostatnia droga Huberta wieńcząca bardzo udany sezon wspinaczkowy Huberta. Po jego ciało zjeżdża Grammingerem nie kto inny, jak sam Józek „Ujek” Uznański.
              Zaczęliśmy konstruować pasy piersiowe składając i przeszywając lub łącząc w inny sposób odcinki liny asekuracyjnej lub podciągowej, co zwiększało zarówno komfort, jak i bezpieczeństwo nie eliminując jednak ryzyka w zupełności. Pojawiły się zatem dodatkowe patenty obniżające stopień ryzyka, a polegające na opasaniu się dodatkową pętlą połączoną z liną asekuracyjną węzłem Prusika. Liczyliśmy, iż zdołamy  po odpadnięciu stanąć w tej pętli. Drugi patent sprowadzał się do oplecenia ud dodatkową pętlą połączoną także za pomocą węzła Prusika z liną. Ten patent stosowaliśmy z żoną, gdy zaczęliśmy się wspinać z naszą córką, gdy miała lat pięć w skałkach i w Tatrach, gdy miała lat jedenaście, a był to rok 1983.
     
     








  21. Jerzy L. Głowacki
    Rodzinne wspinanie – preludium.
     
                Ciąg wydarzeń absolutnie przypadkowych. Lato 1963 – dochodzę na Mnichowe Plecy zastanawiając się, czy skręcić w lewo na Mnicha czy w prawo, na Mięgusza. Czasy to takie, iż chodzimy „umundurowani” – solidne wibramy, grube skarpety z „góralskiej”, wełny, pumpy, flanelowa koszula i na plecach słowacki plecak wspinaczkowy zwany horolezką, na głowie czerwona „marusarka”. Podchodzi do mnie rudowłosa, mniej więcej trzydziestoparoletnia dziewczyna, a więc dwukrotnie ode mnie starsza i pyta, czy znam drogę na Mięgusza. Po chwili prowadzę troje turystów, z których najstarszy, Darek nosi odznakę przodownika Górskiej Odznaki Turystycznej i to na Tatry, egzamin z topografii zdawał u samego Mistrza Paryskiego, ale teoria teorią, a praktyka praktyką. Na Mięgusza docieramy bez problemu, ale na Drodze po Głazach podąża za nami czwórka turystów prowadzona przez przewodnika, co prawda beskidzkiego. Przewodnik ów popełnia klasyczny błąd, zostaje ciężko ranny i wkrótce umiera jeden z jego podopiecznych, przewodnik ulega panice i w efekcie muszę objąć komendę nad całością oraz organizować akcję ratunkową. To zadecydowało o tym, iż Darek et consortes umawiają się ze mną na następny sezon w Tatrach.
                Za rok pewna dziewczyna o imieniu Alicja zauważa w lokalu PTTK w Warszawie ogłoszenie o organizowanym właśnie przez Darka obozie wędrownym w Karkonoszach i zgłasza swój akces. W Karkonoszach wysłuchuje opowieści o Mięguszu no i o mnie. Po obozie Alicja wraca do Warszawy do pracy, a Darek, Andrzej i jego brat oraz jeszcze jedna dziewczyna jadą w Tatry na spotkanie ze mną. A w Tatrach jak to w Tatrach, Mnich, Cubryna, Mięgusz, Pośredni Mięgusz, Wysoka, Gerlach, Ganek z Galerią tudzież pośledniejsze wyrypy. W listopadzie spotykamy się w Warszawie, a na to spotkanie zaproszona zostaje Alicja. Wiosna 1965 i Rajd Świętokrzyski po czym umawiamy się na wspólny sezon w Tatrach. W sierpniu tamtego roku po raz pierwszy zwiążemy się liną, Ala i ja, za dwa lata zostaniemy małżeństwem, co trwa po dzień dzisiejszy. W sierpniu 1980 roku po raz pierwszy zwiążę się liną w Tatrach z naszą ośmioletnią córką. Po upływie kilkunastu lat ulubioną ścianą naszej córki stanie się Zerwa czyli Kazalnica o Alpach i Wysokim Atlasie nawet nie wspominając.
                Moją bazą wypadową w Tatry od pięciu lat była stara, góralska chałupa na początku Drogi Walczaków, a od dwu lat konkretnie jej strych zapełniony sianem, na którym świetnie się sypia i gdzie przechowuję część sprzętu. Stamtąd jest blisko do Doliny za Bramką i Jasiowych Turniczek, mojego „poligonu” wspinaczkowego. Darek i Andrzej maja już doświadczenie z ubiegłego roku, dla Ali będzie to pierwszy sezon tatrzański. A zatem nauka zjazdów i asekuracji, oczywiście o samonastawnych stanowiskach nikt jeszcze nie słyszał, często asekuruje się „z ciała” przez hak stanowiskowy lub blok. Dwóch chłopów o łącznej wadze jakiś 170 kg solidnie rozpędzonych po stromym stoku to dobra symulacja odpadnięcia, ale daję plamę – nie sprawdzam, czy dziewczyna dobrze obciągnęła skafander asekurując „z bioder”, ślady po tym wyhamowaniu „lotu” będą widoczne jeszcze przez kilka dni.  Ale zatrzymała nas nie wylatując nawet ze stanowiska. Za kilka lat Ala jeden jedyny raz nie założy rękawiczek na stanowisku, a ja odpalę prosto w powietrze.
                Tatry Zachodnie to dobry teren do oswajania się z kruszyną, a ze Skibówek blisko jest też do Małej Dolinki pod Giewontem, a Żleb Kirkora z ominięciem dolnych progów to niezły, tatrzański klasyk. Idziemy we czworo, Ala i trzech dzielnych mołojców. Po drodze opowiadam barwnie o przeróżnych tatrzańskich tragediach, jakie w swoim czasie rozegrały się na Giewoncie. Gdy po przejściu Zachodu Pilotów stajemy nad żlebem dwóch mołojców trąbi na odwrót, a dziewczyna idzie dalej. Powód jest prosty, ołowiane niebo, żleb zabetonowany śniegiem, po którym ze specyficznym szelestem spływają co jakiś czas mini lawinki szutrowe. Andrzej wybiera lewą szczelinę brzeżną, a ja prowadzę Ale prawą, musimy też po drodze pokonać kilkunastometrowy tunel utworzony przez płat śniegu nakrywający skały. I już wiem, że miło będzie się z ta dziewczyną powłóczyć po Tatrach, tym bardziej, że bardzo mi się podoba. Za dwa lata kończąc pierwszy nasz „małżeński” sezon wrócimy na Giewont przechodząc żleb Szczerby z piątkowym wariantem.
                Zdjęcia: 1 – 2. Z Darkiem na Mnichu, lina jeszcze sizalowa; 3. Na Jasiowych Turniczkach; 4. W drodze na Szczerbę w Giewoncie, Blachy, 1967; 5. W drodze na Szczerbę – kozica.





  22. Jerzy L. Głowacki
    Miłośnikom wejść przeróżnych, a poza szlakowych polecam Kronikę Wyryp Rozmaitych zamieszczoną w

    pierwszym numerze Taternika wydanym we Lwowie 1 marca 1907.

    Kronika turystyczna za rok 1905.

    15./I. Prof. Dr. Karol Jordan i Janusz Chmielowski z przewodnikami: Klimkiem

    Bachledą, Janem Franz’em sen. i Pawłem Spitzkopfem na Szczycie

    Gierlachu. Wchodzono »Żlebem Karczmarza*, schodzono do Doi. Batyżowieckiej

    (I. wyjście w zimie).

    i./V I. Dr. Alfred Martin (sam) przechodzi ze Sławkowskiego Szczytu granią

    (nowa droga) na Przełęcz Sławkowską.

    3./VI. Tenże wychodzi (sam) od Przełęczy Lodowej na Mały Lodowy Szczyt

    (nowa droga).

    i i ./V I . Ernest Dubke z przewodnikiem Janem Franz’em sen. schodzi nową

    drogą ze szczytu Pośredniej Grani do Pięciu Stawów Spiskich.

    6./VTI. Alfred Grosz, Jerzy Gretzmacher, Alfred Thern i Koloman Rumancsik

    przechodzą (bez przewodnika), jako pierwsi, przez Przełęcz Litworową

    (między Szczytem Wielickim 2320 m. a Szczytem Litworowym 2431 m.)

    z Dol. Wielickiej do Doi. Litworowej.

    9./VII. Ernest Dubke i Hans Wirth z przewodnikiem Janem Franz’em sen.

    wychodzą z Doi. Mięguszowieckiej, jako pierwsi na »Basztową Przełęcz*

    (pomiędzy Zadnią Basztą a Hlińską Turnią 2334 m ), po czem okrążywszy

    Hlińską Turnię po stronie Dol. Młynicy, wydostają się na przełęcz

    między Hlińską Turnią a Szczyrbskim Szczytem; stąd najprzód

    granią a później koło grani, po stronie Dol. Hlińskiej postępując —

    wychodzą na Szczyrbski Szczyt, a następnie na turnię 2246 m. Powróciwszy

    na przełączkę między turnią 2246 m. a Szczyrbskim Szczytem,

    schodzą z niej nad Stawek Kolisty w Doi. Młynicy (wycieczka w całości

    nowa).

    10 ./VII. Maksymilian Broske z przewodnikiem Janem Hunsdorferem sen.

    wychodzi na zachodni i na główny (najwyższy, środkowy) szczyt »Wideł

    « (pierwsze wyjście).

    2 3 /VII. Prof. Dr. August Otto z przewodnikami: Janem Franz’em sen. i Janem

    Breuerem jun. wychodzi na Łomnicę od Zielonego Stawu Kieżmarskiego

    przez Niemiecką Drabinę (od 100 lat przeszło w zapomnieniu

    znajdującym się) szlakiem Dawida Frólicha.

    26./VII. Janusz Chmielowski, Prof. Dr. Karol Jordan, Dr. Adam Kroebl,

    Dr. Stanisław Krygowski i Prof. Tadeusz Łopuszański z Klimkiem Bachledą,

    Jakóbem Bachledą, Jędrzejem Marusarzem, Janem Stopką Ceberniakiem

    i Janem Karpiem schodzą z Żabiego Szczytu Wyżniego

    (2252 m.) do Stawu Czeskiego (nowa droga).

    27.VII. Janusz Chmielowski, Prof. Dr. Karol Jordan i Dr. Adam Kroebl

    z Klimkiem Bachledą i Jakóbem Bachledą, przechodzą z Dol. Czeskiej

    do Dol. Rumanowej przez Przełęcz Rumanową« (między Gankiem

    a Wysoką ; pierwsze przejście).

    28./VII. Ciż sami, z tymiż przewodnikami, a ponadto z Jędrzejem Marusąrzem, schodzą

     nową drogą ze »Żłobistego Szczytu« 2433 m. (po niem.:

    Martha Spitze) w stronę Żelaznych Wrót.

    28./VII. Klimek Bachleda i Jakób Bachleda wychodzą na niezwiedzony przedtem

    »Zachodni Szczyt Żelaznych Wrót«.

    2g./VII. Janusz Chmielowski i Prof Dr. Karol Jordan z Klimkiem Bachledą

    i Jędrzejem Marusarzem wychodzą nową drogą na Zmarzły Szczyt

    2400 m. (granią od Przełęczy pod Drągiem).

    29./VII. Janusz Chmielowski z Jędrzejem Marusarzem wychodzi na niezwiedzony

    przedtem Kościółek 2273 m. (dwiema drogami).

    30./VII. Janusz Chmielowski z Klimkiem Bachledą schodzi z Wielickiego

    Szczytu wprost nad Zmarzły Staw pod Polskim Grzebieniem (nowa

    droga).

    3./VIII. Włodzimierz Boldireff i Stanisław Porębski wychodzą (bez przewodnika)

    z Dol. Niewcyrki na grań Hrubego Wiechu pomiędzy punkty:

    2362 i 2370.

    5 /VIII. Zygmunt Klemensiewicz i Roman Kordys przechodzą (bez przewodnika)

    z Kościelca granią na Turnię Zawratową.

    l i ./V I I I . Dr, Alfred Martin z Janem Breuerem jun. znajduje nową drogę od

    północy na przełęcz pomiędzy Żółtym Szczytem a północno-zachodnim

    wierzchołkiem Pośredniej Grani (po niem.: »Katharinen Spitze«) i z przełęczy

    tej jako pierwszy schodzi do Dol. Staroleśnej.

    1 3 ./VIII. Tenże z tym samym przewodnikiem wychodzi na oba wierzchołki

    niezwiedzonej dotąd ^Szarpanej Turni«*) (około 2523 m.) w południowo-

    wschodniej grani Wysokiej (po niem.: „Moritz Dechy Sp.).

    14./'VIII. Tenże z tym samym przewodnikiem przechodzi ze Szczytu Rumanowego

    granią na Przełęcz Gankową (nowa droga).

    14 /VIII. Roman Kordys i Zygmunt Klemensiewicz wychodzą od Zmarzłego

    Stawu pod Zawratem na Przełęcz Mylną jako pierwsi turyści (bez przewodnika).

    15./VIII. Dr. Alfred Martin przechodzi (sam) z Polskiego Grzebienia granią

    na Gierlach (pierwsze całkowite przejście tej grani).

    I7'./VIII. Janusz Chmielowski i Kazimierz Bizański przechodzą z Klimkiem

    Bachledą przez Przełęcz Żabią (najniższe wzniesienie w grzbiecie między

    Rysami a Mięguszowieckiemi Turniami) od Czarnego Stawu nad

    Morskiem Okiem do Żabich Stawów Mięguszowieckich (nową drogą).

    23./VIII. Zygmunt Klemensiewicz i Jerzy Maślanka wychodzą (bez przewodnika)

    z Doliny Mięguszowieckiej nową drogą na »Basztową Przełęcz'1

    a następnie na niezwiedzoną przedtem Zadnią Basztę. Schodzą do Dol.

    Młynicy.

    16 ./V III. Tadeusz Hickiewicz i Antoni Jakubski przechodzą ze Stanisławem

    Stopką od Rakuskiej Przełęczy granią poprzez Mały Kiezmarski Szczyt

    (2520 m.) na Szczyt Kiezrmarski (2556 m ) (nowa droga).

    *) Wiadomość o istnieniu nazw „Szarpana Turnia« i »Złobisty Szczyt« zawdzięcza

    uprzejmości p. Dra Stanisława Eljasza Radzikowskiego.

    27./VIII. Roman Kordys i Jerzy Maślanka przechodzą (bez przewodnika) od

    ^Przełęczy pod Zieloną« (2038 m.) po części samą granią, po części zaś

    koło grani (po stronie Dol. Rówienek) na Mały Szczyt Jaworowy

    (2386 m.), z którego schodzą nową drogą do Doi. Staroleśnej-.

    i i ./IX. Janusz Chmielowski z Klimkiem Bachledą i Jędrzejem Marusarzem

    schodzi z Rysów granią zachodnią na Żabią Przełęcz (nowa droga).

    1 1 . /IX. Katarzyna Broske i Szymon Haberlein przechodzą (bez przewodnika)

    od Przełęczy pod Chłopkiem (2304 m.) granią (nowa droga) na Żabią

    Turnię Mięguszowiecką (2338 m.), tj. szczyt drugi na zachód od Żabiej

    Przełęczy, z którego schodzą do Żabich Stawów.

    12 ./IX. Ciż sami wychodzą (bez przewodnika) na »Żabiego Konia" (Szczyt

    przedtem niezwiedzony, leżący tuż na zachód od Żabiej Przełęczy).

    12 /IX. Janusz Chmielowski z Klimkiem Bachledą i Jędrzejem Marusarzem

    schodzi ze Szczytu Ganku poprzez środkowy i niższy jego wierzchołek

    na Przełęcz Rumanową (nowa droga; pierwsze zejście ku północy).

    15 ./IX. Katarzyna Broske, Maksymilian Bróske i Szymon Haberlein wychodzą

    (nowa droga) na Szczyt Spiczasty*) od strony południowej tj. z Doliny

    Staroleśnej i schodzą zeń granią wschodnią (również nowa droga)

    na Białą Ławkę.

    29./XII. Janusz Chmielowski z Klimkiem Bachledą i Józkiem Bachledą wychodzi

    na Kasprowy wierch (I. wyjście w zimie).

    Redagując umieszczoną powyżej »Kronikę«, będącą dalszym ciągiem

    »Kronik“ drukowanych poprzednio w »Pamiętniku Tow. Tatrz.«, mogłem

    wobec wielkiej obfitości materyału uwzględnić jedynie wycieczki nowe, t. j.

    wyprawy na szczyty lub przełęcze, przedtem niezwiedzone, oraz nowe drogi

    na szczyty i przełęcze, już znane. Z wycieczek zimowych podległy rejestrowaniu

    tylko wyprawy przedsięwzięte w ogóle.


  23. Jerzy L. Głowacki
    Rodzinne wspinanie – część II.

                Dziewiątego sierpnia ruszamy na słowacką stronę Tatr, wpierw autobusem na Łysą Polanę, przesiadka do „czechosłowackiego” autobusu, ČSAD, a jakże i wysiadamy w Matlarach, skąd zaczynamy podejście do schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, wtedy znanego jako „chata, známa aj ako Brnča, Brnčala, alebo Brnčalka” od Alberta Brncala (1919-1950), profesora wychowania fizycznego, wychowanka tatrzańskiego Klubu Wspinaczkowego IAMES, który 1 sierpnia 1950 roku zginął podczas wspinaczki z Jastrzębiej Doliny na Jastrzębią Przełęcz, a ponadto był uczestnikiem Słowackiego Powstania Narodowego.

                Mżawka, lekka mgiełka z której co rusz wyłania się jakiś Słowak lub Czech niosący na ramieniu narty. Ki diabeł? Pory roku im się pomyliły? Za dużo piwa z rumem dołu wypili? Wyjaśni się to za parę dni. Schronisko robi na nas miłe wrażenie, otoczenia praktycznie nie widzimy, to nie czas goretexu i innych udogodnień, nie warto się moczyć bez sensu – popołudnie i wieczór spędzamy uczciwie w chacie. Następnego dnia pora na lekki rozruch, wchodzimy na Jagnięcy trochę szlakiem, trochę obok szlaku, a schodzimy wprost nad Białe Stawki, nad którymi stoi jeszcze Kieżmarska Chata – za parę lat się spali i nie zostanie odbudowana. Pogoda załamuje się ostatecznie, zimno, niżej deszcz, wyżej pada śnieg. W piątek trzynastego ruszamy z chaty z ambitnym planem wejścia na Baranie Rogi. Dolina Dzika wita nas opadami śniegu i snującymi się mgłami, temperatura koło zera albo i całkiem ujemna – flanelowa koszula, sweter, brezentowy skafander nie chronią przed zimnem, dobrze, że rękawice mamy. Rozległe pole śnieżne, a na nim rozstawione tyczki slalomowe – teraz wiemy, po co tym schodzącym do Matlar narty były potrzebne: z Baraniej Przełęczy aż po próg doliny można było na nich zjechać. Mozolnie pniemy się w kierunku przełęczy, 20 – 30 świeżego śniegu leży na tym, co pozostał z zimy. Tam, gdzie świeży śnieg został wywiany wybijam stopnie młotkiem lodowym firmy INCO – to był jedyny w PRL-u prywatny koncern.

                Próba wejścia na Baranie Rogi kończy się fiaskiem – skały są pokryte cienka warstwą wodnego lodu, musimy zatrąbić na odwrót. Jesteśmy już nieźle przemarznięci i jak najszybciej chcemy zejść z przełęczy. A zatem czas na dupozjazdy, ale bez przesady – nie będziemy ryzykować. Wiążemy się z Andrzejem liczącym całe 60 metrów lanem, jeden z nas siedzi na stanowisku, a drugi jedzie na pełną długość liny i zakłada kolejne stanowisko. Ala i Wiesiek, brat Andrzeja wpinają się pętlami węzłem Prusika do liny i schodzą jak najszybciej. Jak zgarnie się warstewkę świeżego śniegu i nabierze prędkości na tym z zimy, a lina podciągnie skafander, sweter i koszulę do góry podczas szybkiego zjazdu to robi się naprawdę gorąco – jesteśmy związani skrajnym tatrzańskim tuż pod pachami. Gdy teren się wypłaszcza rozwiązujemy się z liny i zaczynamy ją klarować, a Ala bez słowa rusza szybko w dół do schroniska.  Patrzymy na siebie z Andrzejem – no to mamy dziewczynę z głowy, chyba nie pójdzie już z nami w góry. I jesteśmy zaniepokojeni, czy trafi na właściwą drogę zejściową na dno doliny. Gdy dochodzimy do schroniska zastajemy Alę gotującą dla nas obiad na zewnątrz chaty. Następnego dnia znowu pniemy się razem w kierunku Doliny Dzikiej.




  24. Jerzy L. Głowacki
    Rodzinne wspinanie – część III.


     
                 Warunki wyraźnie się pogorszyły, coraz więcej śniegu zalega w wysokich partiach, coraz bardziej granie są oblodzone. A sprzętu mamy niewiele, dwie liny wprawdzie, ale tylko cztery stalowe karabinki i pięć haków, w dodatku kompletnie nieprzydatnych jako haki stanowiskowe – są to tzw. simondy wykonane tylko z nieco grubszej blachy. Postanawiamy z Doliny Dzikiej przetrawersować do Doliny Jastrzębiej, wejść na Czarny Przechód i w zależności od warunków pójść granią w lewo na Czarny Szczyt bądź łatwiej, w prawo na Kołowy. Trawers jest cokolwiek eksponowany, trochę na nim pordzewiałego i pogiętego żelastwa, ale nie czyni to na nas specjalnego wrażenia.  Na grani nie mamy dylematu, w którą stronę ruszyć, tylko Kołowy wchodzi w grę.  Takie wejście bez historii, ale panorama z Kołowego  piękna i swoista. Powrót rzecz jasna po własnych śladach.

                Kolejny dzień i kolejny wymarsz, najpierw szlakiem do Doliny Jagnięcej, później już bez szlaku na Jastrzębią Przełęcz, celem jest Jastrzębia Turnia. To wyjątkowo piękna turnia i jako taka stała się źródłem legend, co w świecie gór zdarza się nader często.
    Jeśli ktoś wpisze do Wikipedii hasło „Jastrzębia Turnia” to dowie się między innymi to, co następuje. Ze szczytem tym związana jest legenda o ukrytym w niej pięknym karbunkule (rubinie), który miał kiedyś świecić na jej niedostępnym wierzchołku. Podanie to spisali m.in. Robert Townson (1793) i Maciej Bogusz Stęczyński (1845). Spiska wersja Karfunkelturm występowała w 1802 r. u Johanna Asbótha. To samo pochodzenie ma słowacka nazwa grani i szczytu (Karbunkulová veža, również w języku węgierskim szczyt nazywa się: Karbunkulus-torony lub Rubint-toron). Obecną nazwę wprowadził do literatury Jan Gwalbert Pawlikowski, który w 1878 r. miał zasłyszeć ją od Słowaków ze Stwoły.
    Pierwsze odnotowane wejścia:

    letnie – Maciej Sieczka, ok. 1880 r., z inicjatywy Jana Gwalberta Pawlikowskiego,
    zimowe – Tihamér Szaffka, Imre Barcza i Oszkár Jordán, 10 kwietnia 1909 r.
    Poeta Kazimierz Andrzej Jaworski, który zdobył jej wierzchołek w 1926 r., opisał ją słowami: Jestem z wszystkich najmniejsza, lecz wiem żem najśliczniejsza. Fotografie z tego szczytu wykonał w 1906 r. Mieczysław Karłowicz. Do legendy o karbunkule nawiązywali liczni twórcy, w tym Franciszek Henryk Nowicki (1884) czy Tadeusz Dropiowski (Karbunkuł; Cztery sceny fantastyczne z Tatr Spiskich, 1921). Do dwóch pieśni o szczycie skomponował muzykę Johann Móry.

                Aura znowu nam nie sprzyja, zimno, mglisto, niebo o barwie ołowiu grozi śniegiem. Wiążę się liną z Alą i ruszam granią, za nami ruszają Andrzej i Wiesiek związani drugą liną, nim osiągniemy wierzchołek uderzy w nas kurniawa godna zimy. W którymś momencie i obracam się ku Ali: jak zobaczysz, że lecę w prawo to skacz w lewo. Mężnie to przyjmuje.  Wcześniej opowiedziałem bujdałkę, być może i prawdziwą o szybkiej czwórce kaukaskiej. Otóż wspinacze radzieccy uwielbiali wspinaczkę w tzw. tramwajach czyli wszyscy wspinali się powiązani linami w jeden duży zespół. Ale usłyszeli, że westmani w Alpach często chodzą dwiema dwójkami i na pewnej grani postanowili to wypróbować, a wspinali się z lotną. Pech chciał, że prowadzący z pierwszej dwójki odpadł tak pechowo, iż pociągnął za sobą partnera. Stary nawyk zadziałał bezbłędnie, choć w tym przypadku fatalnie – druga dwójka skoczyła w druga stronę zapominając, że z pierwszą nie łączy ich lina. No i tak skończyła się kariera szybkiej czwórki kaukaskiej.

                Schodzimy z Jastrzębiej łatwą ponoć drogą zejściową wygrzebując chwyty i stopnie ze śniegu asekurując się na sztywno. Pięćdziesiąt jeden lat później docieram na Jastrzębią Przełęcz – tym razem samotnie. Mam zamiar powtórzyć wejście sprzed lat – niestety, odgłosy nadciągającej burzy skłaniają mnie do szybkiego zejścia w dolinę i słusznie, bo jeszcze nie osiągam dna doliny, gdy uderza we mnie fala deszczu, lecz zamiast brezentu mam na sobie pełen goretex.

    Cdn.









  25. Jerzy L. Głowacki
    Rodzinne wspinanie – część IV. Rok 1965, MOko.

                Opuszczamy niespiesznie  gościnną Brnčalkę i pod wieczór przekraczamy granicę w Łysej Polanie w sam raz, aby zdążyć na ostatni autobus jadący do MOka. To jeszcze ten czas, gdy ostatni z przystanków jest przed Wozownią vel Starym Schroniskiem vel FranzHiltonHotelem. Wszystkie miejsca w Wozowni zajęte, ale przed nią stoją dwa wojskowe namioty z pryczami, materacami i kocami. Sklepik spożywczy na Łysej był już zamknięty co zmusza nas do rewizji plecaków w poszukiwaniu resztek spyży. Znajdujemy resztki makaronu i puszkę śledzi w oliwie – gotujemy makaron, wrzucamy do niego zawartość owej puszki i jakoś tam zaspokajamy dręczący nas głód.

                Rano załatwiamy noclegi w Wozowni i pod czujnym okiem Franciszka (śpicie od do wskazywane palcem na pryczy) roztasowujemy się tam. W tam czasie WC bez water to trójkabinowa sławojka z tyłu schroniska, dezynfekowana przez Franciszka codziennie przed południem sporą porcją chloru (maski włóż!). Prymitywizm całokształtu Wozowni po względnym luksusie nad Zielonym Stawem Kieżmarskim załamuje tak Wieśka, ze pakuje się i opuszcza nie tylko MOko, ale i Tatry. Zabawne, w tamtych czasach nieliczni westmani, zwłaszcza Angliczanie docierając nad MOko achali, ochali i cmokali, tak się im ten prymityw podobał. Jeden taki jadąc w Tatry omal przez okno wagonu kolejowego w Tomaszowie nie wypadł z podziwu, jak parowóz pod parą zobaczył.

                Początek morskoocznej działalności to rzecz jasna Mnich, tradycyjnie Przez Płytę i z zejściem bez zjazdu górnym wariantem „klasycznej”. Pod blokiem szczytowym siedzi sobie bardzo sympatyczne małżeństwo, mniej więcej czterdziestolatkowie, Niemcy.  Bardzo chcieliby wejść na Mnicha, w piaskowcach się wspinali, poza piaskowcami nie, sprzętu nie mają. Znam ten wyraz twarzy, rozumiem więc ich doskonale – pora na dobry uczynek, wiążę się z nimi liną.  Wchodzimy „Przez Płytę”, potem schodzimy na przełączkę między wierzchołkami, na której tkwi osadzony na ołów „goprowski” hak, przez którego kolucho można przewlec linę do zjazdu. Nie ryzykuję, zjeżdżają kolejno na jednej żyle w kluczu  Dülfera asekurowani drugą żyłą liny.  A potem dla Ali i Andrzeja organizuję trening w podchodzeniu po linie za pomocą pętli i węzłów Prusika – to jeszcze nie czas jumarów czy innych „małp”.

    Cdn.






×
×
  • Dodaj nową pozycję...