Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część I.
              Pierwsza niedziela października 2011 roku. W niedzielę nikt w Podsarniu nie wykonuje żadnych prac poza zwykłymi, codziennymi obrządkami w gospodarstwie – my też się do tej tradycji stosujemy, ale w Tatry ruszyć można, to już nie sezon, może zbytniego tłoku tam nie będzie. Ruch na drodze niewielki, po czterdziestu minutach jazdy parkuję samochód w Kirach. Mam z dawnych lat sentyment do Czerwonych Wierchów, przez wiele lat je omijałem, wróciłem w nie za sprawą Mieszka. Chcę przejść przez Przysłop Miętusi, Kobylarz, Małołączniak i Kopę Kondracką i zejść z niej do Doliny Małej Łąki, skąd wrócę do Kir przez Przysłop. Chętnie bym odskoczył w bok ze znakowanego szlaku, ale w tej chwili nie stać mnie na zapłacenie słonego mandatu, ryzyko jest, bo w Czerwone Wierchy ruszyło co najmniej kilkunastu grotołazów – oberżandarma parku stać na rozesłanie mimo niedzieli jednego lub dwóch patroli w celu sprawdzenia, czy wspomniani grotołazi mają ze osobą odpowiednie papierki , przy okazji może się zdarzyć, że mnie zahaltują. A oto odpowiedni cytat  odpowiedni cytat z sieci:
    Tygodnik Podhalański napisał:
    Strażnicy TPN przyłapali na nielegalnym biwaku w jaskini 12 turystów
    W nocy z soboty na niedzielę strażnicy Parku Tatrzańskiego przyłapali na gorącym uczynku dwanaścioro turystów, którzy bez pozwolenia weszli do położonej poza szlakami Jaskini Miętusiej.
    - W sobotę w godzinach wieczornych otrzymaliśmy informację, że ok. 20 turystów wybrało się bez pozwoleń na wyprawę do Jaskini Miętusiej, gdzie chcieli spędzić całą noc - relacjonuje Edward Wlazło, komendant Straży TPN. - W niedzielę, ok. godz. 3 rano patrol naszych strażników, przed wylotem jaskini natrafił na pięć osób, które właśnie wyszły z jaskini.
    Byli to mężczyźni w wieku od 25 do 39 lat Warszawy i okolic, a także z Grójca. Za wejście do jaskini bez zgody dyrektora TPN i zejście ze szlaku każdy z nich został ukarany mandatem po 300 złotych. Po kilkudziesięciu minutach z jaskini wyszły kolejne osoby. Jeden z mężczyzn zachowywał się ordynarnie wobec strażników, ale po kilku minutach przeprosił i przyjął mandat.
    W sumie, w czasie nocnej akcji strażnicy nałożyli mandaty o łącznej wartości przeszło 3 tys. złotych na 10 mężczyzn i 2 kobiety .
    W sobotę w Dol. Kościeliskiej w okolicach Raptawickiej Turni strażnicy zatrzymali również dwóch zakopiańczyków, którzy wspinali się poza szlakiem. Także i oni zostali ukarani mandatami po 300 złotych.             
              Jeszcze dwadzieścia lat temu filance mieliby znikome szanse na złapanie mnie w tym terenie, ale dziś poruszam się z godnością starszego pana, choć to różnie ze starszymi panami bywa. Na kartach Taternika niezmiennie od lat zamieszczane są Pożegnania, o tych, co się minęli. Wiosną 1962 roku przeczytałem w Pożegnaniach opowieść o włoskim alpiniście Piero Ghiglione (1883 – 1960). Piero w młodości uprawiał skoki narciarskie i dał się poznać, jako dobry narciarz alpejski, z zawodu był inżynierem. Mając lat pięćdziesiąt jeden zrezygnował z dalszej pracy zawodowej i na serio zaczął uprawiać alpinizm w wielkim stylu, stać go było na to, gdyż był już człowiekiem finansowo niezależnym. W 1934 roku dokonał VII wejścia na Aconcagua wyprzedzając o kilka godzin uczestników polskiej wyprawy andyjskiej, która poprowadziła na ten szczyt nową drogę, co na ówczesne czasy było nie lada ewenementem w odniesieniu do sześciotysięcznika. Gdy w Andach kończy się lato to w Himalajach i Karakorum zaczyna się najlepszy w roku sezon wspinaczkowy przed letnim monsunem – Piero odnosi dwa kolejne sukcesy zdobywając Sia Kangri (7315 mnpm) i wschodni wierzchołek Baltono Kangri (7250 mnpm). W następnych latach wchodzi na Kilimandżaro, wspina się w Ruwenzori i Alpach, Hoggarze, wchodzi na szereg wulkanów w Meksyku. Od 1949 do 1960 roku bierze udział w szesnastu wyprawach, które najczęściej sam organizuje i finansuje.
              W roku swojej śmierci dopisuje do swojej górskiej biografii dwa pierwsze wejścia na Grenlandii i nową, trudną drogę na zachodniej ścianie Punta Aleksandra (5098 mnpm) w Ruwenzori – ginie w wypadku samochodowym w Tyrolu w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat.
              Przybyło mi prawie pół wieku i znowu czytam Pożegnania w Taterniku: w swoim domu zmarł 6 sierpnia 2009 roku w wieku stu lat Riccardo Cassino. Wspinaczkowy dorobek życia Cassino to dwa i pół tysiąca wspinaczek, w tym setka nowych dróg, kierowanie wyprawami na Gasherbrun IV (7925 mnpm) i południową ścianę Lhotse, założenie znanej wytwórni sprzętu wspinaczkowego. W Alpach pierwsze przejścia takich ścian, jak północna Cima Ovest di Lavaredo , Filar Walkera na Grand Jorasses, południowa McKinleya filarem nazwanym później jego imieniem, którego to przejścia gratulował mu osobiście prezydent Kennedy. Przepustką do alpejskiej sławy stało się dla Cassino pierwsze przejście pn.-wsch. Ściany Piz Badyle, przez wiele lat uważanej za niemożliwą do zdobycia.
              Piz Badyle leży w kotle górskim, jednym z najpiękniejszych na świecie – Val Bondasca w kantonie messyńskim. Wszystkie elementy piękna rozłożyły się tu równomiernie – począwszy od dna doliny aż po wierzchołki z przedniego jasnego granitu.
              Ścieżka wiodąca ku szczytom jak potok żłobi swą drogę w gęstym pachnącym lesie. Skoro tylko przeszliśmy porosłe mchem jary, osiągamy szeroki górski kocioł – królestwo spokoju. Jedyny odgłos, jedyny ruch, to wodospady i górskie strumienie zrodzone z wnętrza odwiecznych lodowców, biegnące jak stale spieszący się ludzie w tym świecie ciszy żyjącym rytmem pór roku.
              Tu i tam, po obu stronach strumienia, otwierają się dzikie, głębokie, kręte i poszarpane koryta, każdej wiosny rozorywane lawinami; zwalone drzewa leżą tu wśród młodnika.
              Kraina nieskończenie romantyczna…Usiąść tylko, patrzeć i oddychać. Powietrze ma subtelny zapach zieleni, żywicy i porywistego wichru. Człowiek zapomina o wszystkim, nawet o tym, że przyszedł się wspinać.
              Piz Badyle ma skromną wysokość 3308 m. Nie otaczają go wielkie lodowce; okoliczne szczyty nie są majestatyczne. Ściana Piz Badyle, licząca dziewięćset metrów wysokości, tworzy gładki pionowy mur, który sprawia wrażenie czegoś doskonałego.
              To próbka języka Gastona Rébuffata, chyba ostatniego wielkiego romantyka wśród wspinaczy doskonałych, zaczerpnięta z książki Gwiazdy i Burze, nagrodzonej w 1954 roku Grand Prix Littéraire de la Montagne.
    Notka biograficzna
    Gaston Rébuffat (1921 – 1985), tysiąc dwieście wspinaczek alpejskich od stopnia difficile wzwyż, ponad czterdzieści nowych dróg, dziesięć książek, trzy filmy, w tym dwa nagrodzone Grand Prix w Trento, najwyżej cenionym festiwalu filmów górskich i eksploracyjnych. Urodzony w Marsylii zostaje przewodnikiem górskim w wieku lat dwudziestu jeden – o dwa lata wcześniej, niż przewidywały to ówczesne przepisy. Trzy lata później jako z trzeci z kolei wspinacz niepochodzący z Doliny Chamonix zostaje przyjęty do prestiżowej Compagne des Guides de Chamonix, po kolejnych dwu latach jest już instruktorem, a następnie i profesorem sławnej ENSA – Ecole Nationale de Ski et Alpinizme. Wspina się długo, mając lat pięćdziesiąt osiem poprowadził nową drogę (500 m, trudności V) na Igłach Chamonix, w wieku sześćdziesięciu lat przeszedł raz jeszcze południową ścianę Aiguille du Midi. Pokonały go nie trudności skalne czy lodowe lecz choroba nowotworowa.
              Gwiazdy i Burze w pewnym sensie stworzyły i utrwaliły na dość długi czas swoisty kanon alpejski – nobilitacją w alpinizmie stało się przejście sześciu ścian północnych: Dru, Filara Walkera, Matterhornu, Piz Badyle, Eigeru i Cima Grande di Lavaredo. Gaston był pierwszym alpinistą, który przeszedł wszystkie te ściany, a swoje wrażenia opisał w tej książce. Nie taję, iż lektura tej książki i następnej, W skale i lodzie miały istotny wpływ na mój stosunek do gór, wspinania, a nawet moją technikę wspinaczkową.
              Wracając do opowieści o Cassinie i Piz Badyle, droga Cassina została powtórzona pierwszy raz dopiero po jedenastu latach, pierwszego polskiego przejścia doczekała się po latach trzydziestu, przeszedł ją zespół w składzie Henryk Furmanik (zginął w górach Św. Eliasza na Alasce), Samuel Skierski (zginął w masywie Mont Blanc), Marek Grochowski, Piotr Kintopf, Andrzej Skłodowski i Wojciech Wróż (zginął na K2 w Karakorum). Jak stąd wynika stopień ryzyka w tzw. wielkim alpinizmie bywa niemały.
              Ostatni raz Cassin wraca na Piz Badyle mając lat 78, to wielka sztuka powtórzyć taką drogę po pięćdziesięciu latach. Mało tego, zostaje namówiony, aby przejść ją powtórnie pod okiem kamery i w towarzystwie wspinającego się dziennikarza. Jeszcze w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Riccardo przeszedł szóstkową drogę w Val di Mello.
              W Tatrach działa jeszcze swoisty kabaret starszych panów rocznik 1961 – Piotr Korczak zwany Szalonym i Andrzej Marcisz. Jak twierdzą niektórzy historycy taternictwa pierwszą szóstkową drogą w Tatrach była droga klasyczna na północnej ścianie Mnicha czyli tzw. Kancie. Kabaret starszych panów, wspomagany przez również nie najmłodszego Tomasza Opozdę  dokończył eksploracji tej ściany wpisując w nią drogę o frapującej nazwie Rokokowa Kokota i wycenie IX+. Piotr Korczak od dawien dawna, jeszcze jako Szalony Piotruś dogadywał, jak to świetnie pamiętam, co starszym łódzkim klubowiczom, iż są dziadkami od kopania się po zaspach, jak nazywał wyprawy w góry wysokie i że jeden udany dzień w skałkach to coś znacznie wartościowszego niż wejście na siedmiotysięcznik. Teraz ma problem, bo nie sposób w tym wieku podwyższać bez końca stopień pokonywanych  trudności  skalnych, a wielkiego alpinizmu wyrzekł się programowo. Inni świetni wspinacze skalni poszli inną drogą, w odpowiednim wieku zaczęli organizować i kierować wyprawami często biorąc nawet udział w atakach szczytowych. Ostatnio Marcin Koszałka, uznany operator, reżyser i scenarzysta nakręcił poświęcony Szalonemu krótkometrażowy dokument zatytułowany Deklaracja Nieśmiertelności.  Film zebrał pokaźną pulę nagród na różnych festiwalach, w tym i Srebrną Gencjanę na festiwalu w Trento.
  2. Jerzy L. Głowacki
    Przyczynek do atawistycznych lęków i tatrzańskiego lasu
              Trzeciego dnia na Starorobociańskiej Równi wysunąłem się ze śpiwora o piątej piętnaście, wpół do siódmej ruszyłem w drogę ku Siwej Polanie. Na jednej z polan napotkałem dwóch górali, którzy właśnie podjechali tam traktorem, aby zająć się wycinką drzew. Zdziwili się bardzo, iż o tak wczesnej porze schodzę na dół, wytłumaczyłem im pokrótce, w czym rzecz. Dalsza rozmowa przybrała dość szczególny tok. Przyznali, iż czasem nocują tutaj, gdy roboty wiele, ale samemu to tak bojno, nie baliście się wilka? Wystarczająco dobrze znam górali, by odróżnić ironię od serio wypowiedzianych słów nie wspominając już o ciągle utrzymującym się pod górami szacunku dla starszych. Dzięki tym zimom, kiedy to moje ślady krzyżowały się z wilczymi tropami mogłem im co nieco z autopsji o wilkach opowiedzieć. I prawdę powiedziawszy zaprzyjaźniłem się z tymi drwalami, bo często bywam w tej dolinie. W ubiegłym roku, wczesnym rankiem schodziłem z pewnego szczytu, na którym spędziłem piękna noc. Napotkałem trzy góralki z Witowa zbierające jagody i znowu padło pytanie, czy nie bałem się wilka czy niedźwiedzia. I szacunek w oczach. Podobnym szacunkiem darzył mnie w swoim czasie wieloletni leśniczy z Łysej Polany, który otwarcie przyznawał, iż nie włóczyłby się po nocy tam, gdzie ja się notorycznie włóczyłem. Sprawa jest bardzo prosta, dzikie zwierzęta nie lubią tych, co na odległość „śmierdzą strachem” przed nimi, są neutralnie lub wręcz pozytywnie nastawione do tych, co je lubią i ich się nie boją. Nawiasem mówiąc w tym roku ku swemu zadowoleniu dwukrotnie spotkałem się z niedźwiedziem, pierwszy z nich był młody i niedoświadczony, a zatem się mnie wystraszył i niestety uciekł, choć przyjaźnie do niego wołałem.
              Jedna z naszych, orawskich zim. Przez pewien czas w lesie często słychać było piły i traktory, łagodna zima ułatwiała zrywkę drewna, a drewno potrzebne było w większej niż zwykle ilości, a to ze względu na budowę kościoła i plebani. Gdy w lesie zapadła cisza las wypełnił się tropami pary wilków, bytujących tu już trzecią zimę. Większość saren przemieściła się w inny rejon, natomiast łanie w dalszym ciągu korzystały z tych samych, co poprzednio wodopojów, ale rzadziej poruszały się samotnie. W miarę upływu czasu tropy wilków coraz bardziej kierowały się w stronę wsi i coraz częściej pojawiały się na wygodnych drogach. Widać było, że para ta czuje się pewnie w tym terenie, bo nie przemyka się chyłkiem zaroślami czy leśną gęstwiną podążając w stronę wsi. Różnica w wielkości śladów sugerowała, iż jest to wilk z wilczycą. Zabawnie jest podchodzić na grzbiet Wielkiego Działu obserwując wewnątrz własnych śladów z poprzedniego dnia odciski wilczych łap.
              W lesie trudno jest dostrzec wilka, bo jest zbyt ostrożny i zawczasu chowa się gdzieś w gęstwinie. Ale jeśli wyjdzie się pod wiatr na skraj wielkiej polany, przez która akurat wędruje para wilków w przeciwnym kierunku to można chwilę na nie popatrzeć, jak to się w święta przydarzyło wnukowi, córce i zięciowi. Jeszcze ciekawiej jest zdybać wilka wieczorem, jak przekrada się otwartą przestrzenią  ku wsi – wówczas szybko ucieka co sił w łapach w stronę lasu przez śnieg sadząc wielkimi susami. Widok ten był tak fascynujący, iż zapomniałem  o aparacie fotograficznym.
              Pewnego dnia,  tuż przed północą Ala siedziała w fotelu oglądając telewizję, nota bene film „Stalingrad” z interesującymi zdjęciami rosyjskiej zimy. Drzwi naszego saloonu są całkowicie przeszklone, latem widać przez nie wąski podest zwany tu pogródką i trawę, zimą śnieg. Ja w tym czasie zszedłem na dół do kotłowni. W pewnym momencie Ala zobaczyła kilkadziesiąt centymetrów od szyby przesuwającą się w lewo sylwetkę dużego zwierzęcia. Upłynęło parę chwil i przed drzwiami pojawił się wilk wracający po własnych śladach po pogródce i dalej, w górę stoku. Po powrocie z kotłowni, dowiedziawszy się, co się zdarzyło, obszedłem dom znajdując bez trudu ślady wilczych łap – to była ona.
              Rano nadszedł czas, aby przy świetle dziennym zrekonstruować całe zdarzenie. Wilk szedł równolegle do górnej linii zabudowań wsi w odległości mniej więcej 50 metrów. Gdy wszedł na naszą działkę, napotkał Mieszka i moje ślady sprzed kilku godzin. Zszedł wzdłuż nich pod drzwi saloonu (przez które wszedł do domu Mieszko), poczym skręcił w prawo po moich śladach, aż pod drzwi kotłowni, przez które ja wróciłem do domu. Następnie wrócił tą samą drogą na swój pierwotny szlak. Istotne w tym wszystkim jest to, iż tego dnia, wykorzystując idealne warunki (opad śniegu w czasie mroźnej nocy) tropiliśmy wilki na Dziale, często poruszając się długimi odcinkami po ich świeżych tropach. Proceder tropienia wilków uprawiałem systematycznie już drugą zimę, z całą pewnością znały już one bardzo dokładnie mój zapach, bo nikt z mieszkańców wioski nie włóczy się tyle, co ja po okolicznych lasach. Ale i one potrafią tropić – pięknie ujęła to Ala: wilk chciał się dowiedzieć, napotkawszy moje ślady, gdzie jest moja nora.
              Odwiedziny wilka nas zaskoczyły, ale tylko z tego powodu, iż w Tatrach, jak dotąd do takiego bliskiego spotkania nie doszło. A nie doszło, bo wilki trzymają się dolnych partii reglowych, gdzie bywamy rzadko. Po „pierwszym szoku” zaczęliśmy sobie przypominać liczne, „dziwne” bliskie spotkania. Tylko parę przykladów. Rysia na Hali Gąsienicowej, który dwukrotnie podczas jednej  nocy podkradał się pod nasz namiot w niecnym celu ukradzenia kiełbasy, wiszącej w worku z gazy opatrunkowej na zewnątrz namiotu i rysia – alpinistę, spotkanego w ścianie Żłobistego. Poranna fajka przed kolebą u stóp uskoku Szarpanych Turni i kolejne wizyty, wpierw świstaka, a potem kozicy, które to zwierzaki odchodziły do swoich zajęć po dokładnym „zlustrowaniu” mojej osoby. Wieczorne odwiedziny w Kaczej Kolebie lisa i łasicy. Scena jak z filmu fantasy, kiedy podczas nocnego powrotu do Roztoki podeszła do mnie na Włosiennicy rosła łania, obwąchała mnie przesuwając nozdrza od przegubu reki po bark, a następnie odprowadziła mnie kilkaset metrów w dół idąc „bark w bark” jak dobrze ułożony koń. Gdyby wówczas jakiś spóźniony turysta szedł do Morskiego Oka to zapewne by się wystraszył myśląc, iż Ducha Gór na swojej drodze napotkał. Poranny „Wersal” na dolnej drodze do schroniska w Roztoce, kiedy to spiesząc się na Słowację zobaczyłem stojącego na środku drogi dorodnego niedźwiedzia, który wyraźnie oczekiwał na mnie. Zbliżyłem się do niego na jakieś 15 metrów, po czym zszedłem w lewo z drogi i kontynuowałem marsz poruszając się równolegle do drogi w odległości mniej więcej 5 metrów. Miś uprzejmie zrobił to samo i minęliśmy się „bezkolizyjnie” pozostawiając drogę pustą. Kto wie, mógł mnie znać dobrze z dawniejszych czasów, jeśli jego matką była Magda z Lasa, nieodżałowana w Roztoce niedźwiedzica. Kiedy stojąc na tylnych łapach była jeszcze niższa ode mnie potrafiła zbliżyć się do mnie na parę kroków, stanąć na tylnych łapach i wąchać dym z mojej fajki. Rozpoznawała mnie potem bezbłędnie, nigdy sama nie podkradła nam jedzenia (innym wielokrotnie) i miała jakieś dziwne, niedźwiedzie poczucie zaufania. Jak często zdarza się, aby niedźwiedzica zostawiła swoje pierworodne niedźwiadki pod nogami człowieka? A tak się właśnie zdarzyło. Kto wie, może ten potężny miś bawił się w dzieciństwie jakąś prawie pustą butelką po Pepsi w moim towarzystwie.
              W dalszym ciągu rozmowy pada standardowe pytanie Skąd jesteście? – Ano z Łodzi, a od pięciu lat z Orawy. Gdzie siedzicie? - W Podsarniu. A to macie spokój. Czy u was na Orawie też tak smreki schną? Bo u nas, tu, po tej łagodnej zimie to kornika zatrzęsienie, nie nadążamy ciąć. I potoczyła się rozmowa na temat lasu gęsto przeplatana gorzkimi słowami pod adresem dyrekcji TPN-u. Problem jest ten sam od wielu lat, górale nie mogą patrzeć na powalone przez halny drzewa, nieokorowane, gnijące, świetne siedlisko kornika i tym samym źródło zarazy dla sąsiednich drzew. Mają rację, potwierdzają to moje własne, liczące ponad pół wieku obserwacje.
              Kiedyś, jeszcze zimową porą dotarliśmy z kolegą na Włosiennicę w drodze z Roztoki do Morskiego Oka. Ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy tam wielką, bogato rzeźbioną, zapewne bardzo kosztowną  tablicę, na której park oznajmiał wszem i wobec, jakim skarbem dla lasu są, cytuję, obumarłe drzewa. A takich drzew w polu widzenia było wiele, zbyt wiele, jakieś dwadzieścia pięć procent drzewostanu. W serialu Szogun jest taka scena – po trzęsieniu ziemi dwaj główni bohaterowie stają nad szczeliną, która przed chwilą omal ich nie pochłonęła, odsuwają kimona i przepaski biodrowe, po czym w sensie dosłownym ją olewają. Przyznaję bez skruchy, iż za moim poduszczeniem uczyniliśmy to samo z ową tablicą. Opisana tablica była fragmentem większej całości, dobitnie świadczącej o stanie umysłowości Wojtusia G., ówczesnego Jaśnie Oświeconego Dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza umieszczono tablicę z inskrypcją informującą P.T. Turystów, iż Niżni Wodogrzmot najlepiej oglądać spod schroniska w Roztoce, co było prawdą, lecz przed I wojną światową. Z kolei na osi Żlebu Żandarmerii znalazła się tablica z opisem, jaki to lawiniasty i niebezpieczny żleb, że lawiny z niego przekraczają czasem drogę, a nawet z rykiem hamują aż na przeciwstoku. A zatem stajemy sobie przed ową tablicą, czytamy uważnie i ze zrozumieniem, a w międzyczasie lawina wjeżdża nam do d… Komuś, kto to wymyślił ani chybi zamieniły się miejscami półkule, te górne z dolnymi.
              W szczytowym momencie tepeenowskiej tabliczkomanii zadałem sobie nieco trudu i policzyłem liczbę tabliczek typu Nie śmiecić, Nie schodzić ze znakowanego szlaku, Nie wyrywać smreków, Nie straszyć niedźwiedzi, Nie zbierać żmij ani innych gadów,  Oddychać płytko, żeby gór nie poruszyć, Ścisły rezerwat kornika pomiędzy Wodogrzmotami Mickiewicza, a Morskim Okiem poczym dokonałem prostego działania matematycznego, którego wynik był imponujący: średnio jedna tabliczka na siedemnaście i pół metra asfaltu! Popełniłem błąd nie zgłaszając tej liczby do pewnej popularnej księgi rekordów zaprzepaszczając szansę wpisania wielce szacownej dyrekcji do rekordzistów świata. Fakt, podzieliłem się tą informacją z przyjaciółmi, a ci nieco ją spopularyzowali. Przypadek lub nie, ale w następnym sezonie liczba tablic istotnie zmalała.   
              Obserwując, jak rośnie z czasem powierzchnia drzewostanu objętego klęską kornika, oboje z Alą sporządziliśmy coś na kształt fotograficznej dokumentacji tego zjawiska. W tamtych czasach przez I Pracownię Fizyczną, która kierowałem przewijali się też studenci kierunku o nazwie ochrona środowiska, którego twórcą na Uniwersytecie Łódzkim był profesor Romuald Olaczek, pełniący w swoim czasie stanowiska szefa Państwowej Rady Ochrony Przyrody i Komisji do Spraw Parków Narodowych i Obszarów Chronionych (spocznij!). Po jednym z powrotów z Tatr zostałem zaproszony do profesora, aby ustalić wspólnie program zajęć laboratoryjnych dla jego studentów. Gdy skończyliśmy omawiać sprawy służbowe pokazałem profesorowi wykonane przez nas zdjęcia, profesor wyciągnął z szuflady biurka własny komplet zdjęć i zaczął je porównywać. Pokiwał głową, oba zestawy zdjęć świetnie ilustrowały skalę zjawiska. Profesorska konkluzja była zaskakująca: Ja wiem, że Byrcyn to i owo źle robi, ale tak dzielnie walczy z zakopiańskim lobby narciarskim, że dajemy mu spokój.
     








  3. Jerzy L. Głowacki
    Początek sezonu
              Nadszedł czas, aby rozpocząć kolejny, pięćdziesiąty drugi sezon tatrzański. Wsiadam do busa w Podsarniu i jadę do Nowego Targu, tam przesiadam się do autobusu jadącego do Zakopanego, potem kolejny bus i jestem już na Siwej Polanie. Piwo z sokiem, drugie śniadanie i wsiadam do chochołowskiej kolejki, aby oszczędzić mojemu kręgosłupowi dźwigania niezbyt lekkiego plecaka przez najnudniejszy fragment drogi, która mnie dzisiaj czeka. Tu krótkie objaśnienie – w swoim czasie władze PRL-u zapomniały wykupić tereny w Dolinie Chochołowskiej od ich prawnych właścicieli co zaowocowało ostatecznie zwrócenie ich wspólnocie zwanej dziś Wspólnotą Leśną Witów. Obecnie wspólnota ta pobiera opłaty za wstęp do doliny, ma prawo do prowadzenia gospodarki leśnej, a dodatkowo czerpie dochody ze wspomnianej już kolejki. Przed laty ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – obudował traktor nadając mu postać parowoziku z bajki dla dzieci i przyczepił do niego utrzymane w takim samym stylu wagoniki. Za jedyne pięć złotych można sobie skrócić marsz o całe trzy kwadranse dreptania po asfalcie, co ma szczególne znaczenie wobec okazałej długości tej doliny. Z Hucisk, gdzie kończy się asfalt, maszeruję do dawnego schroniska Baszyńskich, dziś leśniczówki TPN-u i po paru minutach skręcam w bok, w leśną drogę wiodącą do Doliny Starorobociańskiej.
              Wszędzie tam, gdzie trwa tzw. zrywka drewna przy użyciu nawet niezbyt ciężkiego sprzętu, choćby zwykłych traktorów, koła pojazdów wyciskają z podłoża mnóstwo wody zmieniając leśne drogi czy dukty w grzęzawiska, w których łatwo pozostawić nawet solidny, ale niedbale zasznurowany but. W rezultacie marsz taką drogą zamienia się w rodzaj slalomu i wydłuża niepomiernie, co jak raz dzisiaj mi nie przeszkadza, bo zamierzam podejść z pełnym obciążeniem jedynie na środkowe piętro doliny czyli Starorobociańską Rówień. W czasach wypasu owiec w Tatrach rówień ta była polaną, na której stały szałasy, dziś proces zarastania takich polan jest procesem ciągłym, bo owce nie wyskubują już przyrostów na smrekach, a juhasi nie zakładają watr. Toczy się równolegle proces odwrotny powodowany przez  wiatry halne i klęski kornika.
              Po raz pierwszy idę w Tatrach Zachodnich niosąc na dnie plecaka namiot, co wynika z prostego faktu, iż po wielu latach biegania po Tatrach, gdy bazą naszą było schronisko w Morskim Oku, a później w Roztoce lub taternickie obozowiska bardziej sobie cenię przebywanie w górach z dala od schroniskowej czy taboriskowej cywilizacji, tu jedynym wyjątkiem jest tabor na Polanie pod Wysoką. To prawda, są jeszcze skalne koleby, biwaki w niejednej z nich bardzo lubię. Najbardziej komfortowa, sprawdzona w deszczu i śnieżycy Wyżnia Kacza Koleba, urocza koleba w Dolince Rumanowej pod uskokiem Szarpanych Turni, koleba wysoko położona nad Wyżnim Wielkim Stawem Furkotnym (2154 mnpm), koleby w Złomiskach, Batyżowieckiej itd. Ale do takiej koleby trzeba dojść w przeciągu jednego dnia startując z Podsarnia, a o to coraz trudniej w miarę upływu lat. Koleby bywają najczęściej zimne i wilgotne, a ja już jestem oficjalnie pacjentem poradni reumatologicznej. I ostatni z powodów, dla których powinienem zrezygnować z miłego sercu kolebowania. Część z nich jest dobrze znana filancom, pal sześć biwakowanie – przebywanie po zmierzchu w górach w obu tatrzańskich parkach narodowych jest prawem zakazane, jak za wujcia Stalina nie przymierzając. No cóż, kiedyś jegry księcia Hohenlohe, dworskie czujnosy Homolaczów i cesarsko-królewscy żandarmi z kogucimi piórami nad czołem tropili skrytołowców vel raubszyców czyli kłusowników, ja mogę iść w ich ślady jako skrytobiwakowiec.  Rok temu rozpocząłem poszukiwania odpowiedniego namiotu, zaszedłem do sklepu ze sprzętem w Rabce i zapytałem o jednoosobowy namiot nie ważący więcej, jak półtora kilograma. Jak zwykle w takiej sytuacji wyciągnięto ze dwa lub trzy katalogi dodając, iż dowolny skatalogowany namiot sprowadzą mi w dwa, trzy dni. Owszem, parę z proponowanych mi namiotów bardzo mi się podobało, ale wszystkie z nich miały jeden feler, mówiąc z łódzka – były w kolorze żółtym bądź pomarańczowym lub czerwonym. Wiem z własnego doświadczenia, iż taki namiot dostrzega się nieuzbrojonym okiem w pogodny dzień na tle kosówki lub upłazka z odległości liczonej już w kilometrach. Pytam o inne kolory, a młodzi sprzedawcy, dziewczyna i chłopak zaczynają mi tłumaczyć, że będę w takim namiocie bardziej widoczny i dziwią się, jak parskam śmiechem tłumacząc im, iż zależy mi na czymś całkiem odwrotnym.
              Szukam via Internet i znajduję odpowiedni model namiotu – Jack Wolfskin Gossamer w kolorze ciemnego mchu – kupuje mi go Magda w Łodzi i przy okazji przywozi do Podsarnia. Namiot waży 1550 gramów i ma sprytną konstrukcję, dzięki podwieszeniu do tropika  sypialni będącej w istocie rzeczy gęstą, mocną moskitierą  nie ma podstawowej wady namiotów z tropikiem, można go rozstawiać w deszczu bez obawy zamoczenia jego wnętrza. W dni upalne tropik daje się rolować w taki sposób, iż śpi się tylko pod moskitierą. W chłodne noce jest natomiast na tyle ciepły, iż temperatura w jego wnętrzu jest o pięć do siedmiu stopni wyższa, niż na zewnątrz. Gossamer ma i wadę – ciasnotę, wysoki jest w najwyższym miejscu na 75 centymetrów, tam, gdzie trzyma się nogi dach od podłogi dzieli jedynie 40 centymetrów, szerokość niezbyt duża, od 90 do 80 centymetrów. W specyficznych warunkach biwakowania wysoko w Tatrach Wysokich te wymiary stają się zaletą bo zwiększają odporność na wiatr i ułatwiają rozbijanie w terenie skalnym, gdzie czasami trudno znaleźć odpowiednią płasienkę pod normalną dwójkę czyli namiot dwuosobowy. Pierwszy test Gossamer zaliczył na Babiej Górze, gdzie zdołałem upchnąć się do niego wraz z Mieszkiem. Drugim testem i to na mokro były cztery noce na Polanie pod Wysoką, kiedy to namiot wytrzymał z powodzeniem trzydzieści sześć godzin lejby non stop.
              Czas płynie, tzw. pokrycie terenu się zmienia, lata całe nie byłem w Starej Robocie, ale technika idzie naprzód, wstępnie miejsce na biwak wybieram jeszcze w domu korzystając z Internetu i zdjęć satelitarnych. Na skraju Starorobociańskiej Równi schodzę w stronę potoku poszukując miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, które jednocześnie nie byłoby widoczne ze szlaku, gdyż nie mam zamiaru zwijać go jutro z rania. Blisko potoku znajduję ścieżkę wydeptaną przez jelenie i po kilkunastu minutach zatrzymuję się pod grupą wyniosłych smreków u zbiegu dwóch potoków, gałęzie będą maskowały namiot, woda tuż tuż, więcej niczego mi nie trzeba. Zaczynam zwykłe czynności, herbata, kawa, drobny posiłek, rozstawienie namiotu i rozmieszczenie w nim rzeczy, które będą potrzebne mi wieczorem. Mija parę kwadransów, biorę plecak, wrzucam do niego litrowy termos z gorąca herbatą i kanapki – kolację mam zamiar zjeść na górnym piętrze doliny. Podchodzę powyżej górnej granicy lasu, znajduję wygodną wantę w pięknym widokowo miejscu, wysoko na upłazie pasie się kozica, niżej niezmordowanie kuka kukułka, ludzi brak, kompletna idylla. Tylko Ala w Podsarniu ma powody do niezadowolenia, bo brak łączności telefonicznej, choć jest dostępne połączenie alarmowe, zapewne z numerem 112. Gdy słońce zaczyna się chować za grań schodzę do namiotu. Podczas biwaków w Tatrach Wysokich, jeśli tylko pogoda na to pozwala, siedzę sobie zwykle tak długo na wygodnej wancie w pobliżu koleby lub namiotu z kubkiem kawy i fajką w garści, aż otoczy mnie kompletny zmrok – tu, jeszcze w strefie regla górnego brakuje want, a w powietrzu latają różne stwory, również te kąśliwe.
              Trudno, pójdę dziś wcześniej spać. Trzeba teraz opróżnić plecak i wsunąć go w poprzek do namiotu, będzie służył za poduszkę. Zdjąć buty i wejść nogami do namiotu, najlepiej trafiając od razu w rozpięcie śpiwora. Buty włożyć do worka foliowego i umieścić je z boku namiotu koło wyjścia, zapiąć tropik, a potem sypialnię. Ułożyć się wygodnie w śpiworze i zapiąć jego suwak. To wszystko przy świetle czołówki, bo w tej ciasnocie nie sposób zapalić świeczki. Rzut oka na zegarek: dwudziesta czterdzieści. Opuszczę namiot dopiero po jedenastu godzinach.
              Ranek jest piękny, może zbyt piękny. Podchodząc w kierunku Siwej Przełęczy stwierdzam z niejakim zdumieniem, iż bez trudu rozpoznaję kozicę na przeciwległym stoku doliny, dzieli mnie od niej, bagatela, jakieś sześćset metrów, a może i więcej. Zapewne zawdzięczam to zaćmie, gdyby nie nowoczesne, plastykowe soczewki w oczach zamiast naturalnych nie miałbym w tym wieku szansy ją obserwować. Ale kij ma dwa końce, przejrzystość powietrza jest tak duża, że nie wróży to nic dobrego, chyba nie wrócę suchy do namiotu. Nie martwi mnie to zbytnio, kurtka i spodnie z goretexu są wystarczającą ochroną, a na wypadek burzy mam i płachtę biwakową. W marszu przypominam sobie szczegóły topograficzne, pierwszy raz szedłem tędy pół wieku temu, też samotnie. Ostatni raz schodziłem z Siwej Przełęczy razem z Magdą i Alą dwadzieścia sześć lat temu. Podejście nieco mi się dłuży, mam jeszcze wpisane w pamięć czasy podejść z lat szczenięcych, gdy przez łączne pół roku włóczenia się po Tatrach tylko trzy razy spotkałem kogoś, kto poruszał się szybciej. Ale i nieźle na to pracowałem, w zimie normą było przynajmniej dwanaście godzin treningu w tygodniu, a wiosną ponad dwadzieścia. Dochodzę wreszcie na Siwą Przełęcz, skąd widać już Kasprowy. Kiedyś krótkofalowcy bawiący się w łączność na ukaefie mawiali, jak widać to i słychać – mogę zameldować się Ali przez telefon.
              Chwilę później sprawdza się wróżenie z przejrzystości powietrza, nad Tatrami Wysokimi rozpina się szara zasłona deszczu – tu lecą z nieba pojedyncze krople, nie warto zakładać kurtki, podchodzę już na tyle szybko, bo mięśnie się rozgrzały, układ krążenia już się przystosował, że wilgoć z polara szybko odparowuje. Pogorszenie pogody jest mi nawet na rękę, bo skłania innych do szybszego zejścia ze szczytu bądź wręcz zawrócenia, mam wierzchołek Starorobociańskiego Wierchu na wyłączność przez trzy kwadranse, a bardzo lubię ten szczyt. W drodze powrotnej tuż nad Siwą Przełęczą dopada mnie ulewa połączona z silnym wiatrem, nie trwa ona jednak zbyt długo. Gdy ulewa przechodzi w mżawkę zatrzymuję się w dogodnym miejscu, aby zapalić fajkę i wtedy na perci pojawia się sylwetka człowieka, który wyprzedził mnie tuż nad Raczkową Przełęczą kierując się w stronę Bystrej. Zwróciłem uwagę na tego wędrowca, bo sylwetką i stylem chodzenia przypominał mnie samego sprzed lat dwudziestu: równy mi wzrostem, szczupły, zbiegający długim elastycznym krokiem.
              Teraz witam go krótkim Cześć! Szybki odwrót na z góry upatrzoną pozycję!  I zaczyna się parominutowa rozmowa, która zapewne zdziwiłaby postronnego świadka, jeśli by się taki przypadkowo wtedy tam znalazł. Dwaj nieznani sobie ludzie, należący do różnych pokoleń czy też generacji odnajdują błyskawicznie wspólny język dopełniając sobie wzajemnie wypowiadane myśli krasząc je tzw. czarnym humorem w rodzaju popularnego wierszyka Jest ryzyko, jest zabawa, albo piargi albo sława.
              Z kronikarskiej sumienności odnotowuję, iż do namiotu doszedłem już w promieniach słońca.
     




  4. Jerzy L. Głowacki
    Czarna Jaworowa
              W tej dolinie wszystko jest czarne, począwszy od góry, od Czarnej Przełęczy poprzez Czarny Bańdzioch, Czarne Młaki, Czarne Spady, Czarny Ogród i Czarny Staw, z którego wypływa Czarny Potok zdążający poprzez Czarny Las w dół do Jaworowego Potoku. Tak mówi pismo, czyli przewodnik „Tatry Wysokie” tom XVIII. I to wszystko jest nieprawdą, ponieważ w tej dolinie nie ma nic czarnego…w tej dolinie wszystko jest jasne, przesycone słońcem, jasna, bujna zieleń, płaskie dno doliny, migotliwy staw i potok czysty, przezroczysty. [Góry mojej młodości, Jerzy Hajdukiewicz, Iskry, Warszawa 1988, rozdział pod  tytułem ”Wspaniały lipiec 1939 roku”].
              Owego roku przybyli do tej doliny: dojrzały już mistrz skalnej wspinaczki Jan „Jano” Sawicki i jego pojętny uczeń, Jerzy Hajdukiewicz. Zastali miejsce bezludne w tamten czas, podobnie jak i ja siedemdziesiąt cztery lata później. Dotarłem wtedy do Jaworzyny dość późno, bo około godziny jedenastej. Jeszcze w Podsarniu przeglądając prognozy pogody patrzyłem bez entuzjazmu na czerwony kolor ostrzeżeń przed zapowiadanym rzadko kiedy w górach fantastycznym upałem, teraz w Javorinie miałem pełną świadomość, iż nie były to czcze pogróżki pod moim adresem. Zacząłem zatem od dużego kufla zimnego piwa w bufecie U Taja, a potem zanurzyłem się w tropikalny upał. Kalamita – to słowo powtarza się jak mantra na słowackich portalach poświęconym Tatrom i tatrzańskim lasom. To śmierć ogromnych połaci lasu, zdmuchniętych jak kupka suchych liści przez niewiarygodnie silny huragan w 2004 roku i idąca przez Tatry klęska kornika dobijająca lasy tam, gdzie nie sięgnął huragan. Wędrówka przez dolne partie Jaworowej rodzi dziś całkiem ambiwalentne uczucia, po raz pierwszy od dziesiątków lat można podziwiać z nich piękne i rozległe panoramy, ale wystarczy tylko nieco opuścić oczy, aby dojrzeć rozległe rąbaniska po których pełza ciężki sprzęt, a w dół doliny jadą co pewien czas wielotonowe ciężarówki wywożące wielkie pnie smreków. Wprawne oko bez trudu dostrzeże też brunatne pasma lasu ciągnące się aż po piętro kosodrzewiny – tamten las też jest już martwy tylko dostęp do niego jest znacznie trudniejszy.
              Zbliżając się do miejsca, gdzie ongiś zaczynała się już Jaworowa Polana dostrzegam, iż zniknęła stojąca tu przez wiele lat tabliczka zakazująca dalszego wstępu, nic dziwnego, po ścieżce wiodącej do Czarnej Jaworowej już ani śladu. Przez wysokie trawy i przeróżne chaszcze docieram nad potok w miejsce, gdzie dawno, dawno temu znajdował się całkiem wygodny mostek – pozostały po nim jeszcze nadgryzione przez czas przyczółki. Poziom wody niski, gdybym miał na karku dziesięć lat mniej lub dziesięć kilo w plecaku mniej przekroczyłbym potok suchą stopą skacząc z wanty na wantę, a tak ściągam buty i skarpetki, zakładam wiejskie kapcie i wchodzę do wody. Kapcie zostaną na brzegu oczekując na mój powrót.
              Podejście przez Czarny Las rozprażony upałem dłuży mi się bardzo, często, zbyt często zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Kończy się las, zaczyna się nasycona eterycznymi oparami kosówka, jeszcze trochę i schodzę niestromym, trawiastym zboczem nad Czarny Staw, wyjątkowo urokliwe skrzący się w późno popołudniowych promieniach słońca. Nad stawem rozległa, biała, kamienista plaża, to znak, iż powierzchnia stawu w ostatnich latach zmniejszyła się istotnie.  Koryto powyżej stawu suche jak pieprz, nic dziwnego, Dolina Śnieżna nie jest już godna swej nazwy – mając formę sprzed iluś tam lat przeszedłbym ją jutro ani razu nie wstępując na śnieg, teraz, Teraz mogę tylko o tym sobie pomarzyć i to nie z powodu trudności technicznych (trójka) lecz długości tej drogi, Stary Mistrz wycenił ją na pięć i pół godziny plus długie zejście.
              Świeżo zaparzona herbata z krystalicznie czystej wody zaczerpniętej ze stawu i fajka smakują niesamowicie. Siedzę długo nad stawem,  a gdy słońce chowa się za grań zarzucam plecak na ramiona i ruszam w głąb Czarnego Ogrodu suchym korytem potoku wśród kosówek. Napotkawszy niewielką polankę rozbijam tam namiot. Rano zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i kontynuuję marsz w głąb Czarnego Ogrodu. Bez trudu odnajduję Czarną Jaworową Kolebę, którą Hajdukiewicz opisał jako paskudną norę -  niski, mroczny loch, z którego wiało zimnem, wilgocią i stęchlizną. Wczołgał się do niej zaledwie do połowy, po czym długo mył się w pobliskim strumieniu, a potem, cytuję: Jano wyraził zgodę na rozbicie namiotu, gdyż od poprzednich kolebowych eksperymentów cierpiał – jak twierdził – na interwałowe ataki rwy kulszowej, na skutek czego jego taterniccy przyjaciele nadali mu przezwisko „Ischias”.
              Patrząc na wlot koleby stwierdzam, iż od tamtych lat nic się nie zmieniło – koleba jest naprawdę paskudna. Rwy kulszowej z autopsji nie znam, lecz bez trudu mogę przeprowadzić kolebowo – zdrowotny rachunek sumienia, choćby za ostatnie parę lat.
              Sobkowa Rówień w Dolinie Jaworowej na wysokości około 1930 m npm. Dotarłem do koleby w gęstej mgle i takiej samej mżawce, która szybko przeszła w regularny deszcz. Koleba zacieka, jest zimno, wilgotność całe 100%. Rano z racji braku lepszych perspektyw decyduję się na szybki powrót do Roztoki.
              W dokuczliwym upale podchodzę z Soliskowej Chaty na Wielki Staw Furkotny Wyżni, położony na rekordowo dużej, jak na Tatry wysokości 2154 m npm. Miłe złego początki, wnet temperatura gwałtownie się obniża, zrywa się wiatr i siecze deszczem po kolebie. Ranek zimny i wilgotny, wiatr nadal porywisty, po stawie pływa sobie kra, maliniaki śliskie, jak diabli – pewnie je w nocy nieco oblodziło. Trąbię na odwrót i słusznie, gdy jadę już autobusem na Łysą Polanę nadciąga nad Tatry burzowy front.
    Dolina Białej Wody. Pierwsza godzina marszu upływa mi spokojnie, ale w drugiej robi się niemiło – z północy napływają nad dolinę gigantyczne chmury burzowe, rzadko zdarzało mi się takie monstra obserwować. Na razie rozrywają się one na strzępy mniej więcej nad doliną Kaczą, ale co będzie za godzinę lub dwie? Na dole doliny nie mam się czego obawiać, co innego powyżej górnej granicy lasu na progu Kaczej. Nie ma rady, trzeba się pospieszyć. Dochodzę do Wyżniej Kaczej Koleby, mojej najbardziej ulubionej koleby w Tatrach, która nigdy mnie nie zawiodła. O dziwo sytuacja się uspakaja, burzowe chmury zanikają, spada tylko parę kropel deszczu, gdzieś z daleka dobiega jedynie odgłos paru wyładowań atmosferycznych, noc też mija spokojnie, choć o północy szemrze na zewnątrz koleby niewinny deszczyk. Budzę się, jak zwykle na biwaku, mniej więcej kwadrans przed szóstą, rzut oka w stronę otworu wejściowego koleby i zaskoczenie: dolina jest całkiem biała, warstwa śniegu przed kolebą liczy sobie spokojnie z piętnaście albo i więcej  centymetrów, a grubość jej wręcz rośnie w oczach – sypie intensywnie i non stop. Pięć dni później biwakuję na Sobkowej Równi – znowu w nocy pada deszcz, koleba zacieka i jest zimno. Nazajutrz ruszam ku Lodowej Przełęczy, na Maćkowej Równi czyli najwyższym piętrze Jaworowej przechodzę pojedyncze, choć dość rozległe płaty śniegu, za to z samej przełęczy roztacza się iście zimowy widok – ciągła, słusznej grubości pokrywa śnieżna ciągnie się od siodła przełęczy aż na samo dno Lodowej Dolinki. Gdy jestem już nad Stawami Spiskimi i pokrzepiam się kuflem piwa to na tarasie Terinki na balustradzie paru horolezców suszy spodnie i kurtki po porannym wypadzie na grań – w niektórych miejscach mieli ponad metr śniegu.
              Kolejny biwak w Wyżniej Furkotnej Kolebie. W drodze do niej towarzyszyła mi przez ostatnią godzinę ulewa i dokuczliwy deszcz przy temperaturze grożącej w każdej chwili przejściem deszczu w śnieg. Przyznaję, miałem wręcz ochotę zrezygnować z biwaku i zbiec na dół. Ostatecznie szczękając zębami z zimna suszę spodnie i kurtkę na wietrze wykorzystując nieuzasadnioną przerwę w lejbie, po czym włażę w wilgotnych ciuchach do śpiwora. Rano nic nie lepiej na nieboskłonie, a zatem znowu wycofuję się do Roztoki.
              Dwa następne sezony to lata przerwy w kolebowym procederze, a to z racji zagospodarowywania Podsarnia, były to też ostatnie lata gazdowania Pawłowskich w Roztoce. W 2008 roku w połowie maja spędzam noc tuż pod wierzchołkiem Babiej Góry w wąskim przesmyku wytopionym w rozległym polu śnieżnym. Marznąc nie marznę, choć temperatura spada dobrze poniżej zera – mój puchowy śpiwór waży zaledwie 850 gramów, do snu w takiej temperaturze nie należy się rozbierać, wręcz przeciwnie, dobrze na siebie nałożyć wszystko to, co ma się z ubrania w plecaku. Z kolei w połowie czerwca włóczę się po Dolinie Białej Wody – jak nie pada to układam się do snu na podeście na Polanie pod Wysoką, jak pada, to śpię pod wiatą. Zimno i wilgotno, watry nie rozpalisz, a Wyżnia Kacza Koleba tudzież i Litworowa zabita jeszcze śniegiem.  Mija kolejny miesiąc i biwakuję w mikro kolebie na Zadniej Galerii Cubryńskiej (ok. 2080 m) – to czwarty co do wysokości mój biwak w Tatrach (Wyżnia Furkotna Koleba 2154 m, Szarpana Koleba w Dolinie Złomisk i Maćkowa Rówień w Dolinie Jaworowej – po około 2100 m). Jeszcze przed wschodem słońca budzą mnie gwałtowne porywy wiatru, to dobrze, bo dzięki temu mogę podziwiać wyjątkowo piękny wschód słońca, a potem wyjątkowo wcześnie przejść na południową stronę grani przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem. Jest to, rzec można, historyczny moment, bo po raz pierwszy od czterdziestu sześciu lat nie popełniam tym samym przestępstwa, zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch jako że od 21 grudnia 2007 roku jesteśmy już w Schengen!
               Gdy jestem już nad Wyżnim Ciemnosmreczyńskim Stawem na niebie zaczynają dziać się całkiem ciekawe rzeczy, wypisz wymaluj takie same, jakie poprzedziły ową sierpniową śnieżycę w Kaczej. W kolebie położonej kilkadziesiąt metrów powyżej dolnego skraja tego stawu spędziłem w sumie kilka nocy i bardzo polubiłem tą kolebę.  Kolebę tworzy ukośny okap usytuowany po zachodniej stronie ogromnej wanty wielkości sporej, góralskiej chałupy. Przyjemnie jest zasypiać patrząc w stronę ostatnich blasków zachodzącego już za granią słońca lub, jak kto woli, wpatrując się w gwiazdy. Kolebę chronił od strony zachodniej niezbyt wysoki murek, przystąpiłem zatem niezwłocznie do jego podwyższania. Niestety, niewiele to pomogło podczas przeszło dwugodzinnej, bardzo gwałtownej burzy i ulewy trwającej do rana. Przez całą noc lała się na mnie z okapu woda, a pode mną płynął gustowny potoczek, dobrze, iż miałem płachtę biwakową i lekki materacyk pneumatyczny, ale i tak o normalnym spaniu mowy nie było.
              Ta noc sprawiła, iż postanowiłem ostatecznie pożegnać się z kolebami i zacząć sypiać w lekkim namiocie, koniecznie w kolorze ochronnym. Nawiasem mówiąc podczas przedostatniego pobytu w Ciemnosmreczyńskiej Dolinie sprawdziłem, z jakiej odległości nieuzbrojonym okiem dostrzegam namiot w typowym, pomarańczowym kolorze rozbity na trawie między kosówkami – z odległości półtora kilometra!
               Po obejrzeniu z bliska Czarnej Koleby zataczam szeroki łuk w Czarnym Ogrodzie w poszukiwaniu takiego miejsca, w którym rozbity namiot najmniej będzie wpadał w oko każdemu, kto będzie wędrował w górę doliny lub pod próg Śnieżnej Doliny. Po rozstawieniu namiotu funduję sobie w nim krótką drzemkę, gdyż ponad pięćset metrowa ściana Małej Śnieżnej Turni rzuca jeszcze cień na miejsce biwaku.  Gdy słońce w końcu podgrzewa namiot do mało przyzwoitej temperatury wrzucam do plecaka pojemnik na wodę, pusty już termos, menażkę i palnik i ruszam w stronę progu Doliny Śnieżnej, gdzie upał powinien być najmniej dokuczliwy. Tam, siedząc na skalnych płytach mam pod ręką płynący z góry strumyk, obok wielki płat śniegu, a powyżej wcale zasobną w wodę siklawkę, co w pełni chroni mnie przed niezwykłym, jak na Tatry i tę wysokość upałem.  Mogę też powspinać się w myśli w Dolinie Śnieżnej i na prawej połaci ściany Małej Śnieżnej Turni.
              Późnym popołudniem schodzę do namiotu mając litr herbaty w termosie, co powinno mi wystarczyć do popicia kolacji. Zostawiam przy namiocie plecak i włóczę się po górnych upłazach Czarnego Ogrodu aż do chwili, gdy słońce ostatecznie chowa się za grań. Kolejny upalny dzień, muszę niestety wracać powoli do Podsarnia. Najgorętsze godziny spędzam nad Jaworowym Potokiem by ostatecznie rozbić namiot na łąkach nad Jaworzyną. Koło północy budzi mnie ryk zagniewanego jelenia: ktoś śmie spać w pobliżu jego karmika, nawiasem mówiąc pustego o tej porze roku. Zwijanie namiotu o wschodzie słońca, marsz asfaltem na Łysą Polanę, filiżanka kawy pod słowackim sklepem, a ongiś bufetem, jeden, drugi, trzeci bus i jestem w Podsarniu.
              W swoim czasie na internetowych stronach www.nieznanetatry.pl  i www.goryonline.com ukazał się Subiektywny ranking Gór – Najpiękniejsze doliny tatrzańskie.
    1.    Dolina Ciężka
    2.    Dolina Czarna Jaworowa
    3.    Dolina Rybiego Potoku
    4.    Dolina Kieżmarska
    5.    Dolina Pięciu Stawów Polskich
    6.    Dolina Niewcyrka
    7.    Dolina Staroleśna
    8.    Dolina Mięguszowiecka
    9.    Dolina Młynicka
    10.Dolina Kołowa
     
              Jak skomentować mogę ten ranking? Do Ciężkiej dorzuciłbym Kaczą, zamiast Rybiego Potoku umieściłbym w nim otoczenie Morskiego Oka, Kieżmarską zastąpiłbym otoczeniem Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Mięguszowiecką Złomiskami. Razem z Czarną Jaworową byłaby to moja czołówka rankingu. Zapomniano o Tatrach Zachodnich – tu w moim prywatnym rankingu na czele znalazłby się doliny Miętusia i Rohacką.
               Zabawne, Czarna Jaworowa, a właściwie Mała Śnieżna Turnia weszła do annałów szczegółowej historii literatury polskiej. Stało to się za sprawą naszego klubowego kolegi, Jacka Kolbuszowskiego, w cywilu polonisty i slawisty w jednej osobie. Jacek swoją karierę naukową rozpoczął doktoratem obronionym w 1965 roku na Uniwersytecie Łódzkim na podstawie pracy Obraz Tatr w literaturze polskiej XX wieku. W dalszej pracy naukowej zajmował się tematyką górską w literaturze, kulturą regionów górskich, kulturowym (paskudne słowo!) znaczeniem różnych form eksploracji gór i literaturą słowacką. Zainteresował się też, od strony teoretycznej, taternickim slangiem z dawnych lat: Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Dziś z Jacka profesor emeritus w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego praca doktorska, rozbudowana i uzupełniona została wydana w 1982 roku przez Wydawnictwo Literackie Kraków. Przytoczę jej fragment.
              Pojmowanie taternictwa jako formy twórczości i uznanie go za formę działalności twórczej sprawiło, iż pokonywana  w akcie wspinaczki   droga stawała się wytworem estetycznym – dziełem sztuki, w którym najpełniejszy wyraz uzyskiwało życie człowieka, taka zaś postawa automatycznie obniżała rangę pisania o wspinaczce. Oto jedna jeszcze przyczyna, dla której autorzy – taternicy swoje dzieła literackie nazywali bujdałkami. Dla niejednego z nich stokroć większą wartość miał suchy, rzeczowy i skonkretyzowany opis drogi o charakterze przewodnikowym niż jej literackie „opowiedzenie”. Opis przewodnikowy pełnił bowiem funkcję partytury umożliwiającej odtworzenie drogi (- dzieła) na takiej samej zasadzie, na jakiej partytura umożliwia odtworzenie dzieła muzycznego. Relacja literacka pełniła co najwyżej funkcję „meta tekstu” w stosunku do czynnościowego „tekstu wspinaczki”. Przykładem najdobitniej rzecz potwierdzającym jest Wiesława Stanisławskiego „Zrobiliśmy Małą Śnieżną…”.
              Z Jasiem Sawickim zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce. Na zdjęciach – ostatni wypad Jasia do Doliny Waksmundzkiej. I wspaniała dedykacja na autorskim egzemplarzu tomika WHP.
     
     




  5. Jerzy L. Głowacki
    ak to z dziewczynami w Tatrach bywa. Część II.
    Propozycja czy licentia poetica?
    Dwa dni po wycofie z grani Cubryny wychodzimy na spacer do Doliny za Mnichem we troje, Gaba, Janusz i ja. W dolince Janusz stwierdza, iż ma pewien pomysł i rusza samotnie w stronę Mnichowych Stawków. Gaba i ja podchodzimy na Wrota Chałubińskiego przygarniając po drodze jakąś samotną dziewczynę. W wietrze i mgle, moczeni do czasu do czasu gęstą mżawką, w temperaturze bliskiej zeru pniemy się granią na Szpiglasowy Wierch. Gdy stoimy na wierzchołku silniejszy podmuch wiatru rozgania na chwilę mgłę i ukazują nam się w dole Ciemnosmreczyńskie Stawy. Towarzysząca nam dziewczyna wypowiada wówczas dość zaskakujące, jak na te warunki słowa: Tu mogłabym żyć i rozmnażać się.
    Dziewczyna we mgle
    Sierpień 1991 nie należał do pogodnych – po wyższych partiach włóczyły się mgły, bywało zimno, nawet bardzo, opady były częste. To kolejny rok, w którym naszą bazą jest schronisko w Roztoce. Początek pobytu w Tatrach to ciułanie kondycji poprzez włóczenie się po reglach i szlakach turystycznych w nienajlepszej pogodzie. Wreszcie pogoda się poprawia i w odstępie trzech dni wchodzę na Cubrynę i Mięgusza przez Siodełko w Filarze. Mijają kolejne dwa dni i znowu rano przy niezbyt pewnej pogodzie opuszczam Roztokę. W MOku pogoda jeszcze gorsza, mgły gęstnieją i schodzą coraz niżej. Idę nie śpiesząc się ceprostradą, odbijam w lewo do Mnichowego Żlebu, wchodzę kolejno na Małą i Wielką Galerię. Tu widoczność spada do piętnastu mniej więcej metrów, co prawdę powiedziawszy w niczym mi nie przeszkadza, a nawet ma swój urok, jest kameralnie. Tuż pod skałkami, gdzie kończy się Galeria dostrzegam skuloną, zziębniętą dziewczynę i trzy leżące na piargu plecaki.
    - Dziewczyno, kto cię tu zostawił?
    - Koledzy poszli na szukać drogi na Cubrynę, powiedzieli, że to męska rzecz.
    - To bez sensu, poradzisz sobie na Cubrynie, poco masz tu marznąć, a plecaków nikt
    tu nie ukradnie, chodź ze mną.
    Dziewczyna i chciałaby i boi się. Ostatecznie po chwili wahania chęć „zdobycia” Cubryny zwycięża i ruszamy razem w górę, trochę łatwej wspinaczki po skałkach, przewinięcie się przez niski próg w żlebie i już jesteśmy w piarżysto-szutrowo-skalistym korycie wyprowadzającym wprost na Hińczową Przełęcz. To niezbyt przytulne miejsce, zwłaszcza w gęstej mgle i dla nowicjuszy, każdy niewprawny krok grozi parometrowym osunięciem się wstecz, ale dziewczę radzi sobie nieźle nie sprawiając mi jakichkolwiek kłopotów, wystarczają same wskazówki, jak ma się poruszać w tym terenie. Tuż pod przełęczą z mgły wyłaniają się sylwetki dwóch dzielnych mołojców – są kompletnie zaskoczeni, a ponadto dowiadują się, iż teraz oni będą czekać na koleżankę. Wchodzimy na Cubrynę, krótki odpoczynek i rozpoczynamy zejście, jest ślisko, jest i ekspozycja, instruuję dziewczynę będąc jednocześnie gotowym na to, aby wyhamować w zarodku jej ewentualny upadek. Na przełęczy dziewczyna stwierdza:
    - Pan to musi pracować na wyższej uczelni.
    – Skąd to wiesz?
    – Bo pan ma takie podejście.
    Tego lata jeszcze dwukrotnie jestem na Cubrynie. W równie zimny i mglisty dzień wchodzę samotnie w Zachód Abgarowicza tnący na ukos ścianę Cubryny nad Zadnią Galerią Cubryńską. W swoim czasie Magda schodziła tym zachodem w zespole czwórkowym, konkluzją tego zejścia były jej słowa wypowiedziane do mnie: Tata, na Abgarowicza idź solo, broń Boże z kimś! I rzeczywiście, gdzieś już wysoko na zachodzie wyłamują się pode mną dwa solidne bloki. Nie ze mną te numery, starego wróbla nie weźmiesz na plewy – przesiadam się dostatecznie szybko na inne stopnie, a bloki lecą po zachodzie dobre sto metrów, zanim zmienią kierunek w powietrze i uderzą w piargi. Jestem już na grani, do wierzchołka jeszcze daleko, a pogoda kiepska. Ilekroć tędy szedłem to trzymałem się ostrza grani, teraz postanawiam przyspieszyć wejście na pik obchodząc jej stromszą część. Trafiam, jak kulą w płot, z jedynki robi się najpierw dwójka, a potem i trójka, w dodatku krucha, co istotnie spowalnia mi wspinaczkę zmuszając do ekstra uwagi.
    Trzy dni później schodząc z Mięgusza odwiedzam przy okazji i Cubrynę.
    Jak to psyche siada w górach
    W czasach, gdy naszą bazą była Roztoka tradycyjnie jednym z pierwszych spacerów kondycyjnych było obejście wokoło Doliny za Mnichem. Podczas jednego z takich spacerów, będąc już na Mnichowych Plecach spostrzegam samotną sylwetkę kogoś, wychodzącego właśnie ze Żlebu Mnichowego na Małą Galerię. Po niedługim czasie spotykamy się na Zadniej Galerii – dwudziestoparoletnia dziewczyna i ja. Wydawać by się mogło, iż nie powinienem się w Tatrach dziwić niczemu, a jednak słowa dziewczyny dziwią mnie tym razem: Proszę pana, jak tu wrócić do znakowanego szlaku? Jakim cudem tu dotarła, jeśli teraz ma takie wątpliwości? Wskazuję jej wyraźną i wygodną perć sprowadzającą do ceprostrady, bez porównania dogodniejszą od przebytej przez nią drogi. Dziewczyna jednak nie zdradza najmniejszej chęci do samodzielnego zejścia, pyta mnie, dokąd się udaję. Zakreślam dłonią trasę planowanego zejścia – prezentuje się ona całkiem niezachęcająco, w odpowiedzi słyszę: Czy mogę pójść z panem?. Sprawa jasna, odporności psychicznej starczyło tylko do tego miejsca. Sprawności fizycznej za to można było jej pozazdrościć, ani razu nie straciła równowagi czy bez względu na to, czy schodziliśmy po maliniakach, stromych trawach czy ruchomym piargu.
    Rozstrzygający argument
    Przełom kwietnia i maja, śniega kupa, nawisy tu i ówdzie parometrowe, słoneczko przygrzewa. Lawinki firnowe niby niepozorne, ale groźne, schodzą coraz częściej i dalej. Lawirując w terenie docieram w zejściu do znakowanego szlaku, a tam czworo zapewne studentów gotuje się do ekskursji po moich śladach w górę. Tłumaczę im niestosowność tego zamiaru operując logicznymi argumentami – na próżno, zaczynają podchodzić. Gdy są już ze trzydzieści metrów od szlaku rzucam za nimi te oto słowa: Chcecie iść to idźcie, ale dziewczynę zostawcie, bo ładna i jej szkoda. O dziwo zawracają.
    Zalotna dziewczyna na Galerii
    Idziemy na Cubrynę przez Kwiatki czyli przez Siodełko w Filarze Mięgusza i trawersem przez jego północną ścianę. Jest nas troje, Ala, Gero i ja. Na Wielkiej Galerii spotykamy samotną dziewczynę, jest zgrabna i zgrabnie pokonuje rozległe piarżysko. Zagaduje nas, czy idziemy na Mięgusza, była tam kiedyś z ojcem i nie jest pewna, czy odnajdzie teraz drogę. Gdy z mojej strony pada przecząca odpowiedź zaczyna prawie mnie uwodzić ku uciesze Ali. Masz dziewczyno pecha, dziś nie jestem tu sam.
    Nie obawiam się o dziewczynę, z Cubryny bez problemów będziemy mogli śledzić jej postępy w drodze na Mięgusza, nie raz zdarzało mi się na odległość kilkuset metrów naprowadzać błądzących na właściwą drogę gromkimi okrzykami, w razie czego można i ją osadzić na miejscu odpowiednim okrzykiem, a potem dojść do niej i wyplątać ją z kłopotów. Nie musimy interweniować, dziewczyna radzi sobie całkiem nieźle, popełnia jeden czy dwa błędy, ale szybko je naprawia.
    Zając na Magistrali (turystycznej)
    Każdy z miłośników lekkiej atletyki zna pojęcie zająca na bieżni. Niezorientowanym wyjaśniam, iż jest to zawodnik lub zawodniczka, której zadaniem jest poprowadzenie wstępnej fazy biegu w szybkim tempie, aby ułatwić faworytowi tego biegu np. pobicie rekordu. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, wybrałem się z Roztoki na długi spacer, przejście na słowacką stronę, autobusem do Starego Smokowca, wjazd kolejką na Siodełko czyli po słowacku Hrebieniok. Dalej Magistralą Turystyczną do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, Polski Grzebień, Dolina Białej Wody i powrót do Roztoki.
    Na Siodełku panuje już upał, na Magistrali, wśród kosówki jest gorąco i parno, wlokę się beznadziejnie, mam wszystkiego dosyć. Nagle mijają mnie chłopak i dziewczyna, chłopak jak chłopak, ale dziewczyna… Wzrost jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów, nogi do samej szyi, musiała coś rozsądnego trenować, na przykład pływanie, bo ładnie się rysują długie mięśnie. Wyprzedzili mnie i prawie znikli, tak szybko szli. Przypomniałem sobie instytucję zająca i stwierdziłem, iż jest to zając z punktu widzenia estetyki doskonały, po czym zacząłem podkręcać tempo marszu. Doszedłem do nich i dobrałem odpowiednio dyskretny dystans zapominając oczywiście o upale i własnym lenistwie. Gdy Magistrala zaczęła opadać w dół ku Śląskiemu Domowi wyprzedziłem mojego zająca, do schroniska nie wstępowałem, bo nie lubię w Tatrach budynków typu wielka płyta i zameldowałem się na Polskim Grzebieniu o całkiem przyzwoitej porze.
    O wpływie braku urody napotkanych na szlaku turystek na szybkość poruszania się w terenie wysokogórskim – temat godny doktoratu w Zakładzie Teorii Alpinizmu AWF w Krakowie, dedykowane koledze Matuszczykowi
    Kolejna eskapada południe – północ w kapiącym z nieba upale, tym razem na trasie Roztoka – Stary Smokowiec – Siodełko – Pięć Stawów Spiskich – Lodowa Przełęcz – Dolina Jaworowa – Roztoka. W Dolinie Małej Zimnej Wody dość tłumnie, dolina piękna, dzionek też, ale spotykane co rusz wycieczki Angielek gwałcą moje poczucie estetyki. Skąd u licha tyle się ich wyroiło? Czyżby królowa Elżbieta incognito raczyła odwiedzić Tatry i wydaje garden party bez garden w Terince? Decyduję się na krok co nieco desperacki, ściągam koszulę, pakuję ją do plecaka i ruszam co koń wyskoczy w górę doliny licząc dla kawału mijane na ścieżce persony bez różnicy płci, wieku i urody. Po niespełna godzinie zatrzymuję licznik nad najbliższym Terince stawem, stan licznika dość imponujący – wyprzedziłem 243 osoby. Zdejmuję plecak i rozsiadam się wygodnie na połogiej, skalnej płycie. Wtem coś przykuwa moją uwagę i sączy strumyk niepokoju, czyżbym doznał udaru słonecznego? Rzecz w tym, iż mój plecak ma kolor niebieski, a oglądany przeze mnie od tyłu wydaje mi się całkiem biały. Pociągnięcie po nim palcem wyjaśnia sprawę i przynosi ulgę, jestem zdrowy, plecak jest niebieski, ale pokrywa go od strony pleców warstwa piany, którą ubiłem na spółkę z upałem podczas podchodzenia.
    Podziękowania nad Wielkim Furkotnym Stawem Wyżnim
    Mija kilka lat i kolejny raz dopada mnie upał, dla odmiany w Dolinie Furkotnej, na której najwyższym piętrze mam zamiar zabiwakować. Kolejny raz powtarza się ta sama historia, szedłem tędy pierwszy raz czterdzieści lat temu, byłem w świetnej formie, mięśni miałem o tyle więcej, co teraz tłuszczu i niosłem na plecach może z pięć kilogramów zamiast dwudziestu. Podchodzę w tempie na cztery, czterdzieści minut dość szybkiego marszu, a potem dziesięć minut odpoczynku. Od pewnego momentu podczas odpoczynku mija mnie młoda dziewczyna, za kilka lub kilkanaście minut ja ją mijam, gdy siedzi na wancie i odpoczywa. Na górnym piętrze doliny z jej ust pada pod moim adresem następująca kwestia: Jestem tu tylko dzięki panu. Już dawno chciałam zrezygnować, ale jak zobaczyłam pana z tym wielkim plecakiem to doszłam do wniosku, że ja też mogę iść dalej.
    Następnego dnia rano w dolinie panowało przeraźliwe zimno, wiał dokuczliwy wiatr i siekł lodowatym deszczem, maliniaki były śliskie, jak gdyby ktoś je namydlił – spakowałem plecak i ruszyłem w dół.
    Pod kim się lód na MOku łamie
    Spod Miedzianego schodzi nad Morskie Oko wybitny żleb zwany Szerokim, nazwa jak najbardziej adekwatna. W jego przedłużeniu wcina się w jezioro mały półwysep, częściowo trawiasty, a po części porosły kosówką nazywany na mapach Małym Piarżkiem. Nasza generacja zwykła jednak go nazywać Półwyspem Miłości od funkcji, jaka pełnił w czasach burzy i naporu. Parę lat temu w kwietniowy, wyjątkowo ciepły dzień schodzę Szerokim Żlebem, jako że śnieg był w nim wtedy bardzo stabilny, aż na ów półwysep. Nie bardzo mi się uśmiecha kopanie w mokrym śniegu zalegającym na brzegu MOka aż po schronisko, rozmyślam, jak przejść na morenę po lodzie. Dobrze przedeptany na lodzie szlak wiodący w stronę Czarnego Stawu jest nadal bardzo pewny, ale wschodnia połać jeziora obfituje w przeróżne spękania. Udaje mi się wykoncypować w miarę rozsądny sposób ich ominięcia. Brakuje mi jeszcze kilkudziesięciu metrów do bezpiecznego w pełni terenu, gdy lód pęka mi pod lewą stopą, zastrzyk adrenaliny, rzucam się do przodu i po przebiegnięciu kilku metrów okraszonych głośnym chrupaniem lodu znów jest O.K., choć w lewym bucie chlupie woda. Po raz pierwszy w warunkach jeszcze zimowych sprawia mi to przyjemność, bo moje wibramy mają gwarancję na minus czterdzieści stopni, a schroniskowy termometr wskazuje plus siedem.
    Wychodzę na placyk przed schroniskiem, gdzie wita mnie głośny śmiech znanej mi z widzenia dziewczyny. Tzw. osobom postronnym czyli zwiedzaczom Morskiego Oka widok biegnącego po załamującym się lodzie faceta, któremu spod butów tryskają fontanny wody tak czy owak nie wywołałby na facjacie nawet drobnego uśmiechu. Co innego dla dziewczyny, która podobnie jak ja jest tutaj stałym fragmentem krajobrazu, a w dodatku stoi na jednej nodze wylewając w międzyczasie wodę z drugiego buta. Za chwilę ustalamy wspólne stanowisko: tylko pod kurduplami lód na jeziorze się nie załamuje – dziewczyna jest o parę centymetrów ode mnie wyższa.
    Z lodem jest podobnie, jak z przepadającym śniegiem – jeśli poruszamy się powoli to na pewno się zapadniemy, proces załamywania się powierzchni trochę trwa, co można w odpowiedni sposób wykorzystać. Kiedyś zbiegałem z progu Czarnego Stawu biegnąc w przyzwoitej odległości od przedeptanego szlaku zapadając się w śnieg po kolana lub biodra tylko w paru miejscach. Równolegle schodziła wycieczka szkolna kopiąc się beznadziejnie w śniegu. Tkwiąca po pas w śniegu, czerwona z wysiłku dziewczyna krzyknęła prawie z rozpaczą w losie: Jak pan to robi? Co mogłem odpowiedzieć, prawda była jedna – Czterdzieści lat praktyki.





  6. Jerzy L. Głowacki
    Jak to z dziewczynami w Tatrach bywa… Część I.
              Czytelnika Kroniki może zastanawiać, dlaczego tak dużo opowieści dotyczy zdarzeń, które miały miejsce w terenie rozciągającym się od Doliny za Mnichem poprzez Cubrynę i Mięguszowiecki aż po Przełęcz pod Chłopkiem. Odpowiedź jest prosta, autor Kroniki należy do tych tatrafilów, którzy bardzo wysoko cenią sobie otoczenie Morskiego Oka. Dodać do tego należałoby coś, co już se nevrati – niezapomnianą atmosferę MOka w czasach komuny, dającą nam wówczas, słusznie czy niesłusznie, poczucie swoistej eksterytorialności. Polecam pod tym względem lekturę Miejsca przy stole Andrzeja Wilczkowskiego. Ponieważ od lat bawię się w statystyczne ujmowanie mojej górskiej działalności w liczby to mogę stwierdzić, iż w MOku i jego otoczeniu spędziłem łącznie po dzień dzisiejszy 457 dni.
              Pierwszy zdobywca Korony Himalajów, Reinhold Messner powiedział kiedyś, iż wspinacz powinien wybierać takie drogi, które jest w stanie pokonać w eleganckim stylu. Droga pokonana elegancko to wspinaczka bez historii, a opis własnych doznań dla czytelnika wspinacza będzie banałem, dla nie-wspinacza opowieścią zbyt hermetyczną i w sumie nudną. Dokładnie to samo można powiedzieć o wielu włóczęgach bez liny w terenie, gdzie turystów spotyka się bardzo rzadko – na Żabim, Niżnych Rysach, Wołowym Grzbiecie. Inaczej rzecz ma się z otoczeniem Doliny za Mnichem, gdzie w miarę upływu czasu coraz bardziej uwydatniają się perci wiodące w stronę Mnicha i Cubryny. Turyści w każdy pogodny dzień widzą tam sylwetki podchodzących i schodzących taterników – to zachęca do opuszczenia znakowanego szlaku, a Cubryna i Mięgusz to dla turysty najhonorniejsze w tym rejonie cele.
              W swoim czasie z naszych własnych obserwacji wynikało,  iż latem w Tatrach doliczyć się można było od dziesięciu do dwudziestu w miarę pogodnych dni w przeciągu miesiąca. Wszystkim stałym bywalcom MOka wiadomym jest od lat, iż gdy przestaje padać lub gdy za chwilę może zacząć padać to najzdrowiej jest pójść wspinać się na Mnichu, w grę wchodzi również Zadni Mnich. Ponadto w pobliżu tych pików znajduje się szereg koleb, w których można przeczekać burzę lub rzęsistą ulewę. Dla przykładu: oboje z Alą wprost uwielbiamy przeczekiwanie burzy w kolebie na Małej Galerii Cubryńskiej zapewniającej jednocześnie maksimum bezpieczeństwa i maksimum doznań wizualno-akustycznych.
              Jeśli naszym celem nie jest wspinaczka sensu stricte, a miłe spędzenie dnia niekoniecznie pogodnego to do Doliny za Mnichem możemy dostać się na trzy sposoby, samą dolinę można obejść wokoło i przejść do Pięciu Stawów przez Szpiglasową Grań lub Szpiglasową Przełęcz. W dogodnych warunkach i bez liny mamy do dyspozycji jedną drogę na Zadniego Mnicha, dwie drogi na Hińczową Przełęcz, trzy warianty na Mnichu i po cztery drogi na Cubrynę i Mięguszowiecki – nie radziłbym jednak próbować wszystkich tych dróg bez odpowiedniego doświadczenia wspinaczkowego. Skoro zaś już wspomniałem o prywatnej statystyce to wyliczę jeszcze liczbę dni, jakie poświęciłem paru obiektom topograficznym w tej okolicy: Dolina za Mnichem 194, Zadnia Galeria Cubryńska 105, Hińczowa Przełęcz 41, Szpiglasowa 37, Mięgusz 33, Cubryna 29, Szpiglasowy 26, Mnich 15.
    Prolog
              To już, Ali i mój, czternasty rok kalendarzowy na Orawie. Zapewne nie byłoby nas tu razem, gdyby bez mała pół wieku temu na Mnichowych Plecach nie podeszła do mnie dziewczyna o imieniu Krystyna zagadując, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza, czym zapoczątkowała ciąg zdarzeń, które doprowadziły za rok do naszego pierwszego spotkania i to nie w Tatrach, jakby się mogło wydawać, ale w Warszawie, w Teatrze Wojska Polskiego mieszczącym się w Pałacu Kultury i Nauki. Minie potem rok i razem wejdziemy na Cubrynę i Mięgusza, miną jeszcze dwa i podejmiemy decyzję bycia razem do końca dni naszych.
     Dobrze jest móc po latach pisać takie słowa, tu przypomnę słowa wstępu do Białych Kordylierów, relacji z francusko-belgijskiej wyprawy w Andy w roku 1951:…nie do niej odnoszą się słowa Préverta
    Lecz góry często kochanków oszczędzają
    Jak gdyby miłość ich odwzajemniały
    choć dla niej były napisane.
    Ona to Claude Kogan, świetna alpinistka francuska – zginęła na stokach Cho-Oyu  w Himalajach. Współautor Białych Kordylierów to Georges Kogan, jej mąż.
    Dwie tatrzańskie tragedie
              13 VI 1976, środek północnej ściany Mięgusza. Dwójka wspinaczy, Zbigniew Lubiarz i Janusz Huńczak, idzie z lotną asekuracją wykorzystując dobre warunki i łatwiejszą partię terenu. Nagle odpadnięcie jednego z nich kończy się lotem całego zespołu aż do podnóża ściany, giną obaj taternicy.
    17 III 1977, spod Kazalnicy do schroniska nie wraca Leszek Skarżyński, znany w taternickim światku jako Kursant. Kursant miał się udać pod Kazalnicę po pozostawiony pod tzw. Ściekiem plecak ze sprzętem. Ściek to partia ściany pod kotłem zawieszonym wysoko pod wierzchołkiem, a zwanym Sanktuarium Kazalnicy. Nazwa  Ściek bierze się stąd, iż latem jest to linia spadku wody, a zimą lawin z Sanktuarium.
              Dyżurny ratownik w towarzystwie kilku taterników podchodzi pod ścianę Kazalnicy i odnajduje tam nienaruszony plecak oraz brak jakichkolwiek śladów, wydaje się, iż Leszek z powodu kiepskiej pogody zrezygnował z pójścia po sprzęt i zjechał do Zakopanego. Jednak wieczorem poszukiwany nie wraca do schroniska, nikt też nie był świadkiem jego odjazdu do Zakopanego. Pod Kazalnicę idzie więc następna wyprawa, ale bez efektu. Równocześnie okazuje się, iż w schronisku brakuje jeszcze dwóch osób, Urszuli Lubiarz i Jerzego Hańczuka. Co więcej, jeden z taterników przypomina sobie, iż 17 marca widział trzy sylwetki na tafli Morskiego Oka.. Zmienia to kierunek poszukiwań, bo Urszula jest wdową po Zbigniewie Lubiarzu i przybyła do MOka, aby zapalić świeczkę w miejscu, w którym znaleziono jego ciało.
              Poszukiwania pod Mięguszem również nie przynoszą rezultatu, przeszukiwany obszar jest stopniowo poszerzany, bez skutku. Akcje poszukiwawcze są utrudnione przez pogodę i zagrożenie lawinowe, jedną z wypraw zagarnia nawet lawina, na szczęście nikt z ratowników nie odnosi obrażeń. O wysiłku ratowników TOPR-u i przebywających w MOku wspinaczy dobitnie świadczą liczby: 21 wypraw i 176 ich uczestników.
              Tragiczna zagadka wyjaśnia się dopiero wiosną, w dniach od 18 do 21 VI 1977 roku zostają odnalezione ciała zaginionej trójki, wmarznięte w lód Czarnego Stawu, kilkanaście metrów od jego brzegu, w linii spadku Sanktuarium. Przyczyna wypadku jest oczywista, lawina ciężkiego śniegu z Sanktuarium zabiła podchodzących, a opady świeżego śniegu zamaskowały i ciała, i ślady lawiny.
              28 I 1977 – w północną ścianę Mięgusza wchodzi dwoje wspinaczy, Janusz Radziwon z Białegostoku (co ma pewne znaczenie!) i Janina Burkat. Jak się mieszka daleko od gór to nie jest rzeczą rozsądną za cel pierwszej wspinaczki w sezonie zimowym wybrać osiemset metrową ścianę, a w dodatku wejść w nią z nieznaną sobie partnerką, poleconą mu przez kogoś w schronisku. Pierwszego dnia zespół pokonuje zaledwie cztery wyciągi nad Małym Kotłem Mięguszowieckim. Następnego dnia pogoda ciągle się pogarsza, zaczynają schodzić lawiny pyłowe – po pokonaniu niezbyt długiego odcinka Janusz i Janina rozpoczynają odwrót, który nie przebiega jednak sprawnie. Co się konkretnie zdarzyło, trudno dociec, faktem jednak jest, iż Radziwon zawisa na linie, bierność partnerki, ucisk liny, uderzenie lawiny, chłód i wyczerpanie prowadzą do tragicznego finału. Janina zaczyna wzywać pomocy.
              Plan akcji ratunkowej był pozornie prosty – dotarcie na Wielką Galerię Cubryńską, trawers w ścianę i zjazdy do poszkodowanych. Na pierwszą wyprawę idącą najkrótszą drogą przez Żleb Mnichowy spada lawina, na szczęście nikt nie ginie. Kolejne wyprawy kierują się w stronę Wielkiej Galerii z Doliny za Mnichem przez Zadnią i Małą Galerię. Kopanie się w głębokim śniegu i inkasowanie ciężkich ciosów w postaci uderzeń lawin niweczy plany ratowników, prowadzone są nawet rozmowy z WOP-em na temat możliwości użycia petard czy innych środków pirotechnicznych do profilaktycznego wywoływania lawin.
              Tego dnia popołudniu Janina Burkat manipulując sprzętem na stanowisku wypina się z pętli autoasekuracji, spada do Małego Kotła i ześlizguje się po lodospadzie pod ścianę, co de facto ratuje jej życie, bo głęboki śnieg  u podnóża ściany uchronił ją przed poważniejszymi obrażeniami. Ciało Janusza Radziwona zostaje ściągnięte ze ściany dopiero po kilku dniach.
              Lato 1977, pogoda w Tatrach fatalna, pada mój rekord moknięcia – na dwadzieścia trzy dni pobytu tylko jeden dzień bez deszczu. W Starym Schronisku vel Wozowni vel Franc Hilton Hotel rządzący nim Franciszek lokuje wiarę (w odróżnieniu od zwykłych turystów) w jednej sali. Życie schroniskowe, poza werandą Nowego Schroniska, koncentruje się w kuchni Wozowni. Wraz z Januszem, krzepkim górnikiem, wożę taczką węgiel z moreny, wielki piec kuchenny bucha wieczorami żarem pozwalając zapomnieć o tym, co dzieje się wyżej, a dzieją się tam rzeczy nieciekawe. Grad przeplata się ze śniegiem, śnieg z deszczem. Usiłując cokolwiek zdziałać w górach montujemy ad hoc czwórkowy zespół: Gaba, Marek, Janusz i ja. Gaba to narzeczona Janusza Radziwona, mieli się pobrać wiosną, wyznaczyli termin ślubu, ale na przeszkodzie stanęła północna Mięgusza.
              Z relacji ratowników wynikało, iż partnerka Janusza podczas feralnej wspinaczki wykazała się pasywnością czy wręcz bezradnością, Gaba ciągle to rozważa mając przekonanie, iż w analogicznej sytuacji zrobiłaby wszystko, aby uratować partnera. To prawda, dobrze nam się z Alą wspinało, bo wiedzieliśmy oboje, że w razie czego każde z nas będzie do końca walczyło o życie drugiego.
              Na początek fundujemy sobie Cubrynę via normale. Następnego dnia podnosimy poprzeczkę  postanawiając ruszyć z Przełączki pod Zadnim Mnichem granią na zachód dokąd się da. Grań Cubryny wznosi się nad ową przełączką pionowym uskokiem, wprost pokonywało go się w tamtych czasach techniką hakową, niemniej owe trudności można obejść dwójkowym trawersem w prawo. Na przełączce jest całkiem ponuro, wąską przestrzeń między uskokami grani Cubryny i Zadniego Mnicha wypełnia szczelnie gęsta, zimna i mokra mgła, ale póki co nie leje. Gaba, Marek i Janusz wiążą się liną, ja rezygnuję z asekuracji – nie mam ochoty na ciągnięcie za sobą mokrej liny, znam dobrze ten uskok, tylko raz związałem się tu liną, gdy szedłem tędy na Cubrynę prowadząc swojego bratanka, który miał wtedy lat piętnaście. 
              Nie danym nam było dotrzeć tego dnia na wierzchołek, po pokonaniu mniej więcej jednej czwartej grani pogoda załamuje się kompletnie, na grani wyje wiatr miotając w nas lodowe krupy, co w końcu zmusza nas do odwrotu. Nad uskokiem zakładamy solidne stanowisko, pierwsza, asekurowana od góry schodzi Gaba. Potem schodzę ja wpięty na wszelki wypadek pętlą i karabinkiem do liny. W pewnym momencie postanawiam opuścić oślizgły gzyms i przejść na położoną poniżej znacznie wygodniejszą półeczkę, na której stoi skalna biblioteczka złożona z want różnego wagomiaru. Schodzę po tej biblioteczce niczym kot po gorącej blasze starając się nie wyjąć z niej ani jednego tomu. Po chwili stoję już na owej półeczce wiodącej nieco w górę ku siodłu przełączki. Ruszam w górę i odruchowo, a także i głupio odpycham się nieco dłonią od biblioteczki, ten minimalny nacisk sprawia, iż pół tony kamienia z potężnym łoskotem wali się w żleb. We mgle nie widzimy się nawzajem, a zatem rzucam we mgłę gromkie OK.!, aby inni się nie martwili, iż poleciałem razem z kamieniami.
              Dochodzę do Gaby, która zaczyna ściągać linę łączącą ją z Januszem. W tych warunkach wystarczy się zatrzymać nawet na chwilę, aby zacząć marznąć – jeszcze gorzej jest usiąść na mokrej i zimnej skale przepuszczając przez dłonie metry mokrej liny. Sięgam do kieszeni anoraka po tabliczkę czekolady, nieźle już rozkruszonej i karmię Gabę prosto z ręki. No cóż, nie mnie jednemu dziewczyna w górach jadła z ręki – Staremu Wilkowi też, vide Miejsce przy stole.




  7. Jerzy L. Głowacki
    Jak złamałem granicę państwową.
              W 1954 roku podczas zjazdu z jednej z igieł grani Pośredniego Mięgusza nad Wyżnią Przełęczą Mięguszowiecką wypada z klucza zjazdowego Adam Milówka – jest ciężko ranny i niestety nie przeżyje tego wypadku. Rozpoczyna się chaotyczna akcja ratunkowa przebiegająca w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych z opadami śniegu włącznie. W akcji tej zginie kolejny wspinacz, Tadeusz Westwalewicz odpadając z blokiem ze ścianki, która dziś nosi jego imię na Drodze po Głazach (lepiej ją omijać górą w banalny sposób)
              Z MOka wyrusza z pomocą dwudziestoosobowa grupa taterników pod wodzą Starego Wilka czyli Andrzeja Wilczkowskiego. Nazwiska trzech jej uczestników staną się później głośne: Utracki, Warterasiewicz, Michalski.    Gdy staje się jasne, jakie warunki panują na górze Wilczkowski trzynastu taterników odsyła do schroniska, bo mają na stopach trampki, reszta, obuta w wibramy idzie dalej. Ostatecznie wskutek rozwoju wydarzeń i głębokości załamania pogody Wilk podejmuje decyzję o wycofaniu się z Przełęczy pod Chłopkiem do Popradzkiego Stawu. Dalej toczy się już wiadoma procedura, zostają odszupasowani na Łysą Polanę i przekazani Wojskom Ochrony Pogranicza, a następnie przewiezieni na strażnicę na Palenicy Białczańskiej.
              Andrzeja Wilczkowskiego przesłuchuje major zadający na okrągło jedno pytanie: dlaczego przekroczyliście granicę? W końcu Wilk nie wytrzymuje i mówi:  panie majorze, ja też jestem oficerem Wojska Polskiego i przez całe lata uczono mnie, że dla dowódcy najważniejszy jest człowiek, za którego odpowiada. Podjąłem tę decyzję, bo każda inna mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar. Major odpowiada: dziękuję, możecie iść. Faktem jest, że w czasie opisanej poniżej przygody od szeregu lat też oficerem byłem, co niewątpliwie ułatwiło mi sytuację.
              Przez ładnych parę lat szlak na Przełęcz pod Chłopkiem był zamknięty z racji obrywu na ostatnim fragmencie słynnej galeryjki, na przełęczy panowała cisza i spokój, bo dyżurni wopiści nad Czarnym Stawem przepuszczali w stronę Bańdziocha jedynie za okazaniem Karty Taternika. Zamknięcie szlaku było jak najbardziej zasadne, bo pokonanie zdefektowanej galeryjki wymagało rzeczywiście ostrożności, czego najlepszym, choć tragicznym dowodem stały się dwa wypadki śmiertelne, w których zginęli wspinacze, a nie turyści. Osobiście przechodziłem to trefne miejsce szereg razy, ale w stylu, który określałem krótko: jak kot po gorącej blasze.
              Pierwszy sezon po otwarciu szlaku, wybieram się na Czarnego Mięgusza, oczywiście przez Przełęcz pod Chłopkiem. Na przełęczy odpoczywa kilkunastu turystów, których lustruję z długoletniego nawyku. Moją uwagę zwracają dwaj cywile, gęby trochę nie takie, a buty lśnią, jakby przed chwilą je pastowali. Ciekaw jestem, czy zareagują, jak ruszę dalej trawersem popod granią po słowackiej stronie. Idę spokojnie i niespieszno, na wszelki wypadek nie oglądam się za siebie. Na wierzchołku siadam wygodnie i dyskretnie patrzę w dół, widzę dwie sylwetki mniej więcej tam, gdzie należy przestać trawersować i brać się w górę ku wierzchołkowi. Zatrzymali się, siedzą, ale nie jestem pewien, czy to ci, którzy wzbudzili moje podejrzenia na przełęczy. Po paru minutach widzę błysk światła tam na dole, chyba się nie pomyliłem, lornetują. W plecaku mam teleskopowo rozkładaną, klasyczną lunetę o sporym powiększeniu, wyciągam ją i mam już pewność, czekają na mnie. Mam do wyboru dwie opcje. Mogę wprawić ich w zakłopotanie schodząc bezpośrednio na galeryjkę z pominięciem przełęczy lub z głupia frant wracać po własnych śladach, decyduję się z prostej ciekawości na to ostatnie.
              Spotykamy się na skalnym żeberku, na moje uprzejme Czołem! słyszę groźne i zabawne jednocześnie Obywatelu, obywatel złamał granicę państwową, dokumenty proszę! Odpowiadam Proszę bardzo i wyciągam dowód osobisty, legitymację klubową i kartę taternika. Zaczyna się dość długa rozmowa, przytaczam górskie standardy, prawo zwyczajowe, nie dodając oczywiście, iż pochodzące z krajów demokratycznych. Nie przerywając rozmowy kierujemy się w stronę przełęczy, zgodnie z regulaminem idę w środku naszej trójki, prowadzi dowódca patrolu. Niedługo trzeba czekać, aby zaczęły się kłopoty, prowadzący zatrzymuje się: Jak właściwie tu szliśmy? Następuje zmiana konfiguracji, teraz ja prowadzę, wskazuję stopnie i chwyty, ostrzegam przed ruchomymi blokami skalnymi. Gdy jest całkiem łatwo o złamaniu granicy już nie rozmawiamy, pada natomiast nieoczekiwana prośba: Proszę pana (już nie obywatelu!), nam kazano tu pójść i pilnować granicy, ale nie przeszliśmy żadnego przeszkolenia, nic o tym, co tu jest nie mamy pojęcia, mógłby pan nam coś opowiedzieć? I opowiadam, wskazuję trasy powrotów ze wspinaczek, a wiodą one po słowackiej stronie.  Że zgodnie z regułami powrót ze wspinaczki najbezpieczniejszą drogą nie jest przekroczeniem granicy, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo, co innego, gdy ktoś bezpośrednio podchodził na przełęcz i usiłował przejść na drugą stronę schodząc w dolinę. W trakcie tego ekspresowego szkolenia  dostrzegamy w odległości około dwustu metrów sześcioosobową grupkę turystów, idących w naszą stronę. Pytam szefa patrolu: Mam ich cofnąć na szlak? Dowódca odpowiada: Lepiej będzie, jak pan to zrobi. Wołam więc: Jesteście członkami PZA?(Polskiego Związku Alpinizmu). Odpowiedź brzmi: Nie. – To proszę wrócić na szlak, bo łamiecie przepisy! Czwórka grzecznie zawraca, ale dwóch mołojców pewnych siebie idzie dalej. Dochodzimy do siebie i zaczyna się dość długa rozmowa, którą przytaczam w telegraficznym skrócie.
    - Kto pan jest, że nas zawraca? A panu to wolno?
    - Mnie tu wolno, panom nie, proszę wrócić na szlak.
    - A pan nawet żadnej legitymacji nam nie pokazał!
    - Proszę panów, dopóki nie wyjąłem swojej legitymacji, to my się nie znamy, panowie nie wiedzą, kto ja jestem i możemy się spokojnie rozstać. Ale jak ja wyciągnę legitymację, to sytuacja się zmieni i dalej to już będzie według regulaminu. Naprawdę chcecie kłopotów?
              Mołojcy myślą chwilę i zawracają na przełęcz. Podczas trwania tej rozmowy kątem oka widziałem, jak coraz bardziej dowódca patrolu zaciska zęby, gdy owa dwójka oddaliła się poza zasięg niepodniesionego głosu, robi głęboki wydech i mówi: Ale pan ma gadane, a oni szczęście, jeszcze chwila i przez dwie najbliższe noce we własnych łóżkach by nie spali!
     

  8. Jerzy L. Głowacki
    Orawa i Orawiacy
              Osiedlając się na Orawie stwierdziliśmy, iż należy uzupełnić swoją wiedzę na temat historii tej części Orawy, na której mieszkamy. I poczyniliśmy w tym względzie odpowiednie wysiłki.  Proces kolonizacji doliny Czarnej Orawy, a więc terenów leżących na północ od dzisiejszego Morza Orawskiego, sztucznego zbiornika zalewowego utworzonego u zbiegu Czarnej i Białej Orawy, rozpoczął się mniej więcej w połowie XVI wieku. Jego animatorami byli ówcześni władcy Zamku Orawskiego i dziedziczni żupani orawscy, rodzina Thurzonów (lata 1556 – 1621). Pierwszym żupanem był Franciszek Turzo, drugim zaś jego syn Jerzy, stronnik Habsburgów na Węgrzech, hrabia Cesarstwa, palatyn Korony Węgier. Krzewił on protestantyzm, wywalczył na sejmie węgierskim w 1608 roku wolność wyznania dla luteranów, ale we własnym dominium wolności wyznania całkiem nie przestrzegał, brutalnie stosując zasadę: cuius regio, eius religio czyli czyja władza, tego religia.
              Daty założenia poszczególnych wiosek orawskich można określić jedynie w przybliżeniu posiłkując się rejestrami podatkowymi komitatu orawskiego. I tak wiadomo, iż w 1558 roku istniała już Jabłonka, słusznie uważana po dzień dzisiejszy za stolicę północno-wschodniej Orawy. Czterdzieści lat później Jabłonka liczy już 28 gospodarstw, staje się też ona siedzibą pierwszej parafii Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego na tych terenach. Później z parafii tej zostanie wydzielona druga, obejmująca Podwilk, Podszkle, Bukowinę, Harkabuz i Podsarnie.
              Podsarnie jako nowo założona wieś, jeszcze pod nazwą „Pod Zrnym” pojawia się w rejestrze podatkowym w roku 1567,  a trzydzieści jeden lat później już jako Orawka Średnia  ma siedemnaście gospodarstw. W 1619 roku sołtysem jest Melchior Sarna, od nazwiska którego wywodzi się zapewne obecna nazwa wsi.
              Pierwsza wzmianka o Harkabuzie datowana jest na rok 1584, zasadźcą i pierwszym sołtysem był Bartłomiej Harkabuz, najprawdopodobniej wysłużony żołnierz Rzeczpospolitej, służący w arkebuzerii.
              Osadnicy na północnej Orawie wywodzą się w znacznej części z okolic Jordanowa, Makowa, Suchej i Żywiecczyzny, wcześniej, gdy ta część Orawy należała do Korony była zapewne penetrowana przez pasterzy podhalańskich, musieli, jak to w Karpatach, pojawiać się i Wołosi. Wsie zakładano na prawie wołoskim, przewidującym co najmniej kilkunastoletni okres tzw. wolnizny czyli zwolnienia od wszelkich danin i podatków. Osadników ściągano zatem obietnicami, ale czasem i przemocą. Bardzo często byli zbiegami z wielkich latyfundiów, co pociągało za sobą od czasu do czasu akcje odwetowe, z których najbardziej znana jest wyprawa Mikołaja Komorowskiego w roku 1604, po którym liczba zagród w poszczególnych wsiach istotnie zmalała – np. w Orawce Średniej czyli dzisiejszym Podsarniu z siedemnastu do ośmiu. Komorowscy, hrabiowie Liptowa i Orawy, panowie na Zamku Orawskim z nadania króla Węgier Macieja Korwina utracili swoje dobra po węgierskiej stronie, gdy zmienili swoją orientację polityczną, w zamian za co Rzeczpospolita  nagrodziła ich całą Żywiecczyzną.
              O świadomości narodowej włościan w tamtych czasach w ogóle nie ma co mówić, głównym wyróżnikiem była gwara, jaka się posługiwali, a dodatkowym wyznawana religia. Bezdyskusyjnym jest, pomijając tezy głoszone przez niektórych Słowaków w celach nacjonalistycznych, iż gwara północnej Orawy była i jest gwarą polską, a dominującym wyznaniem jest katolicyzm.
              Podczas ekspansji protestantyzmu wymuszanego siłą przez Thurzonów szkoły parafialne są pod kontrolą pastorów, którzy w piśmie posługują się odmianą języka czeskiego, kazania głoszone są po słowacku. Nawiasem mówiąc język słowacki został skodyfikowany w oparciu o dialekt środkowo – słowacki dopiero w roku 1843, do tej pory pisarze uważający się za Słowaków tworzyli w języku czeskim. W tym czasie katolicyzm chroni mieszkańców  Górnej Orawy przed wynaradawianiem. Kres protestantyzmu następuje za panowania Leopolda I  Habsburga (1640 – 1705), króla Węgier (1655), króla Czech (1656), arcyksięcia Austrii (1657) i cesarza rzymsko – niemieckiego (1658). Luteranie zostają usunięci z dziesięciu far orawskich, pastorzy luterańscy, pierwotnie skazani na karę śmierci, muszą opuścić Orawę. Powodem tego jest nie tylko to, iż Habsburgowie są katolikami, zasadniczą przyczyną są wystąpienia antyhabsburskie i uczestnictwo w nich pana na Orawie, Stefana Thököly. Podczas powstania antyhabsburskiego na Górnych Węgrzech przeciwko powstaniu opowiada się szesnaście wiosek Górnej Orawy, nagrodą za to są przywileje szlacheckie dla sołtysich rodów Bukowińskich, Moniaków i Wilczków.
              W roku 1867 powstają jako państwo Austro-Węgry, w ramach tego państwa Węgry otrzymują szeroką autonomię. Jednym z ówczesnych celów politycznych władz węgierskich była madziaryzacja mniejszości etnicznych poprzez szkołę, urzędy i służbę wojskową. Parafie orawskie należą wówczas do diecezji spiskiej, absolwenci diecezjalnego seminarium duchownego to Węgrzy, Niemcy i Słowacy. Węgrzy i Niemcy trafiają do parafii miejskich, Słowacy do wiejskich. Słowacy wywalczyli sobie prawo do kazań, pieśni, książeczek do modlitwy w języku słowackim. Specyfiką słowackiego ruchu patriotycznego było wówczas dążenie nie tyle do utworzenia własnego państwa, z góry skazane na niepowodzenie lecz powiększenie potencjału narodowego również przez asymilację innych mniejszości narodowych, a więc i słowakizację Polaków. Celuje w tym duchowieństwo słowackie bezbłędnie wykorzystując religijność ludności i autorytet księży. Biorąc pod uwagę strukturę szkolnictwa w szkole ludowej trwa słowakizacja, a na poziomie szkoły średniej i wyższej – madziaryzacja.
              W połowie XIX wieku ukazuje się pierwszy, polski tekst o Orawie pióra Ludwika Zejsznera.
    Notka biograficzna
    Ludwik Zejszner (1805 – 1871), polski geolog, geograf, kartograf i krajoznawca, m.in. kierownik katedry mineralogii na Uniwersytecie Jagiellońskim, badacz Karpat i Gór Świętokrzyskich, autor licznych opracowań etnograficznych.
    W swoim opisie Orawy Zejszner podkreśla trudne warunki bytowania ludności, które wpływały znacząco na niski poziom oświaty na Orawie. Zwraca uwagę na problem duchowieństwa: Do podniesienia ludności polskiej przyczyniliby się księża polscy, ale na nieszczęście ci zwyczajnie są Słowakami, więc niezrozumiałym językiem przemawiają do swoich parafian. Tu wspomnieć należy, iż nauczanie, spowiedź, modlitwy, śpiewy i kazania odbywały się po słowacku.
    Położenie geopolityczne Orawy sprowadzało na nią nieszczęścia, zwłaszcza w latach 1604 – 1711, jako że to teren bardzo dogodny do działań o charakterze partyzanckim i jednocześnie swoista brama w łańcuchu górskim rozgraniczającym Rzeczpospolitą od Węgier. Część magnatów węgierskich, nastawionych antyhabsbursko szukała wsparcia u Turków. Teren i liczne wojny sprzyjały też rozwojowi typowego procederu rozbójniczego. Orawa szczególnie dotkliwie odczuła przejście przez jej teren wojsk litewsko-tatarskich pod wodzą hetmanów Sapiehy i Ogińskiego podczas odsieczy wiedeńskiej. Są nawet teorie, iż dlatego wojska te spustoszyły Orawę, iż rody Sapiehów i Ogińskich chciały w ten sposób storpedować zamysł osadzenia na tronie węgierskim Jakuba Sobieskiego, syna króla Jana III. Najbardziej skrajne oceny mówią o zmniejszeniu się ludności Orawy nawet o 68 procent w najbardziej gorącym okresie walk i wojen.
    Można zadać sobie dość istotne pytanie – na ile na poczucie polskości czy słowackości na Górnej Orawie wpłynęły wydarzenia z okresu II wojny światowej, pamiętane jeszcze bezpośrednio przez co starszych jej mieszkańców i niewątpliwie przekazywane, jak się tu mówi, przez ojców średniemu dziś pokoleniu. 1 września 1939 roku na tereny Orawy i Spisza wkraczają oddziały słowackie towarzyszące armii niemieckiej. 21 listopada tego roku polska Orawa i Spisz zostają formalnie włączone do Republiki Słowackiej księdza Tiso, satelickiego państewka III Rzeszy. Pod słowacką administrację trafia obszar 770 kilometrów kwadratowych zamieszkały przez około 35 tysięcy mieszkańców.
     Rząd słowacki uderza w pierwszej kolejności w miejscową strukturę kościelną deportując księży pochodzących spoza tych terenów do Generalnej Guberni lub w głąb Słowacji, wielu księży trafia też do obozów koncentracyjnych. O żarliwym we własnym mniemaniu katolicyzmie doktora teologii i  szambelana papieskiego monsignore (z nadania Piusa XII, co budzi po dzień dzisiejszy kontrowersje) Jozefa Tiso już wspominałem – płacił Hitlerowi w reichsmarkach za każdego zamordowanego obywatela słowackiego pochodzenia żydowskiego lub romskiego, a własny kraj organizował według najlepszych wzorów III Rzeszy. 30 października w zdobytej przez hitlerowców powstańczej stolicy Bańskiej Bystrzycy, z okazji zdławienia Słowackiego Powstania Narodowego Tiso odprawił mszę dziękczynną, przy której grał na organach dowodzący likwidacją powstania SS-Obergruppenführer Hermann Höfle. Ksiądz Tiso udekorował go najwyższym słowackim odznaczeniem.
    Złotobrunatne myśli Tiso za Wikicytatami: Co się tyczy kwestii żydowskiej, niektórzy zapytują, czy to, co robimy, jest chrześcijańskie i humanitarne. A ja tak zapytam: czy to po chrześcijańsku, że Słowacy chcą się uwolnić od swoich wiecznych wrogów, od Żydów? Miłość bliźniego jest nakazem Bożym. Ta miłość bliźniego narzuca mi obowiązek usuwania wszystkiego, co chce wyrządzać zło mojemu bliźniemu.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 23.
    Katolicyzm i narodowy socjalizm mają wiele wspólnego i ręka w rękę pracują dla polepszenia świata.
    Źródło: Karlheinz Deschner, Polityka papieska w XX wieku, t. 2, tłum. Robert Stiller, wyd. Uraeus, Warszawa 2006, str. 22
    Umieram jako męczennik.(…) Oprócz tego umieram jako ten, który bronił cywilizacji chrześcijańskiej przed komunizmem.
    Opis: wypowiedź z 17 sierpnia 1947 r.
    Ostatnią myśl wygłosił tuż przed śmiercią, schwytany przez Amerykanów został wydany Czechosłowacji, osądzony i stracony. Ale ponieważ stracili go komuniści, to od pewnego czasu niektóre środowiska zabiegają o rozpoczęcie jego procesu beatyfikacyjnego, co bynajmniej nie jest makabrycznym żartem.
    W 61 rocznicę śmierci Tiso arcybiskup Trnavy Jan Sokol odprawił w jego intencji nabożeństwo, podczas którego kazał wystawić słowackie godło państwowe i portret Tiso. Słowacki episkopat nie potępił działań arcybiskupa, a jedynie zdystansował się od sprawy, podkreślając, iż jest to "prywatna inicjatywa" kapłana.
    Abp. Jan Sokol nie po raz pierwszy uczcił Tiso, potrafił np. w telewizyjnym wywiadzie nazwać czasy Słowacji ks Tiso okresem dobrobytu. Mówił też: "Wysoce poważam prezydenta Tiso, bo pamiętam go ze swojego dzieciństwa. Byliśmy bardzo biedni, a w czasie jego rządów sytuacja bardzo się poprawiła. Mieliśmy wszystko, czego zapragnęliśmy. Nawet w czasie wojny.” No cóż, w przypadku postępowania obydwu panów widać pewną symetrię, bo podobno w 2007 roku okazało się, iż arcybiskup był świadomym i tajnym współpracownikiem czechosłowackiej bezpieki. Z drugiej strony należy dodać, iż komuna, zwłaszcza ta znad Wołgi wykorzystywała, jak mogła casus księdza Tiso do propagandy skierowanej przeciwko Piusowi XII. Nawiasem mówiąc tocząca się non stop dyskusja o postawie Piusa XII wobec hitleryzmu wypisz wymaluj przypomina naszą polską, niekończącą się dyskusję o powstaniu warszawskim. Na ten temat nie powinienem się właściwie wypowiadać, bo nie byłbym w pełni obiektywny ze względy na geny, które odziedziczyłem i rodzinną tradycję - na pytanie: Ociec, prać? zawsze bym odpowiedział twierdząco.
              Cytat o dobrobycie ma pokrycie w faktach, przynajmniej na Górnej Orawie, sytuacja ludności pod rządami Tiso jest o wiele lepsza, niż w Generalnej Guberni, złote polskie są wymieniane na korony po bardzo korzystnym kursie, ułatwia się Orawiakom wyjazdy w te rejony Słowacji, gdzie łatwo znaleźć dobrze płatną pracę, na miejscu organizowane są roboty publiczne (głównie budowa dróg), sklepy są dobrze zaopatrzone w żywność. Ale przyjdzie czas, gdy młodzi Słowacy zostaną wysłani na wschodni front i szybko się dowiedzą, po czemu funt tabaki. Jeszcze trochę, a dowiedzą się wszyscy ci, którzy mieszkają tam, gdzie nie trzeba, co to znaczy pacyfikacja. Wiadomo, jakimi błędami, zamierzonymi lub nie, obarczone są sondaże – niemniej odnotować warto, iż z niektórych sondaży wynika, że co czwarty Słowak dobrze ocenia Tiso.
              Po zakończeniu wojny przygraniczne wioski orawskie to teren z gatunku ziemi niczyjej ze wszystkimi ujemnymi tego skutkami. Rośnie też orawska, zła część legendy Józefa Kurasia vel Ognia. Oddział partyzancki musi z czegoś żyć, a jego dowódca, o ile jest człowiekiem przewidującym, stara się aprowizować swoich ludzi poza terenem, z którego się wywodzą, a Ogień wśród swoich żołnierzy raczej nie miał Orawiaków.  Inną sprawą jest to, że Ogień był kolejno żołnierzem AK ( z wyrokiem śmierci za dezercję!), potem szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu (i ponoć kochankiem pewnej sowieckiej agentki, co mu w tym pomogło), a potem, jak to bywa między bandytami z byłymi kolegami się poróżnił i ich zwalczał. Zbrodni na sumieniu ma sporo, choć jak raz za zbrodnię strzelania do ubeków nie uważam, wręcz przeciwnie.
    Gdy sytuacja na polskiej Orawie się ustabilizowała okazało się, iż władze PRL-u nie dbają o jej mieszkańców tak samo, jak władze II Rzeczpospolitej, a poziom życia na słowackiej Orawie był znacznie wyższy. Na początku III Rzeczpospolitej wielu Orawiaków traci pracę, gdyż podupadają np. rabczańskie sanatoria i domy wypoczynkowe, przestaje istnieć kombinat obuwniczy Podhale, a braki w infrastrukturze uniemożliwiają rozwój turystyki. Sytuację poprawiają dopiero unijne fundusze.
              Na zdjęciach Zamek Orawski i Podzamcze jesienią.
     



  9. Jerzy L. Głowacki
    Opowieść o kwiatkach i śniegach
              Pewnego dnia w Podsarniu szukałem znaczenia jakiegoś słowackiego słowa, wziąłem do ręki stary słownik, a wtedy spomiędzy jego kartek wypadła mała, zasuszona niezapominajka. Ponieważ niesłychanie rzadko zdarzało mi się w Tatrach zerwać jakiś kwiatek to nie miałem wątpliwości, jaka była historia tej niezapominajki.
              Deszczowe i burzowe lato 1975 w Tatrach, niezbyt udany sezon wspinaczkowy, bo i pogoda nie taka, jak trzeba, złamane we własnej wannie tuż przed wyjazdem żebro, szesnastoletni braciszek Ali jako partner na drugim końcu liny i Ala na Podlasiu u rodziców z trzyletnią, małą Magdą – to nie pora nawet na odrobinę szaleństwa w skale, choć postronny obserwator mógł o to mnie posądzać. Złamane żebro ograniczyło efektywne możliwości mojej lewej ręki, w związku z tym często sięgałem do chwytu po lewej prawą ręką, udając jednorękiego wspinacza (są i tacy).
              Pod koniec sezonu zostaję sam w Morskim Oku, mam ochotę na lekką i miłą, samotną eskapadę, podczas której odpowiadał będę wyłącznie za własne bezpieczeństwo. Wybieram zetkę na Mięguszu, kombinację wariantów, które kreślą literę Z na jego sylwetce. Ścieżką wijącą się prawą stroną jeziora aż poza linię spadku pięknej Dwoistej Siklawy, ozdobionej u góry koronką limb, potem przesmykami wśród kosówek na idylliczną płaśń Nadspadów, gdzie w pełni lata można posilić się jagodami. Dalej w górę do szerokiego u swej podstawy Mnichowego Żlebu, który dalej zwęża się systematycznie, a sceneria staje się coraz bardziej groźna, przynajmniej dla tych, którzy tak to postrzegają. Z lewej strony trawiasto-skaliste urwiska filara Cubryny, z prawej, wysoko nad głową gładzie wschodnich ścian Mnicha i Mniszka. Gdy bardzo już wąski żleb staje dęba napotykamy zachodzik wijący się w lewo i tnący na ukos pionową, kruchą ścianę, wyprowadza nas on na taras Małej Galerii Cubryńskiej. Kolejne zachodziki i półeczki wiodą na znacznie większy, pochyły, zasłany piargami taras Wielkiej Galerii Cubryńskiej. Trawersujemy ją w lewo w skos dochodząc na skraj północno-zachodniej ściany Mięguszowieckiego łączącej się bez wyraźnej linii rozgraniczenia z dziewięćsetmetrową ścianą północną. Stąd ku północno-wschodniemu filarowi, zwykle zwanego po prostu Filarem, biegną ciągi trawiastych zachodów, zachodzików i półeczek – to królestwo kozic, które świetnie się tu czują nie niepokojone w praktyce przez nikogo. Gdy poruszają się szybko to mamy okazję obserwować prawdziwą poezję ruchu, ale miejmy się na baczności, jeśli są powyżej nas, przy skoku z jednego stopnia na drugi potrafią zrzucić w dół śmiercionośną serię kamieni.
              Zdarzało mi się, iż kozica wspinała się przede mną tak, jak gdyby wskazywała mi drogę, co pewien czas zatrzymywała się i patrzyła, jak niezdarnie w porównaniu z nią poruszam się w tym terenie. Tamtego dnia nie napotkałem kozicy, niebo było ołowiane, trawy i skały lodowato zimne. Tym większy kontrast z tą scenerią tworzyły w środku północnej ściany małe ogródki niezapominajek. Przychodzi mi na myśl, aby jedną z niezapominajek zawieść Ali. Ostrożnie, aby nie stracić równowagi, klękam na wąskim, trawiastym zachodziku, zwanym nomen omen Klimkową Ławką, na cześć legendarnego przewodnika tatrzańskiego, Klimka Bachledy (i zastępcy Naczelnika Straży Ratunkowej, Mariusza Zaruskiego – zginął na Małym Jaworowym podczas akcji ratunkowej), inna nazwa tego zachodzika to Bańdziochowa Ławka. Gdy sięgam po niezapominajkę słyszę ostry, charakterystyczny świst, równie przyjazny w ścianie, jak seria z karabinu maszynowego dla żołnierza na polu walki. Odwracam głowę i widzę, jak po pięknej paraboli mija mnie lecący z bardzo wysoka blok skalny.  To nic, że mija mnie w odległości kilkunastu metrów, i tak wrażenie jest nietuzinkowe. Chowam kwiatek do przewodnika i idę dalej dość spieszno, bo za chwilę mogą z nieba zacząć lecieć krople deszczu, lub co gorsza, płatki śniegu. Towarzyszą mi po drodze i inne kwiatki, przede wszystkim małe, żółte słoneczka kozłowców. Krótka wędrówka łatwym tu Filarem i następny trawers, tym razem w prawo, szerokim, skalnym zachodem. Jeszcze krucha rynna i stoję wyprostowany na grani, najprzyjemniejsza partia drogi czeka na mnie. Powietrzna, pięknie urzeźbiona i efektowna, o mocnej skale grań. Kwadrans czystej przyjemności i osiągam wierzchołek, trawersowi przez Klimkową Ławkę nadaję prywatną nazwę Drogi przez Kwiatki. 
              Wymieniłem niezapominajki i kozłowce, ale Ala dodaje: delikatne, owłosione dzwonki, jak niebieskie skrawki nieba rozkruszone po półkach wśród zeschłych kęp trawy podczas suszy oraz mokrych skib w czasie beznadziejnej lejby. Gdy nie leje, gdy przez szereg dni nie pali słońce chodzi się w tym terenie banalnie, jeśli ma się odpowiednie doświadczenie, zero trudności, lecz gdy nadejdzie nad Tatry naremnica i w dół runą kaskady wody, sypnie gradem lub, co gorsza śniegiem, trzeba się wystrzegać tego przejścia, chyba, że ucieka się ze środka północnej ściany, co się nam obojgu przed laty przytrafiło. Również wtedy, gdy panuje susza i wejdzie się w ten trawers choćby z lenistwa za nisko, bywa wesoło, idzie się wówczas przy akompaniamencie szelestu kęp trawy lecących w dół, kęp, na których przed chwilą postawiło się własną stopę.    
    Mija osiemnaście lat, jest sierpień 1993 roku. Siedzimy rano przed schroniskiem w Roztoce i jemy śniadanie, jest nas troje, Ala, Gero – starszy walcownik z huty Kościuszko i ja. Gero zmachał się wczoraj na jakiejś wyrypie i na razie nigdzie się nie wybiera, Ala i ja zastanawiamy się, jak spędzić ten dzień. I pada propozycja, idziemy na kwiatki. Ala jest sławną w tej okolicy znawczynią wszelkich kwiatków, a więc taka propozycja kojarzy się w pierwszej chwili ze spacerem po kwietnej łączce. Zwiedziony kwiatkami Gero zgłasza swój akces w tym domniemanym spacerze, znamy jego umiejętności więc nie wyprowadzamy go z błędu, intryguje nas to, kiedy zorientuje się, na jakie to kwiatki się wybieramy. Podchodzimy do Morskiego Oka i nad Czarny Staw. Nad Czarnym Stawem Gero się pyta po raz pierwszy: gdzie i jakich kwiatków szukamy? Pada odpowiedź: Podejdźmy do Bańdziocha. W środku Bańdziocha odświeżamy się wodą z potoczka i po chwili opuszczamy szlak. Kwiatów tu sporo i Gero się nie dziwi. Ale zostawiamy kwiaty za sobą kierując się w stronę piarżysk pod wschodnią ścianą Mięgusza, wtedy Gero doznaje olśnienia: Idziecie do Czerwonego Żlebka i na Siodełko w Filarze!
              - Tak, i na Wielką Galerię, i na Cubrynę.
              - A toście mnie nabrali! Ale nie wierzę, że Ala tam dojdzie.
    I poszedł z nami mając nadzieję, iż z Galerii zejdziemy na dół rezygnując z Cubryny, ale się srogo zawiódł.
              Pierwsze nasze wspólne przejście Przez Kwiatki miało miejsce bardzo dawno temu, bo w sierpniu 1965 roku, podczas pierwszego sezonu tatrzańskiego Ali. Było to lato wyjątkowo obfite w śniegi, nie tylko w te, które pozostawiła zima – niejedna śnieżyca nas wtedy dopadła. W pogodny o dziwo dzień idziemy granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę i Hińczową Przełęcz na Mięguszowiecki. Gdy mijamy Hińczową okazuje się, iż żleb spadający z tej przełęczy na stronę Morskiego Oka, stanowiący najprostszą drogę powrotu jest literalnie zabetonowany twardym śniegiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie bez przynajmniej czekana forsował takiego śniegu w zejściu, omijanie go bokiem to niezbyt miłe zmaganie się z wyjątkową  w tym miejscu kruszyną. Podejmuję decyzję: schodzimy z Mięgusza przez Siodełko w Filarze, trawersujemy Przez Kwiatki na Galerię i omijamy w ten sposób śnieg.
              Śnieg w Hińczowym Żlebie to często poważne utrudnienie klasycznej drogi na Mięgusza i Cubrynę. Jest lato 1979 roku, na Krupówkach spotykam nestora łódzkich taterników i wiceprezesa PZA Władka Manduka. Dowiaduję się od niego, iż niedawno w rejonie Hińczowej Przełęczy zginął w zejściu z Mięgusza nasz kolega klubowy, Józek. Na początku sierpnia idę na Mięguszowiecki przez Galerie i Hińczową. Górna część żlebu wypełniona jest szczelnie śniegiem, z rozmowy z Władkiem odniosłem wrażenie, iż Józek zginął poślizgnąwszy się właśnie na tym śniegu. Gdyby nie ta rozmowa poszedłbym zapewne  żlebem gimnastykując się na granicy skały i śniegu, teraz nie mam na to najmniejszej ochoty. Przyglądam się uważnie ścianie nad żlebem, żłobi ją wyraźna rynna. Pierwszy jej odcinek nie wygląda źle, środka jej nie widzę – to będzie terra incognita, wyżej teren jest mi dobrze znany, trzeba spróbować tej rynny, co najwyżej będę się musiał wycofać. Dół rynny nie sprawia mi kłopotów, jej środkowa część nie jest trudna, ale zmusza mnie do maksymalnej koncentracji, jest bardzo, bardzo krucho. Wracam do schroniska przez Drogę po Głazach i Przełęcz pod Chłopkiem, w pełni usatysfakcjonowany nowym dla mnie wariantem dojścia na grań Mięguszowieckiego. W schronisku wyciągam z plecaka przewodnik Paryskiego i próbuję skonfrontować opisy dróg z terenem, który przeszedłem. Opisany jest tam tylko jeden wariant, wariant przewodnika Tylki Suleji sprzed pierwszej wojny światowej. Być może go powtórzyłem, ale pewny nie jestem.
              W 2003 roku ukazuje się drukiem tom dziesiąty przewodnika szczegółowego po Tatrach, którego autorem jest Władysław Cywiński. Zamiast 28 stron o Mięguszu, które napisał Paryski zawiera 132 strony. Szukam w nim i od razu znajduję: Prawą częścią pn.-zachodniej ściany, dość trudno, bardzo krucho. I wejście Władysław Cywiński, 16.07.2002, samotnie. I tak to jest z tzw. pierwszymi wejściami, wyprzedziłem autora przewodnika o dwadzieścia parę lat, a kto i o ile lat wyprzedził mnie i też nową drogą na Mięgusza się nie pochwalił?
              Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. To znane porzekadło i wręcz pierwsze przykazanie górskich purystów, tych, co to świcie w góry wychodzą. Ja jestem bliższy filozofii sienkiewiczowskiego Rocha Kowalskiego, który nikogo i niczego nie bał się, byleby był wyspan. Gdybym tego dnia wstał dostatecznie wcześnie to w nagrodę spotkałaby mnie nagła, w najlepszym przypadku, śmierć. Potężny obryw skalny wywołał kamienną lawinę, która na przestrzeni ponad stu metrów zmiotła zbudowaną z potężnych want ścieżkę, prowadzącą nad Czarny Staw. Po kilku dniach rozpoczynają się prace nad przetrasowaniem nowej ścieżki, w pracach tych uczestniczą między innymi ratownicy TOPR-u. Czysty przypadek sprawia, iż nawiązuję rozmowę z jednym z nich, co więcej, rozmawiam z ratownikiem, który odnalazł ciało mojego klubowego kolegi. Scenariusz wypadku był niestety dość typowy. Józek ze swoim partnerem przeszedł jedną z dróg na wschodniej ścianie Mięgusza. Pogoda się załamała, padał śnieg, schodzili z wierzchołka w najrozsądniejszy w tych warunkach sposób – granią na Hińczową Przełęcz. Mieli do wyboru: nie rozwiązywać się z liny i iść przynajmniej z tak zwaną lotną asekuracją lub zrezygnować z asekuracji. Wybrali  to drugie i w pełni ich rozumiem, idzie się szybciej, mniej się marźnie. Zdarzało mi się w większym zespole schodzić bez asekuracji, choć inni szli związani liną. Ale Józek miał pecha, odpadł na stronę Morskiego Oka podczas trawersowania Mięguszowieckiej Turniczki, jego ciało zatrzymało się na początku tej rynny, którą wydostałem się na grań. Paradoksalnie chcąc uniknąć drogi, na której, jak mi się wydawało, zginął kolega, wybrałem rynnę w której zginął.
     
     




  10. Jerzy L. Głowacki
    Baśniowa Polana (2008)
    Świeci słońce i wieje wiatr, a wiatr oboje z Alą uwielbiamy. To dobrze, że uwielbiamy, bo nasz dom stoi na linii zachodnich wiatrów, wiejących od Babiej Góry. Ktoś, komu szum wiatru przeszkadza w zasypianiu nie czułby się w nim dobrze. Ruszamy na spacer trasą, którą lubimy. Wprost z domu w górę zbocza i przez linię drzew, zwaną Wierchowiną na grzbiet Działku, praktycznie bezleśny. Działkiem w prawo aż na jego kulminację, potem nieco w dół i znowu do góry przez pola i łąki, brzozowy zagajnik aż do zwartego lasu. Lasem na ciąg wielkich polan na bocznym grzbiecie Wielkiego Działu, opadającym w stronę Podwilka. Tu wspaniała panorama północnej Orawy z zamykającymi horyzont masywami Babiej Góry i Pilska oraz pasmem Polic. Znowu, ale krótko przez las, trawersując niższy z wierzchołków Wielkiego Działu na rozległą, pochyłą polanę, z której  roztacza się piękna panorama Tatr od mniej więcej Krywania po zachodni ich skraj.
              Przeszło pół wieku temu błyskawicznie przeczytałem od deski do deski pierwszą polską monografię himalaizmu pióra Jana Dorawskiego. Gdy ją czytałem z czternastu ośmiotysięczników jeszcze dwa zostały do zdobycia. W monografii tej zauroczyło mnie zdjęcie polany leżącej u stóp Nanga Parbat. Polanie tej niemieccy alpiniści nadali w latach trzydziestych miano Baśniowej Polany. Nic dziwnego, trwał jeszcze wtedy okres rzec by można romantyzmu w alpinizmie, a polana rzeczywiście jest piękna, panorama z niej podziwiana jeszcze piękniejsza. Romantyczny trend w alpinizmie nie był wyłącznie niemiecką specjalnością, czego dowodem jest m.in. książka Gastona Rebuffata Gwiazdy i burze (Grand Prix Literatury Górskiej) oraz film pod tym samym tytułem (też nagrodzony, chyba na festiwalu w Trento), a to już dzieła powojenne. Ponieważ wspomniana polana na Wielkim Dziale bardzo mi się spodobała, prywatnie nazwałem ją Baśniową.
              I tu dochodzimy do pewnego dylematu artystycznej natury. Faktem jest, iż Niemcy jako nacja stosunkowo wcześnie zaczęli rozwijać turystykę górską, czego przykłady widzimy po dzień dzisiejszy w Karkonoszach. Pierwsze schronisko w rejonie Babiej Góry, położone w szczególnie pięknym i dogodnym zarazem miejscu wybudował Beskidenverein, wyprzedziło ono polskie schronisko na Markowych Szczawinach o rok, a Markowe Szczawiny nie umywają się nijak do tarasu podszczytowego, który już nieraz opisywałem. Polować też Niemcy lubili, a w zaciszu domowym lubili patrzeć na przedmioty, które się im kojarzyły z tymi przyjemnościami. Ostatecznie te niemieckie upodobania sprawiły, iż dla pewnej części naszego społeczeństwa makatka z jeleniem na rykowisku stała się synonimem kiczu. Przyznaję, sam przez lata całe z makatek się naśmiewałem. Ostatecznie przestałem się naśmiewać, gdy pewnego jesiennego dnia, już pod wieczór, schodziłem z Doliny za Mnichem do Morskiego Oka. Ukazał się wówczas oczom moim następujący, bardzo kiczowaty obrazek, wypisz wymaluj z niemieckiej makatki. Sprytny byk wyprowadził dwie swoje wybranki na Halę pod Mnichem, z dala od rywali. Poroże miał iście królewskie, łanie były dorodne i, zdaje się całkiem zadowolone, a on pysznił się na tle leżącej w dole tafli Morskiego Oka, podświetlonej zachodzącym słońcem. Od tego czasu oboje z Alą kwitujemy każdą piękną panoramę itp. stwierdzeniem: ale kicz!  Rozwijając ten temat donosimy wszystkim, wszem i wobec, iż zamieszkujemy w bardzo kiczowatej okolicy, osobliwie ku wieczorowi.
              Zdjęcie Baśniowej polany vel Czarodziejskiej Łąki za Wiki.





  11. Jerzy L. Głowacki
    Dużo Wody w Białej Wodzie. Część III.
     
                Czas kończyć wspomnienia, czeka mnie nie tylko podejście na tabor, ale i rozbicie namiotu, a wrześniowe dni nie są takie długie. Wciągam goretexowe portki i takąż kurtkę, ruszam w dalszą drogę, która staje się węższą i bardziej stromą. Trochę zaczynam już odczuwać ciężar plecaka, ostatecznie dopiero trzeci raz w tym sezonie idę z takim obciążeniem. Wreszcie wkraczam z uczuciem ulgi na tabor, jak dobrze, iż na jego środku stoi okrągła, wielka wiata z paleniskiem, stołami i ławami. Pal sześć palenisko, bo brak suchego drewna, ale osłona przed deszczem to duża rzecz na obozowisku. Pod wiatą czworo polskich turystów spożywa podwieczorek, za chwilę ruszą ku Łysej Polanie i zostanę sam. No niezupełnie, bo zaraz po ich odejściu na tabor wejdzie dumnie, z godnością wielkie ptaszysko, usadowi się bez cienia lęku na pobliskim podeście i przez przeszło pół godziny będzie z niekłamanym zainteresowaniem obserwować moje poczynania. Ptaszyskiem tym jest głuszec, który towarzyszyć mi będzie na polanie przez następne dni.
                Za dawnych lat rozbijanie namiotu w czasie deszczu było bardzo kłopotliwe, zwłaszcza w pojedynkę, a nie raz i nie dwa mi się to zdarzało. Ówczesne namioty miały tę wadę, iż nawet pociągnięcie palcem po wewnętrznej stronie tropika powodowało mniejsze lub większe jego przeciekanie. Czasami po rozbiciu namiotu trzeba było rozpalić palnik i suszyć selektywnie namiot od środka. Teraz siedząc wygodnie pod wiatą wyciągam z plecaka półtorakilogramowego Gossamera, którego tropik, wytrzymujący parcie czterometrowego słupa wody bez przeciekania jest podpięty do sypialni. Spokojnie wsuwam cienkie elementy łukowych masztów w odpowiednie zaszewki i przenoszę namiot na wybrany podest w ten sposób, iż tropik chroni sypialnię przed deszczem, jeszcze podczepienie i regulacja odciągów, gotowe – suchy w środku namiot stoi na podeście.
                Wracam pod wiatę, wypakowuję całkowicie plecak, a ponieważ jest dosyć mokry to wsuwam go do dużego foliowego worka, bo rozmiary namiotu są takie, iż jedyną możliwością ułożenia w nim plecaka jest umieszczenie go w poprzek w górnej jego części, po przykryciu go płatem karimatki będzie pełnił rolę poduszki.  Koło siódmej wieczorem przenoszę rzeczy i wsuwam się do namiotu, aby koło ósmej zgasić w nim czołówkę, bo rozmiary namiotu nie pozwalają na zapalenie w nim świeczki. Deszcz ciągle pada i od czasu do czasu uderzenia w tropik już nie kropli, ale strug wody zagłuszają szum płynącej o parę kroków dalej wezbranej Białej Wody. Rano pada nadal, po trzynastu godzinach spędzonych w namiocie przenoszę się pod wiatę. Po śniadaniu wykorzystuję moment, gdy deszcz przechodzi w mżawkę i ruszam w stronę Doliny Kaczej aż w pobliże górnej granicy lasu, tam znowu zaczyna lać, a ścieżka przypomina bardziej potok niż perć, pora się wycofać. Na taborisku spotykam kompana z poprzedniego dnia, głuszcowi deszcz nie przeszkadza. Po południu pod wiatę trafia sześcioro nieźle wyekwipowanych Słowaków schodzących z Polskiego Grzebienia, chcą się w suchym miejscu napić gorącej herbaty i posilić przed dalszą drogą, gawędzimy sobie w typowy sposób, oni do mnie po słowacku, ja do nich po polsku – rozumiemy się doskonale. Na pożegnanie zostaję poczęstowany kieliszkiem niezłej śliwowicy, siedemdziesiątki: Aby ci nie było zimno.
                Słowacy ruszają w dół, deszcz pluszcze, Biała Woda szumi, powoli zapada zmrok, głuszec gdzieś już drzemie, zapalam świeczkę. Chętnie zapaliłbym i watrę, ale wszystko wokół jest tak nasiąknięte wodą, iż bez kanisterka benzyny byłoby to skrajnie trudne. Wypełniam sobie czas lekturą opisów dróg wspinaczkowych na pobliskich ścianach, które to opisy pozostawił na taborze jakiś polski obóz wspinaczkowy. Taka pogoda  w tej okolicy to dla mnie nie nowina, a tabor zapewnia większy komfort, niż koleba.
     
                Dzień trzeci. Pogoda się poprawiła, nawet od czasu do czasu świeci słońce, ale wszędzie jest bardzo mokro. Pora na próbę wymazania jednej z białych plam – przejście przez Dolinę Świstową, niegdyś prowadził przez nią znakowany szlak na Polski Grzebień, później tę dolinę zamknięto, a szlak poprowadzono przez próg Doliny Kaczej, Dolinę Litworową i Litworową Przehybę. Wiem, iż stary szlak zaczynał się gdzieś między resztkami zarastającej od lat Polany pod Wysoką, a taborem. Znajduję dość nikłe ślady perci prowadzące wprost w wiatrołomy – pytanie, czy to ślady tamtego szlaku czy jelenia perć? Lawiruję wśród powalonych pni i wykrotów, przebijam się przez wysokie paprocie kierując się bardziej intuicją, niż rozumem. Po pewnym czasie dostrzegam nad sobą na stromym zboczu trzy następujące po sobie wyblakłe znaki na potężnych smrekach, znaczy się trafiłem w dziesiątkę. To stara prawda, perci na stromych zboczach w strefie starego lasu wolniej zarastają, niż w bardziej płaskim terenie, dalszych znaków nie napotykam, ale i nie mam trudności w wyborze dalszego kierunku marszu.
    W pewnej chwili zwraca moją uwagę niewielki ruch gałęzi nad moją głową – znad gałęzi wpatrują się we mnie ciekawskie ślepka dorodnej wiewiórki, nie dziwię się jej spojrzeniu, prawdopodobnym jest, iż po raz pierwszy widzi człowieka z bliska.  Kończy się las, kluczę wśród kosówek, trawersuję zbocze po długich, namoczonych trawach. Gdyby nie spodnie z goretexu byłbym przemoczony po pas, gratuluję sobie wyboru butów, dzięki kantom twardych podeszew, przystosowanych do użycia raków zachowuję bez trudności równowagę na owych trawach.
                Wyżej kończą się łany zwartej kosówki, krajobraz staje bardziej surowy, mniej idylliczny, włóczą się mgły, przybywa płatów śniegu, perć zanika na długich odcinkach. Prawie płaska             dolinka z meandrami okresowego zapewne potoku, interesujący wodospad po prawej, na wprost majaczy w przedłużeniu dolinki coś na kształt szerokiego, piarżystego żlebu posypanego śniegiem. Na śniegu kozica obgryza jakiś wystający badyl spoglądając od czasu do czasu na mnie. Kiedyś ścieżka prowadziła zapewne tym żlebem do góry, ale ja chcę odwiedzić Świstowe Stawki, położone na bocznym piętrze doliny pod Hrubą Turnią, skręcam zatem w prawo, przechodzę na drugą stronę potoku poniżej wodospadu, który zapewne stanowi fragment odpływu tych stawków. Ciszę doliny zakłóca ostry gwizd, po zboczu szybko biegnie świstak, nie ja go spłoszyłem – na doliną przelatuje kruk. Mijam ścięte świeżym lodem, a częściowo nim pokryte i przysypane śniegiem stawki pnąc się po śniegu, piargu, trawnikach i skałkach ku niewybitnej grani ciągnącej się od Litworowej Przehyby, a kulminującej w Hrubej Turni. 
     
                Na grani chwila zastanowienia, mam dwa warianty dalszej drogi do wyboru. Pójść ową grańką ku Przehybie, gdzie napotkam znakowany szlak lub zejść po stromych, ale i pozbawionych trudności trawnikach na dno Doliny Litworowej do owego szlaku oszczędzając sporo czasu. Pora jest późna, mam w plecaku tylko miniaturową czołówkę, jestem już zmęczony, aż się prosi pójść krótszą drogą. Niepokoi mnie tylko śnieg zalegający na trawnikach, mam wprawdzie w plecaku dobre raki, ale licho wie, na ile ten śnieg jest związany z podłożem. Ostatecznie wybieram dłuższą drogę. Wkrótce spotykam dwie kozice, mama przypatruje mi się przez chwilę, po czy obraca się do mnie zadkiem i dalej spokojnie skubie trawę, za to jej dziecię przypatruje mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Sto czy dwieście metrów dalej wchodzę w sam środek licznego, jak na te czasy stada kozic nie wzbudzając w nim żadnego niepokoju. Docieram w końcu do wygodnej ścieżki, siadam na głazie, popijam herbatę z termosu, wypalam fajkę.
    Gdy schodząc Doliną Litworową mijam owe trawniki, którymi mogłem zejść bezpośrednio na dno doliny spod grani rusza śnieg w formie małej lawiny – tor długi na przynajmniej 150 metrów, szerokość toru ponad pięćdziesiąt. Furda sam śnieg, ale wraz z nim pędzą głazy i kamienie najprzeróżniejszego wagomiaru, lawinka wyczyściła zbocze praktycznie z całego zalegającego w tym pasie rumoszu skalnego – uniknięcie bezpośredniego trafienia byłoby czymś bardzo problematycznym, sam sobie składam gratulacje, iż obyło się post factum od składania kondolencji.
                Schodząc sycę oczy nietuzinkowym widokiem á la kicz z niemieckiego oleodruku – z Kaczej wylewa się rzeka mgły wyglądającej jak świeża i gęsta śmietana, którą w niższych partiach Białej Wody zabarwia na różne odcienie czerwieni zachodzące słońce. Na tabor docieram na jakieś dziesięć minut przed zapadnięciem kompletnego zmroku, czołówki nie musiałem wyciągać z plecaka. Na taborze pusto, głuszec już śpi, a pan tej doliny czyli On, jak kiedyś mawiali górale zapewne dopiero się szykuje do nocnego patrolu, gdy rano wstanę zapewne w pobliżu polany znajdę ślady jego działalności, bo lubi zdzierać korę ze spróchniałych drzew i wybierać pożywne robaki. On wie, że ja tu śpię, a ja, że On krąży nocą po dolinie – nie niepokoimy się nawzajem.  Jem kolację przy świeczce pod wiatą, a potem z uczuciem dobrze wypełnionego dnia układam się w śpiworze.
     
                Czwarty dzień w Białej Wodzie wita mnie jeszcze przebłyskami słońca, ale to co się dzieje na niebie nie napawa optymizmem, niemniej ruszam w stronę Doliny Ciężkiej. Na płaskim, początkowym odcinku perci mam towarzystwo – z godnością starego, górskiego przewodnika kroczy przede mną w odległości kilku kroków ten sam głuszec. Nie lubi pewnie zbytnio podchodzenia, bo gdy perć zaczyna się wznosić to schodzi ze dwa metry ze ścieżki i zostaje. Pogoda załamuje się w momencie, gdy jestem już wysoko, tam, gdzie zaczynają się skalne progi. Jakiś czas siedzę sobie wygodnie pod wystającym dziobem skalnym i kontempluję z odległości próg Doliny Świstowej, po czym, gdy woda zaczyna lać mi się na głowę schodzę na tabor. Nazajutrz skoro świt zwijam namiot i ruszam ku Łysej Polanie, po drodze spotykam Martina, który dziwi się, iż tak długo wytrzymałem w tej pogodzie na taborze.
     





















  12. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część II.   Korzystając z przerwy w taksowaniu drewna podczas załadunku witam się z miejscowym leśniczym, osiadłym tu od lat. Martin Stodola, zwany powszechnie Martinem to leśnik o imponującej posturze i brodzie, rozpoznawalny z daleka, zawiaduje taboriskiem. Po paru minutach jestem już formalnie zameldowany na taborze za jedyne 10 euro – po dwa i pół euro za noc, pozostaje tylko tam dojść i rozbić namiot. Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami o niskim pułapie, jest chłodno i wilgotno, nie muszę się śpieszyć, na przedwieczorny, relaksujący spacer nie ma co liczyć. Siadam na drewnianej ławie nieopodal leśniczówki, nabijam fajkę, wyciągam termos z gorącą herbatą z plecaka. Po krótkim odpoczynku dobieram odpowiednią długość teleskopowych kijków i ruszam w drogę wpadając po kilkuset metrach we właściwy rytm marszu, droga przede mną pustoszeje, turyści zdegustowani psującą się coraz bardziej pogodą zawrócili już wcześniej z drogi. Góry nikną we mgłach i chmurach, kontemplować można jedynie najbliższe otoczenie.   Jeden ze słynnych taterników minionej już dawno epoki w swoim tatrzańskim pamiętniku umieścił rozdział o frapującym tytule: Myśli człowieka spadającego z dachu. Po prawdzie, jak sam napisał, tytuł niezupełnie ścisły, bo spadał nie z dachu, ale ze ściany (Mariusz Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich). Jeśli miałbym opisać swoje myśli podczas spadania to opis byłby krótki, bo albo nic nie myślałem bojąc się zapewne coś spieprzyć (proszę potraktować to słowo jako pewien techniczny termin górski) albo trzymałem się kurczowo paru zaledwie myśli, które miały mi pomóc wyjść cało z tego ambarasu. No i statystyka uboga, bo w całej mojej górskiej karierze leciałem tylko cztery razy, rzecz zabawna, raz na linie i trzy razy idąc bez asekuracji. Za to myśli podczas samotnego podchodzenia to temat – rzeka. Wiem, co mówię, dwie piąte moich górskich dni to dni samotne.   Gdy warunki są trudne i gdy grozi głębokie załamanie pogody nie ma czasu na rozmyślania lub kontemplowanie skalnej scenerii – należy się skoncentrować na szybkim wejściu na wierzchołek, a potem na dotarciu w taki rejon, aby w razie czego można było w rozsądnym czasie znaleźć w bezpiecznym terenie. W pogodny dzień, przy suchej skale można się cieszyć do woli lawirowaniem w skalnym terenie, próbowaniem różnych wariantów z rozmyślaniem, jaka w przyszłości obrać drogę, co by było, gdyby tak związać się teraz liną i zaatakować urwisko rozciągające się nad nami. O czym tu jednak rozmyślać idąc dobrze znaną, szeroką drogą wśród lasu, gdy gór nie widać, a chmury nad głową są coraz cięższe od wilgoci. Czy i kiedy zacznie padać deszcz, czy ktoś obozuje na taborze, co da się zrobić jutro, jeśli będzie znośna pogoda? Na początku września spadło sporo śniegu, część już stopniała na pewno, ale ile jeszcze zostało? Na ile jest on związany w niektórych żlebach ze starym, zimowym śniegiem, czy dobrze zrobiłem biorąc ze sobą jedynie raki, a zostawiając czekan w Podsarniu?   No i zaczyna padać, zadaję więc sobie pytanie, czy zdążę dojść pod wiatę na Polance pod Aniołami zanim polar nasiąknie mi wodą, a może już założyć spodnie i kurtkę z goretexu? Nie przepadam za marszem z ciężkim plecakiem w takiej kurtce, bo pas biodrowy ślizga się po gładkiej jej powierzchni obniżając i tak już nie za wysoki komfort marszu. Przyspieszam więc i docieram do wiaty, zanim się na dobre rozpadało. Herbata z termosu, udko kurczaka upieczonego przez Alę, fajka – nie muszę się spieszyć, na tabor już na sucho nie dotrę, ten deszcz szybko nie przestanie padać.   Wracają wspomnienia sprzed osiemnastu lat, gdy siedziałem pod tą wiatą z radiotelefonem w garści. Tamto lato Magda spędzała na taborze na Starych Szałasiskach w rejonie Morskiego Oka. Zespoły wyruszające na wspinaczki zabierały ze sobą Klimki, radiotelefony opracowane przez inżyniera Nietykszę specjalnie na potrzeby TOPR-u, zapewniały one łączność z radiostacjami w dyżurkach pogotowia w schroniskach oraz szefową taboru, Anią Czyż. Magda ze swoją partnerką, Kasią miała w planie Sprężynę na Małym Młynarzu czyli drogę autorstwa Sprężyny, pod którym to pseudonimem kryje się profesor łódzkiej Akademii Medycznej Maciej Gryczyński, w cywilu znany alpinista. Ponieważ wiadomym było, iż ze ściany Małego Młynarza nie można nawiązać łączności radiowej z Morskim Okiem powierzono mi funkcję obserwatora. Siedziałem więc na Polance z włączonym na podsłuch Klimkiem słuchając, jak z Morskie Oka płyną do dziewczyn wskazówki, jak dotrzeć pod Młynarza przez grań Żabiego i Dolinę Żabich Stawów Białczańskich.   W międzyczasie pogoda wyraźnie się pogarsza i w pewnej chwili słyszę w radiotelefonie głos Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u pełniącego jak raz dyżur w Morskim Oku: Dziewczyny, zanosi się na załamanie pogody, lepiej się wycofajcie! Nietrudno odgadnąć intencje Piotra, onegdaj zginął na ścianie Kazalnicy podczas zjazdów Jasiek Wolf, gdy ginie wspinacz tej klasy to na wszystkich robi to odpowiednie wrażenie. Magda i Kasia zawracają w stronę Morskiego Oka, ale nie tracą wspinaczkowego dnia, pogoda poprawia się, gdy są w rejonie Żabiego Mnicha, strzelają na nim jakąś interesująca drogę. Tu drobny komentarz: tzw. wycof ze Sprężyny to całkiem inna bajka, niż ucieczka z Żabiego Mnicha.   Mija rok i niestety minął się też Piotr Malinowski, miał kłopoty ze stawem kolanowym, zdecydował się na operację łękotki. Jakiś czas po zabiegu poczuł się źle, lekarze to zlekceważyli, bo odwiedzili go chłopcy z Pogotowia: pewnie jakąś flaszkę przemycili! A była to sepsa, uaktywnił się gronkowiec złocisty, na ratunek było już za późno.   Mija kolejnych pięć lat, Magda chce odpocząć od wspinania i ruszamy razem do Doliny Jaworowej niosąc sprzęt biwakowy. Dzień jest upalny, blisko górnej granicy lasu i w Stefie kosówki pełno rojów jakiś muszek. Nagle zaczyna mi gwałtownie puchnąć głowa i szyja, dziwne, przez tyle lat włóczenia się po Tatrach nigdy nie miałem żadnego istotnego epizodu alergicznego. Jesteśmy już w Jaworowym Ogrodzie, powoli zapada zmrok, do Roztoki daleko, odwrót nie ma sensu, trzeba znaleźć miejsce na biwak. Przy wielkiej wancie dostrzegam kilka wypalonych zniczy i zasuszoną już wiązankę kwiatów, wiem, skąd się tu wzięły, kto i w jakiej intencji tu je przyniósł. Zostały tu, zgodnie z życzeniem Piotra rozsypane jego prochy. Przechodzimy na drugą stronę bliskiego tu potoku i układamy się do snu pod okapem wanty.   To ciężka noc dla mnie, poranek też nienajlepszy, ale żal schodzić od razu na dół, tym bardziej, iż nie mam problemów z oddychaniem. Ruszamy w górę doliny docierając na Jaworową Przełęcz, skąd już stosunkowo blisko na Jaworowy Szczyt, ale nad granią wypiętrzają się coraz bardziej burzowe chmury. Tego już za wiele, nie wiadomo tak do końca, co się jeszcze może dziać z moim organizmem, pogoda grożąca burzą, pora na odwrót. Gdy docieramy do tzw. cywilizacji Magda wypowiada znamienne słowa: Tata, czy wiesz, że mogłeś mi załatwić uprawianie medycyny do końca życia?   To prawda, pamiętam, jak pewnego razu wracałem do Roztoki po jakiejś wspinaczce w rejonie Morskiego Oka. Sceneria była kapitalna, niebo rozświetlone przez zachodzące słońce z zygzakami częstych błyskawic. Z okolicy schroniska w Roztoce poderwał się ponad las śmigłowiec TOPR-u i odleciał szybko w kierunku Zakopanego. W schronisku dowiedziałem się, co się wydarzyło. Wystarczyło jedno czy dwa ukąszenia zjadliwej muszki, aby Grażyna, gaździna na Roztoce straciła przytomność z zatrzymaniem akcji oddechowej włącznie. Marek Pawłowski rozpoczął regularną reanimację wzywając w międzyczasie przez radiostację śmigłowiec. Śmigło wylądowało mimo burzy nad Białką, a Robert Janik, lekarz i ratownik pobiegł do schroniska trzymając gotową do użycia strzykawkę w garści. W Jaworowej radiostacji nie mieliśmy, a żaden ze śmigłowców nie był zdolny do akcji w nocy.   Kiedy po wieczór dotarliśmy do Roztoki tylko ktoś bardzo dobrze mnie znający mógł mnie rozpoznać, tak miałem opuchniętą głowę. Przygoda ta miała trwające ładnych parę lat konsekwencje – na dnie mojego plecaka leżała zawsze metalowa puszka ze strzykawkami, igłami i odpowiednim na te okoliczność specyfikiem, stosowanym w lecznictwie zamkniętym z perspektywą jego użycia domięśniowego w razie mniejszych kłopotów i dożylnego, gdyby sytuacja stała się podbramkową. Minęły lata i nic takiego się nie powtórzyło, i niech tak zostanie.



  13. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część I.
     
                Wysiadam z busa na Łysej Polanie, przechodzę graniczny most na Białce i skręcam w prawo, w stronę Doliny Białej Wody. Moim celem jest na dziś taborisko na Polanie pod Wysoką, gdzie zamierzam spędzić cztery najbliższe noce.  W takim przypadku zwykle dzielę dystans między Łysą Polaną, a taboriskiem na trzy etapy. Pierwszy etap to dotarcie szeroką drogą jezdną wiodącą brzegiem Białki na Polanę Białej Wody, drugi etap kończy się na Polance pod Aniołami, a trzeci, najatrakcyjniejszy to trawers masywu Młynarza. Większość z nas, tatrafilów ma swoje ulubione podejścia i zejścia, a także drogi, które niezbyt lubi z takich czy innych względów. Ja nie lubię wspomnianej drogi jezdnej z dwóch powodów. Po pierwsze droga ta jest solidnie utwardzona, gdyż kursuje po niej systematycznie wielka ciężarówka wywożąca w sezonie setki ton drewna pozyskiwanego w tzw. ścisłych rezerwatach, wcześniej wywożono nią tłuczeń, wydobywany nie tylko z koryta Białki, ale i z małych kamieniołomów usytuowanych w uroczych turniczkach, przy czym zniszczono unikatowe stanowiska rekordowo nisko rosnącej kosówki. Po drugie nie raz i nie dwa kląłem wiecznie żywy nad Białką komunizm. Aby wyjaśnić to drugie muszę się cofnąć o wiele, wiele lat wstecz.
     
                 Schronisko na Polanie Stara Roztoka powstało w 1876 roku jako stacja etapowa na ówczesnej drodze do Morskiego Oka poprowadzonej w 1817 roku, przebieg tej drogi różnił się istotnie od przebiegu zbudowanej w 1902 roku nowej drogi nazywanej powszechnie gościńcem Oswalda Balzera. Powstanie gościnca miało związek ze galicyjsko-węgierskim  sporem granicznym znanym jako spór o Morskie Oko, w którym to sporze szalę rozstrzygnięć na korzyść Galicji (czytaj: Polski) przechylił profesor Uniwersytetu Lwowskiego Oswald Balzer. Szczególnego znaczenia schronisko w Roztoce nabrało w okresie międzywojennym stając się bazą taterników i turystów wysokogórskich eksplorujących otoczenie Doliny Białej Wody. Pomimo nienajlepszych stosunków Polski i Czechosłowacji na terenie Tatr obowiązywała tzw. konwencja turystyczna, w ramach której granicę w Tatrach można było przekraczać w dowolnym jej punkcie. Jedynym formalnym wymogiem tejże konwencji było wstąpienie do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i  coroczne wykupienie za jedyne dwa złote specjalnej wkładki do legitymacji Towarzystwa. Nieopodal schroniska w Roztoce przez Białkę przerzucona była kładka ułatwiająca przechodzenie z Roztoki wprost na Polanę Biała Woda.
     
                Dzisiaj standardem dla turystów, chcących przejść z jednej strony Tatr na drugą przez Dolinę Białej Wody jest wędrówka szlakiem na Polski Grzebień i zejście przez Dolinę Wielicką do Magistrali Turystycznej i dalej na Siodełko, z którego zjechać można kolejką wypisz wymaluj taką samą, jak na Gubałówce do Starego Smokowca. Alternatywą jest podejście z Kotła pod Polskim Grzebieniem na Rohatkę, skąd przez Dolinę Staroleśną i Magistralę też dotrzemy na Siodełko.  Przed drugą wojną światową każdy szanujący się taternik czy turysta tatrzański musiał choć raz przejść przez grań główną przez Białą Wodę, Dolinę Kaczą, Żelazne Wrota i Dolinę Złomisk do Popradzkiego Stawu lub w odwrotnym kierunku. Biorąc pod uwagę złożoność takiego przejścia logicznym było inicjowanie go ze schroniska w Roztoce,  aby przed zmierzchem dotrzeć do schroniska nad Popradzkim Stawem, o ile nie dysponowało się odpowiednio dobrą kondycją fizyczną lub też w żlebach leżało dużo śniegu. W mojej własnej ocenie przejście przez Żelazne Wrota jest najpiękniejszą drogą w kategorii dróg o trudnościach 0+ wiodących z jednej strony Tatr na drugą. Ostatni raz odwiedziłem Żelazne Wrota wspólnie z Magdą w starym, klasycznym stylu á la ksiądz Stolarczyk. Z Roztoki zeszliśmy na Łysą Polanę, gdzie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Starego Smokowca. W Smokowcu przesiedliśmy się do elektriczki, aby ostatecznie znaleźć się w Szczyrbskim Jeziorze, skąd przez Popradzki Staw i Dolinę Złomisk dotarliśmy do koleby pod Szarpanymi Turniami. Następnego dnia weszliśmy na Wysoką i wróciliśmy na noc do koleby. Droga powrotna do Roztoki wiodła przez  Żelazne Wrota, Kaczą i Białą Wodę. Gdy weszliśmy do strefy Schengen wielu stałych bywalców Roztoki wraz z jej gospodarzami liczyło bardzo na reaktywację stanu sprzed wojny to jest poprowadzeniu mniej więcej stu metrowego łącznika od schroniska do słowackiego szlaku turystycznego przebiegającego przez Polanę Białej Wody, z kładką oczywiście. Nadzieje te okazały się niestety płonne. Oczywiście od czasu do czasu przechodziło się przez Białkę w bród łamiąc prawo, ale wiązało się to z pewnym ryzykiem. Pamiętam, jak raz wracaliśmy z wypadu na południową stronę Tatr i już szykowaliśmy się do złamania granicy państwowej, aby za parę chwil znaleźć się w Roztoce, gdy nagle na przeciwległym brzegu Białki zapalił się silny reflektor straży granicznej. Jak niepyszni dreptaliśmy na Łysą Polanę, aby lege artis znaleźć się na drugim brzegu Białki i nakładając mniej więcej 8 kilometrów dotrzeć do Roztoki już niewiele przed północą.
     
                W taki dzień, jak dzisiaj nie radziłbym nikomu podejmować próby forsowania Białki, stan wody wysoki, nurt bystry, bez liny i kasku taka próba łatwo mogłaby się skończyć tragicznie. Na Polanie Białej Wody, okolonej ścisłymi rezerwatami przyrody wita turystę przede wszystkim ogrodzenie przecinające polanę w poprzek, podniesiony w tej chwili szlaban i różne tablice z zakazami. Polana, niegdyś jedna z najpiękniejszych w Tatrach upodobniła się teraz do dobrze prosperującego tartaku. Na jej środku pracuje wielki kombajn okorowujący i przycinający pnie świerków, podjeżdżają, mimo postawionego 4 kilometry wcześniej zakazu przeróżne samochody z jakimiś mniej lub bardziej ważnymi personami w cywilu, kręci się bez sensu samochód straży leśnej. Co pewien czas pojawia się wielotonowa ciężarówka, aby zabrać drzewny urobek. Las nad polaną poprzecinany jest błotnistymi przecinkami, na których pracują ciężkie ciągniki z grubymi łańcuchami na kołach, stoi też obłocony ciągnik gąsienicowy. Koło sterty przygotowanych do transportu pni stoi luksusowy mercedes G 500, pytanie: przyjechali nim ci, którzy te pnie sprzedają czy kupują? Taki model wart jest w chwili obecnej jakieś pół miliona złotych. Wśród tego bałaganu skromnie przemykają się nielicznymi grupkami turyści wracający z przedpołudniowego spaceru na Polanę pod Wysoką, w większości emeryci sądząc po wieku.








  14. Jerzy L. Głowacki
    Annapurna po latach
              W Pouczającej lekcji dla wnuka wspomniałem o Annapurnie i jej zdobyciu, wrócę raz jeszcze do Annapurny, ale w innym aspekcie. Otóż zdarzało się nie raz w historii alpinizmu, iż jakąś górę czy ścianę otaczał swoisty nimb niedostępności czy też zabójcy. Klasycznym przykładem jest tu wyrastająca z idyllicznych łąk nad Grindelwaldem ponura, tysiąc osiemset metrowa północna ściana Eigeru znana jako Eiger – Nordwand, którą przezywano jeszcze stosunkowo niedawno Eiger – Mordwand. Po pierwszych, tragicznie zakończonych próbach jej przejścia rząd Kantonu Bern obłożył w 1936 Nordwand administracyjnym zakazem atakowania, a miejscowi przewodnicy oświadczyli, iż nie będą organizowali akcji ratunkowych na tej ścianie. W tym samym roku pomimo tego zakazu zespół austriacko – niemiecki dokonał pierwszego przejścia tej ściany, a członkowie tego zespołu otrzymali z rąk Adolfa Hitlera złote medale olimpijskie, jako że Berlin był wówczas organizatorem kolejnej olimpiady. Legendę Eigeru podbudowywały kolejne tragedie, które były tak liczne, iż długo liczba przejść była mniejsza od liczby ofiar – w dodatku tragedie te miały szeroką widownię, ponieważ spod hotelu na Kleine Scheidegg (2061 mnpm) łatwo dostępnego kolejką górską mamy idealny wgląd w tę ścianę. Gdy nadszedł czas samotnych wspinaczek na trudnych alpejskich ścianach legendę tę wzmocniły pierwsze trzy próby samotnego jej zdobycia zakończone tragicznie. Do dziś na różnych kanałach telewizyjnych oglądać można film Clinta Eastwooda Akcja na Eigerze, nakręcony w 1975 roku na kanwie powieści Rodneya Whitakera The Eiger Sanction, wydanej w milionowym nakładzie.
              Jesteśmy dziś wręcz zasypywani najrozmaitszymi rankingami, skoro tak, to można sobie zadać pytanie, która z gór jest najniebezpieczniejszą? Gdyby mi ktoś zadał takie pytanie podczas wspomnianej już wycieczki z wnukiem to odpowiedziałbym bez specjalnego wahania: K2 w Karakorum. I byłaby to, przynajmniej w sensie statystycznym odpowiedź błędna, jak to można wnosić z opracowań Eberharda Jurgalskiego, niemieckiego kronikarza górskiego publikującego na stronie internetowej 8000ers.com.
              Pierwszym kronikarzem himalajskich wydarzeń był urodzony we Wrocławiu w roku 1887 Günter Oskar Dyhrenfurth, geolog, wspinacz (także taternik) i eksplorator, profesor tamtejszego uniwersytetu. Warto tu przypomnieć, iż opuścił on Niemcy po dojściu Hitlera do władzy i osiadł w Szwajcarii. Żona Dyhrenfurtha, Hettie była w latach trzydziestych posiadaczką kobiecego rekordu wysokości (Sia Kangri 7422 mnpm, wspólnie z mężem), a ich syn, mieszkający później w USA Norman Günter, himalaista, operator i reżyser filmowy brał udział w szeregu wyprawach himalajskich, między innymi na Everest, Lhotse i Dhaulagiri. Wśród ścisłego i mało licznego grona himalajskich kronikarzy wymieniani są też Polacy, Zbigniew Kowalewski i Józef Nyka, ale dopiero Eberhard Jurgalski zaprzągł do pracy arkusz kalkulacyjny tworząc odpowiednie zestawienia statystyczne.
              Z natury rzeczy największym wyzwaniem są góry wysokie, a liczba wejść na ośmiotysięczniki, najbardziej cenione wśród himalaistów pozwala już na wnioskowanie natury statystycznej. Ryzyko wejść na nie można ocenić na podstawie danych aktualnych na dzień 19-tego czerwca roku 2008. W poniższej tabeli w kolumnie A podany jest wyrażony w procentach stosunek liczby alpinistów, którzy weszli na dany ośmiotysięcznik i zginęli podczas zejścia do liczby wspinaczy, którzy stanęli na wierzchołku. Odpowiednio w kolumnie B przedstawiono wartość stosunku liczby alpinistów, którzy zginęli podczas akcji górskiej na danym ośmiotysięczniku do całkowitej ilości wejść na wierzchołek, wartość ta jest również podana w procentach. W kolumnie C umieszczono całkowitą liczbę himalaistów, którzy stanęli na wierzchołku. Opracowanie to odnosi się zatem do liczby 10229 indywidualnych wejść szczytowych, z których 151 zakończyło się tragicznie co daje średnią około 1.5% przy całkowitej liczbie ofiar wynoszącej 711.
              Z tabeli tej wynika, iż właśnie Annapurna jest najniebezpieczniejszym z ośmiotysięczników (w sensie statystycznym, kolumna B), natomiast najbardziej ryzykownym jest zejście z wierzchołka K2 (kolumna A). Jak to można wytłumaczyć, skoro K2 jest drugim co do wysokości ośmiotysięcznikiem, w dodatku nie najłatwiejszym technicznie, a Annapurna nie należy do grupy tzw. wysokich ośmiotysięczników (Everest, K2, Kangchenjunga, Lhotse, Makalu)?  Czynnikiem decydującym są w tym przypadku charakterystyczne dla jej masywu obfite opady śniegu podnoszące ponad zwykłą miarę zagrożenie lawinowe, blisko 60% ofiar Annapurny to ofiary lawin. W lawinach na Annapurnie zginęli między innymi dwaj znani alpiniści szkoccy, Ian Clough i Alexander MacIntyre. Ian Clough, partner Jana Długosza z Filara Freney w masywie Mont Blanc, był jednym z pionierów nowoczesnej techniki wspinaczki w lodzie, a zginął w końcowej fazie przełomowej w himalaizmie wyprawy pod wodzą Chrisa Bonnigtona (również uczestnik pierwszego przejścia Filara Freney), która zdobyła w 1970 roku blisko trzykilometrową południową ścianę Annapurny zapoczątkowując w Himalajach erę zdobywania wielkich ścian.
              Alexander MacIntyre to też jeden z pionierów wspinania się w wielkich ścianach gór wysokich, tworzący w swoim czasie wręcz idealny zespół z Wojciechem Kurtyką, a także jeden z himalajskich partnerów Jerzego Kukuczki. To, że Annapurna nie jest wysokim ośmiotysięcznikiem nie oznacza, iż na jej stokach nie grożą doświadczonym himalaistom zagrożenia bardziej typowe dla wyższych szczytów. W 2008 roku tamże zakończył z powodu wysokościowego obrzęku płuc swoją błyskotliwą karierę baskijski alpinista Ochoa De Olza, któremu do Korony Himalajów brakowało jedynie Annapurny i Dhaulagiri. Ochoa w przeciwieństwie do np. Piotra Pustelnika programowo nie używał butli tlenowych twierdząc, iż: Jeśli używasz tlenu to nie jesteś alpinistą, a raczej astronautą lub nurkiem! Wprawdzie wszedł na Cho Oyu używając tlenu, ale potem powtórnie wszedł na ten ośmiotysięcznik już tlenu nie używając. Dla porównania – Piotr Pustelnik zdobył Koronę Himalajów używając tlenu na siedmiu z czternastu ośmiotysięczników, w tym na Annapurnie, co świadczy, że nie bardzo go było fizycznie czy psychicznie stać na ową Koronę. Nie mniej okolicznością łagodzącą dla Pustelnika jest to, iż dzięki temu zapewne żyje. Po dzień dzisiejszy mistrzem stylu zdobywania Korony jest Jerzy Kukuczka – jego wejście z Arturem Hajzerem na Annapurnę było jednocześnie i pierwszym polskim wejściem i pierwszym zimowym.
              Dla kronikarskiej ścisłości dodam, iż podczas szczytowego ataku na Annapurnę zginęła z chłodu i wyczerpania wraz ze swą partnerką druga żona aktualnego (od lat) prezesa Polskiego Związku Alpinizmu i znanego polityka Janusza Onyszkiewicza, Alison Chadwick – Onyszkiewicz.
              Niska pozycja Everestu w powyższej tabeli wynika z prostego faktu, iż Everest stał się areną dobrze przygotowanej pod każdym względem turystyki himalajskiej czyli wprowadzania, a czasami wręcz wciągania na wierzchołek zdrowych, a zasobnych w kasę amatorów zaliczenia najwyższej góry świata. Gdyby wszyscy ci uczestnicy everestowskich  ekskursji spróbowali w pełni samodzielnie wejść na szczyt to ostateczna liczba ofiar zapewne wzrosłaby o rząd wielkości.     
    Pytanie – jak te dane się zmieniły w przeciągu ostatniej dekady.
     
     
     

  15. Jerzy L. Głowacki
    Pouczająca lekcja dla wnuka (2011).
     
                Parę minut po ósmej parkuję samochód na Siwej Polanie, po kwadransie jedziemy już z Mieszkiem chochołowską kolejką na Polanę Huciska. Krótki marsz pod dawne schronisko Blaszyńskich i już taplamy się w błocie aż po Polanę Iwanówkę, gdzie błoto się kończy, a my wybieramy perć wiodącą na Iwaniacką Przełęcz. Mieszko pierwszy raz idzie z własnymi kijkami, radzi sobie z nimi nieźle, choć na samym wstępie spada ze ścieżki z metr niżej, bo jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, iż jej obramowania wykonane z bali są bardzo śliskie, jeśli jest choć trochę wilgotno. Pogoda nas nie rozpieszcza, jest chłodno i wilgotno, od północnego zachodu ciągną nad dolinę czarne chmury. Wchodzimy na przełęcz i kontynuujemy podejście na Ornak. Wkrótce spacer przestaje być spacerem, uderza w nas porywisty wiatr niosący ciężkie krople deszczu, przechodzącego chwilami w grad, grzbiet Ornaku spowija mgła, jest bardzo zimno. Tuż przed Siwymi Turniami Mieszko łapie zająca, w czym niewątpliwie pomógł mu silny wiatr. Jeszcze w Podsarniu Mieszko obiecał babci, że się od niej pokłoni Ornakowi – żartuję, iż babcia nie mówiła mu, aby pokłonił się tak głęboko. Gdy Mieszko zbiera siebie i swoje kijki z gleby jedna z jego rękawiczek odlatuje w siną dal, a ściśle mówiąc w rejon Pysznej. Wyciągam z plecaka jedną z zapasowych skarpetek i wręczam Mieszkowi, aby ją naciągnął na łapkę zamiast zgubionej rękawiczki, opowiadam mu też historię sprzed lat.
     
                3 czerwca 1950 roku, ostatni z obozów założonych przez francuską wyprawę pod wodzą Maurice Herzoga na stokach Annapurny (8091m). Maurice Herzog i Louis Lachenal szykują się do ataku szczytowego, mają szansę na przejście do historii himalaizmu jako pierwsi wspinacze, którzy wejdą na wierzchołek ośmiotysięcznika. Rezygnują z zabrania liny, Herzog pakuje do plecaka nieco żywności i zapasową parę skarpetek, mają też maxiton, francuski specyfik zawierający amfetaminę, zażyją go tego dnia obaj. To nie powinno budzić zdziwienia, podczas II wojny światowej żołnierze niemieccy zażywali, zwłaszcza na froncie wschodnim pervitynę, jedną tabletkę benzedryny miał przy sobie każdy amerykański żołnierz. Amfetamina ma tę właściwość, iż na pewien czas niweluje odczucie zmęczenia i poprawia zdolność do koncentracji, niemniej nikt w owym czasie nie sprawdził jej działania w strefie śmierci wysokościowej.
     
                Obaj wspinacze opuszczają obóz o szóstej rano i nękani silnym mrozem wchodzą na wierzchołek Annapurny dopiero o godzinie czternastej. W zejściu alpiniści się rozdzielają, Lachenal zaniepokojony stanem swoich marznących stóp schodzi szybciej, załamuje się też pogoda – wieje silny wiatr, nadciąga mgła. Herzog w pewnej chwili nie wiedząc po co, jak sam przyznaje zdejmuje plecak gubiąc przy tym rękawice. Rozsądek nakazuje założyć na dłonie ciepłe, zapasowe skarpetki, ale maxiton, deterioracja i zmęczenie robią swoje, kontynuuje zejście z gołymi dłońmi. W międzyczasie do ostatniego obozu dociera drugi zespół, bodaj najsprawniejszy – Gaston Rébuffat i Lionel  Terray, obaj oczekują na powrót pierwszego zespołu z ataku szczytowego. Oto relacja Lionela: …spieszę na zewnątrz (namiotu) i witam Herzoga, samego. Jego odzież i broda wyglądają dziwacznie, całe pokryte szronem, ale spojrzenie jaśnieje radością. Anonsuje zwycięstwo! W tej uroczystej minucie chcę uścisnąć jego dłoń. To straszne! Ręka, którą  mi podaje jest tylko soplem lodu, twardym jak brąz. Wołam do niego: „Momo, masz odmrożoną rękę!” Patrzy obojętnie na swoją dłoń i odpowiada mi: „To nic, to przejdzie”. Dziwi mnie nieobecność Lachenala, ale Maurice zapewnia mnie, że za chwilę się pojawi…A Lachenal schodził przed Herzogiem!
     
                Upływa trochę czasu, zanim Terray wysunie głowę z namiotu i usłyszy wołanie o pomoc – Lachenal leży sto metrów niżej bez czapki, rękawic i czekana z odmrożonymi stopami, musiał stracić równowagę jeszcze powyżej obozu i ześlizgnąć się po twardym śniegu. Zaczyna się gehenna obu zespołów, przez całą noc Gaston i Lionel usiłują przywrócić krążenie w dłoniach i stopach kolegów, rano zaś rozpoczynają ich sprowadzanie do przedostatniego obozu, co jest zadaniem prawie niewykonalnym na tej wysokości we dwójkę. Nieprzygotowany biwak w lodowej szczelinie, uderzenie lawiny, błąd wynikający z braku wiedzy z zakresu fizyki – zwiedzeni całkowitym zachmurzeniem Gaston i Lionel zdejmują okulary, o poranku są ślepi z racji tzw. śnieżnej ślepoty, ultrafioletu mimo chmur na tej wysokości jest jeszcze całkiem sporo (odzyskają wzrok po kilku dniach) czynią akcję jeszcze bardziej dramatyczną. Jakimś cudem cała czwórka dociera do obozu, do akcji ratunkowej włączają się Szerpowie oraz pozostali członkowie ekspedycji, a lekarz wyprawy, dr Quodot dokonuje prawdziwych cudów ratując nie tylko, co się da z dłoni i stóp kolegów lecz i walcząc o ich życie.
     
                Z czasem obaj okaleczeni alpiniści odzyskują sprawność na tyle, aby móc wrócić w góry, ale już bez możliwości uprawiania wielkiego alpinizmu. Lachenal zginie potem na lodowcu podczas narciarskiego zjazdu, a Herzog rozpocznie karierę w wielkim stylu. Pewnego pięknego paryskiego poranka na pierwszych stronach paryskich gazet  ukazują się tytuły w rodzaju: Dwaj ministrowie i jeden profesor zjechali na nartach północną flanką Mont Blanc! Byli to: Valéry Giscard d’Estaing, minister finansów, a późniejszy prezydent Republiki Francuskiej, Maurice Herzog, minister sportu i młodzieży oraz profesor, nazwiska nie pomnę, Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix, znanej w całym alpinistycznym światku jako ENSA. Maurice jako minister jeszcze raz spektakularnie trafi do gazet, gdy własnoręcznie wieszając w swoim paryskim mieszkaniu firanki spadnie z parapetu okna i złamie sobie rękę, indagowany przez dziennikarzy odpowie im, iż od pewnego czasu miewa zawroty głowy na pewnych wysokościach. Herzog zmarł mając  93 lata, był honorowym członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, przez wiele lat merem Chamonix i pełnił wiele eksponowanych stanowisk. Rébuffat i Terray  po wyprawie na Annapurnę odnoszą kolejne sukcesy w górach, ostatecznie Gastona pokona w podeszłym już wieku choroba nowotworowa, a Lionel zginie wraz z partnerem na niewielkiej, czterystumetrowej ścianie wapiennej w pobliżu swojego rodzinnego miasta – Grenoble. Dodać powinienem, iż na początku swojej trochę bardziej zaawansowanej eksploracji Tatr, gdy dużo chodziłem samotnie to na dnie plecaka miałem dwie tabletki benzedryny, a w głowie instrukcję od brata – lekarza: Jak zażyjesz tabletkę to masz dwie godziny na wyplątanie się z trudnego terenu, ale pamiętaj, potem będziesz do niczego! Nie użyłem żadnej z tych tabletek ani razu.
     
    Docieramy z Mieszkiem do Siwych Skał i pod ich osłoną spożywamy popołudniowy posiłek nadal nękani deszczem oraz gradem. Po krótkim odpoczynku schodzimy na Siwą Przełęcz, gdy docieramy na jej siodło od strony Doliny Starorobociańskiej wychodzi na przełęcz dobrze wyekwipowany turysta tak na oko o parę lat tylko ode mnie młodszy. Wiatr nadal siecze deszczem, nie ma sensu tu się zatrzymywać dłużej, niż kilka minut, trza się brać dołu, ku Starej Robocie. Po jakimś czasie idzie się nam wygodniej, bo kosówka choć częściowo osłania nas przed wiatrem, zaczynamy rozmawiać jak raz o muzyce, a za nami idzie ów turysta napotkany na przełęczy. To fenomen górskich perci, iż czasem jedno słowo czy zdanie inicjuje całkiem ciekawy dyskurs między ludźmi, którzy spotkali się pierwszy raz w życiu. Dowiadujemy się po pierwsze, iż ów turysta jest organistą i organmistrzem, że wybierał się dziś na Starorobociański Wierch, ale zrezygnował z racji czarnych chmur bojąc się burzy, czemu nie należy się dziwić, bo kilka lat temu został na Świnicy porażony wyładowaniem atmosferycznym. Rozmawiamy na różne tematy, między innymi pada pod moim adresem zaskakujące pytanie: W Wuppertalu jest 47 kościołów, jak sądzisz,  ile z nich jest czynnych? Strzelam na chybił trafił i przez przypadek trafiam: Chyba z pięć?
     
     Dowiadujemy się, iż kościoły ulokowane są, podobnie zresztą jak w Polsce w dużych miastach, w strefach o najwyższych podatkach, co zmusza administrację kościelną do szybkiej sprzedaży nieczynnych z braku wiernych kościołów. Nasz deszczowy turysta rozbiera w przygotowywanych do sprzedaży kościołach organy, przewozi je do Polski, tu je składa i gra pierwszy koncert. Jeśli jakaś polska parafia decyduje się na zakup takich organów, zwykle wysokiej klasy, to przebicie cenowe w stosunku do nowych organów jest z przedziału od pięciu do dziesięciu.
    Tak sobie gawędzimy skracając czas, bo pogoda nic ani nic się nie poprawia i wszyscy mamy już dość schodzenia śliską percią w strugach wody, szczególnie Mieszko ma dosyć, bo tak się złożyło, iż podczas ostatnich wypadów w Tatry towarzyszyła nam ładna pogoda i wędrówka w takich warunkach to nowość dla niego.
     
    Na zdjęciach Mieszko dwa lata później, gdy powtórzyliśmy tę wyrypę w kierunku odwrotnym przy pięknej pogodzie. Ostatnie zdjęcie przedstawia Maurice Herzoga. Miłośnikom literatury górskiej nie trzeba rekomendować dwóch książek: „Annapurny” Herzoga i „Niepotrzebnych zwycięstw” Terraya. Miłośnikom klasycznego kina „górskiego” filmów Marcela Ichaca „Victoire sur l'Annapurna” i „Les Etoiles de Midi” z Terrayem w roli głównej. 
     
     








  16. Jerzy L. Głowacki
    Goprówka na Danielkach.
     
                Na niektórych mapach Orawy widnieje obok Danielek miniaturka emblematu GOPR-u. Ten znak ma swoją historię. Cofnijmy się w lata osiemdziesiąte. Pewnego dnia schodząc z moreny Morskiego Oka zobaczyłem coś, co przypomniało mi natychmiast słowa Wieszcza: Hej Gerwazy, daj gwintówkę…! Gerwazego u mego boku nie było, gwintówki takoż, a palec wskazujący prawej ręki zgiął się bezradnie nie natrafiając na przepisowy opór dwudziestu niutonów. Co wyzwoliło u mnie tak ciepłe uczucia? Ano kilkunastu zomowców tuptających w ordynku po ceprostradzie. Profanacja!!!
     
                W Roztoce zapytałem Gazdę, po co cały ten cyrk. Odpowiedź była prosta i treściwa. Sam wiesz najlepiej, kto po górach chodzi to i ćwiczą. Nie powiem, poczułem się dowartościowany.
     
                Zomowców wprowadzało w Tatry trzech instruktorów. Jeden z nich, najlepiej mi znany rzecz określił samokrytycznie: sprzedałem się. Drugiego „sprzedawczyka” też znałem, o trzecim nie wiedziałem nic,  poznałem go dopiero latem 2007 roku na Danielkach. W wiadomym czasie stała się głośna w mediach sprawa tzw. Raportu Taterników, związanego z procesem plutonu specjalnego, biorącego udział w pacyfikacji Kopalni Wujek. Podobno raport ten powstawał w ten sposób, iż po wspinaczce dwóch instruktorów ostro piło z zomowcami, a trzeci, trzeźwy rzecz spisywał. Pili Hierzyk i Szafirski, a pisarzem był Jaworski. Jak tam było naprawdę to oni sami wiedzą, ale na pewno Jaworski jest postacią nietuzinkową. Zaczął się wspinać w 1965 roku, został instruktorem wspinaczki, był judoką w stosunkowo rzadkim wtedy stopniu 4 dan i trenerem w milicyjnym klubie. Kulturę Dalekiego Wschodu ponoć traktował tak poważnie, iż opanował japoński w mowie i piśmie, stał się abstynentem. Roninem jednak wcale szybko nie został, bo zdarzyło mu się podczas wojny polsko-jaruzelskiej też dowodzić plutonem specjalnym, ale nie kazał strzelać, a być może mu strzelać nie kazano. „Wypisał” się z milicji fingując wypadek narciarski i symulując poważne uszkodzenie mózgu, kupił dom na Danielkach i przyozdobił go emblematem GOPR-u. Gdy ostracyzm środowiska mu dopiekł („sprzedawczyki”) – wyjechał do Niemiec, ale ostatecznie wrócił na Danielki i na serio zajął się propagowaniem kolarstwa górskiego, co też czyni po dzień dzisiejszy odwalając kawał dobrej roboty.
     
                Danielki – śliczne miejsce, ale niewiele tam rodzin mieszka. Nic dziwnego, trudno tam mieszkać i jednocześnie gdzieś pracować, bo podczas tradycyjnej orawskiej zimy lepszy tam skuter śnieżny niż samochód, nawet terenowy. Od drogi Rabka – Chyżne idzie się latem trzy kwadranse, z Podszkla mniej więcej tyle samo. Widok na Tatry imponujący, a pola między Danielkami, a Pająków Wierchem trochę przypominają Nepal (minus Himalaje) z racji mini tarasików. Jesienią cała gama kolorów, bo z zielenią świerków mieszają się wszelkie odcienie żółci i czerwieni. Pośrodku przysiółka maleńka kapliczka i najmniejsza na Orawie dzwonnica. Takie dzwonnice, zwane burzowymi albo loretańskimi są typowym dla Orawy elementem krajobrazu – dźwięk loretańskich dzwonów miał rozpędzać burzowe chmury. Również w Podsarniu jest taka dzwonnica, a dźwięk dzwonu o określonych porach dnia jest codziennością, każda rodzina raz do roku płaci po dwadzieścia złotych dzwonnikowi, który bardzo sumiennie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To już historia, przy kościele jest dzwonnica z dzwonami „full automat”.
     
                W Wigilię 1983 roku podarowałem małżonce gawędę krajoznawczą zatytułowaną „Orawą…Podhalem…Spiszem…” pióra Jerzego Młodziejowskiego. Ciężkie to były czasy i stać mnie było tylko na kupienie książki, ale co odwlecze to nie uciecze i ostatecznie kupiłem Ali dom na Orawie. Autor gawędy to postać cokolwiek się różniąca od bohatera pierwszej części tego rozdziału. Geograf, badacz stawów tatrzańskich, taternik, krajoznawca i fotografik, a także kompozytor i dyrygent. Wędrował po Babiej Górze i Orawie w latach trzydziestych, potem znalazł się w oflagu w Woldenbergu, skąd wrócił w Tatry i na Podtatrze. Po 37 latach przerwy wrócił na Babią i Orawę, a były to już lata siedemdziesiąte. Nawiasem mówiąc w moim przypadku analogiczna przerwa była dłuższa, bo liczyła sobie lat 41. Gawęda Młodziejowskiego wraz z opowieściami, co starszych sąsiadów pozwoliła nam, choć w części odtworzyć wygląd i obyczaje tej części Orawy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż owa miniaturowa dzwonnica w Danielkach była sfotografowana i opisana w literaturze krajoznawczej już w 1931 roku. Jak już wspomniałem niektóre góry obrastają legendami – miała i swoją legendę Królowa Beskidów, bo jeszcze w XVIII wieku wierzono, że na wierzchołku Babiej istnieje jezioro. Z legendą ową rozprawił się ostatecznie nikt inny, jak Stanisław Staszic. Z biegiem lat coraz bardziej go podziwiam. Nie młody, by nie powiedzieć w podeszłym wieku mieszkaniec miasta wszedł jako pierwszy na Kołowy Szczyt w Tatrach, a na niełatwej przecież Łomnicy spędził na pomiarach całą dobę.
     
                Młodziejowski cytuje też innego klasyka, Ludwika Zejsznera, który w swojej relacji z podróży po Orawie Anno Domini 1853 odnotowuje: dziwną jak na góralską zapalczywość słodycz usposobienia Orawiaków i ich miły spokój duszy, oddychający wewnętrznym szczęściem domowym. Tu polecam przypatrzenie się kilku zdjęciom wykonanym przez Alę w Podsarniu, zdjęcia te pozostawiam bez komentarza.
     
                A teraz sam King, czyli Melchior Wańkowicz w Ziele na kraterze: Ziemia Orawska jest jak podpłomyk posmarowany miodem. Zielona, nagrzana słońcem, podana już ku południowemu morzu, ku winnicom, ku wartkiemu biegowi Wagu, płynącego do Dunaju, szczerbata po górskich uskokach ruinami zamków, połyskliwa parzenicami wyszywanymi na góralskich portkach, co wieś to inaczej, z zatulonymi w zieleń odwiecznych drzew stromymi drewnianymi kościółkami, rozśpiewana od ciepła i ciągnących woni polnych wieczorami, pilikająca na dudach, lipowych skrzypeczkach, zbyrcąca ciupagami, przewiewna w swych miodopłynnych równinach przez rześkie smrekowe ciągi z gór, mrugająca w dojezdne wieczory oknami karczmisk jak z „Legendy”, jak z „Sędziów” Wyspiańskiego, z szynkwasem, Żydem w jarmułce, tablicą i kredą, chłopami w serdakach, pociągającym lulki i alkierzem dla lepszych gości, gzie Żyd przynosi pejsachówkę, wino rodzynkowe i pstrągi. Uff, to naprawdę (na mój dusiu!) jedno zdanie. Cóż pejsachówki niestety już brak, w Podsarniu karczmę zastępuje sklep, a kredę i tablicę zeszyt (zapiszcie na zeszyt – b. wygodne, gotówki nie trzeba nosić). Po Jankielach ostał się ino kirkut w Podwilku, a resztki żydowskiego lasu idą na nowowznoszoną, katolicką plebanię i kościół. Serdaków się, na co dzień nie widzi, czasami tylko w święta i to też mało. Ale reszta się zgadza i dzięki pewnemu układowi z S. paszportu nie trzeba, aby pod stary zamek podjechać.
     
                Orawa i Tatry, dwa światy – to prawie motto tej kroniki. A co na to pan Melchior? Ano przewróćmy dwie kartki jego wspomnień i przeczytajmy: Zabawne to tak rozmawiać nad Morskim Okiem. Woda jest przejrzysta, powietrze rżnięte w ostry kryształ, skały przetchłe odwiecznością wyroków Bożych – a na tamtym końcu szeregu spraw ludzkich – confetti, kokoty, szampan, gigolaki, manekiny stąpające zabawnym, wymizdrzonym krokiem. Ba dodałbym tu parę myśli Dziadka vel Komendanta vel Marszałka, który nie pomny na szlacheckie urodzenie, a raczej na redagowanego przez siebie Robotnika poniektórych (delikatnie mówiąc) posłów RP nazywał wprost i szczerze sprzedajnymi dziwkami.      
     











  17. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Biała Woda (2010). Część II.   Noc na Polanie pod Wysoką w wygodnym namiocie i przy dobrych warunkach atmosferycznych nie mija mi dobrze. Kiedyś zdarzało mi się sypiać w górach na różnych wysokościach bez żadnego materaca, na deskach taboru, na gołej ziemi, na wantach również. Teraz leżę na karimatce i co pewien czas budzi mnie dyskomfort w okolicach stawu barkowego i biodrowego, organizm już nie ten, co przed laty. Ostatnie dwie noce na tym taborze spędziłem dwa lata temu w czerwcu, wyżej leżał jeszcze śnieg, nie miałem namiotu, ale leżałem na lekkim materacyku pneumatycznym, teraz chętnie zamieniłbym karimatkę w namiocie na materacyk w płachcie biwakowej. Rano ruszamy w górę w stronę Kaczej i Litworowej – zostaję nad Litworowym Stawem, bo nie jestem pewny, jak zachowa się moje oko po zabiegu usunięcia zaćmy, a chciałbym jutro dotrzeć w formie nad Zmarzły Staw w Dolinie Ciężkiej. Mieszko z Magdą podchodzą na Polski Grzebień i razem wracamy na taborisko.   Kolejny dzień różni się diametralnie od poprzedniego, bardzo lubię Dolinę Kaczą, ale ledwie ją musnęliśmy wędrując po ucywilizowanej ścieżce turystycznej, teraz czeka nas podejście naturalną, wydeptaną przez całe pokolenia górali, turystów z prawdziwego zdarzenia i taterników percią. Perć ta wije się poprzez wspaniały, stromy, miejscami pionowy próg porośnięty kapitalnym lasem urwiskowym. Za progiem sielanka Ciężkiego Stawu, trawy, kosówka, wyżej gładkie, oszlifowane przez lodowiec płyty poprzedzielane rozległymi trawnikami, jeszcze wyżej ścięta piramida Młynarzowych Wideł z brwiami okapów o imponującym wysięgu. To pierwszy wypad Mieszka w taki urozmaicony teren, nawet z elementami wspinaczki na niewielkich progach. Dla mnie ulga od podchodzenia turystycznym szlakiem na próg Kaczej, zbyt często podchodziłem tam z bardzo ciężkim plecakiem. Łatwo sobie wyobrazić, ile potu trzeba było wylać, aby znaleźć się w Wyżnej Kaczej Kolebie z kompletem sprzętu biwakowego i wspinaczkowego oraz zapasem żywności tudzież paliwa na tydzień w epoce uczciwej stali w postaci karabinków i haków.   Rok 1974, nocny pociąg do Zakopanego, pierwszy autobus jadący na Łysą Polanę i planowane dwa tygodnie w Wyżnej Kaczej Kolebie z odwiedzeniem przejścia granicznego siódmego dnia, bo wydawano wówczas po dwie tygodniowe przepustki na pobyt w tzw. strefie konwencji turystycznej. Oprócz standardowego wyposażenia także minimum sprzętu tak na wszelki wypadek. I kupiony przed paroma tygodniami w Moskwie plecak na duraluminiowych nosiłkach. Gdy minął już chłód poranka postanowiłem zmyć z siebie brud podróży, pluskam się w Białce, a dwa granatowe pasy na ramionach nie chcą dać się zmyć. Po dłuższej chwili znam już tego przyczynę. Otóż rama samych nosiłek jest rewelacyjną pod każdym względem, mam ja zresztą do dziś, ale worek i pasy wykonano ze zwykłego drelichu ufarbowanego na granatowo. Pasy pod obciążeniem zamieniły się wręcz w sznury, a ponieważ z racji upału ściągnąłem koszulę to naczynia krwionośne nie wytrzymały – te granatowe pasy na moich ramionach to wybroczyny.   Trwa podejście, jednocześnie na niebie zaczynają dziać się brzydkie rzeczy – w połowie progu Kaczej jestem pewny, iż tylko minuty dzielą mnie od niezłej lejby. Nie chcę znaleźć się w kolebie z mokrą zawartością plecaka, ruszam więc biegiem, co nie jest przyjemne przy tej wadze plecaka. Ostatecznie wygrywam wyścig z ulewą, pierwsze krople spadają gdy wrzucam plecak do koleby i leje nieprzytomnie przez następne trzy dni. W końcu przestaje lać i ruszam na Żelazne Wrota, a potem na Hrubą Śnieżną Turnię. Siedzę na wierzchołku wpatrując się w jeden z najpiękniejszych uskoków w Tatrach, uskok Wschodniego Szczytu Żelaznych Wrót. Tych pięknych płyt po prawej nie ugryzę, ale z lewej jest piątka Korosadowicza z lat trzydziestych, na pewno sobie z nią poradzę! W myślach jestem już w skałach uskoku, chwila refleksji i ściągam siebie za portki z uskoku, za bardzo mi zależy na jego przejściu, abym dziś na żywca zaryzykował. Tu należy wspomnieć pewnego tatrzańskiego klasyka, jeśli czujesz nieprzeparty pęd do wejścia w skały wbrew logice to zajmij się czymkolwiek innym, najlepiej dziewczyną. Słowa wbrew logice były w tym przypadku o tyle zasadne, iż od jedenastu miesięcy nie miałem kontaktu ze skałą. Na wszelki wypadek szybko zbiegam w dół ku kolebie, niestety, nie czeka w niej na mnie dziewczyna.   Siedzę sobie już przed kolebą i jem kolację, na niebie, wysoko ukazuje się sylwetka śmigłowca Mi-2 Horskiej Służby kierującego się łukiem w stronę Doliny Ciężkiej, na taborze siedzi kupa Słowaków, może jakiś zespół ma kłopoty na Galerii Gankowej. Zapominam o stosunkowo niedawnych zdarzeniach, takich, jak desant filanców ze śmigłowca na Strzeleckich Polach w Dolinie Staroleśnej, kiedy to złapano na gorącym uczynku biwakowania paru kolegów z Klubu Wysokogórskiego. Tym, co uciekli zabrano cały sprzęt, innym legitymacje klubowe, które wróciły do nich via Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a dalsze konsekwencje sprowadziły się do dwuletniego zakazu wyjazdów zagranicznych. Otrzeźwienie przychodzi rano przy śniadaniu, gdy na progu doliny zauważam dwie zielonkawe sylwetki. Zaczyna się rozmowa, obstaję twardo przy swojej legendzie, iż przechodziłem z południowej strony grani głównej na północną przez Żelazne Wrota, wyczerpały mi się baterie w latarce i wolałem nie schodzić dalej po ciemku: Bo mogłem zwichnąć nogę i mielibyście panowie robotę! - A skąd wiedzieliście, że jest tu koleba? - Z przewodnika Paryskiego, o tu, popatrzcie, jest ona opisana! Burczą na mnie, grożą, że napiszą do klubu, że łamię zasady bezpieczeństwa chodząc samotnie, ale ostatecznie cała afera kończy się bez przykrych konsekwencji z tym tylko zastrzeżeniem, iż muszę się zwijać i na wszelki wypadek zrezygnować z dalszych biwaków w tej okolicy. Wypatrzyli mnie ze śmigłowca, bo pytali o dwóch ludzi, których widziałem późnym popołudniem w dolinie schodząc z przełęczy. Ale wróćmy do lata 2010.   Mała sjesta nad Ciężkim Stawem, bo dzień słoneczny i ciepły. Kilka, kilkanaście minut idziemy wśród kosówek i traw aż pod próg Zmarzłego Stawu podziwiając siklawę spadającą z tego progu. Przekraczamy potok i wznosimy się stromą, silnie zerodowaną percią, to też dobra szkoła dla Mieszka. Za progiem krajobraz diametralnie się zmienia, jesteśmy na początku piarżysto-skalno- śnieżnego pustkowia z ponurymi, północnymi ścianami Rysów, Ciężkiego Szczytu i Wysokiej. Po lewej stronie kotła dominuje trzystumetrowa, rzetelnie trudna ściana Galerii Gankowej, pocięta pionowymi kominami i zacięciami, zdolna zafascynować każdego wspinacza. Wolę nie pytać Magdy, czy żałuje, iż już nie wróci na tę ścianę, sam czuję żal, bo ściana tak mnie zaprasza. Pewnie jeszcze mógłbym ją przejść pod warunkiem zabiwakowania pod nią choćby na drugiego w zespole, najłatwiejszą drogą, ale nie byłoby to przejście w eleganckim stylu.   Mieszka czeka kolejny, górski egzamin w postaci zejścia na Polanę w tym nie najłatwiejszym dla dziewięciolatka terenie, zdaje go bardzo dobrze, a Ciężką jest wprost zafascynowany. Kolejny biwak na taborze i powrót do Podsarnia.  





  18. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Biała Woda (2010). Część I.
              Marzy nam się Biała Woda. Pakujemy to, co konieczne do trzech plecaków i ruszamy we trójkę: Mieszko, Magda i ja. Jedziemy samochodem najdogodniejszą trasą unikając korków – przez Nowy Targ, Białkę, Jurgów, Podspady i Jaworzynę. Na Łysej Polanie wypakowujemy plecaki z samochodu, Magda i Mieszko zostają, a ja wracam do Jaworzyny, gdzie pozostawiam samochód na parkingu dawnego ośrodka rządowego, a dziś hotelu o wdzięcznej nazwie Polana. W swoim czasie czerwoni władcy Czechosłowacji pozazdrościli dawnemu władcy tzw. państwa jaworzyńskiego, księciu Christianowi von Hohenlohe budując w pobliżu jego drewnianego dworku myśliwskiego okazałe, betonowe brzydactwo z daleka widoczne i psujące krajobraz co się zowie. Aby towarzysze partyjni mogli spokojnie zajmować się od czasu do czasu hodowlanym odstrzałem kozic wprowadzono nawet zwyczaj, nawiasem obowiązujący po dzień dzisiejszy, zamykania Tatr dla turystów na czas późnej jesieni, zimy i wiosny. Teren ogrodzono z imponującym zapasem, przy asfaltowej drodze wiodącej z przejścia granicznego w głąb Słowacji wystawiono niemałą, betonową wartownię. Parę kilometrów dalej, prawie u zbiegu dolin Zadnich Koperszadów i Jaworowej wykonano ujęcie wody dla ośrodka i coś na kształt potężnego bunkra z pomieszczeniami dla wartowników tudzież laborantów, których zadaniem było dbanie o to, aby ktoś bonzom partyjnym trutki na szczury do wody nie dosypał.
              Lata dziewięćdziesiąte, środek tatrzańskiej zimy, kupa śniegu, super lawiniasto, góry puste, na Palenicy Białczańskiej strażnicy graniczni trzymają wartę przy szlabanie, bo Szalony Wojtuś Byrcyn góry zamknął. Kończę pobyt w Roztoce, schodzę na Łysą Polanę i ruszam w kierunku Jaworzyny, aby uzupełnić zawartość domowego barku za rozsądną cenę. Śnieg pokrywa asfalt, ze smreków lecą w dół mini lawinki pyłowe, droga pusta – ani człowieka, ani samochodu. Nagle w oddali pokazuje się terenowa Łada Niwa, jeszcze chwila i zatrzymuje się przy mnie. Poznaję miejscowego policjanta, który siedzi za kierownicą. Uchyla drzwi i prosi o dokumenty – zdziwiony podaję mu paszport. Zagląda do paszportu, dziękuje mi i rusza dalej. Przestaję się dziwić, gdy nad Polanę nadlatuje wielki śmigłowiec ruskiej proweniencji, ląduje przy hotelu i po chwili startuje odlatując w stronę majaczącego w śnieżycy masywu Lodowego Szczytu. Sprawa jasna, jakieś VIP-y raczyły odwiedzić Tatry. Śmiać mi się chce, bo gdybym był terrorystą to zamiast paszportu wyciągnąłbym gnata, zastrzelił policaja, wyciągnął z plecaka Stingera bądź Igłę (zmieściłyby się tam swobodnie), upolował śmigłowiec i odjechał spokojnie policyjnym samochodem w siną dal.
              Oczywiście po polskiej stronie istniał też ośrodek rządowy, ulokowany bardziej dyskretnie poniżej Wierchu Porońca na polanie zwanej Zgorzelisko. Ośrodek ten też jest już hotelem. W swoim czasie Zgorzelisko zadziwiło mnie w sposób niebywały. Otóż zimową porą lubiłem podejść z Roztoki późnym popołudniem na Gęsią Szyję, aby obejrzeć z jej wierzchołka zachód słońca, a potem wracać do Roztoki przez Polanę pod Wołoszynem, najchętniej przy świetle księżyca bez zapalania czołówki. I tak schodzę sobie z Gęsiej Szyi na Rusinową Polanę w zapadającym zmroku przy kilkunastostopniowym mrozie, jak zwykle w takich wypadkach w polu widzenia ni żywego ducha, ale coś tu nie gra, a raczej gra, bo do uszu moich docierają dźwięki muzyki. Ki diabeł? Skąd ta muzyka? Trzeba było dłuższej chwili, abym się zorientował, iż na Zgorzelisku trwa w najlepsze zabawa na świeżym powietrzu, a w braku wiatru i przy mrozie dźwięki niosą się daleko, oj daleko.
              Po zaparkowaniu samochodu  wracam per pedes na Łysą Polanę, wypijam duży kufel zimnego piwa i ruszamy w górę doliny. Mieszko jest bardzo dzielny, pierwszy raz dźwiga spory, jak na dziewięciolatka plecak – wcześniej rozważaliśmy z Magdą, czy da radę zanieść go na tabor, czy ewentualnie będziemy musieli to i owo mu z plecaka ująć po drodze. Dał radę! Po minięciu Rówienkowego Potoku wyczuwam w powietrzu charakterystyczny zapach dymu z palącego się mokrego drewna, to oznaka, iż nie będziemy na taborze sami – ktoś rozpalił watrę pod wiatą. Oczywiście po dotarciu na tabor na widok płonącego ogniska Mieszko zapomina o zmęczeniu i jest wprost wniebowzięty.  Wypakowujemy plecaki, urządzamy się w namiocie, Magda przygotowuje kolację. Watra przygasa, mrok gęstnieje, pora na sen. I wówczas Mieszko zadaje pytanie, po którym literalnie skręcamy się ze śmiechu: Mamusiu, a gdzie piżamka?
              No cóż, można zabrać na biwak typowo zimowy lub wyprawowy śpiwór, co zwiększy zarówno wagę, jak i objętość zapakowanego plecaka, trzeba też mieć dwa śpiwory, bo w tak ciepłym śpiworze nie da się spędzić nocy np. w schronisku. Ale rano trzeba wysunąć się z wygrzanego śpiwora, zdjąć piżamę czy lekką koszulkę i nałożyć na siebie bardzo zimne ubranie, a następnie bohatersko stanowić opór chłodowi poranka. Jest to bardzo, bardzo niepraktyczne. Jeszcze z bardziej krytyczną sytuacją mamy do czynienia, gdy spędzamy noc nie w namiocie, a w płachcie biwakowej lub w ciasnej kolebie, w której wcześniej nie spędziliśmy nocy podczas ulewnego deszczu. Zazwyczaj wchodzę wówczas do śpiwora nie tylko w spodniach i polarze, ale także w kurtce i spodniach z goretexu. Dzięki tej taktyce nie raz i nie dwa nie miałem rano kłopotów, nie miałem ich i w środku nocy, kiedy koleba zaczęła przeciekać. Osobnym pytaniem w dawnych czasach było, jak się ustrzec przed pogryzieniem przez pchły w starych, drewnianych schroniskach – szczególnie w nie remontowanej od lat Wozowni nad Morskim Okiem (tzw. Stare Schronisko vel Franz Hilton Hotel) i w nieistniejącym już dziś schronisku na Przysłopie Miętusim. Z doświadczenia własnego wiemy, iż pchły w nocy zajmowały się przede wszystkim tymi, którzy właśnie przyszli z dołu, dodatkowo się jeszcze wieczorem umyli i przebrali w świeże piżamy, a bywali i tacy. Stąd wynikał wniosek, iż nie należało się myć tuż przed pójściem spać, a wcześniej lub zgoła rano. Schodząc z gór do MOka preferowałem ablucje w potoku płynącym Szerokim Żlebem lub w odpływie Czarnego Stawu, biwakując gdzieś wysoko w kolebie unikałem popołudniowych i wieczornych ablucji z bardzo prostej przyczyny – nie należy niszczyć tworzącej się na skórze warstewki tłuszczu, polepszającej nasz komfort termiczny w niskich temperaturach.
    Trzeba przyznać, iż autorzy najrozmaitszych bujdałek taternickich i szerzej, alpinistycznych na ogół skrzętnie pomijają różne fizjologiczne aspekty bytowania w górach. Wyjątkową odwagą na tym polu wykazał się Młody czyli Andrzej Machnik zamieszczając w swojej książeczce pt. Optikon Taternicki rozdział o frapującym tytule Krótki traktat o defekacji. Streszczając maksymalnie ów rozdział mogę polecić wszystkim zainteresowanym pierwsze przykazanie podczas wykonywania, szczególnie w trudnych warunkach atmosferycznych (np. podczas halnego) wyżej wspomnianej czynności fizjologicznej: po jej zakończeniu nie należy od razu podciągać spodni, tylko obejrzeć się za siebie. Życie dopisało pewien fragment do dzieła Młodego, który nie uwzględnił jeszcze jednego zagrożenia występującego w Tatrach zimową porą. Otóż według Horskiej Służby pewien westman podczas włóczenia się w okolicach Terinki został walnięty czymś w ramię tak skutecznie, iż złamał mu się obojczyk, a według ratowników tym czymś była zamarznięta kupa, która spadła z Żółtej Ściany.





  19. Jerzy L. Głowacki
    Zaćma i góry plus raz jeszcze szkolenie towarzysko-rodzinne.
    Będąc na V roku fizyki UŁ  jesienią 1967 roku znalazłem się wraz z kolegą (też Jurkiem)   w zaczątku Pracowni Komór Iskrowych, mieszczącej się w zgrabnym budyneczku łódzkiego oddziału Instytutu Badań Jądrowych w Świerku przy ulicy Uniwersyteckiej 5, kierowanej przez duszę-człowieka i fizyka, dr Ryszarda Firkowskiego, niestety nieodżałowanej już pamięci, promotora zarówno mojej pracy magisterskiej, jak i doktorskiej. Z miejscem tym byłem mniej lub bardziej związany przez następne lat dziewiętnaście. Pora teraz wyjaśnić niezorientowanym, co to zacz za ustrojstwo ta komora iskrowa. Nasza własna recepta na nią przedstawiała się tak. Wziąć sześć płytek dobrego szkła lustrzanego (ale bez odbijającej światło polewy), skleić tworząc prostopadłościan o boku 50 cm i wysokości 10 cm, napełnić neonem i obłożyć elektrodami. Dodać inne detektory cząstek elementarnych, na przykład wielkopowierzchniowe liczniki scyntylacyjne i gdy zajdzie zdarzenie a priori interesujące, gruchnąć w taflę takich komór impulsem wysokiego napięcia o imponujących w tamtych czasach parametrach: 150 kV, 1000 A w szczycie i czasie trwania około 120 ns (miliardowych części sekundy). Wówczas wzdłuż niewidzialnych dla oka ludzkiego śladów, pozostawionych w neonie przez interesujące nas cząstki rozwijały się piękne, czerwone wyładowania iskrowe, łatwe do zarejestrowania przez kamerę, a dostarczające informacji o torach i liczbie cząstek, jakie przeleciały przez aparaturę. Języczkiem u wagi było zatem uzyskanie odpowiednich parametrów impulsowego pola elektrycznego, wytwarzanego na powierzchniach mierzonych już w metrach kwadratowych.
    Niezbędnym zatem było wykonywanie wielokrotnych pomiarów za pomocą szerokopasmowych oscyloskopów, które, na nasze nieszczęście, wpisane były na listy tzw. embarga strategicznego – żaden kraj zachodni nie mógł sprzedać takiego sprzętu pomiarowego żadnemu z krajów bloku wschodniego, co skazywało nas na posiłkowanie się odpowiednimi (i tajnymi) produktami Kraju Rad, który nie tylko walczył o pokój na całym świecie, jak i miał w wielkiej estymie zdrowie i życie własnych, tudzież zaprzyjaźnionych obywateli. Pomiary tym sprzętem od strony tzw. BHP-e sprowadzały się w istocie rzeczy do przykładania oka, najczęściej prawego, do wylotu lampy rentgenowskiej małej mocy, jako że napięcie przyśpieszające w lampie takiego oscyloskopu wynosiło około 50 kV. Wiedziałem, czym to pachnie czyli śmierdzi (piszę te słowa na Orawie, pachnie to śmierdzi po słowacku, łatwo obrazić Polakowi słowackie dziewczę, które lubi bardzo np. Chanel No 5) – od czasów Marii Curie – Skłodowskiej wiadomo, iż promieniowanie jonizujące to dobra recepta na wczesną, nie starczą, zaćmę. Ale jak mawiał Rysiu Firkowski, z diabłem bym wszedł w spółkę, aby móc uprawiać fizykę. I uprawiałem fizykę wielkich energii aż po rok 1986.
    Zaćma dopadła mnie dopiero na Orawie, wiosną 2008 roku moje prawe oko, zdecydowanie bardziej na promieniowanie narażane, widziało już bardzo zamglone krajobrazy, co nieźle mnie denerwowało przy fotografowaniu – musiałem koniec końców przykładać do wizjera lewe oko.  Na szczęście Magda ma serdeczną koleżankę z roku, parającą się okulistyką, a koleżanka też koleżankę, która ma mistrzowską rękę w operowaniu zaćmy. Wyznaczono mi więc szybko termin zabiegu w pewnym podłódzkim szpitalu, który ma za patronkę właśnie Madam Marię, de domo Skłodowską. Mało tego, współpracując w zamierzchłych czasach z lekarzami z tego szpitala usiłowaliśmy dopracować się bardziej przyjaznej pod względem radiacyjnym dla pacjentów techniki izotopowego badania tarczycy. No cóż, trochę, a może i więcej miliremów nam się dostało. Wesoła scenka, potrzebne jest Jurkowi i mnie silne źródło. Przytargaliśmy pojemnik ołowiany z igłą kobaltową słusznej aktywności, używaną do podświetlania neonówek w tzw. hodoskopie. Pojemnik ma cylindryczną szczelinę, w której siedzi rzeczona igła. Obaj z Jurkiem podchodzimy do rzeczy rzec by można naukowo, wyzdajaliśmy sobie pęsetę odpowiednio długą i usiłujemy wyciągnąć nią igłę z pojemnika. Błąd logiczny, bo to igła kobaltowa, a nie sproszkowany preparat alfa promieniotwórczy, długość pęsety zmniejsza wprawdzie dawkę, otrzymywaną na dłonie, ale niewiele. Nasze bezowocne wysiłki obserwuje z uśmiechem nasz szef, Rysio Firkowski. Koniec końców podchodzi do nas, zabiera nam pojemnik, odwraca go do góry nogami, wytrząsa igłę na otwartą dłoń i podsuwa nam. Pęseta idzie w kąt, łapiemy ją teraz i później gołymi palcami pamiętając jednak skrupulatnie, aby po każdym pomiarze wylądowała w pojemniku, a szczelinę pojemnika zakrywamy cegłą ołowianą, których ci u nas dostatek.
    Przed zabiegiem postanawiam wzmocnić organizm, ponadto wiem, iż po zabiegu czeka mnie dość długa abstynencja od rzeczy różnych, które lubię. Na początek prowadzę rodzonego szwagra czyli braciszka mojej szanownej małżonki, Andrzeja na Babią Górę. Andrzej z  ćwierć wieku albo i więcej po górach nie chodził, bo jest zapracowanym chirurgiem mieszkającym na Mazurach. Na szczęście podstawy edukacji górskiej otrzymał nawet bardzo przyzwoite, a było to tak.
    Mając lat czternaście pierwszy raz zamieszkał ze mną na taborisku Rąbaniska w Dolinie Suchej Wody. Po paru wypadach w otoczenie Hali Gąsienicowej poprowadziłem go w stylu księdza Stolarczyka na Gerlach. Pojechaliśmy autobusem na Łysą Polanę i ruszyliśmy w górę Doliny Białej Wody, aby zabiwakować w Dolinie Kaczej. Z doliny Kaczej przez Dolinę Litworową, Polski Grzebień i Dolinę Wielicką przeszliśmy do Doliny Batyżowieckiej, gdzie udało nam się znaleźć małą, przytulną kolebę. Następnego dnia weszliśmy na Gerlach i wróciliśmy tą samą drogą do koleby na noc. Czwarty dzień naszej wyrypy to powrót na polską stronę Tatr per pedes apostolorum znowu przez Polski Grzebień.
    Kolejny rok to wspinaczki środkowym żebrem Skrajnego Granata i Grań Kościelców, a po biwakach w Dolinie Batyżowieckiej i Dolinie Złomisk wejścia na Kończystą i Żłobisty drogą Jordana. W Dolinie Złomisk, godnej swojej nazwy, spotkały nas dwie niecodzienne przygody. Pierwsza zdarza się raz w życiu i to pod warunkiem, iż przez całe życie chodzi się systematycznie po Tatrach – napotkać w ścianie wspinającego się rysia to absolutny ewenement. Druga przygoda miała odmienny charakter, coś takiego przydarzyło mi się w sierpniu jedynie dwa razy. Budzę się rano w kolebie, jest jeszcze ciemno, a zatem obracam się na drugi bok i spokojnie zasypiam. Gdy budzę się powtórnie, a wydawać by się mogło, iż jest już stosunkowo późno, znowu jest ciemno, zasypiam powtórnie. Gdy sytuacja ta powtarza się po raz trzeci, zapalam latarkę i patrzę na zegarek – jest godzina siódma trzydzieści, a tu nadal ciemno. Ki diabeł! Wieczorem nieco wiało, więc w otwór koleby wsadziłem pozostałości jakiegoś płotka, pamiątkę pasterskich czasów. Pcham płotek jedną ręką, a płotek ani drgnie. Pcham oburącz, płotek wysuwa się na zewnątrz, a do środka koleby sypie się śnieg. Okazało się, iż przez noc nawiało od tej strony prawie metr śniegu, pokrywa śnieżna w dolinie jest już ciągła i ma co najmniej ze trzydzieści centymetrów średniej miąższości. Zaczynamy pośpieszną ewakuację w dół, do schroniska nad Popradzkim Stawem oficjalnie nazywanego  górskim hotelem. Złomiska dają nam popalić, stawiając nogę nie wie się kompletnie, co znajduje się pod śniegiem, a wyżej normalnej perci brak. Niżej w dolinie perć już jest, ale szybko zamienia się w rwący potoczek, sięgający miejscami połowy łydki.
    Nad Popradzkim Stawem jest mostek, a na nim ponad dwudziestocentymetrowa warstwa wody. Jest rok 1974, sprzęt biwakowy jest ciężki, wspinaczkowy – jeszcze cięższy, plecaki nie tak ergonomiczne, jak dzisiaj, goretex i polar to pieśń przyszłości, idzie się wyjątkowo ciężko. Wchodzimy do przedsionka schroniska z lekkim obłędem w oczach i wita nas huraganowy śmiech. Jeden rzut oka i wiemy, o co chodzi. W Złomiskach po różnych kolebach spała tej nocy kupa wspinaczy, ci, co się teraz  śmieją biwakowali gdzieś niżej lub szybciej się od nas obudzili, teraz ściągają ze siebie co bardziej wodą nasiąknięte rzeczy. Po paru minutach wpadają następni równie ogłupiali, a my dołączamy się do chóru prześmiewców. Jeszcze trochę i następuje gremialne wejście do jadalni, w jadalni zaś wokół stolików rozstawione są eleganckie krzesełka wyściełane niebieskim pluszem. Nikt z nas nie ma suchych spodni, niedługo trzeba czekać, aby każde poruszenie się na krześle owocowało głośnym pluskiem. Jeden rzut oka na salę wystarcza, by rozpoznać, kto z gości spał w kolebie, a kto w schronisku. Wszystkie stoliki zajęte przez kolebowiczów stoją w kałużach o przynajmniej dwumetrowej średnicy.
    Trzeba pomyśleć o powrocie na polską stronę, jest zimno, nic suchego do przebrania, ze dwie przesiadki po drodze, o obustronne zapalenie płuc u nieprzyzwyczajonego nietrudno. Panie kelner, dwie porcje parówek, dwie herbaty i dwie borowiczki. Andrzej protestuje, jako harcerz przyrzekał nie pić alkoholu do pełnoletniości. Pij byku, to lekarstwo, nie alkohol! Bez zapalenia płuc, a nawet zwykłego kataru się obyło. Na drugą przygodę z kolebą i ze sierpniowym śniegiem musiałem poczekać dość długo, do lata 2005. Ostatni sezon tatrzański Andrzeja to lato 1978, prawy filar Cubryny, Robakiewicz i klasyczna na Mnichu oraz trochę łatwiejszej turystyki.
    Dzień na Babiej Górze mija nam miło, jest i niespodzianka w postaci starego lisa, który obchodzi turystów na wierzchołku prosząc o jedzenie i pozując do zdjęć. Oczywiście dostał pół kanapki. Gdy pisałem te słowa czyniąc notatki, na podstawie których powstaje Kronika, słuchałem Evity Peron tj. Madonny słysząc jednocześnie w tle chrupanie kości po niedzielnym kurczaku. Tuż za otwartymi drzwiami posilał się spokojnie młody lis, odwiedzający nas regularnie. A godzinę wcześniej z jednej miski piły mleko razem jeż i kot, jeż był mały i dlatego kot nie uciekł.
    Następnego dnia, w poniedziałek Andrzej podrzuca Mieszka, Magdę i mnie do Zakopanego. Na Łysej Polanie żegnam córkę i wnuka prawie siedmiolatka, którzy ruszają na słowacką stronę, a ja kieruję się w stronę Roztoki. Magda planuje wyjazd z Mieszkiem kolejką nad Łomnicki Staw i nocleg w Chacie Zamkovskego, a później przejście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, kolejny nocleg w popularnej Terince i dotarcie do Roztoki via Lodową Przełęcz oraz Dolinę Jaworową. To bardzo ambitny plan zważywszy wiek Mieszka.
    Wtorek. Podchodzę z Roztoki do MOka i dalej ceprostradą  aż do miejsca, gdzie pod progiem Doliny za Mnichem skręca ona pod kątem prostym w stronę Miedzianego. Tu schodzę ze szlaku kierując się w stronę Mnichowego Żlebu. Trawers okazuje się dość mozolny, bo jest mokro i ślisko, a zaćma daje znać o sobie. Wypracowany przez lata sposób chodzenia, polegający na tym, iż nie patrzę pod nogi, bo wcześniej zapamiętuję konfigurację terenu, zawodzi, zwłaszcza prawa noga nie zawsze trafia tam, gdzie powinna. Gdy dochodzę do podnóża wschodniej ściany Mnicha postanawiam zrezygnować z dalszego podchodzenia żlebem i przetrawersować do Mnichowych Stawków. Wysoko w ścianie wspinają ze trzy zespoły, należałoby iść szybko, bo jestem w tzw. strefie potencjalnego rażenia, gdyby coś na dół poleciało, a tu trzeba patrzeć pod nogi. Potem mokry, śliski i podcięty trawnik, znowu trzeba ekstra uważać. Nad stawkami zdegustowany problemami z widzeniem postawiam nie pchać się już dzisiaj do góry, a zejść po dłuższej sjeście do Roztoki.
    Środa. Trzeba chwycić byka za rogi i wprowadzić jakieś poprawki do sposobu postrzegania świata pod nogami. Znowu MOko, ceprostrada, Dolina za Mnichem. W odpowiednim miejscu opuszczam szlak wiodący na Wrota Chałubińskiego i rozpoczynam podejście na Zadnią Galerię Cubryńską. Dużo tam stromych trawek i piargu równie skutecznego jak dobre łożyska kulkowe, nie brakuje tam też maliniaków czyli want różnego wagomiaru. Stwierdzam z zadowoleniem, iż mój mózg szybko się uczy, z każdym metrem idzie mi się coraz lepiej, już nie muszę patrzeć uważnie pod nogi ani czaić się z postawieniem stopy. Nagle ciszę zakłóca hurkot spadającego gdzieś niedaleko kamienia. Tu kamienie rzadko kiedy spadają same, nikt w praktyce tu latem nie chodzi, a zatem pewnie włóczy się tu, pomiędzy ściankami po upłazkach kozica. Wyszukuję odpowiednie miejsce i siadam sobie wygodnie, zaczekam na nią. Upływa mniej, niż kwadrans i patrzymy na siebie z odległości kilkunastu metrów.
    Wchodzę na Zadnią Galerię Cubryńską, jedno z moich ulubionych miejsc w Tatrach. Pochyły taras, podcięty z dwóch stron, okolony od południa ścianami Cubryny. Piękny obelisk Zadniego Mnicha i najwyżej położony w Polsce zbiornik wodny, Zadni Mnichowy Stawek, pokryty teraz w ¾ lodem i śniegiem. Potem w dół, na Mnichowe Plecy i próg Doliny za Mnichem, radość z odzyskanej sprawności przy schodzeniu ze skalnych progów.
    Tego dnia siedmioletni Mieszko bije swój tatrzański rekord przechodząc przez Lodową Przełęcz i całą Dolinę Jaworową, spotykamy się wieczorem w Roztoce.
    Tydzień później melduję się w szpitalu. Dziwne uczucie być pacjentem, spędziłem wiele godzin i dni w różnych szpitalach, ale nie w roli pacjenta. Jedną z najzabawniejszych wizyt w szpitalu dobrze zapamiętałem. Sylwester, Ala ma dyżur w Sylwestra. Stawiam się w szpitalu z odpowiednim choć bezalkoholowym zaopatrzeniem i szczurem za pazuchą. Nowy Rok witamy na chirurgii, długi, jak na warunki szpitalne, stół, suto zastawiony wszelakim jadłem. Lekarze, pielęgniarki i zmęczony, bo długo operował w ostatnie godziny Starego Roku chirurg. Zbyt zmęczony, aby się całkowicie przebrać – na kurtce ślady krwi. Nasza szczurzyca skacząc po ramionach zebranych przy stole dopada chirurga i zaczyna czyścić mu uniform, pracowicie wygryzając zabrudzone kawałki materiału. Zmordowany chirurg odpręża się całkowicie i rycząc ze śmiechu dopinguje naszą podopieczną. Ostatni raz byłem pacjentem przez półtora dnia przed prawie sześćdziesięciu laty, gdy wycinano mi migdałek.
    Usuwanie zmętniałej soczewki za pomocą wiązki ultradźwięków i strumienia wody to nic przyjemnego, choć trudno to nazwać bólem. Gdy słyszę, jak pani doktor prosi siostrę instrumentariuszkę o podanie soczewki przechodzę swoistą metamorfozę przeistaczając się ze zwykłego pacjenta w pacjenta – fizyka. Rozumowanie jest proste: oko oświetlone jest prawie równoległą wiązką światła, soczewka powinna być skorygowana na nieskończoność, abym widział na odległość bez okularów, zatem po rozwinięciu się soczewki powinienem zobaczyć włókno żarówki, jeśli wszystko jest OK. I fajnie jest, widzę typowy kształt włókna oświetlacza. Już po fakcie, podczas badania kontrolnego częstuję moją lekarkę opowieścią o tych obserwacjach, ta po chwili zdziwienia konstatuje z zadumą: czasami lepiej o tym nie wiedzieć!
    Jakość widzenia prawym okiem jest zaskakująco komfortowa, zarówno co do rozdzielczości, jak i rozróżniania barw. Oczywiście nie do końca organizm radzi sobie z ciałem obcym w oku, większa wrażliwość na wiatr i światło, uczucie dyskomfortu po cięższej i dłuższej fizycznej pracy to cena za komfort widzenia.
    Jak czułem się w rodzinnym mieście, jeśli pominąć okoliczności związane z samym zabiegiem. Nieszczególnie. Trochę klaustrofobiczne uczucie zamknięcia w murach kamienicy lub wąwozie ulicy, brak linii horyzontu, powiewu wiatru, wielkomiejski zaduch i hałas. W całej rozciągłości mogłem odczuć, jak polubiłem nasz wiejski dom. W pewnym sensie przeszkadzała mi nawet anonimowość ludzi, których spotykałem w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem lat sześćdziesiąt.
    Opuszczam Łódź z dość długą listą – wyliczanką, czego i jak długo czynić mi nie wolno, w Rabce moja tutejsza okulistka ubarwia tę listę opowieściami o swoich pacjentach, którzy nie trzymali się tych reguł i co brzydkiego z tego wynikło. Jednym słowem mam robić za okulistycznego rekonwalescenta. Ostateczny test sprawnościowy funduję sobie w wigilię Święta Niepodległości wchodząc kolejny raz w tym sezonie na Babią Górę w niezłym tempie.
    Po latach w Furkotnej: Andrzej, Magda i Mieszko (2009).







  20. Jerzy L. Głowacki
    Lubię nocne powroty.  Gdy bazą było schronisko w Roztoce to powroty takie latem zdarzały mi  się często, a późną jesienią i zimą były codziennością. Przed laty Ala wymyśliła kapitalny slogan reklamowy dla Roztoki: Z Roztoki wszędzie blisko!   To stwierdzenie zawiera w sobie pewien szyfr, dla spacerowicza z Roztoki wszędzie jest daleko, dla tatrzańskiego zaś długodystansowca to punkt na mapie Tatr, z którego można wyruszyć na szereg długich wyryp o różnym stopniu trudności. Przykładowo wymienię dwie skrajne.
    Łatwa pętla o charakterze spacerowym wiedzie przez Łysą Polanę i Tatrzańską Kotlinę (przejazd autobusem), a następnie skrajem Tatr Bielskich przez schronisko zwane Szarotką (Plesnivec), Przednie Koperszady, Przełęcz pod Kopą i Zadnie Koperszady do Jaworzyny Spiskiej, skąd już blisko na Łysą Polanę i do Roztoki. Trudności żadne, kwiaty wyjątkowo piękne, krajobrazy również, istna sielanka. Pętla dla ambitnych i raczej znających się na rzeczy to podejście do Morskiego Oka, marsz szlakiem wiodącym na Rysy (niestety w mniejszym lub większym tłumie, chyba że bardzo wcześnie opuści się Roztokę) aż prawie na wysokość Buli, gdzie opuszczamy szlak kierując się w prawo ku ścianom ŻeTeMu (Żabia Turnia Mięguszowiecka) i Wołowej Turni, gdzie zaczyna się Zachód Grońskiego. Jeśli leży tam jeszcze sporo śniegu to adrenaliny nam nie zabraknie, chyba że zabierzemy ze sobą raki i czekan, nawet w środku lata. Zachód ten wyprowadzi nas tuż pod Małą Wołową Szczerbinę, przez którą przewiniemy się na słowacką stronę Wołowego Grzbietu. Tu wkroczymy w inny świat ze świata ponurych dla niektórych północnych ścian – idylliczne trawki, a niżej Żabie Stawy Mięguszowieckie i wygodna ścieżka, która zaprowadzi nas najpierw do Popradzkiego Stawu, a potem do Szczyrbskiego Jeziora i stacji kolejki elektrycznej.  Kolejką do Starego Smokowca, autobusem na Łysą Polanę i wieczorny spacer do Roztoki.
              Najczęściej wybierany wariant wypadu na Mięguszowiecki, to wyjście około godziny ósmej z Roztoki, piwo na Włosiennicy (mam tam zniżkę na dużo piwo z sokiem!), Morskie Oko, Czarny Staw, Bańdzioch czyli Kocioł Mięguszowiecki, Siodełko w  Filarze, zachodnia grań i wierzchołek. Po godzinnej kontemplacji otoczenia na wierzchołku długie zejście na Przełęcz pod Chłopkiem z obowiązkową, powtórną kontemplacją pośrodku Głazów na uroczym balkoniku. Na Przełęcz docieram zwykle około szóstej, w schronisku nad Morskim Okiem jestem przed ósmą, w sam raz na piwo i parówki. Tłum wycieczkowiczów odpłynął już w dół, można posiedzieć na werandzie, porozmawiać ze znajomymi, a potem już po ciemku w dół, do Roztoki.
              Jesienią i zimą nocne powroty to już codzienność, często wcześniej zaprogramowana. Pięknie jest schodzić przy gwiazdach z Pięciu Stawów, do dolnej stacji wyciągu idzie się wystarczająco komfortowo, jeśli śnieg jest twardy – wystarczy przypiąć raki i zejść ze śladów i dziur, pozostawionych przez innych w ciągu dnia. Przy dolnej stacji wyciągu zdejmuję raki i zapalam czołówkę, której światło wyczarowuje w lesie piękne kształty małych smreczków, obsypanych śniegiem. Piękny jest też zachód słońca, podziwiany z Gęsiej Szyi i nocny marsz przy księżycu przez polany Rusinową i pod Wołoszynem.
              Po wielu latach takiego procederu znam już z grubsza niedźwiedzie szlaki, a często i harmonogram ich nocnych wędrówek. Pomagały mi w tym psy z Wanty, Roztoki, a nawet z Polany Biała Woda, słyszę z daleka ich poszczekiwania, i wiem, gdzie aktualnie krąży On (z dużej litery, według prastarej tradycji podhalańskiej, z szacunkiem). Po szeregu spotkaniach z niedźwiedziami pozbyłem się lęku przed nimi, ale nie szacunku, wiem, jak są szybkie na krótki dystans i jaką siłą dysponują. I wiem, jak postępować, aby ich nie zdenerwować. Lecz zaufanie powinno być zawsze ograniczone, mogę trafić na młodego, głupiego niedźwiedzia, który będzie szczególnie zainteresowany zawartością mojego plecaka, zwłaszcza podczas nocnego biwaku – mam zawsze pod ręką pojemnik z żelem pieprzowym, nigdy jednak nie zdarzyło mi się po niego sięgnąć, choć bywało, iż dystans między nami skracał się do dwóch, trzech metrów.
              Razu pewnego wracam już w zapadającym zmierzchu z otoczenia Morskiego Oka do Roztoki i napotykam na asfalcie dwóch odzianych na zielono ludzików, ślakujących  misia za pomocą niewielkiej anteny, jako że misia wcześniej uśpiono i założono mu obrożę z radionadajnikiem.  Młodszego z nich znam, bo spotykaliśmy się już poprzednio w podobnych okolicznościach i wymienialiśmy się informacjami na temat niedźwiedzi, nawiasem mówiąc z obopólną korzyścią. Grzecznie ich pozdrawiam, młodszy przezornie milczy, a starszy, siwy, widać szef, zaczyna napastliwie z wysokiego , filancowskiego C: Dlaczego pan chodzi po nocy!? Przez takich jak pan my musimy jeździć po nocy i ich ratować!  Przybieram najsłodszy z możliwych ton i mówię spokojnie, prawie pieszczotliwie: Po nocy chodzę, bo lubię, i zaręczam Pana, iż mnie ratować nie będzie musiał, ale ja zawsze, w razie czego służę swoją pomocą. To początek rozmowy. Mój rozmówca powtarza swoje, jak mantrę, a ja przechodzę do kontrataku nie zmieniając tonu, wyliczam różne grzechy parku (o to nietrudno), zadaję pytania, na które mój adwersarz nie udziela odpowiedzi, bo sam ośmieszyłby swoje połajanki. Ja bawię się doskonale, on z trudem łapie oddech z irytacji, jeszcze trochę, i znajdzie się w stanie przedzawałowym. Sytuacja jest klarowna, za mną las, w którym jestem u siebie, sekunda i jestem w lesie, a w lesie krąży gdzieś groźny dla parkowca niedźwiedź, ścigać mnie nie będzie. Jednym słowem, jak pisali ongiś autorzy sztuk teatralnych w stylu Krakowiaków i Górali : Niech no chyci wiater z rzyci! (to cytat jak najbardziej literacki).
              Koniec końców filanc wykrztusza z zaciśniętego gardła: Niech pan już idzie, bo będzie nieszczęście! Co prawda to prawda, nie śmiałbym pozbawiać parku tak wybitnego pracownika. Epilog tego zdarzenia następuje za dwie godziny. Wychodzę ze schroniska i idę do budynku gospodarczego, w którym śpi Magda z Mieszkiem. Na zapleczu schroniska zauważam samochód i owego siwowłosego filanca. W ciemnościach bierze mnie za jednego z pracowników schroniska i nerwowo, acz bardzo grzecznie pyta: Nie widział Pan niedźwiedzia? Zgodnie z prawdą odpowiadam: Owszem, był tu jakieś pół godziny temu, ale już sobie poszedł. Proszę sprawdzić okolice parkingu na Palenicy, pewnie tam już krąży.
              Od szeregu lat w Tatrach, po obu stronach granicy obowiązuje godzina policyjna dla turystów, od zmierzchu do świtu, i to pomimo tego, iż podobno mamy demokrację, a niejaki generał gubernator jest na emeryturze. Logicznie rzecz biorąc oznacza to, iż Jego Wielmożność Zastępca Generał-Gubernatora, Dyrektor Parku Narodowego wyznaczył dla niedźwiedzi godzinę policyjną od świtu do zmierzchu, nie przewidział jednak w swojej mądrości, choć ma odpowiedni doktorat, iż niedźwiedzie są w Tatrach jeszcze niepiśmienne, może jakiś kurs szybkiego czytania? I słoik miodu na zakończenie kursu? Nawiasem mówiąc od lat kłusownicy przeróżnej maści i profesji hasają sobie swobodnie w Tatrach. Im ściślejszy rezerwat tym mniej zwierzyny, bo nie grozi przyłapanie na gorącym uczynku, bo strażnicy wolą łapać staruszki, które zerwą parę jagód koło ścieżki lub taterników wspinających się w liczbie kilku czy kilkunastu na miesiąc w Tatrach Zachodnich, albo starą, tatrzańską gwardię, które w trosce o sfatygowane już kręgosłupy maszeruje z ciężkimi plecakami najkrótszą drogą do Roztoki, czyli drogą jezdną, którą zaopatruje się to schronisko. Transport upolowanej zwierzyny odbywa się oczywiście po zapadnięciu zmroku, co wiem z własnych obserwacji. O ambonach stojących dwadzieścia metrów od paśnika już nie wspomnę, ale aby to zobaczyć trzeba zejść ze znakowanego szlaku.
              A teraz liczby, które podobno nie kłamią. Od zakończenia I wojny światowej nie zanotowano w Tatrach Polskich ani jednego wypadku śmiertelnego, spowodowanego przez niedźwiedzia.         Z drugiej strony od wielu lat corocznie ginie w Tatrach od dwudziestu do trzydziestu ludzi, co czyni uzasadnienie godziny policyjnej nonsensem. Obowiązkiem dyrekcji parku jest informować i pouczać, a niedopuszczalnym jest ingerowanie w podstawowe swobody obywatelskie. Jeśli ktoś spoza parku jest innego zdania, to powiem mu wprost w twarz, że ma duszę niewolnika, jest najgorszą odmianą homo sovieticus i powinien wyemigrować natychmiast na Kubę lub do Chin, by tam szybko  ozdrowieć, jakkolwiek ryzyko zbyt radykalnego ozdrowienia byłoby znaczne.
     
     




  21. Jerzy L. Głowacki
    Stara gwardia się nie poddaje, chociaż czasami mówi: merde czyli nieco niespodziewanego luksusu na Babiej Górze i w dolinie Złomisk.
     
    Trzecia dekada września 2007. Zapowiada się piękny dzień i feeria jesiennych barw. Dla odmiany mgła towarzyszy mi prawie od Podsarnia, w Lipnicy kręcę slalom między krowami podążającymi środkiem drogi we mgle na pastwisko, w Przywarowce już mgły ani śladu. Śniadanie jem po pierwszej godzinie marszu, jeszcze w lesie. Wchodzę w strefę kosodrzewiny i dostrzegam przed sobą pomykające w górę trzy sylwetki, garbate dość dużymi plecakami. Dochodzę do nich po jakimś czasie i dobrym, górskim obyczajem witam się grzecznie. Ślązacy, mniej więcej z mojej generacji. Jest coś takiego w nas, górskich włóczykijach, iż rozpoznajemy się od razu. Zaczyna się rozmowa. Mamy ze sobą wiele wspólnego, są i różnice – to speleolodzy. Wymieniam w pewnej chwili, już nie pamiętam, w jakim kontekście nazwisko braci Czoków (dobrze znanych w swoim czasie w środowisku, obaj zginęli w górach) – zaskoczenie u rozmówców, dziś rano ich też wspominali. Nastrój robi się coraz bardziej familiarny, z pękatego plecaka (nie mojego) wyłania się butelka dobrej brandy. Smakuje doskonale, choć kieliszków brak. Idziemy razem, gawędząc na tyle, na ile pozwala podchodzenie w nie-płaskim przecież terenie, aż na piękne i puste pięterko. Na pięterku tym do lat czterdziestych stało schronisko BeskidenVerein-u, a dziś jest to doskonałe miejsce na jak najbardziej nielegalny biwak z najwyżej położonym w Beskidach źródłem. Zostawiam moich towarzyszy na tarasie zasłanym wantami i kieruję się w stronę wierzchołka, im się nie spieszy – mają w planie gdzieś tu spędzić noc. Nikt z nas nie lubi w górach takich, co na zielono ubrani i zaczynają od „Halt! Papieren bitte!”, nie zależnie od tego, w którym AK miał dziadka, tj. u Bora-Komorowskiego  czy u feldmarszałka Rommla w Afryce (Afrika Korps). Na piku, jak poprzednio, tłumek. Nic dziwnego, jest sobota i piękna pogoda. Nie zagrzewam tam długo miejsca, trochę zdjęć i ruszam z powrotem. Ślązacy nie ruszyli się z tarasu, nie na darmo Andrzej Strug pisał tuż przed pierwszą wojną światową w Zakopanem o miłośnikach fachowej stromowspinaczki i miłym duchowi Polaka zwykłym garownictwie – zostaję zaproszony na świeżo zaparzoną kawę tudzież bardzo smaczne, domowe ciasto. Miła, popołudniowa sjesta w interesującym towarzystwie, potem zejście w dół do samochodu.
              Ostatni raz taką z taką niespodziewaną odrobiną luksusu w górach miałem do czynienia w Tatrach w latach dziewięćdziesiątych. Magda postanowiła nieco odpocząć od sportowego wspinania się i wybraliśmy się oboje w starym stylu ala ksiądz Stolarczyk na Wysoką. Co to znaczy w starym stylu? Ano ignorując zdobycze cywilizacyjne w postaci schronisk. A zatem podejście do Doliny Złomisk, biwak pod uskokiem Małej Szarpanej Turni, wejście na Wysoką (polecam przepiękny wiersz Asnyka na ten temat), kolejny biwak w Złomiskach, jakże godnych swojej nazwy i powrót do Roztoki (i Ali) przez Żelazne Wrota i najpiękniejszą z tatrzańskich dolin – Dolinę Białej Wody.
              Jesteśmy na Wysokiej. Tup, tup na wierzchołek wchodzi Piotr Konopka, sławny przewodnik, alpinista i narciarz, a za nim jego czterech klientów. Magdzie przypomina się, iż ma w planach wypad wspinaczkowy do dość odległego kraju, więc konsultuje swoje pomysły z Konopką. Na koniec rozmowy pada pytanie – gdzie śpicie? W Szarpanej Kolebie. To świetnie, przyprowadzę do was swoich klientów, aby zobaczyli, jak się kiedyś po Tatrach chodziło. I przyprowadził. Wypiliśmy razem herbatę, już się żegnamy, a jeden z turystów pyta się nas: jak długo tu będziecie siedzieć? Magda odpowiada dowcipem: jak długo starczy nam żarcia. Na to człowiek sięga do plecaka i ofiaruje nam pieczonego kurczaka owiniętego pieczołowicie w aluminiową folię. Gdy Piotr i jego klienci znikają wśród skalnych złomów Magda wypowiada pamiętne słowa: Tata, od dzisiaj nie dam złego słowa powiedzieć na ludzi prowadzonych w góry za pieniądze.
     
     






  22. Jerzy L. Głowacki
    Wojna pod Tatrami. Wysoka nad Spytkowicami 1939 – pro memoria.
    Kampania wrześniowa 1939 roku Tatry oszczędziła – główne siły niemieckie ruszyły na Jabłonkę i dalej, wojska slowackie wkroczyły na teren Polski przez most na Białce na Łysej Polanie. Z przewodnika W.H. Paryskiego: Zawratowa turnia lewą częścią wsch,. ściany, droga nadzwyczaj trudna (techniką hakową), skały miejscami kruche, 2 ½ godziny. Pierwsze przejście: Zdzisław Dziędzielewicz, Stanisław Wrześniak, 1 IX 1939. Obaj wspinacze słyszeli z dala „grzmoty” czyli odgłosy artylerii, ale sądzili, iż to burza. Miałem ten honor, że danym mi było obu ich poznać.
    Dość często odwiedzamy Suchą Beskidzką, a konkretnie przychodnię reumatologiczną w tamtejszym szpitalu. Wiele dni spędzonych w Tatrach, wspinaczki, biwaki w ciężkich warunkach, dźwiganie ciężkich plecaków  dały mi z biegiem czasu typowy efekt – procesy zwyrodnieniowe dłoni i stawów biodrowych pozostawiając o dziwo stawy kolanowe i skokowe w dobrym stanie. Do Suchej jeździmy przez Podwilk, Spytkowice, Wysoką i Jordanów. Wysoka to wieś położona jest na wysokości około 525 m n.p.m. na płaskim wzniesieniu w zakolu Skawy, miejsce urodzenia Józefa Stolarczyka, pierwszego zakopiańskiego proboszcza. Biała sylwetka usytuowanego na jej wzniesieniu jest doskonale widoczna z oddali.
    Siedemdziesiąt jeden lat temu tą trasą podążało wiele pojazdów mechanicznych trochę cięższych od naszej Laguny – szło tędy wyprowadzone z Orawy uderzenie wojsk niemieckich, które miało oskrzydlić od południa Armię Kraków generała Szylinga. Dlaczego tędy? Bo Przełęcz Spytkowicka jest łatwo dostępna, a tereny nad Spytkowicami, otwarte i miernie nachylone są idealne do rozwinięcia natarcia czołgów. W pierwszym dniu wojny rokady Jordanów – Skomielna Biała – Chabówka broniły dwa bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza i batalion Obrony Narodowej złożony z górali, często w zaawansowanym już wieku, odzianych w cywilne ubrania, jedynie opaski na ramieniu i powtarzalne karabiny odróżniały ich od cywili. Wsparcie mizerne, bateria armat 75 mm. W tej sytuacji generał Szyling rzuca natychmiast spod Krakowa na południe swój odwód operacyjny, 10 brygadę kawalerii płk Stanisława Maczka z zadaniem zatrzymania nieprzyjaciela w dolinach Beskidu Wyspowego. Zadanie jest karkołomne, gdyż w kierunku Krakowa prze zagon pancerno – motorowy w składzie 2 dywizji pancernej (322 czołgi) i 3 dywizji strzelców górskich (62 czołgi), co daje stosunek sił co najmniej 10 do 1 na korzyść Wermachtu, a przyjmuje się zwykle, iż już trzykrotna przewaga zapewnia sukces w natarciu. Na szczęście 10 Brygada Kawalerii pomimo swej konnej nazwy jest pierwszą w Wojsku Polskim brygadą w pełni zmotoryzowaną, choć słabo wyposażoną w czołgi (2 kompanie). Rzecz zabawna, po obu stronach, polskiej i niemieckiej, walczyć będą dwa pułki o identycznej nazwie: 10 pułk strzelców konnych i w obu tych pułkach nie ma ani jednego konia. Pułki te spotkają się na polu bitwy jeszcze raz, po pięciu latach na francuskiej ziemi.
              Pierwsze natarcie niemieckie na Wysoką nad Spytkowicami to właściwie rekonesans, naciera piechota z niewielką ilością czołgów, kopiści i górale odrzucają przeciwnika z powrotem do Spytkowic. Drugie natarcie jest już groźne, dwa rzuty czołgów, piechota, wsparcie kilku dywizjonów artylerii. Ale w międzyczasie na grzbiet Wysokiej wyjeżdża szwadron 9 armat przeciwpancernych, dowodzony z fantazją przez porucznika Wiesława Leliwę – Kiersza: cygaro w ustach i monokl w oku.
              Trzy lata przed wybuchem wojny Polska zakupiła w firmie Bofors 300 armatek ppanc. kalibru 37 mm i licencję na ich produkcję w kraju. Do września 1939 roku wyprodukowano w Polsce 900 sztuk tej broni, ale i wyeksportowano do Anglii, Hiszpanii i Rumunii 250 sztuk. Kaliber tej armaty był niewielki, ale jej pociski przebijały pancerze wszystkich czołgów niemieckich z tego okresu.
              W ślad za szwadronem przeciwpancernym podążają ułani z 24 pułku, zmotoryzowanego oczywiście, podciągana jest też artyleria 16 dywizjonu. Zwróćmy uwagę na znamienny fakt, 10 brygada kawalerii została zmotoryzowana wiosną 1937 roku, mniej więcej w tym samym czasie trafiają do niej Boforsy 37 mm. Dwa lata to bardzo krótki okres czasu na przeszkolenie brygady. 2 września 1939 roku na jednego Boforsa na Wysokiej przypada od 10 do 20 niemieckich czołgów. Wysoka pada pod wieczór, lecz nieprzyjaciel traci na pewno 45 czołgów, natarcie traci impet. Szwadron porucznika Kiersza ponosi ciężkie straty, otoczone działony walczą aż do końca, do momentu, kiedy zostają rozjechane przez czołgi. Ale sześć armat wycofuje się z Wysokiej i dołącza do brygady. Por. Kiersz zostaje odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, taki sam krzyż zostaje nadany pośmiertnie kapralowi Wincentemu Dziechciarzowi, który ze swoim działonem zniszczył siedem niemieckich czołgów, po czym zginął w ogniu trzech innych czołgów, nacierających równocześnie z trzech stron.
              10 Brygada Kawalerii walczy w Beskidzie Wyspowym pięć dni i pięć nocy, redukując tempo natarcia niemieckiego zagonu do 4 – 5 kilometrów dziennie, choć ze sztuki wojennej wynikałoby, iż powinna ona zostać rozbita najpóźniej drugiego dnia walk.
              Przytoczę jeszcze jeden przykład skuteczności wrześniowej kawalerii, tym razem, dla równowagi, konnej, niezmotoryzowanej. 1 września 1939 roku lewe skrzydło Armii Łódź było osłaniane przez Wołyńską Brygadę Kawalerii płk Juliana Filipowicza. Tego dnia brygada ta stoczyła bitwę 23 kilometry na pn.-zach. od Częstochowy, zwaną Bitwą pod Mokrą. Przeciwnikiem ułanów była 4 dywizja pancerna, licząca 341 czołgów i wspierana przez bombowce nurkujące Sztukas. Jej dowódcą był nie byle kto, generał Georg-Hans Reinhardt, który później zyskał opinię jednego z najzdolniejszych dowódców wojsk szybkich. To jego czołgi odegrały istotną rolę w tłumieniu Powstania Warszawskiego – dowodził on wówczas Grupą Armii „Środek”. Podobno liczby nie kłamią, ograniczę się do przedstawienia strat obu stron w Bitwie pod Mokrą. Wołyńska Brygada Kawalerii straciła około 500 żołnierzy (zabitych, rannych, zaginionych), 5 dział, 4 armaty ppanc. Boforsa. 4 dywizja utraciła od 100 do 150 czołgów i samochodów pancernych (w tym samych czołgów od 62 do 76) i kilkuset żołnierzy i odzyskała zdolność bojową dopiero po dwóch dniach.
              Jakie były dalsze losy bohaterów spod Wysokiej i 10 Brygady Kawalerii? Po zdradzieckim ataku Armii Czerwonej brygada, zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza przechodzi na Węgry, skąd po internowaniu przecieka do Francji, do formującej się armii generała Sikorskiego. Do Francji trafiają między innymi sztandary jej podstawowych pułków – 24 Pułku Ułanów i 10 Pułku Strzelców Konnych, co w myśl i zwyczaju, i prawa zapewnia  ciągłość istnienia tych jednostek.
              Armia generała Sikorskiego formuje się głównie w Ośrodku Zapasowym w Coëtquidan w Bretanii. Stanisław Maczek, już jako generał próbuje zrealizować swoje największe marzenie, stworzyć dywizję pancerną. Czas i miejsce na to są nieodpowiednie, na przeszkodzie staje powszechna wiara Francuzów, wbrew wszelkiej logice, w Linię Maginota i traktowanie z góry, z pobłażaniem, żołnierzy pobitej, wrześniowej armii. Ostatecznie powstaje niepełna, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, której szybko kończy się  paliwo i amunicja podczas wszechobecnego podczas kampanii francuskiej 1940 roku chaosu.
              Marzenie generała spełni się dopiero w Anglii, gdzie powstaje 1 Dywizja Pancerna o imponującym składzie: 885 oficerów, 15210 podoficerów i szeregowców, 381 czołgów, 4000 pojazdów mechanicznych. W składzie dywizji odnajdujemy znajome pułki – 24 ułanów i 10 strzelców konnych, a także 10 brygadę kawalerii pancernej. Z kolei w 3 brygadzie strzelców zmotoryzowanych jest batalion strzelców podhalańskich dziedziczący tradycje Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, walczącej w roku 1940 pod Narvikiem.
              Pierwsza bitwa dywizji to bitwa pod Falaise w Normandii (7 – 22.VIII.1944), decydująca o ostatecznym sukcesie D – day, czyli desantu na plażach Normandii. Początek bitwy jest niepomyślny dla Polaków i ich towarzyszy broni z II Korpusu Kanadyjskiego. Dowodzący w tej bitwie marszałek Montgomery, lord czy też wicehrabia of El-Alamein, dufny w swą sławę pogromcy Afrika Korps, popełnia szkolny błąd odsłaniając skrzydło, na którym Kanadyjczycy i Polacy szykują się do natarcia. Niemcy, dobrze uzbrojeni w najlepsze w tej wojnie działa przeciwpancerne 88 mm hulają, jak mogą na odsłoniętym skrzydle, polska dywizja traci 32 czołgi jeszcze przed ruszeniem do natarcia. Tu komentarz natury technicznej. Działo 88 mm zaprojektowane zostało jako działo przeciwlotnicze, ale szybko okazało się, iż jest ono również świetną bronią przeciwpancerną, działa te montowano również w pojazdach pancernych, między innymi w czołgach typu Tygrys. Działa te były w stanie niszczyć podstawowe czołgi alianckie, amerykańskie Shermany z dystansu 2000 metrów, podczas gdy Sherman mógł oddać skuteczny strzał do Tygrysa z odległości 400 metrów. Dlatego też tzw. przelicznik taktyczny dla Tygrysa wynosił 4 do 5 czołgów typu Sherman.
              Drugiego dnia bitwy dobiega kresu żołnierski szlak bohatera spod Wysokiej – z monoklem w oku i cygarem w ustach ginie major Wiesław Leliwa – Kiersz, kawaler Krzyża Srebrnego Virtuti Militari, francuskiego Croix de Guerre, trzykrotnego Krzyża Walecznych.
              Ale wnet przychodzi pora rewanżu, doborowe jednostki niemieckie zostają okrążone. Montgomery powie po bitwie: Niemcy byli jakby w butelce, a polska dywizja była korkiem, którym ich w niej zamknęliśmy. W kotle Falaise Polacy spotykają starych znajomych z września 1939 roku, niemiecką 2 Dywizję Pancerną, której czołgi nacierały na Wysoką – z potrzasku wymknie się tylko jeden jej batalion i to batalion piechoty, bez czołgów i artylerii. Ostatnią fazę bitwy dobrze ilustrują słowa płk Franciszka Skibińskiego, szefa sztabu 10 brygady w kampanii wrześniowej, później kolejno dowódcy 10 pułku strzelców konnych i 3 brygady strzelców zmotoryzowanych.
              20 sierpnia o świcie na stanowiska 10 pułku strzelców konnych uderzyła ze szczególną zajadłością jakaś bardzo silna Kampfgruppe z poważną ilością czołgów. Strzelcy konni przypuścili Niemców na bliską odległość, a później rozpoczęli straszny ogień ze swoich pięćdziesięciu dział (czołgowych) i stu kaemów. W ciągu paru minut wszystkie niemieckie czołgi zamieniły się w słupy czarnego dymu, a trupy grenadierów pancernych setkami zasłały przedpole. Pozostali zalegli pod ogniem. Całe plutony i kompanie zaczęły podnosić białe flagi. Kupy Niemców z podniesionymi rękoma szły do niewoli. Oficerowie odrzucali demonstracyjnie pasy z pistoletami, ale nie podnosili rąk. Pośród nich, w monoklu, w czerwonych lampasach szedł dowódca II Korpusu Pancernego generał Otto Elfeldt.
              Koniec szlaku bojowego 1 Dywizji ma też w sobie coś z symbolu – Polacy zajmują główną bazę Kriegsmarine w Wilhelmshaven. Na łuku bramy portowej wita ich polski orzeł, zdjęty w 1939 roku z budynku Dowództwa Floty w Gdyni i przywieziony do Wilhelmshaven jako trofeum. Dziś orzeł ten znajduje się w Instytucie Sikorskiego w Londynie wraz z niemieckim orłem, który zdobił gniazdo niemieckiej floty.
              Jeszcze raz o rewanżach. Żołnierze generała Sikorskiego traktowani byli we Francji, zanim nastąpiła niemiecka ofensywa, z pobłażaniem i lekceważeniem jako żołnierze pobitej armii. W końcu lutego 1945 roku generał Maczek zostaje zaproszony, wraz ze szwadronem honorowym dywizji do Paryża na uroczystość dekorowania kilkunastu polskich żołnierzy. Dekoracji dokonał szef Sztabu Głównego pod Łukiem Triumfalnym na Place de l’Etoile przed frontem batalionu honorowego Garde Nationale i w obecności tłumów ludności. Następnie Maczek został przyjęty przez generała de Gaulle, który podziękował za dokonania polskiej dywizji na ziemi francuskiej.  W Paryżu generał Maczek składa też wizytę pułkownikowi Legii Cudzoziemskiej, Andrzejowi Poniatowskiemu, w swoim czasie szefowi sztabu generała Girard (współzałożyciel ruchu Wolnych Francuzów), oficerowi łącznikowemu generała Eisenhowera, weteranowi wojny z bolszewikami w roku 1920. Andrzej Poniatowski jest księciem z linii Poniatowskich di Monte Rotondo, której założycielem był książę Stanisław Poniatowski, bratanek króla Polski. Maczek wypełnia smutny obowiązek dowódcy, wręcza ojcu Krzyż Srebrny Virtuti Militari, nadany pośmiertnie jego synowi, Andrzejowi Poniatowskiemu. Andrzej Poniatowski junior zgłosił się do Maczka w obozie w Coëtquidan i przepraszając, iż nie mówi po polsku, ale serce ma z pewnością polskie, poprosił o przyjęcie do polskiego wojska.  Przeszedł następnie jako dowódca plutonu czołgów całą kampanię aż do Holandii, gdzie zginął na czele swojego plutonu zagradzając bardzo dzielnie drogę wypadowi niemieckiemu.
              Pora teraz na łyżkę dziegciu. 5 września 1939 roku mój ojciec otrzymuje przydział do oddziału ochraniającego trasę ewakuacji rządu polskiego, 18 września przekracza granicę polsko-rumuńską w Zaleszczykach i zostaje internowany. W październiku ucieka z obozu i zgłasza się do konsulatu RP w Bukareszcie, gdzie otrzymuje paszport konsularny cywilnego uchodźcy i przydział do miejscowości Slatina - Olt – do końca lutego 1940 roku bierze tam udział w organizowaniu ucieczek polskich żołnierzy z obozów i przerzucaniu ich do armii generała Sikorskiego we Francji. W marcu sam opuszcza Rumunię i przez Jugosławię oraz Włochy przekrada się do Francji. Francuskim przydziałem ojca staje się Dowództwo Ośrodka Zapasowego w Coëtquidan w Bretanii. W owym czasie na mocy porozumienia między rządami Polski i Francji obywatele polscy, przebywający na terenie Francji podlegają poborowi do armii polskiej. Jednocześnie sojusznik III Rzeszy, Związek Sowiecki poprzez swoje agentury na zachodzie propaguje hasło: Rzuć karabinem o bruk! I od czasu do czasu ojciec odbiera za pokwitowaniem z rąk francuskich żandarmów polskich komunistów w kajdankach.
    Wiwat kawaleria!
              Na czym polega fenomen polskiej kawalerii? Cofnijmy się wstecz, aż do czasu zakończenia wojen polsko – moskiewskich pokojem w Polanowie Roku Pańskiego 1634. Rzeczpospolita Obojga Narodów liczyła sobie wówczas ni mniej ni więcej, tylko prawie milion kilometrów kwadratowych, a jej granice chronione były w czasie pokoju przez kilka tysięcy żołnierzy. W razie zagrożenia w przeciągu kilku tygodni można było zmobilizować jakieś dodatkowe kilkanaście tysięcy, do tego dochodziły prywatne armie magnatów, wartość bojowa tzw. pospolitego ruszenia była już wtedy bardzo, a bardzo dyskusyjna. Ten stan rzeczy zapewniał ewentualnemu agresorowi znaczną przewagę liczebną. Przeciwnicy Rzeczpospolitej byli niezwykle zróżnicowani pod względem wojskowym, doskonale zorganizowana i dowodzona piechota typu zachodnio – europejskiego, elastyczni w walce Kozacy, lotne czambuły Tatarów, doskonali jeźdźcy tureccy i budzący postrach janczarzy. Rozmiary terytorium i szczupłość sił własnych przemawiały za manewrem i szybkością, mniej za siłą ognia, bo artyleria, a często i piechota nie były w stanie dotrzeć na czas na pole bitwy, różnorodność przeciwników wymagała elastyczności i niestosowania się do sztywnych schematów oraz użycia różnorodnego uzbrojenia. Gdy w Europie Zachodniej proces szkolenia zawodowego żołnierza zaczynał się w wieku siedemnastu, osiemnastu lat to do tradycji wielu domów szlacheckich należała nauka żołnierskiego rzemiosła od dzieciństwa, co owocowało w wieku dojrzałym niezwykłym mistrzostwem.
              Genialną odpowiedzią na potrzeby obrony Rzeczpospolitej stała się husaria, mająca nie do końca zasłużoną opinię jazdy ciężkiej i elitarnej. Porównajmy ciężar uzbrojenia ochronnego w ciężkiej rajtarii i husarii –waga zbroi ciężkiego rajtara dochodziła do 22 kilogramów w przeciwieństwie do 7 - 8 kilogramowej zbroi husarza. Z elitarnością w sensie tzw. dobrego urodzenia też różnie bywało, zachowały się np. królewskie listy przypowiednie, w których zalecano zaciąganie do chorągwi żołnierzy sprawnych i doświadczonych bez różnicy stanu i kondycji. Zdarzało się też, iż szlachcic niezaliczany do tzw. posesjonatów posyłał swego syna do chorągwi z pocztem, w którym znajdował się syn włościanina, dobrze mu znany, sprawny i silny. Jeśli ów syn włościanina dobrze się spisywał w kolejnych wojnach i zebrał znaczne łupy, to albo go przypuszczano do klejnotu szlacheckiego albo nikt go o indygenat nie pytał, bo nie byłoby to bezpieczne dla pytającego. Szarża husarii w swej ostatniej fazie to natarcie w pełnym galopie dwu lub trzech szeregów bardzo ścieśnionych, mało sprawny husarz w takim szyku sprawiał realne zagrożenie dla swoich sąsiadów, a na to nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał przyzwolenia, stąd też elitarność husarii polegała przede wszystkim na mistrzowskiej sprawności w boju. Po pewnym czasie to się zmieniło, ale to już nie była ta sama jazda, co poprzednio.
              Husaria kojarzy się przede wszystkim z kopiami, koncerzami i szablami nie licząc oczywiście husarskich skrzydeł, o które do dnia dzisiejszego spierają się historycy wojskowości: paradna ozdoba czy rzecz przydatna w bitwie. Ale husarzom nie raz i nie dwa zdarzało się bronić w warownym obozie, gdzie kopia i koncerz były całkowicie nieprzydatne w przeciwieństwie do ciężkiego muszkietu, zwykle wożonego na taborowym wozie. Już w roku 1624 hetman Stanisław Koniecpolski nakazywał husarzom stawianie się na wojnę z muszkietami. Gdy po udanej szarży szyki wroga zostawały przełamane husarze ruszali w pościg za rozbitym nieprzyjacielem, wówczas w rękach niejednego husarza niezwykle skuteczną bronią dzięki swej szybkostrzelności był łuk, sprawny jeździec potrafił wypuścić do dwunastu strzał na minutę.
              Husaria jako formacja wojskowa ustanowiła swoisty rekord – przez 125 lat nie przegrała ani jednej bitwy, w której uczestniczyła, choć przeważnie walczyła z przeciwnikiem kilkakrotnie liczebniejszym.
             
     
  23. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część III i ostatnia.
              Prezentowany tu sposób opowiadania o wspólnej z Mieszkiem wyrypie dobrze koresponduje z nią samą, gdy perć jest łatwa i nie wymaga koncentracji to najczęściej się gada w marszu wspominając niegdysiejsze przewagi i klęski. Od czasu do czasu opowiada się też jakieś górskie makabreski, co po pierwsze ma aspekt dydaktyczny, a po drugie tłumi własny lęk przed tym, co się w górach zawsze może zdarzyć bez względu na doświadczenie i umiejętności. Ktoś kiedyś na łamach Taternika opowiadał, jak podczas prelekcji o wspinaniu i górach rozpoznać, czy na sali są jacyś wspinacze. Należy po prostu rzucić dowcip w rodzaju: Idziemy granią, jest łatwo, tośmy się nie związali. Nagle kolega leci w dół, długo szukamy go pod ścianą, znajdujemy. Jest taki maleńki, bo spadł biedaczek prosto na nogi! Jeśli w tym momencie ktoś na sali ryknie śmiechem, to na pewno jest wspinaczem.
              W zejściu z Ciemniaka aż po Piec dreptanie po ścieżce, miejscami nieźle już rozdeptanej okraszone jest przynajmniej ładnymi widokami, poniżej Pieca zaczyna się las i nuda, to ostatnie rozsądne miejsce na odpoczynek, obaj z Mieszkiem jesteśmy już nieźle znużeni.  Mieszko znowu pojada, potem ogląda Piec, muszę go przekonywać, iż wspinanie się po nim to nienajlepszy pomysł, zwłaszcza, że z Ciemniaka spływa sznureczek turystów. Wokół tej skałki wcale spore klepisko, niedługo znikną resztki trawy nawet w parometrowej od niej odległości. Spoglądam na to wszystko i z rozrzewnieniem wspominam swoją ostatnią bytność w tym miejscu.
              Schyłek sezonu 1981 – wpadam na pomysł, aby go zakończyć w Tatrach Zachodnich. Minimum rzeczy w plecaku, kurtka puchowa, płat folii, stara pałatka brezentowa. Wchodzę na Kominy Tylkowe starym, pasterskim przechodem z Hali na Stołach. Owiec już nie ma w Tatrach, a za jakiś czas Kominy Tylkowe zostaną oficjalnie zamknięte dla ruchu turystycznego, ulegnie likwidacji szlak z Przełęczy Iwaniackiej. Ten niezbyt wysoki, jak na Tatry wierch jest czymś wyjątkowym. Rozległy płaskowyż tworzy wierzchołek, niżej białe, bardzo urozmaicone skały z Raptawicką Turnią na czele, ciekawe jaskinie. Jednocześnie Kominy to loża w amfiteatrze Tatr Zachodnich. Czy można sobie wyobrazić bardziej atrakcyjne miejsce na biwak? Przed snem dylemat, zdjąć buty i wsunąć nogi do plecaka, czy nie zdejmować butów, z plecaka zrobić sobie poduszkę. Materace pneumatyczne z tego okresu czasu są bardzo ciężkie, karimatek jeszcze brak. Gdy śpi się na boku to po pewnym czasie sen przerywa uczucie zimna w biodrze, ściśnięty w kurtce puchowej puch nie chroni za dobrze przed nocnym chłodem, trzeba się obrócić na drugi bok, śpiąc na wznak za wiele traci się ciepła.
              Koło północy budzi mnie nadprogramowo coś innego, niż chłód – z nieba dochodzi dźwięk silników lotniczych, ktoś na czymś lata nad Tatrami. Prawie każdy mieszkaniec Polski w odpowiednim wieku pamięta podstawowe pytanie roku 1981-szego, wejdą czy nie wejdą, Ruskie oczywiście i to nie pierogi. Jestem w tym miejscu i czasie bardziej wyczulony na takie dźwięki i pytania, niż większość z tych, którzy wonczas raczyli odwiedzić Tatry. Dlaczego? To proste.
              Lato 1968, taborisko Rąbaniska w dolinie Suchej Wody. Preludium przyszłych wydarzeń, jem wraz z Alą pierwszą kolację w cieniu naszego namiotu. Ni stąd ni zowąd przysiada się do nas rosły blondyn w typie J-23, mógłby z powodzeniem być dublerem Stanisława Mikulskiego na planie Stawki większej niż życie i jakoś tak głupio zagaja rozmowę. Na tyle głupio, iż Ala, sławna ze swojej podlaskiej gościnności odpala mu tak, że blondyn zwija się jak niepyszny. Za chwilę podchodzi do nas dziewczyna z sąsiedniego namiotu: Fajnie spławiliście tego tajniaka! Widząc nasze zaskoczone miny wyjaśnia: Facet przyjechał na kurs wspinaczkowy, kurs się skończył,  a on został. Mija trochę czasu, a przyjeżdża dziewczyna z Warszawy, zobaczyła go i się pyta, a ten co tu robi?! My na to, że to kursant. A ona – ładny kursant, parę tygodni temu przesłuchiwał mnie w Pałacu Mostowskich!
              Niby przypadek, na Hali stoją namioty, a w nich kupa wojaków, Podhalańczycy. Po jakimś czasie wojsko zwija się na dół, żołnierze objuczeni kiej muły znoszą wielkie toboły do Brzezin, mało tego, za nimi jadą Stary 6x6 tak obładowane, iż trzeba prawie natychmiast remontować po nich mosty na Suchej Wodzie, choć co dzień jeździ po nich ciężarówka z węglem. Wniosek jeden, byli tu na stopie wojennej łącznie z moździerzami i zapasem amunicji do nich.
              Odsłona trzecia: nad ranem wycie silników lotniczych nad Tatrami, jakaś armada powietrzna przekracza Tatry. Rano dochodzą ludzie z Zakopanego i głoszą: Anschluss, zajmujemy Czechosłowację! Niektórzy z nas mają karty mobilizacyjne, nikt nie pali się do udziału w tej awanturze, co bardziej patriotycznie nastawieni w głębi duszy już się zastanawiają, do kogo strzelać w razie czego. Wśród wiary jest dwóch dziadków, obaj podczas drugiej wojny światowej ukrywali się czas jakiś w Tatrach, teraz wodzą rej udzielając rad młodzieży, gdzie i jak ten czas przeczekać.
              Słysząc na Kominach silniki lotnicze nad głową od razu stawiam sobie pytanie: Rewanż czy nie rewanż? Na wszelki wypadek rano schodzę do schroniska na Hali Ornak i oddycham z ulgą: Jeszcze nie tym razem! Następnego dnia wieczorem muszę opuścić Tatry, na nocleg w schronisku nie mam ochoty, ruszam ku Hali Tomanowej, a pod wieczór docieram w okolice Hali pod Piecem. Pod samą skałką taki dywan szarotek, iż nie mam gdzie się położyć, schodzę na niżej położoną polanę i układam się do snu, mam towarzystwo, kilkadziesiąt kroków dalej spokojnie pasie się dorodny jeleń, nie przeszkadzamy sobie ani trochę.
              Koniec wspomnień, trza się brać dołu. No może jeszcze jedno wspomnienie, tym razem sprzed dziewięciu lat. Wracając z Mięgusza docieram około wpół do siódmej na Przełęcz pod Chłopkiem, nie zatrzymuję się na przełęczy, tylko od razu schodzę na Kazalnicę. Wcześniej słyszę potężny łoskot, stromą rynną przecinającą uskok grani Czarnego Mięgusza pędzą w dół bloki skalne, wyżej, w rynnie widać dwie sylwetki. Uśmiecham się do siebie, to prawie na pewno wspinacze wracający z ŻeTeMu lub Wołowej Turni, z powodu nieznajomości topografii lub zwykłego lenistwa wmanewrowali się w kruchą rynnę. Spotykamy się na Kazalnicy, chłopcy młodsi ode mnie o przynajmniej lat trzydzieści, wspinali się rzeczywiście na Żabiej Turni Mięguszowieckiej, pierwszy raz wracali z niej przez Przełęcz pod Chłopkiem. Natychmiast znajdujemy wspólny język, żadnej bariery wiekowej, gawędzimy sobie swobodnie. Nagle jednemu z nich przypomina się, jaką godzinę alarmową wpisał nieopatrznie w Książce Wyjść i rzuca koledze hasło: Spadamy! Drugi ma poczucie humoru i natychmiast mu odpowiada: Ty wypluj to słowo! Faktycznie, od tafli Czarnego Stawu dzieli nas prawie sześćset metrów powietrza – pokładamy się ze śmiechu.
              Ruszamy z Mieszkiem w dół, droga staje się coraz nudniejsza. Dobrze, iż tysiące butów przez lata starły na proch potykacze w postaci korzeni. Mijamy młodą parę, dziewczyna jest już prawie załamana schodzeniem, sztywne nogi, co kilkaset metrów siada. Niżej dwie panie schodzą wspierając się na  kijkach. Mieszko jest już bardzo znudzony tą drogą, co chwila pyta mnie, jak jeszcze daleko. W którymś momencie, mając już szczerze dosyć odpowiadania na to samo pytanie rzucam za siebie: godzinka, może mniej. Te słowa docierają do uszu owych pań i wywołują małą panikę, pytają, czy się nie przesłyszały: Jeszcze godzina?! Zatrzymuję się, obracam i wsparty na kijkach odpowiadam: Pół wieku temu odpowiedziałbym, iż pięć minut, czterdzieści lat temu, iż trzy minuty, piętnaście lat temu, że kwadrans, a teraz wolę się nie wypowiadać. Na Polanie Zahradziska chłodzimy się obaj wodą z potoka, po jakimś czasie nadchodzą panie z kijkami. Zadaję im pytanie: No i jak długo panie schodziły?  Pada odpowiedź: jakieś dwadzieścia pięć minut. Nie jest źle, Mieszkowi i mnie zajęło to jednak tylko kwadrans. Wyraźny postęp w porównaniu z pierwszym wypadem na Czerwone Wierchy.
              Odświeżywszy się ruszamy dalej. Na deptaku na dnie Doliny Kościeliskiej jeszcze sporo turystów, głównie wracających z Hali Ornak.              
    Aneks bez związku (z W.S.I)
              J-23, ciąg dalszy opowieści
              Mimo zdemaskowania i licznych żartów J-23 pozostał na taborisku do końca sezonu, widać miał taki rozkaz. Dwa przykłady takich żartów, może nie najprzedniejszej próby, ale co tu mówić, śmieszyły          nas wówczas, a jego zapewne całkiem nie. Przykład pierwszy. Nasz niby to kursant wchodzi do Murowańca z niezbyt wyładowanym plecakiem wspinaczkowym, ale za to przepasany pętlą, na której dyndają nanizane na karabinki haki, jak kły niedźwiedzia grizzly na naszyjniku Old Shatterhanda. Wita go ciepłe: Masz fajny strój maskowniczy.
              Przykład numer dwa. Wspinamy się z pewnym Jankiem z Bydgoszczy na Filarze Staszla, niedaleko od nas na innym żebrze Granatów wspina się jeden instruktor, jedna dziewczyna i nasz bohater. W pewnym momencie widzimy obaj, jak J-23 wychodzi na ogromną półę, po której zaczyna się przemieszczać coraz bardziej nerwowo od jednego krańca do drugiego i z powrotem. Instruktor, który z dołu go nie widzi i nie wie, co się dzieje, wydaje gromkie okrzyki, chcąc dowiedzieć się, jaka jest przyczyna tej pauzy we wspinaczce. J-23 odpowiada: Nie mogę założyć stanowiska (w domyśle – asekuracyjnego)! Instruktor wnerwia się jeszcze bardziej, bo wie doskonale, iż na tej półce założyć można nie jedno, ale z dziesięć dobrych stanowisk, w górę lecą już niezbyt parlamentarne słowa, co powoduje, iż J-23 jeszcze bardziej nerwowo przemieszcza się obmacując intensywnie skałę w poszukiwaniu szczeliny na hak. Ostatecznie coś znajduje, wyciąga młotek i dumny z siebie wrzeszczy do instruktora: Zakładam stanowisko! Mój partner nie wytrzymuje i ryczy wesoło na całą dolinę: Ogniowe!!! Tatrzańskiego agenta J-23 już nigdy więcej w górach nie spotkałem. PS. Z Jankiem odnaleźliśmy się po wielu latach na FB – świat się jednak skurczył i to bardzo.






  24. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009) Część II.
              10 sierpnia przychodzi pora na zachodnią połać Czerwonych Wierchów i wejście na najwyższy ich wierzchołek, Krzesanicę. Krótka analiza, mamy dwa szlaki do dyspozycji, pierwszy z nich wiedzie z Hali Ornak przez Halę Tomanową, drugi z Polany Zahradziska przez Halę pod Piecem. Oba szlaki łączą się nieopodal Chudej Turni na bocznym ramieniu Ciemniaka. Przez wiele lat drugi z tych szlaków cieszył się niechlubną sławą najbardziej nudnego i mozolnego podejścia na Czerwone Wierchy, co starsi bywalcy tych okolic wspominają zwłaszcza korzenie smreków pełniących funkcję wprost idealnych potykaczy.
    Zdrowy rozsądek nakazuje ten właśnie szlak obrać za drogę zejściową, w dół będzie łatwiejsza do zaakceptowania. O siódmej trzydzieści opuszczamy Kiry, pierwszy odpoczynek wypada nam na Hali Pisanej. Jeszcze jakiś czas temu zjedlibyśmy tu świetne ciastka w Bufecie Pitonia. Niestety, ten prywatny bufet drażnił tak długo dyrekcję parku, iż go koniec końców wysadzono w powietrze dla potrzeb pewnego filmu fabularnego. Pytanie, za ile do państwowej, a za ile do prywatnej kieszeni, skoro w ścisłym według dyrekcji rezerwacie użyto pokaźnej ilości trotylu. Ostatecznie w niecałe dwie godziny docieramy do schroniska na Hali Ornak, gdzie pałaszujemy całkiem pożywne, drugie śniadanie.
              Dalej droga prowadzi przez las, mój wnuk nieco się nudzi, ale gdy wychodzimy ze strefy lasu natychmiast się ożywia. Trawersujemy Czerwony Żleb i idziemy dalej, wąską percią nad górnymi kotłami Wąwozu Kraków i Przedniego Kamiennego. To mój ulubiony teren z dawnych lat, z czasów, gdy swoboda poruszania się w Tatrach Zachodnich była nieporównywalną w porównaniu z dniem dzisiejszym. Jak ocenia masyw Ciemniaka Władysław Cywiński w swoim szczegółowym przewodniku po Tatrach: Skomplikowany topograficznie, bezcenny przyrodniczo i niezwykle atrakcyjny dla taterników tak pod- jak i naziemnych.
              Gdy opuszczamy strefę kosówki i idziemy percią po bardzo stromym, trawiasto – skalistym zboczu muszę wyostrzyć słuch, jeśli do moich uszów przestaje docierać szmer szutru pod butami Mieszka oznacza to, iż schodzi on z perci, aby uatrakcyjnić sobie marsz, a po tym zboczu można się naprawdę daleko potoczyć. Puścić go przed siebie byłoby błędem, bo zacząłby zapewne tak przyśpieszać, iż dotarcie na Krzesanicę stanęłoby pod znakiem zapytania, w tym wieku nie posiada się jeszcze tak cennej w Tatrach umiejętności rozłożenia sił. Wytłumaczenie dziecku tej prostej prawdy: Wolniej idziesz, dalej zajdziesz, jest trudne, lecz w sukurs przychodzi mi grupka turystów, którzy nas doganiają i przeganiają, nie honor iść wolniej od dziadka z siwą brodą z małym chłopcem. Jakiś czas potem spotykamy ich, jak dychają siedząc na kamieniach. Następne spotkanie ma  miejsce pod Ciemniakiem, oni mają jeszcze sporo podejścia przed sobą, a my już wracamy przez Ciemniak z Krzesanicy, na wierzchołku której spędziliśmy dobre pół godziny.         
              Na grani między Ciemniakiem, a Krzesanicą opowiadam Mieszkowi różne historie o tej okolicy. Nagle słyszę, wypowiedziane do mnie z tyłu słowa: Pan opowiada takie ciekawe rzeczy, czy możemy iść za panem i słuchać. W rezultacie wprowadzam na Krzesanicę mały kierdelek turystów, na wierzchołku siadamy wygodnie i opowiadam, opowiadam. Nie ukrywam, gdyby w swoim czasie istniały dogodne warunki do uprawiania zawodu przewodnika wysokogórskiego, to pewnie bym się poważnie zastanowił nad wyborem takiej właśnie profesji. Wodzić towarzysko zacząłem mając lat szesnaście i to od Cubryny, rok później prowadziłem już trzykrotnie, różnymi drogami turystów na Mięgusza. Ostatnie moje wejście na ten szczyt w roli nielicencjonowanego przewodnika miało specyficzny epilog.
              Któregoś wieczora w Roztoce Ala opowiada mi o dwojgu sympatycznych studentów, mieszkających w Roztoce, których marzeniem jest wejście na Mięguszowiecki. Dwa razy już próbowali i dwa razy góra ich nie puściła. Ala przyznaje mi się, iż obiecała im, iż ja ich tam poprowadzę. Słowo się rzekło, kobyłka u płota,  skoro młodzi są tak zapaleni to warto ich tam zaprowadzić, choćby po to, aby krzywdy sobie nie zrobili, z Mięguszem nie ma żartów. Pogoda jest dla nich łaskawa, dzień jest piękny, skała sucha. Na zachodniej grani w dwóch miejscach pojawiają się kłopoty. Przewinięcie pod skalną bałuchą po pochyłym zachodziku, trochę delikatne, na równowagę, bo bałucha wypycha w stronę północnej ściany, do piargów daleko, oj daleko. Blokada psychiczna nie pozwala dziewczynie na swobodne przewinięcie, choć jest ono w istocie bardzo łatwe. Nic tak jednak nie pomaga w takiej chwili, jak pomocna, męska dłoń. Staję w półszpagacie, lewa ręka na wysoko położonym chwycie, moja prawa dłoń zaciśnięta na nadgarstku dziewczyny i już po kłopocie, jej chłopak nie może się  oczywiście zbłaźnić w oczach swej dziewczyny – śtyrbne miejsce za nami. Wyżej powtórka tej sytuacji, szczerba w grani, którą najlepiej przeskoczyć. Starszy pan po pięćdziesiątce odbija się z obu nóg i pewnie ląduje po drugiej stronie szczeliny, a dziewczyna się kryguje. Trzeba stanąć na krawędzi, naciągnąć się, kiej ta gadzina, chwycić mocno i szarpnąć w chwili odbicia, potem przytrzymać, coby dziewczę za daleko nie poniosło.
              Schodzimy Drogą po Głazach, już bez przygód, oboje są uszczęśliwieni, Mięgusz jest ich.  Ale cena dość wysoka, łydki dziewczyny są tak poobcierane o szorstki granit, iż prawie krwią spływają. Mija parę lat, trwa jeszcze zima w Tatrach, schodzę na taflę Morskiego Oka Szerokim Żlebem. Podbiega do mnie dziewczyna i woła z daleka: Jesteś członkiem PZA? (PZA – Polski Związek Alpinizmu). Potwierdzam i dowiaduję się, iż na pobliskim lodospadzie doszło do wypadku i trzeba pomóc. Zmobilizowany w ten sposób udaję się z dziewczyną pod lodospad. Jeden klient, dobrze opatulony po same oczy leży pod lodospadem i odpoczywa bez kontaktu, ale i bez zagrożenia życia. Drugi tkwi w lodospadzie, jest w niezłej formie, ale całkiem obezwładniony z racji złamania kości udowej. Do akcji nie wchodzimy, bo prawie równocześnie pojawia się ratownik dyżurny ze schroniska i śmigło, czyli toprowski Sokół.
              Po odlocie śmigłowca okazuje się, iż dziewczyna, która mnie zmobilizowała to ta dziewczyna z Mięgusza – zaczęła się wspinać wkrótce po naszej eskapadzie. No i mam dziewczynę na sumieniu. Po drugie nasz klient spod lodospadu to mój kolega klubowy, dobrze mi znany, a w cywilu także świetny instruktor i ratownik. Poznać go nie poznałem, bo jak się sześć żeber złamie to nie wygląda się kwitnąco. Ale fason zachował, bo jak wylądował u podstawy lodospadu to sam się opatulił, rzucił parę dowcipów i dopiero odjechał.




  25. Jerzy L. Głowacki
    Mieszko i Czerwone Wierchy (2009)
              Dylemat: gdzie zabrać Mieszka w Tatry? Szczyt sezonu, droga do Morskiego Oka w remoncie, wypady z Roztoki odpadają. Pięć Stawów i Hala Gąsienicowa to nienajlepsze miejsce, na Orlej Perci łatwo oberwać kamieniem albo całym ceprem, na biwakowy proceder Mieszko jest jeszcze za mały. Jaki masyw w Tatrach Polskich poza Tatrami Wysokimi jest najciekawszy – bez wątpienia Czerwone Wierchy. A więc działanie z doskoku, wczesny wyjazd z Podsarnia samochodem, zaparkowanie go na Groniku lub w Kirach, pętla na Czerwonych Wierchach i powrót do samochodu. W tym roku dydaktycznie, zapoznać ośmioletniego wnuka ze szlakami znakowanymi, a za rok, być może coś ciekawszego, już bez znakowanej perci.
              28 lipca o szóstej rano wyjeżdżamy z Podsarnia i po godzinie jazdy przez Czarny Dunajec, Chochołów i Witów parkujemy samochód na Groniku, u wylotu Doliny Małej Łąki. Parę kroków od parkingu wita Mieszka i mnie łasiczka stając słupka i spoglądając na nas ciekawie. Podchodzimy w stronę Przysłop Miętusiego szerokim chodnikiem w całkiem wysokopiennym lesie, co dobitnie świadczy o nieubłaganym upływie czasu, gdy szedłem tędy po raz pierwszy prowadziła mnie w górę wąska na pojedynczego człowieka perć w gęstym młodniku, a poniżej siodła przełęczy stało małe schronisko, przerobione ongiś z szałasu pasterskiego, po którym dziś ani śladu. Na Przysłopie Mieszko jest już głodny, korzystamy z dobrodziejstwa ustawionych tam drewnianych stołów i ław. Po posiłku podejście na Kobylarz, trawiaste siodło zawieszone kilkadziesiąt metrów nad górną połacią Doliny Miętusiej. Mieszko jest pierwszy raz w Tatrach Zachodnich, z daleka napatrzył się na trawiaste, kopulaste kształty Czerwonych Wierchów, a tu zaskakuje go widok kotła Wielkiej Świstówki, okolonego amfiteatralnie wielkimi ścianami z ponad trzystu metrową ścianą Kazalnicy Miętusiej na czele. Ja z kolei z zadowoleniem stwierdzam, iż czas leczy rany zadane Wantulom przez wielki halny z 1968 roku, na wielkich blokach skalnych odradzają się powywracane i połamane smreki. Po odpoczynku, Mieszko znowu sobie podjadł, ruszamy wielkim żlebem, okolonym wapiennymi skałami w stronę krańca wielkiego ramienia Małołączniaka. Żleb ten przegradza dość połogi i mało wybitny próg, na którym rozpięto dla wygody i bezpieczeństwa turystów łańcuch. Miejsca takie w miarę upływu czasu stają się o tyle ryzykowne dla niedoświadczonych, iż tysiące stóp szlifuje przez lata miękki i z natury dość śliski wapień wygładzając go do powierzchni prawie lustrzanej, o poślizgnięcie tu nietrudno. Hamuję Mieszka, który dorwawszy się do skały rozpędza się nieumiarkowanie. Za progiem skały zanikają i prawdę powiedziawszy wnuk mój zaczyna się cokolwiek nudzić znojnym podchodzeniem po tak zwanej krówskiej perci (niby, że krowę by tam przeprowadził). Mam ogromną ochotę urozmaicić mu dalszy marsz, wystarczy zejść ze szlaku w prawo i po stromych trawkach przetrawersować prawie poziomo do Doliny Litworowej, a później Kozim Grzbietem pójść prosto do góry aż na Krzesanicę). Niestety widoczność jest świetna, na szlakach mnóstwo turystów. Po pierwsze może wśród nich maszerować jakiś filanc, co naraziłoby mnie na spory mandat za zejście ze znakowanego szlaku. Po drugie i ważniejsze, mogliby za nami ruszyć jacyś naśladowcy i coś poputać, po co mam mieć jakiegoś durnia na sumieniu, jak poleci dołu. Co innego, gdyby było mglisto – nie wahałbym się ani chwili przed wycięciem takiego wariantu.
              Mieszko radzi jednak sobie świetnie, jak na ośmiolatka. Jedyną oznaką sporego wysiłku z jego strony jest częstotliwość posiłków, w okolicy Wielkiej Turni pałaszuje kolejne kanapki. Osiągnęliśmy już sporą wysokość, upał został gdzieś na dole, a Mieszko nie przyzwyczaił się jeszcze w pełni do zmian temperatury w Tatrach, sam wyciąga ze swojego plecaka polar i czapkę, którą naciąga aż na uszy. Czeka nas teraz nudny odcinek podejścia, szerokim, rozdeptanym przez całe pokolenia turystów grzbietem na Małołączniak. Na nudne podejście Mieszko reaguje typowo, ruszyć z kopyta, aby jak najszybciej mieć to z głowy. Muszę znowu go hamować, chwilami dość brutalnie, bo przed nami jeszcze daleka droga. Na wierzchołku jest wystarczająco ciepło, aby wyciągnąć z plecaków płaty karimatki i wyciągnąć się wygodnie, a także znowu podjeść. Mój wnuk pasjonuje się ptakami drapieżnymi i pilnie ich wygląda, niestety w naszym polu widzenia nie chce pojawić się ani orzeł, ani jastrząb. Podlatuje za to do nas stały bywalec tatrzańskich wierchów, płochacz halny i wyraźnie prosi o jedzonko. Dostaje parę okruchów i jest bardzo zadowolony, upakowuje je pracowicie do dziobka i odlatuje. Po chwili na niebie ukazuje się coś znacznie większego od andyjskiego kondora – ktoś lata sobie na paralotni.
              W zejściu na Przełęcz Kondracką pojawia dla mnie następujący, kolejny kłopot. Jak już nogi trochę bolą, to najlepiej zacząć zbiegać. Muszę na bieżąco oceniać, jaka prędkość zbiegania jest w danej chwili prędkością bezpieczną dla Mieszka. Z Przełęczy Kondrackiej kierujemy się ku Dolinie Małej Łąki, gdy osiągamy Niżnią Świstówkę, pora odpocząć w cieniu Wielkiej Turni. Ponad trzystumetrowa, miejscami przewieszona ściana robi szczególne wrażenie na Mieszku – zadaje mi bardzo praktyczne pytanie: Co by się z nami stało, gdyby się wywróciła? No cóż, nie należy oszukiwać dzieci: Wiesz, gdyby się powoli przewracała, to byśmy tam uciekli, ale gdyby runęła szybko, to byśmy nie uciekli.
              Nad dnie doliny znużenie dopada już Mieszka, zwłaszcza w lesie, gdy znikają z oczu ostatnie formacje skalne. Na Groniku wsiadamy do samochodu, Mieszko zajmuje miejsce w foteliku za mną. Przez pierwsze kilometry zadaje jeszcze jakieś pytania, dzieli się wrażeniami, ale szybko zapada w głęboki sen. Nie budzą go nawet wstrząsy samochodu, gdy za Czarnym Dunajcem droga pustoszeje i mogę jechać szybko. Gdy zatrzymuję samochód pod domem Mieszko śpi nadal, zostawiam go w samochodzie i idę na górę, Mieszko śpi jeszcze przez godzinę. Ale nie traci ochoty na dalsze poznawanie Czerwonych Wierchów.







×
×
  • Dodaj nową pozycję...