Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienia.

     
    Halina Krüger i Wanda Rutkiewicz były prekursorkami wspinania się na trudnych drogach i w górach wysokich w samodzielnych zespołach kobiecych. Halina wraz z Anią Okopińską zdobywa światowy rekord wysokości zespołu kobiecego na Gasherbrumie II (8035), Wanda wchodzi na Everest jako pierwsza europejska alpinistka, jest główną kandydatką do kobiecej Korony Himalajów. Niestety podczas kobiecej wyprawy na K2, w nisko położonym na wysokości zaledwie 6700m obozie II Ania Okopińska stwierdza rano z przerażeniem, iż Halina nie żyje. Wystarczyła jedna noc, aby rozwinął się śmiertelny w skutkach wysokościowy obrzęk mózgu. Cztery lata później, też na K2 ginie Mrówka, Dobrosława Miodowicz-Wolf. Mija sześć lat i Wanda Rutkiewicz nie wraca z samotnego ataku szczytowego na Kanczendzongę, kończy się sen o potędze polskiego alpinizmu kobiecego.
    Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych po polskiej stronie Tatr latem wspinało się nie więcej, jak trzysta osób w tym samym okresie czasu. Wypadek śmiertelny zdarzał się średnio co miesiąc lub dwa, przyjmowaliśmy to ze smutkiem i wspinaliśmy się dalej. W dwudziestoleciu międzywojennym wspinało się niewielu, a kobiece zespoły można było policzyć na palcach jednej ręki. Tym tragiczniejszą sekwencją były dwa wypadki – w 1928 roku Zofia Krókowska i Jadwiga Honowska giną na Ostrym Szczycie, a rok później odpadają na południowej ścianie Zamarłej Turni młodziutkie, a już świetne w skale siostry Skotnicówny. Po tym ostatnim wypadku klasyczna na Zamarłej obrasta znowu legendą tak skuteczną w oddziaływaniu na panie, iż na samym wstępie mojej działalności tatrzańskiej byłem świadkiem pierwszego kobiecego przejścia tej drogi. Nawiasem mówiąc legendę tę podsycali tej miary twórcy, jak Przyboś i Choromański, a sceneria Dolinki Pustej stanowiła dla niej odpowiednią oprawę. Światek taternicki  był mały, relacje z wypadków rozchodziły się w nim szybko i szeroko mając niebagatelny wpływ na wyobraźnię. Nasz nieżyjący już przyjaciel, największy obok Staszka Motyki spec od Zamarłej pokazał kiedyś Ali i mnie zdjęcia wykonane w Pustej po wypadku Lidy i Marzeny, były wstrząsające nawet dla doświadczonych wspinaczy.

     
                Już po napisaniu tej partii tekstu (o górskiej parapsychologii) nadeszła z Karakorum wpierw wiadomość o zdobyciu szczytu, a potem o przymusowym biwaku Berbeki i Kowalskiego w zejściu. W Podsarniu coraz silniej wiał halny, było ciepło i słonecznie, postanowiłem zatem zainaugurować górski sezon 2013. O dziesiątej rano ruszyłem spod leśniczówki Stańcowa na skraju Lipnicy Wielkiej w stronę granicznej Przełęczy pod Przyporem. Do przełęczy szedłem wygodnie po śladach skutera, a dalej, na słowacką stronę prowadziły mnie ślady nart. Śnieg był jeszcze po nocy twardy nie przypinałem więc rakiet. W najniższym punkcie drogi łączącej Stańcową z Hajownią Hviezdoslawa stoi sobie wygodna wiata z paleniskiem, stołami i ławami, idealne miejsce zimą na odpoczynek i drugie śniadanie. Zatelefonowałem też do Ali informując ją, jakie mam plany na najbliższe godziny – w zamian usłyszałem, iżbym miał się na baczności, bo w Podsarniu tak duje, że kot lata! Wiem, co to oznacza w partii szczytowej Babiej Góry i nie mam zamiaru aż tam podchodzić. Chcę dzisiaj dokonać rekonesansu terenu rozciągającego się między dwiema pobocznymi graniami, powinienem zatem być osłonięty przed wiatrem z trzech stron.
                Przypinam rakiety, cofam się kilkaset metrów główną drogą i wchodzę w wąską przecinkę prowadzącą w górę stoku – jej pierwszy, widoczny z drogi odcinek pokrywa nieskazitelna biel śniegu, dopiero wyżej pojawiają się tropy, głównie jeleni. Śnieg jest przepadający, jelenie zapadały się na głębokość od kilkunastu do kilkudziesięciu centymetrów, ale moje rakiety pozostawiają na śniegu tylko rysunek swojego kształtu. Moją uwagę przykuwa para niewielkich ptaków drapieżnych zataczających kręgi tuż nad wierzchołkami drzew i kwilących w charakterystyczny sposób. Po chwili ich zachowanie staje się dla mnie jasne, zostały spłoszone znad pożywienia przez znacznie groźniejszego przeciwnika. W lewo skos w węższej przecince leży jeleń niedawno sprawiony przez wilki, a znad niego podrywa się do lotu orzeł. Konfiguracja terenu sprawia, iż musi przedefilować przede mną w odległości nie większej, niż piętnaście metrów i na wysokości mniej więcej mojej głowy, to rzadka okazja podziwiać tego ptaka z tak niewielkiej odległości, ostatni raz miałem taką okazję pięćdziesiąt lat temu tuż pod wierzchołkiem Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego – pokłoniłem mu się wtedy głęboko.
                Jelenia zgubił ów przepadający śnieg, uciekał w dół stoku środkiem bardzo wąskiej przecinki, jeden z wilków wyprzedził go biegnąc twardszym śniegiem pod gałęziami smreków i zaatakował z boku, był to śmiertelnie skuteczny atak. Tu warto wspomnieć, iż tropiąc przez dwie zimy parę wilków w okolicach Podsarnia sporo się o nich nauczyłem, aby przeżyć muszą się sporo napracować, a większość ataków na sarny i jelenie to ataki chybione. Powierzchnia śniegu jest w tym przypadku księgą, z której wiele można odczytać.
                Wyżej teren stał się ciekawszym, coraz częściej przydawały się kolce na spodzie rakiet oraz aluminiowe zęby, wysuwające się spod rakiet przy wysokim podnoszeniu pięt. Koniec końców dotarłem do granicy wielkiego rąbaniska pełnego wykrotów i wiatrołomów, a to teren bardzo niewdzięczny dla rakiet, zwłaszcza tych klasycznych, z długimi ogonami. Uznałem więc, iż pora zawrócić do Stańcowej. W Podsarniu dowiedziałem się od Ali, iż sytuacja na Broad Peaku staje się z każdą godziną bardziej dramatyczną – brak wiadomości o Macieju Berbece i Tomaszu Kowalskim.
  2. Jerzy L. Głowacki
    Krótki wstęp do parapsychologii górskiej – część II.

    Kiedyś uważano, iż wracanie do schroniska lub namiotu po zapomnianą rzecz przynosi pecha na wspinaczce. Schyłek wspinaczkowego lata 1968, Hala Gąsienicowa. Razem z Jankiem z Bydgoszczy mamy ochotę na Komin Drege’a na Granatach. W ostatniej chwili zmieniamy plany ze względu na niezbyt pewną pogodę, zamieniamy formację wklęsłą na wypukłą, decydujemy się na Filar Staszla na Zadnim Granacie. W Murowańcu Janek zamienia niechcący swój plecak na plecak kolegi, który podszedł z taboru do schroniska, aby znaleźć partnera na Zamarłą. O taką zamianę nietrudno było, bo prawie wszyscy używali horolezek, słowackich plecaków wspinaczkowych. W efekcie pod ścianą okazuje się, iż mamy dwie liny, sporo haków i karabinków, ale tylko jeden młotek – kostek i friendów jeszcze wówczas w Tatrach nie znano. Janek zbiega do Murowańca i wraca pod ścianę z własnym plecakiem, zaczynamy więc wspinaczkę ze znacznym opóźnieniem, które jeszcze się powiększa na pierwszych wyciągach, bo obaj usiłujemy wyprostować drogę dodając własne warianty. Na kluczowym wyciągu zaczyna lać i to jak – coś na kształt lokalnego oberwania chmury. Żlebami walą po kwadransie potoki wody tocząc spore nawet wanty, gratulujemy sobie wyboru drogi, bo w kominie ryzyko ukamienowania bądź utopienia byłoby całkiem realne. Po raz pierwszy w życiu wspinam się po omacku, woda na przewieszonych stopniach tworzy kaskady lejąc mi się prosto w oczy, wpływa rękawami do skafandra i wypływa nogawkami spodni. Gdy jesteśmy już na łatwym zachodzie, który w kilkanaście minut sprowadziłby nas do Koziej Dolinki podejmujemy brzemienną w skutkach decyzję: skoro jesteśmy już całkowicie przemoczeni, a pozostałe partie żebra mają być łatwe to dokończmy drogę, lać dłużej tak intensywnie też już pewnie nie będzie. Błąd, dalsza część filara nie okazuje się tak łatwą, jak sądziliśmy, a lać nie przestaje. Wkrótce pojawiają się pierwsze oznaki wychłodzenia organizmu, dreszcze, niekontrolowane skurcze rąk. Janek wbija hak, nagle kuli się, puszcza młotek i prawą dłonią otacza lewą, w pierwszej chwili sądziłem, iż trafił obuchem młotka w lewą dłoń trzymającą hak. Po chwili widzę jednak, iż z trudem prawą dłonią rozprostowuje palce drugiej dłoni. Sytuacja ta powtarza się jeszcze.

              Mam na sobie spodnie uszyte z lekkiego brezentu, który, jak to brezent, zesztywniał po namoczeniu i gdy stoję na stanowisku też stoi utrzymując przyzwoity dystans od mojej skóry, woda po nim ścieka zapewniając mi pewien komfort termiczny. Ruszam ze stanowiska, namoknięty brezent zaczyna przylegać do mięśni nóg skutecznie je chłodząc i gdy stoję na wąskiej listwie skalnej wypatrując dalszej drogi nogi wpadają mi w tzw. telegraf, z trudem utrzymuję się na listwie. W następnych latach zrezygnuję z brezentu na rzecz uczciwej wełny. Wyżej, aby przyśpieszyć wspinaczkę rezygnuję z obejścia trudności i atakuję wprost piątkową przewieszkę. Na kancie przewieszki rozginają mi się palce, na szczęście trochę niżej jest szczelina w której skutecznie blokuję łokieć i wracam na stopnie pod przewieszką. Rozgrzewam palce i atakuję powtórnie, tym razem z powodzeniem.

              Dopisuje nam szczęście – osiągamy chodecki teren o zmierzchu, latarek oczywiście nie mamy, ale mimo to szybko zbiegamy do Murowańca i dalej, na tabor. Stwierdzamy obaj, iż grozi nam obustronne zapalenie płuc i trzeba coś zażyć doustnie, aby się przed nim obronić. Proponuję prawdziwy bykobój w charakterze odtrutki, zaparzam w menażce pół litra mocnej kawy i wlewam do niej pół litra spirytusu. Pijemy ten specjał na gorąco przykrywając kubki dłońmi, aby alkohol niepotrzebnie nie wyparowywał. Po paru łykach Janek stwierdza, iż mieszanka ta zbyt pali gardło i zaraz przyniesie coś zimnego do popijania. Tu zapomniałem dodać, iż mój partner z zawodu był chemikiem. To coś zimnego okazało się siedemdziesięcio procentową śliwowicą. Wkrótce po opróżnieniu menażki zasypiamy obaj w namiocie jak niemowlęta, aby obudzić się po paru godzinach. Przestało padać, niebo jest wygwieżdżone. Wychodzimy z namiotu na krótki spacer, ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy już trzeźwi i w dobrej formie, nasze wychłodzone organizmy spaliły alkohol tak skutecznie, iż nie ma mowy o jakimkolwiek kacu.

              Zabawne, po raz wtóry uniknąłem w tym sezonie want lecących z góry zamieniając Drege’a na Staszla. Dwa tygodnie wcześniej na Kozich Czubach zacząłem prostować popularną Zetkę i wpakowałem się w nieciekawy teren, krucho, mchy, problematyczna asekuracja. Kląłem siebie za ten pomysł mając po prawej ręce właściwą rysę o pewnej skale, do której nie chciało mi się wcześniej przetrawersować. I właśnie w tym momencie rysą tą przeleciało parę sporych want, poruszonych nieopatrznie przez turystów na nieodległej Orlej Perci.

              To dopiero początek długiej serii przygód ze spadającymi kamieniami nieodmiennie kończących się szczęśliwym finałem. Wspólnym mianownikiem tych przygód było to, iż w niewiadomy mi tak do końca sposób odgadywałem, gdzie i jak poleci kamień czy kamienie. Prowadziło to czasem do zabawnych sytuacji, kiedy będąc w skądinąd doborowym towarzystwie stwierdzałem: Uwaga, kamień! Koledzy patrzą na mnie ze zdziwieniem, ale po chwili rzeczywiście przelatuje koło nas kamień. I zaczynają się pytania w rodzaju: Skąd wiedziałeś? Można oczywiście snuć określone przypuszczenia, w Tatrach stosunkowo rzadko samoistnie spadają kamienie, często winowajcą jest kozica, wędrująca podszczytowymi trawnikami lub wspinający się wyżej zespół. Można wówczas podświadomie wychwycić jakieś dźwięki poprzedzające lot kamienia. Od czasu do czasu zdarza się, iż świst rozcinanego powietrza nie jest tożsamy z zagrożeniem. Prowadzę przez Siodełko w Filarze na Mięgusza szesnastoletnią Magdę, Andrzeja Aścika i spotkanego nad Czarnym Stawem wspinacza, który, jak się później okazało, chciał odczarować Mięgusza po tym, jak przed dziesięcioma laty złamał na nim sobie kręgosłup. W czujnym miejscu rozlega się charakterystyczny świst, Magda i pozostali wciągają głowy w ramiona kuląc się ku skale. Za chwilę dziwią się, iż stoję wyprostowany i uśmiechnięty – wskazuję im wychodzącego z lotu nurkowego daleko pod nami jastrzębia, z biegiem czasu nauczyłem się odróżniać odgłos jego nurkowania od świstu spadającego kamienia.

              Gęsta mgła spowija Żabie, idę rozległym, trawiastym zachodem od żlebu spadającego z Białczańskiej Przełęczy Wyżnej w kierunku Białczańskiej Przełęczy. Teren ten pozbawiony jest charakterystycznych punktów orientacyjnych, jak na tak gęstą mgłę, w nawigacji pomagają mi  odgłosy jakiegoś zespołu wspinającego się na Żabim Mnichu. Nagle wymiana słów między wspinaczami robi się co nieco nerwowa, tam, do licha, trzeba uważać, bo chyba jestem w linii spadku tego zespołu, a stoję na połogich płytach skalnych. Sekunda, dwie i słyszę, jak gdzieś wysoko odbija się od skał spory zapewne blok. Reaguję instynktownie skacząc za znajdujące się tuż obok mini żeberko i przypadając do gleby. Ułamek sekundy później w płyty skalne, na których stałem uderza blok skalny z taką siłą, iż jego fragmenty lecą we wszystkie strony, ale ów grzbiecik skalny chroni mnie skutecznie.

              Lata dziewięćdziesiąte. Dowiaduję się, iż Magda wybiera się z kolegą w Atlas Wysoki. Natychmiastowe skojarzenie –powrót ze wspinaczki w Wysokim Atlasie w nieznanym terenie, wisząca dolinka, wysoki, pionowy próg. Wylatuje  stanowisko zjazdowe, obie dziewczyny giną, ich ciała znajdują ich koledzy następnego dnia.

              Ta smutna historia prześladuje mnie aż do momentu, kiedy otrzymujemy wiadomość od Magdy, iż kończą działalność górską w Atlasie i wracają do kraju. Ale pamięć o tamtym wypadku powraca, gdy Magda zaczyna relacjonować swoje przygody w Atlasie. Długa i trudna droga wspinaczkowa, a potem powrót do wioski – opis przewodnikowy drogi zejściowej nie pokrywa się z terenem, ryzykowne zjazdy z niepewnych stanowisk w zapadającym zmierzchu, droga do nikąd, próby wytrawersowania w bok znad urwisk, już w kompletnej ciemności. I nagle gdzieś pojawia się światełko, które naprowadza ich na kozią perć prowadzącą na dno doliny. Początkowo sądzą, iż to ich marokański przewodnik wyszedł im naprzeciw, ale okazuje się, iż nie ruszył się z wioski. Może obozujący w wiosce Hiszpanie? Też nie, bo nadużyli tego i owego i zapomnieli o Bożym świecie  pogrążeni w kamiennym śnie. Opatrznościowe światełko pozostaje zagadką. Chyba, iż wierzy się w parapsychologię – wówczas wytłumaczenie jest trywialnie proste: to ja je zapaliłem siłą woli.

  3. Jerzy L. Głowacki
    Krótki wstęp do parapsychologii górskiej – część I.

              W 1964 roku, dwa lata po śmierci autora, ukazuje się Komin Pokutników pióra Jana Długosza, taternika i alpinisty, który na pewien czas stał się legendą swojego środowiska. Nie był fenomenalnym wspinaczem, ale miał serce i głowę do rozwiązywania problemów, jak ongiś nazywało się w taternickiej gwarze wytyczanie nowych dróg na trudnych formacjach skalnych. Wprowadził w Tatry technikę osadzania w skale nitów, dzięki której rozwiązano na początek dwa problemy – lewą połać Kazalnicy i środek wschodniej ściany Mnicha czyli pokonano tzw. Wariant R. Dziś, w epoce systematycznego treningu wspinaczkowego, obuwia high friction i nowoczesnych środków asekuracji drogi te pokonuje się klasycznie czyli wykorzystując wyłącznie naturalną rzeźbę skalną pomijając oczywiście pewne jej zmodyfikowanie poprzez tzw. erozję wspinaczkową. Pozornym paradoksem jest to, iż Długosz zginął na banalnej grani Zadniego Kościelca podczas nadzorowania szkolenia komandosów, nikt nie był świadkiem jego śmierci, najprawdopodobniej odpadł stanąwszy na odpękniętym bloku.

              Jeden z rozdziałów Komina Pokutników nosi tytuł Czarny Motyl, a kończy się tak: …to stara, bardzo stara legenda góralska, kiedy zimą widzi się czarnego motyla, w tej chwili umiera w górach człowiek. Jest rok 1970, siedzimy sobie z Alą wygodnie na piargach pod ścianą, przygotowujemy się do wspinaczki – trzeba rozwinąć i sklarować linę, wpiąć haki w karabinki etc. Nagle obok nas siada czarny motyl, a pamięć przywołuje wspomnianą przez Długosza legendę. Tak na wszelki wypadek mówię do Ali: przenieśmy się bliżej ściany. Gdy siedzimy już parę metrów dalej, w miejsce, gdzie przed chwilą siedzieliśmy trafia bez żadnego ostrzeżenia kamień spadający z górnej części ściany.

              Kolejne tatrzańskie lato, oczekuję w MOku na przyjazd Ali i włóczę się po okolicy. Pewnego dnia za cel wybieram sobie Zachód Grońskiego na Wołowym Grzbiecie. Cel okazuje się ambitniejszym, niż pierwotnie sądziłem. Mohutna ławica twardego, pozostałego jeszcze z zimy śniegu ciągnie się bez żadnej przerwy od podnóża północnej ściany Żabiego Konia aż po taflę Czarnego Stawu, nie sposób jej ominąć. Postanawiam sforsować ją ukośnym trawersem, bo tak jest bezpieczniej, jedynym sprzętem, jakim dysponuję jest wspinaczkowy młotek, na szczęście zimowy. Zaczyna się żmudna robota, wybijam kolejne stopnie zerkając z pewnym niepokojem na dolną część urwisk między liniami spadku Żabiej Przełęczy i Żabiej Przełęczy Wyżnej, teren to niezwykle kruchy i prawdopodobieństwo, iż coś stamtąd może polecieć na pewno nie jest zerowe. A jak poleci to będę w kłopocie, bo każdy unik może się łatwo zakończyć kilkusetmetrowym zjazdem po śniegu aż nad Czarny Staw. Oddycham z ulgą wkraczając na piargi, gdzie zaczyna się Zachód Grońskiego. Bez problemu pokonuję próg przegradzający zachód, a następnie wspinam się szczeliną brzeżną ciągnącego się wzdłuż zachodu płata śniegu. Za czas jakiś szczelina słusznej bo czterometrowej głębokości zwęża się i staje dęba, skały po lewej ręce pokrywa czarna maź mało sympatycznego błota – pora opuścić szczelinę. Wychodzę na płat śniegu zacieraczką, jedna stopa na skale, druga wbita w śnieg. Jestem teraz jak gdyby na rozbiegu gigantycznej skoczni, chwila nieuwagi, źle wyważony ruch i co to będzie za skok! Metr za metrem zdobywam wysokość będąc maksymalnie skoncentrowanym, nachylenie stoku nie daje żadnych szans w przypadku utraty równowagi. Gdy śnieg się kończy jestem już solidnie zmęczony psychicznie, co nie sprawia mi osobistej satysfakcji. Mała Wołowa Szczerbina i długie kluczenie popod granią po słowackiej stronie aż po Czarnostawiańską Przełęcz, Czarny Mięgusz i Przełęcz pod Chłopkiem. Na ryglu Czarnego Stawu spoglądam w stronę drogi, która przebyłem. Spod Żabiego Konia ciągnie się w dół wyraźna rynna, wyżłobiona w śniegu przez solidny blok skalny – rynna ta na długości kilkunastu metrów wiedzie po moich śladach!

    Mija kilka lat. W Morskim Oku pojawia się H. Adams Carter, wieloletni redaktor naczelny American Alpine Journal, uczestnik dwóch amerykańskich wypraw na owiany legendą  himalajski siedmiotysięcznik Nanda Devi, wypraw, które dzieliło w czasie czterdzieści lat (1936 i 1976). Carter przez cały wieczór snuje w schronisku opowieść o tej górze. Następnego dnia po wieczornej opowieści Carter rusza na Zachód Grońskiego w towarzystwie Ryszarda Szafirskiego, naczelnika TOPR-u i też himalaisty. Warunki na zachodzie są mniej więcej takie same, na jakie natrafiłem przed laty – czuję się rozgrzeszony z psychicznych rozterek na zachodzie, obaj panowie niosą na plecakach raki i czekany, których tak mi wówczas brakowało. Ale wróćmy do Nanda Devi.

              Nanda Devi leży w Himalajach Garhwalu, ma dwa wierzchołki, główny o wysokości 7816m i niższy, zwany Nanda Devi East, mierzący 7434m. Pod głównym wierzchołkiem rozciąga się ogromny kocioł zamknięty wysokimi ścianami, tak piękny, iż nadano mu nazwę Sanktuarium Nanda Devi. Devi oznacza boginię, Nanda to siedemnasty przydomek bogini śmierci Kali, małżonki Sziwy. Główny wierzchołek został zdobyty przez amerykańsko- angielską wyprawę w 1936 roku. Nanda Devi East była głównym celem czteroosobowej, polskiej wyprawy wiosną 1939 roku. 2 lipca tego roku, po pokonaniu bardzo dużych trudności na wierzchołek wchodzą Jakub Bujak i Janusz Klarner, to polski rekord wysokości, który przetrwa wiele lat, bo Polskę ogarnie wpierw wojenna pożoga, a potem kraj nasz zostanie przez aliantów sprzedany Stalinowi i jego następcom.

              Plany polskiej wyprawy były jednak ambitniejsze – jej uczestnikom marzy się zdobycie jeszcze jednego siedmiotysięcznika, co w tamtych czasach byłoby swoistym rekordem. Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz udają się na rekonesans pod Tirsuli. Niestety, podczas pierwszego biwaku na ich obóz spada lawina –  koledzy nie są w stanie odnaleźć ich ciał pod zwałami śniegu i lodu. To początek legendy o klątwie bogini śmierci, grożącej według miejscowych podań śmiałkom, którzy odważą się atakować ten szczyt. Nawiasem mówiąc syn Adama Karpińskiego zginie siedemnaście lat później w Tatrach na progu Dolinki Spadowej.

              Jest 30 czerwca 1945 roku, Jakub Bujak, prywatnie znany specjalista od silników odrzutowych wybiera się na górską wycieczkę w Kornwalii – z wycieczki tej nie wraca, ginie bez śladu. Czwarty uczestnik wyprawy, Janusz Klarner we wrześniu 1949 roku wychodzi z warszawskiego mieszkania, podobno po papierosy, i nigdy nie wraca do domu. Klarner był żołnierzem Armii Krajowej, a zatem rodzina i znajomi podejrzewają, iż został, jak wielu innych, aresztowany. Krewni piszą listy do władz, szukają go w więzieniach, bezskutecznie. W tamtych ponurych czasach niejeden z Polaków zginął w ubeckiej katowni. Być może taki los spotkał Janusza Klarnera.

              Rok 1951, francuska wyprawa podnosi bardzo wysoko poprzeczkę: planuje wejście na obydwa wierzchołki Nanda Devi łącznie z trawersowaniem łączącej ich długiej grani. Wspinacze z Lyonu, Duplat i Vignes wchodzą, najprawdopodobniej, na wierzchołek główny i rozpoczynają wspinaczkę granią w kierunku niższego wierzchołka. Naprzeciw tej dwójce wspinają się granią Nanda Devi East  francuski wspinacz Dubost i Szerpa Tensing, dopisuje im szczęście – dokonują II wejścia na ten wierzchołek i nie napotkawszy drugiego zespołu szczęśliwie schodzą do bazy, jak zginęli Duplat i Vignes nie wiadomo po dzień dzisiejszy. Dwa lata później nazwisko Tensinga znane jest całemu światu. Po zdobyciu Mount Everestu dziennikarze zadają mu, jak się im wydaje, retoryczne pytanie: Jak była pana najtrudniejsza wspinaczka w życiu? I dziwią się, gdy pada zaskakująca odpowiedź: Nanda Devi. Fragment wspomnień Tensinga:

              W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, grań stawała się coraz to węższa i bardziej eksponowana, oblodzona lub też pokryta sypkim, niezwiązanym śniegiem. Nie byliśmy pierwsi na tej drodze. Dwanaście lat temu robili ją alpiniści polscy zdobywając szczyt. Kilkakrotnie napotykaliśmy pozostawione przez nich liny i haki tkwiące jeszcze w lodzie, jednakże zbyt już stare i zniszczone, aby można im było zawierzyć. Musieliśmy więc iść własną drogą – poprzez ogromne uskoki i turnie, to znów wąską krawędzią nad trzykilometrową przepaścią, a przez cały czas po stopniach tak niepewnych, iż w każdej chwili groziły obsunięciem.

              Po czterdziestu latach wracają pod Nanda Devi Amerykanie. W odróżnieniu od pierwszej wyprawy, która nie miała kierownika, ta posiada aż dwóch, Cartera, który uczestniczył w pierwszej wyprawie i Willy Unsoelda. Willy to ciekawa postać, studiował fizykę i religioznawstwo, pracował w Korpusie Pokoju w Nepalu. W 1963 roku uczestniczył w pierwszym trawersowaniu Everestu – wejście zachodnim żebrem i zejście przez Przełęcz Południową. Zafascynowany Nepalem i masywem Nanda Devi nadał swojej córce takie właśnie imię: Nanda Devi Unsoeld.

              1 sierpnia 1976 roku trzech uczestników wyprawy osiąga wierzchołek Nanda Devi. W drugim ataku szczytowym uczestniczy Nanda Devi Unsoeld – niestety umiera w czasie tego ataku, a jej ciało zostaje zrzucone w północno-wschodnią ścianę. Dziewczyna zbagatelizowała drobną infekcję nie chcąc rezygnować z ataku szczytowego, a to, co jest drobiazgiem na poziomie morza na dużej wysokości może stać się śmiertelnym problemem. Według relacji Cartera Szerpowie uczestniczący w wyprawie potraktowali ten wypadek z niezwykłym spokojem uznając, iż to bogini Kali powołała swoją imienniczkę do nieba. Trzy lata później ojciec Nandy Devi ginie w lawinie na Mt. Rainier.

              Nie mają szczęścia do jubileuszu także Polacy, polsko-indyjska wyprawa zorganizowana w pięćdziesiątą rocznicę zwycięskiej wyprawy musi się cofnąć z powodu fatalnych warunków atmosferycznych.

              Najtragiczniejszą do ubiegłego roku  wyprawą na Nanda Devi była wojskowa wyprawa indyjska z 1981 roku, której celem było zdobycie obydwu wierzchołków – w czasie tej wyprawy zginęło pięciu jej uczestników.

              Niestety, w tym roku w maju pod Nanda Devi East ginie ośmiu z dwunastu uczestników międzynarodowej wyprawy, ale po osiemdziesięciu latach polskiej wyprawie udaje się osiągnąć wierzchołek.

    Cdn.

  4. Jerzy L. Głowacki
    Ciekaw jestem, ilu narciarzy przekraczających Żleb Marcinowskich wie i pamięta o tragedii, jaka tam się wydarzyła przed laty. Tu przytaczam ciekawy tekst z Internetu.

    321góry

    Forum górskie     


     
    Góry - Historia, kultura, sztuka - Czy ktoś pamięta Dom Polaka?


     
    Iwona S - 2006-05-02, 07:57

    Temat postu: Czy ktoś pamięta Dom Polaka?


     
    O istnieniu Domu Polaka dowiedziałam się Sie od Ojca. Ilekroć wchodziliśmy na Kasprowy, Ojciec zatrzymywał się i wskazując na miejsce byłego schroniska, mówił: tu stal kiedyś Dom Polaka. Zabrała go lawina.

     Tyle pamiętam z dzieciństwa a teraz znalazłam artykuł w Tygodniku Podhalańskim, opisujący tamte zdarzenia. Polecam.


     
     Tatry bywają okrutne. Nikt nie doświadczył tego bardziej niż ród Marcinkowskich.


     
     „Dnia 28 Lutego 1856 r. zasypał pięciu górników śnieg. Ci nieszczęśliwi powracali z bani Ornak w Dolinie Kościeliskiej i idąc zapewne żlebem, trafili na moment, kiedy właśnie uwiózł się śnieg z szczytów Dziewiątej i Ornackich…

     Między nimi był Ojciec z dwoma małoletnimi synami - oprócz tego zostawił w domu sześcioro dzieci prawie niemowląt - prawdziwych sierot - nazywał się Wojciech Gąsienica.

     Drugi - Jan Gąsienica zostawił dwa małoletnie dziewczęta.

     Ci 4 byli od Kasprusia. Piąty był Józef Pawełko, syn Hutmana z Morawy rodem, liczył lat 16”.

     Tak wspomina ksiądz Stolarczyk tragedię, jaka zdarzyła się w rodzinie „hamerników”, czyli górników tatrzańskich. Dokładnie, w sto lat później w tym samym rodzie podobne nieszczęście powtórzyło się w Dolinie Goryczkowej.

     Zachowało się to zdarzenie w moich wspomnieniach z lat dziecinnych. Ciotka Zofia Gąsienica Marcinowska schodziła z przysiółka Gładkie z plecakiem i bambusowymi kijami narciarskimi.

     Zatrzymała się i jak zwykle ukochała mnie, pucyła ku sercu, całowała, o coś pytała i obdzieliła słodkimi miętusami. Lubiłem te powtarzane ukochiwania, po czym do wieczora jeździłem na sankach.

     Na drugi dzień wczesnym rankiem ojciec podniesionym głosem oznajmił mamie: - Jezus Maryjo, babo, Morcinowscy nie zyjom. Zosie, Władka i granicnyk zabrała lawina.

     Słowo „lawina”, którego znaczenia nie rozumiałem, wyzwoliło we mnie lęk.

     Tata zaopatrzony w jedzenie i łopatę ruszył, jak wielu zakopiańczyków, szukać swoich najbliższych krewnych i pozostałych.

     Z końcem dnia powracał zmęczonym krokiem. Oto strzęp przekazywanych matce wrażeń: - Nie zyjom syćka. Kie by ik tam nie było. Lawina!

     Uciec przed niom nie było jako. Schronisko zdrzyzdzone het. Coz tyz to z tymi Morcinowskiemi?

     Ujek Jan zginon na austryjackiej wojnie, Wojtek na Zamarłej Turni, a Władek ze Zosiom w Goryckowej.

     Modlenie rodziców i siódemki dzieci na nic się zdało. Strach przed lawiną pozostał. W rodzinnych zbiorach zachował się wiersz ojca, Stanisława Gąsienicy Byrcyna. Poznajmy jego fragment:

     Lawina wiecór z turni runyna,

     Z posumem wiatru i groźnyk chmur,

     A przed niom z gwizdem sunyła

     Płania powietrza i śniegu mur…

     I śmierzć, wśród trzasku łomanyk smrekow,

     Gasieła ludzkie zywoty,

     Na Goryckowej, wśród nocy cienia

     I zimnej śnieznej psoty….

     Historię tego zdarzenia można odtworzyć w oparciu o materiały rodzinne córki Marcinowskich, Marii Gąsienicy Jaszewskiej.

     O północy z 2 na 3 marca 1956 r. placówka WOP ogłosiła alarm, gdyż trzej żołnierze nie powrócili z patrolu.

     Poszukująca ich kolejna trójka trafiła w śnieżycy na Halę Goryczkową i stwierdziła w świetle wystrzelonej rakiety rozległe lawinisko w miejscu znanych im schronisk: Polaka i Króla.

     Ponadto zwały śniegu pochłonęły dwa szałasy, stojące tu od niepamiętnych czasów.

     Z Kondratowego Wierchu, obecnie nazywanym Żlebem Marcinowskich, spadła potężna lawina.

     Zmieniła odwieczny swój tor i wydzierając całe płaty kosówkowej zapory oraz starego drzewostanu, zniszczyła wszystko na swojej drodze.

     Plątanina połamanych czy wyrwanych z korzeniami smreków, skał oraz rozwalonych schronisk i szałasów sięgała poza Goryczkowy Potok.

     Zmiana pogody, odwilż i silne wichury, tworzące wielkie śnieżne nawisy, umożliwiły powstanie śmiertelnego niebezpieczeństwa.

     Tadeusz Pawłowski, ówczesny naczelnik GOPR-u, sprawnie zorganizował akcję ratowania, którą bezpośrednio kierował Ludwik Ziemblic przy wsparciu WOP.

     Już od godziny 5.30, jak zanotowano w księdze z przebiegu akcji, w poszukiwaniach na Goryczkowej brali udział: Józef Gąsienica Gładczan, Szymon Gąsienica Wawrytko, Stanisław Gąsienica Roj I, Stanisław Marusarz, Adam Gąsienica Sieczka i Józef Gąsienica Janik Firek.

     Później dotarło wielu innych. Wymieńmy chociaż niektórych, w podzięce za ich ofiarność: Stanisława Skupnia, Stanisława Grandysa, Jana Spławińskiego, Antoniego Krzyżaka, Józefa Bukowskiego, Stanisława Gąsienicę Giewonta, Eugeniusza Strzebońskiego, Jakuba Gąsienicę Wawrytko, Artura Prosałowskiego, Stanisława Urbańskiego, Władysława Gąsienicę, Józefa Krzeptowskiego oraz Józefa Zubka.

     Właściwie całe Zakopane ruszyło, aby pomagać. Łącznie przekopywało lawinisko ponad 800 osób.

     W ciągu kilku godzin odnaleziono ciała Władysława i Zofii Gąsieniców Marcinowskich oraz żołnierzy WOP: Józefa Tomińskiego, Tadeusz Rutkowskiego i Eugeniusza Żerańskiego.

     Zapowiadana wycieczka na skutek wichury i śnieżycy nie dotarła w góry, zatrzymała się szczęśliwie w Zakopanem.

     Przebieg całego zdarzenia przedstawiał się następująco. Władysław Marcinowski przebywał 2 marca na Hali Goryczkowej jako gospodarz tzw. schroniska Polaka.

     Jego żona tego dnia, po odwiedzeniu domu na Gładkiem, późno skończyła zakupy w Zakopanem.

     O zmierzchu z koniecznym prowiantem zjawiła się w Kuźnicach. Nie zdążyła na ostatni kurs kolejki, jednak okazało się, że będzie jeszcze jazda na Myślenickie Turnie i z niej skorzystała.

     Nie była świadoma, że wtedy ważył się prawdopodobnie los jej żywota. Utartą perć od stacji kolejki ku schronisku nawet z ciężarem przemierzała w kilkanaście minut.

     O podobnej porze trzej żołnierze, patrolujący wówczas granicę państwową, ruszyli z Kasprowego Wierchu w kierunku Hali Goryczkowej.

     Przy schronisku, osłaniającym przed wiejącym wiatrem i śniegiem, spoczęli na ławce. Tutaj dopadł ich biały żywioł.

     Odnaleziona Zofia miała na ręku zegarek, który wskazywał godzinę 19.30. Jeśli ten czas wskazywał na zejście lawiny, to zapewne droga z Kuźnic na piechotę uratowałaby jej życie.

     Władysław przygnieciony został belkami stropu. Żołnierze byli przysypani zwałami śniegu.

     Zofia ze Stopków Olesioków i Władysław Gąsienicowie Marcinowscy pochodzili ze starych, podhalańskich rodów, zasiedziałych w Zakopanem.

     Marcinowscy dziedziczyli spore współwłasności w Hali Kasprowej i Hali Goryczkowej.

     Na tej ostatniej odkupili od rodziny Polaków z Poronina niewielkie schronisko i tu zajęli się gospodarzeniem. Ich działalność była bardzo chwalona przez turystów, a najbardziej przez narciarzy.

     Przypomnijmy tych ciekawych ludzi.

     Władysław (ur. w 1913 r.) był po kądzieli potomkiem sławnego przewodnika Tytusa Chałubińskiego, Wojciecha Gąsienicy Roja.

     Obok prowadzonej na dawnej Polanie Gładkie dużej gazdówki, podejmował się on różnych prac w Tatrach.

     Był ratownikiem tatrzańskim, członkiem TOPR od 1950 r. i uczestniczył w kilkunastu wyprawach ratunkowych.

     Jeszcze w okresie międzywojennym uprawiał turystykę, taternictwo oraz narciarstwo. Jego bardzo zdolny brat Wojciech, student prawa UJ, zginął podczas wspinaczki w południowym urwisku Zamarłej Turni.

     Władysław należał do operatywnych przedsiębiorców.

     Zofia (ur. w 1910 r.) należała do pokolenia, które przynosiło chlubę polskiemu narciarstwu obok Stanisława Marusarza, Bronisława Czecha czy Bronisławy Staszel Polankowej.

     Ta niezwykła dziewczyna swoją karierę narciarską rozpoczynała w latach 20. XX w., startując jeszcze w spódnicy góralskiej.

     Była świetną zawodniczką Sekcji Narciarskiej PTT. W zawodach o mistrzostwo Polski w 1932 r. zdobyła I miejsce w biegu kobiet, a w 1935 r. w kombinacji alpejskiej.

     Na zawodach FIS w 1939 r. osiągnęła, jak oceniano wówczas, świetne ósme miejsce w biegach pań.

     Zofia była również bardzo dobrą taterniczką. W 1931 r. uczestniczyła z Bronisławem Czechem i Janem Gnojkiem w próbie przejścia głównej grani Tatr Wysokich.

     W ciągu czterech dni przeszli oni odcinek pomiędzy Przełęczą Liliowe a Polskim Grzebieniem. Z tymi samymi taternikami zdobyła w 1931 r. południową ścianę Zamarłej Turni, a w 1932 r. z Bronisławem Czechem i Stanisławem Marusarzem zachodnią ścianę Kościelca.

     Marcinowscy cieszyli się dużym szacunkiem ludzi, wśród których żyli. Pozostawili jedyną córkę Marię, którą zaopiekowała się szczerze babcia Bronisława.

              Mała poprawka, Wojciech Gąsienica – Marcinowski zginął w 1932 roku razem z Tadeuszem Bośniackim nie na południowej ścianie Zamarłej Turni, a na sąsiednim urwisku, jakim opada do Dolinki Pustej Zmarzła Przełęcz.

  5. Jerzy L. Głowacki
    Lawiny.

              Lawiny – temat jak rzeka, rzeka śniegu. Znawcy tego tematu lubili ongiś nadawać swoim opracowaniom górnolotne tytuły, jak na przykład Lawiny – biała zagadka przyrody (Stefan Myczkowski, Wierchy, rok XXVI). Dziś unika się takich sformułowań, bo wiemy na ten temat znacznie więcej i to w ścisłej, matematycznej formie. Konia jednak z rzędem albo i dwa temu, kto potrafi przewidzieć, gdzie, kiedy i z jakim skutkiem. Pierwszy wypadek lawinowy już dziś mieliśmy – ale złamana noga to niewielki rachunek.

              Dla mediów katastrofy lawinowe to, jakby powiedział Moryc Welt z Ziemi Obiecanej, pokupny towar. Jeden z pierwszych opisów lawin sporządził jeszcze na pergaminowych zwojach współczesny Neronowi poeta rzymski Silius Italicus, według którego lawiny w tamtych czasach zmiatały nieraz całe kohorty. Ba, łacińskie labare (spadać, uderzać, ślizgać się) ewaluowało przez niemieckie Labine i Lauwine do dzisiejszego Die Lawine. Od poezji  do w miarę precyzyjnych opisów długa była droga, trwała ona półtora tysiąca lat, bo w dopiero Zürichu  w Roku Pańskim 1574 ukazało się dzieło Simlera De Alpibus Commentarius zawierające takowe opisy. Każdy doświadczony alpinista, jeśli znajdzie się w kompletnie nieznanym mu wcześniej terenie wysokogórskim w dolinie porośniętej na dole lasem bez trudu oceni rozkład potencjalnego zagrożenia lawinowego w poszczególnych partiach tej doliny. Cennych informacji na ten temat dostarczy mu między innymi przebieg górnej granicy lasu. Nawiasem mówiąc wspomniany już przeze mnie Stefan Myczkowski to również badacz górnej granicy lasu w Tatrach. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie rośnie liczba katastrof lawinowych sprowokowanych następującym procederem. Przyjeżdżają ludzie z miasta i mówią do siebie: Jaki tu piękny widok, warto tu zbudować dom, bo i cena ziemi przystępna. A widok jest piękny, bo lawiny przez lata wyrąbały tu las, miejscowi o tym wiedzą i dlatego cena działek jest niska.

              W Szwajcarii w kantonie Uri nad miejscowością Andermatt rośnie las tworzący na stromym zboczu rysunek trójkąta, ten las jest prawnie chroniony od roku 1397, bo chroni tą miejscowość przed lawinami. Osobliwością szwajcarską jest to, iż Szwajcarzy bardzo wcześnie zaczęli nadawać imiona co groźniejszym lawinom. I tak lawina zwana Rodi w 1618 roku zniszczyła miejscowość Plurs zabijając wszystkich jej mieszkańców w liczbie półtora tysiąca za wyjątkiem czterech osób przebywających poza nią, a łączna liczba jej ofiar wyniosła według kronik 2427. Stopień ryzyka związanego z lawinami i świetne zorganizowanie szwajcarskiego społeczeństwa sprawiły, iż Szwajcarzy stali się pionierami w badaniach nad lawinami angażując wcześnie w te badania specjalistów z wielu dziedzin.

              W 1931 roku powstaje Swiss Federal Commission for Snow i Avalanche Research, w latach 1935-36 przeprowadzane są pierwsze eksperymenty w Davos, a następnie zostaje utworzony Instytut Badań Śniegu i Lawin z laboratorium ulokowanym na wysokości 2662 m na Weissfluhjoch nad Davos. Takie alpejskie zimy, jak zima 1950-51, zwana z angielska Winter of Terror niewątpliwie miały niebagatelny wpływ na rozwój tych badań i w konsekwencji na coraz to szersze stosowanie zabudowy antylawinowej i kontrolowanego wywoływania lawin. W przeciągu tej zimy w czasie trzech jej miesięcy 649 lawin w Alpach spowodowało śmierć ponad 265 osób, w tym w samej Szwajcarii 96, a straty materialne oceniono na blisko 18 milionów ówczesnych franków szwajcarskich.

              W miarę upływu czasu ryzyko katastrof z jednej strony maleje z racji coraz skuteczniejszych metod prognozowania i efektywniejszej zabudowy antylawinowej, ale z drugiej strony rozbudowa ośrodków narciarskich i tras zjazdowych to ryzyko podnosi wskutek bilansowania na zasadzie kompromisu racji ekonomicznych i bezpieczeństwa.

              Szczególnie wysokie ryzyko katastrof lawinowych występuje zawsze podczas działań wojennych, kiedy to wielu żołnierzy przebywa w niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie. Historycznie pierwszy przekonał się o tym boleśnie sam Hannibal tracąc nieprawdopodobnie wielu ludzi (podobno i słoni bojowych) podczas forsowania przełęczy alpejskich. W czasie I wojny światowej lawiny wywołane zarówno przez przyczyny naturalne, jak i celowy ostrzał artyleryjski spowodowały istną hekatombę. Całkiem niedawno przed napisaniem tych słów media doniosły o zniesieniu przez lawinę pakistańskiej bazy wojskowej na lodowcu Siaczen w Kaszmirze na pograniczu pakistańsko-indyjskim, gdzie od lat toczy się wojna pozycyjna – zginęło 135 żołnierzy i personelu cywilnego.

              Tatrzańską Winter of Terror była zima 1955-56 z obfitymi opadami śniegu i licznym i licznymi lawinami o nie notowanych dotychczas skutkach. Przypomnijmy jednocześnie, iż wówczas niewielu taterników, turystów i narciarzy wkraczało zimą w Tatry, a ci którzy to czynili reprezentowali niewątpliwie średnio znacznie wyższy poziom umiejętności i doświadczenia niż dzisiaj.

              Dwudziestego lutego ginie w lawinie pod Małym Kościelcem inżynier Michał Przerwa-Tetmajer, wypadek ten jest niemal kopią wypadku Mieczysława Karłowicza, miejsca znalezienia ich ciał dzieli odległość zaledwie stu metrów.

              Pierwszego marca mimo sporego zagrożenia lawinowego spieszący się na ważne zebranie w Krakowie szef Komisji Turystyki Narciarskiej PTTK, Marian Marcinkowski opuszcza schronisko w Pięciu Stawach i wkrótce ginie w lawinie – jego ciało zostanie odnalezione dopiero pierwszego maja.

              Drugiego marca wieczorem z Kondratowego wierchu rusza wielka lawina, nie spada najprostszą drogą lecz idzie łukiem przez las łamiąc drzewa i wyrywając z ziemi wielkie głazy. Schronisko na Hali Goryczkowej zamienia się w bezwładną plątaninę belek, desek i cegieł z komina wymieszanych ze śniegiem, ginie dwoje gospodarzy schroniska i trzyosobowy patrol WOP-u. Jest to najtragiczniejszy wypadek lawinowy po polskiej stronie Tatr od roku 1856, kiedy to na stokach Ornaku lawina pogrzebała pięciu hawiarzy czyli górników.

              Trzeciego marca gigantyczna lawina ze Żlebu Żandarmerii zasypuje drogę do Morskiego Oka na przestrzeni sześciuset metrów, droga ta stanie się przejezdną dopiero w połowie czerwca, na szczęście obywa się bez ofiar.

              Dwunastego kwietnia podczas próby zimowego przejścia grani Tatr na południowych stokach Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego lawina zabija Henryka Czarnockiego i Tadeusza Strumiłłę, świetnych taterników.

              Ale największa z katastrof ma miejsce ósmego marca w Niżnych Tatrach w rejonie Zdziarskiej Holi (1841m). Przez osiem dni poprzedzających ową tragedię pada śnieg, a wiatr przenosi go dodatkowo na stronę zawietrzną. Na stoku o nachyleniu dochodzącym do trzydziestu dwu stopni na twardym, firnowym podłożu gromadzi się dwumetrowa warstwa śniegu. Tego dnia na wysokości około 1700 – 1750 metrów następuje obryw o długości ośmiuset metrów, tysiące ton śniegu ruszają w dół osiągając prędkość rzędu 250 km/h. Nisko, w dolinie porośniętej stu, stu pięćdziesięcioletnim lasem stoi solidny, dwuizbowy budyneczek drewniany, częściowo osłonięty skałą. Każdy z lawinowych ekspertów tamtych lat uznałby to miejsce za absolutnie bezpieczne. A jednak lawina wyrąbuje sobie drogę przez las i swoim podmuchem roznosi ów domek na strzępy zabijając szesnastu, a ciężko raniąc trzech robotników leśnych. Długość toru lawiny wyniesie trzy i pół kilometra, pokonana różnica wzniesień osiemset metrów, język lawiny, jak oceniono miał objętość 470 tysięcy metrów sześciennych i masę 283 tysięcy ton, a akcja ratunkowa wymagała wykonania gigantycznej pracy, wzięło w niej udział łącznie 3717 ratowników. To nie największa ze słowackich katastrof lawinowych, w 1924 roku w Wielkiej Fatrze lawina o długości toru dwa i pół kilometra niszczy połowę osady Rybo, ginie osiemnastu jej mieszkańców.

              Dziwnym trafem największa z polskich katastrof lawinowych ma miejsce, podobnie jak w przypadku Słowacji, poza Tatrami. Karkonosze, druga dekada marca 1968 roku. Wieje silny wiatr nanosząc świeży śnieg na zlodowaciałe podłoże wielkiej depresji nad Białym Jarem u stóp Małej Kopy. Zagrożenie lawinowe jest ewidentne, jedna lawina już zeszła. Z powodu wiatru wyciąg krzesełkowy na Kopę jest unieruchomiony, a wycieczki podchodzą Białym Jarem w górę. Koło południa rusza śnieg nagromadzony w depresji, tor lawiny sięga prawie kilometra, lawinisko ma od dwudziestu pięciu do osiemdziesięciu metrów szerokości i do dwudziestu pięciu metrów wysokości , masa zawartego w nim śniegu jest rzędu kilkudziesięciu tysięcy ton. W zasięgu lawiny znalazły się dwadzieścia cztery osoby, pięć z nich podmuch odrzucił poza lawinisko, dziewiętnaście osób zginęło.

    Dwa miesiące wcześniej w Orawskiej Magurce na Kubinskej Holi lawina zagarnęła pięćdziesięciu trzech narciarzy, sześciu z nich zginęło, a dwudziestu pięciu zostało rannych.

    Mija sześć lat, dwudziestego stycznia 1974 roku przed południem na śnieżnym pólku w Dolinie Mięguszowieckiej, zaledwie czterysta metrów od schroniska nad Popradzkim Stawem trwają zajęcia kursu narciarskiego dla uczniów Technikum Budowlanego z Komarna. Zajęcia prowadzi nauczyciel tego technikum, kursanci mają po osiemnaście – dziewiętnaście lat, a wśród nich jest również trzynastoletni syn nauczyciela. W żlebie spadającym z Przełęczy nad Skokiem w Grani Baszt obrywa się lawina, schodzi na dno doliny i wspina się na przeciwstok na wysokość czterdziestu czterech metrów. Bilans lawiny jest tragiczny, dwanaście ofiar śmiertelnych, w tym nauczyciel i jego syn.

    Wkraczając w XXI wiek dysponujemy już niebagatelną wiedzą o lawinach, procedurami pozwalającymi szacować zagrożenie lawinowe, metodyką minimalizacji ryzyka przy planowaniu górskiej eskapady.  Mino to zwykła ludzka niefrasobliwość i złudne poczucie bezpieczeństwa w licznej grupie prowadzą do kolejnych nieszczęść, instynkt stadny też potrafi zabijać. Szerokim echem odbija się wypadek licealistów z Tych prowadzonych na Rysy przez nieodpowiedzialnego nauczyciela – osiem ofiar śmiertelnych. Równie symptomatycznym jest wypadek lawinowy w Spalonym Żlebie w masywie Rohaczy w Sylwestra roku 2005, kiedy to nad ranem lawina zabiła siedmiu z ośmiu czeskich narciarzy beztrosko biwakujących w namiotach rozbitych na środku tego żlebu.

    Najpoważniejszą organizacją międzynarodową zajmującą się bezpieczeństwem w górach jest IKAR – CISA, Międzynarodowy Komitet Ratownictwa Alpejskiego mająca swą siedzibę w Szwajcarii, której członkami są obecnie organizacje ratownicze w liczbie trzydziestu, w tym GOPR i TOPR. Prezydentem IKAR jest Herold Biner, urodzony w 1963 roku w Sion szwajcarski pilot i instruktor związany od 1983 roku z Air Zermatt, mający na swoim koncie wylatanych dwanaście tysięcy godzin na śmigłowcach i przeszło trzy tysiące akcji ratunkowych z powietrza. IKAR od szeregu lat zbiera i analizuje statystyki wypadków w górach. Rzućmy okiem na ostatnie opublikowane przez te organizację dane odnoszące się do śmiertelnych wypadków lawinowych w zimie 2009/2010 w dwudziestu dwu krajach. Łączna liczba ofiar to 251, z czego w poszczególnych krajach zginęło osób: Włochy 45, Francja 41, Austria 39, USA 36, Szwajcaria 29, w Polsce i w Słowacji po 6.

    Wypadki lawinowe w USA i Kanadzie mają swoją specyfikę, większość ofiar to kierowcy skuterów śnieżnych, idealnie nadających się do podcinania lawin na lawiniastych, stromych zboczach. Na szczęście przepisy obowiązujące w europejskich parkach narodowych skutecznie eliminują tego rodzaju wypadki.

    Nie należy kojarzyć  katastrof lawinowych wyłącznie z wielkimi lawinami – w marcu 1964 roku w masywie Mont Blanc niewielka stosunkowo deska śnieżna na Aiguille Verte strąciła z grani z tragicznym skutkiem czternastu uczestników kursu przewodnickiego najsłynniejszej szkoły górskiej na świecie,     ENSA czyli francuskiej Państwowej Szkoły Narciarstwa i Alpinizmu w Chamonix.

    Szczególnie groźne bywają skutki wstrząsów tektonicznych w górach typu alpejskiego. W roku 1970 w Peru gigantyczny obryw z Huascaranu, być może wywołany wstrząsem tektonicznym spowodował śmierć około dwudziestu tysięcy ludzi, w tym całej, szesnastoosobowej wyprawy czechosłowackiej – ciał członków tej wyprawy nigdy nie wydobyto spod lawiniska o miąższości ponad szesnastu metrów skał, błota, ziemi, śniegu i lodu. Wieczorem, trzynastego sierpnia 1990 roku w Pamirze na zboczu Piku Lenina (7134 m) wstrząs tektoniczny wyzwolił lawinę, która zmiotła w stromy, pocięty szczelinami lodospad obóz zwany Patelnią, w którym przebywało w namiotach przeszło czterdziestu alpinistów różnych narodowości, tylko dwóch z nich ocalało.

    Lawiny są nie tylko groźnym, ale i bardzo pięknym zjawiskiem, choć ich piękno można podziwiać w pełni tylko z bezpiecznego miejsca. Oczywiście pojęcie bezpiecznego miejsca jest pojęciem względnym. W warunkach skrajnego zagrożenia wielkimi lawinami do całkowicie bezpiecznych miejsc nie zaliczają się na przykład schroniska w Morskim Oku i na Polanie Chochołowskiej. Pewnego roku zjawiłem się w Roztoce pod koniec kwietnia. Ledwo zdążyłem przepakować plecak i zadomowić się w pokoju to zaczął padać deszcz. Nazajutrz rano świeciło już jednak słońce, a słupek alkoholu w termometrze wspinał się coraz wyżej, wyruszyłem zatem z Roztoki kierując się w stronę Morskiego Oka, a następnie rozpocząłem podejście do Czarnego Stawu. Dzień zapowiadał się pięknie, bo nie groziło mi tradycyjne w porze długiego weekendu vel Wielkiego Redyku Wiosennego zbiegowisko nad Czarnym Stawem. Powody tego były dwa. Po pierwsze drogę zagradzało gigantyczne lawinisko, które zastygło w postaci żlebów i grzęd kilkumetrowej wysokości, a po drugie nad Morskie Oko zaczynały dobiegać odgłosy ciężkich lawin firnowych różnego wagomiaru. Nad Czarnym Stawem zastałem jedynie pięć osób, które i tak szybko zeszły w dół, zostałem sam. Z plecaka wyciągnąłem dwa płaty karimatki i usadowiłem się wygodnie w pozycji leżącej na wielkiej wancie na ryglu stawu, jedynej wytopionej ze śniegu. Przez cztery godziny słuchałem i oglądałem istny lawinowy festiwal, przez ten czas zeszła dobrze ponad setka lawin. Bądźmy jednak szczerzy, podsumowując całokształt moich doznań osobistych związanych z lawinami muszę stwierdzić z cała stanowczością, iż suma sumarum strach górował nad zachwytem i to znacznie.  O ile jednym z najpiękniejszych dźwięków w górach po dzień dzisiejszy pozostaje dla mnie trzask karabinka zapinanego na przelocie po trudnym i ryzykownym fragmencie drogi wspinaczkowej to trzasku pękającego śniegu w lawiniastym żlebie wolałbym już więcej nie usłyszeć.

  6. Jerzy L. Głowacki
    Fatum

    Z przyzwyczajenia śledzę warunki w Tatrach, podobnie, jak to czyniłem w Łodzi na parę tygodni przed zimowym wyjazdem w Tatry. Mały komentarz na ten temat. Codziennie ogłaszany jest przez TOPR komunikat lawinowy, ale komunikat ten daje jedynie uśrednioną ocenę zagrożenia lawinowego nie oddając z natury rzeczy rzeczywistego zagrożenia w danym miejscu i w danym czasie. Taką ocenę trzeba wypracować samemu, a jej podstawą jest znajomość terenu i warunków, w jakich w ostatnim okresie czasu kształtowała się pokrywa śnieżna. Margines błędu jest niestety dość szeroki, a jak twierdzą wybitni specjaliści od lawin najgorsze jest to, iż lawina nie wie, że ma do czynienia ze specjalistą. Nawiasem mówiąc zawsze twierdziłem, iż na mapie Europy są dwa miejsca, obydwa na terenie Szwajcarii, gdzie najchętniej pracowałbym przez długie lata. To CERN i Instytut Badania Śniegu i Lawin w okolicy Davos. Tak się jakoś składało przez dość długi okres czasu, iż przyjeżdżałem w Tatry przy lawinowej trójce, z której następnie szybko robiła się czwórka, a nawet piątka, co zmuszało mnie do całkiem sporego wysiłku intelektualnego, aby nie siedzieć w schronisku i aby liczba wyjść zgodziła się z liczbą powrotów na własnych nogach.

    19 II 2012, niedzielne przedpołudnie. Kolejka na Kasprowy nie kursuje z racji silnego wiatru, który przenosił duże masy śniegu, ocieplenie, lawinowa trójka ogłoszona przez TOPR i czwórka według oceny Horskiej Służby.  Na internetowej stronie Tygodnika Podhalańskiego ukazuje się poniższy komunikat:

    24tp.pl         2012-02-19 11:51:54

    Lawina w Tatrach. Obie narciarki odkopane. Jedna przytomna, stan drugiej bardzo ciężki

     Lawina w Dolinie Goryczkowej. Pod śniegiem znalazły się dwie narciarki. Pierwsza szybko odkopana przez ratownika z Kasprowego Wierchu trafiła do szpitala. Po kilkunastu minutach odkopano drugą. Nie dawała oznak życia. Później odzyskała tętno, lekarze cały czas walczą o jej życie.

     Lawina zeszła w okolicach Dol. Goryczkowej, niedaleko Świńskiego Kotła, w rejonie Żlebu Marcinowskich. Szlakiem narciarskim łączącym Goryczkową z Kondratową na nartach ski-turowych szły trzy osoby - dwie kobiety i jeden mężczyzna. Kobiety znalazły się pod śniegiem.

    Mężczyzna sam wydostał się spod śniegu i razem z ratownikiem TOPR z Kasprowego Wierchu odkopał  pierwszą z kobiet. Pod śniegiem straciła przytomność, ale później ją odzyskała. Śmigłowcem została przetransportowana do szpitala.

    - Po kilkunastu minutach udało się odkopać drugą z zasypanych. Nie dawała oznak życia. Rozpoczęliśmy jej reanimację. W takim stanie została przetransportowana do szpitala i przekazana ekipie specjalistycznej karetki pogotowia - powiedział na lądowisku śmigłowca Marcin Firczyk, ratownik  TOPR. Lekarze cały czas walczą o jej życie. Kobieta odzyskała tętno, ale nie jest przytomna.

    W akcji brało udział przeszło 20 ratowników TOPR. W Tatrach wieje dziś silny wiatr. Zatrzymał on kolejki w rejonie Kasprowego. Wzrosła temperatura. Nie kursuje kolejka linowa na Kasprowy. Obowiązuje trzeci stopień zagrożenia lawinowego.

    W rejonie Żlebu Marcinowskich przebiega nartostrada w stronę Hali Kondratowej. W 1956 r. żlebem zeszła lawina, która na Niżnej Goryczkowej Równi zabiła pięć osób, w tym gospodarzy znajdującego się tam wtedy schroniska.

    Dwa dni później Tygodnik podaje wiadomość o śmierci drugiej z zasypanych narciarek, mija trochę czasu i media podają jej nazwisko: Joanna Wolf – Szczerba, natychmiast wracam pamięcią do dnia sprzed lat.

              13 VIII 1992, naszą bazą wypadową w Tatry jest, jak zwykle, Stara (poczciwa) Roztoka, Magda mieszka na taborze na Starych Szałasiskach (trochę powyżej Włosiennicy) i dzielnie się wspina. Tego dnia spotykam Magdę na ceprostradzie, ma w planie Międzymiastową na Mnichu, a ja wejście na Mięgusza granią od Hińczowej. Piękny, słoneczny dzień, ciepły granit na grani, długi, samotny posiad na wierzchołku – sielanka. Zaczynam schodzić i po paru chwilach dobiega do moich uszów dźwięk, który nie wróży w Tatrach niczego dobrego, głuchy warkot łopat wirników śmigłowca. Denerwuje mnie to, iż nie mogę określić, czy dźwięk ten dochodzi z otoczenia Doliny za Mnichem, gdzie miała się wspinać Magda czy z otoczenia Czarnego Stawu. Nie ma co deliberować, zdejmuję plecak, aby mieć większą swobodę ruchu, ustawiam go na grani i wchodzę w ścianę kopuły szczytowej Mięgusza. Po iluś tam metrach trawersu docieram do punktu, z którego dostrzegam lądujący nad Czarnym Stawem śmigłowiec – oddycham z ulgą, o Magdę mogę być spokojny. Wracam na grań, powoli i ostrożnie, a tam nad moim plecakiem stoi dwoje dwukrotnie ode mnie młodszych wspinaczy wyraźnie martwiących się losem właściciela plecaka. Nie dziwię się im, sam na ich miejscu martwiłbym się i to bardzo. Sielanka trwa dalej, niedługo potem rozstaję się z młodymi, oni schodzą prosto granią, a ja dla urozmaicenia dość skomplikowanym orientacyjnie obejściem grani. Tuż nad Hińczową Przełęczą rozsiadam się wygodnie i zapalam fajkę. Po pewnym czasie dochodzą do mnie ci sami taternicy, z którymi niedawno się rozstałem, są zdziwieni widząc nad przełęczą dziadka z nieco już posiwiałą brodą, pada pytanie: To obejście grani jest krótsze? Moja odpowiedź zapewne nie była dla nich satysfakcjonującą: Skądże, jest dłuższe. No cóż, mimo upływu lat ciągle jestem tu u siebie.

              Kolejny posiad na dobrze podgrzanej słońcem Zadniej Galerii, kontemplacja chylącego się do zajścia za grań słońca, schronisko, kufel zimnego piwa. Postanawiam odwiedzić Magdę na taborze, gdy dochodzę do Starych Szałasisk zapada właśnie zmrok. Na środku obozowiska płonie watra otoczona wianuszkiem taborowiczów. Magda rozpoznaje moją sylwetkę, zrywa się i podbiega do mnie, poczucie sielanki pryska w jednej chwili, gdy dostrzegam jej zapłakane oczy, padają słowa, które w różnych odmianach już nieraz w Tatrach słyszałem: Jasiek Wolf zginął dziś na Kazalnicy.

              Wypadki takie, jak ten robią na innych szczególne wrażenie. Po pierwsze Jasiek należał do ścisłej czołówki tatrzańskiej, odnosił też poważne sukcesy w alpinizmie zimowym. Po drugie wypadek nie wydarzył się podczas samej wspinaczki, a podczas powrotu pod ścianę. Ongiś, w klasycznym okresie taternictwa wspinaczka kończyła się prawie zawsze na wierzchołku. W miarę upływu czasu na takich ścianach, jak Kazalnica czy Czołówka MSW zaczęto po pokonaniu zasadniczego ciągu trudności zjeżdżać na linie pod ścianę, pojawiły się stałe, pewne stanowiska zjazdowe. Nawiasem mówiąc zjazdy w takich warunkach są zwykle bardziej bezpieczne, niż kontynuowanie wspinaczki w łatwym, ale trawiastym i kruchym terenie, kiedy asekuracja staje się iluzoryczna bądź w ogóle jej brak. Podana wyżej nazwa Czołówka MSW jest również symbolem upływu czasu, dawniej mówiło się: ściana czołowa północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego.

              Tym razem jednak jeden ze zjazdów zakończył się lotem Wolfa aż do tafli Czarnego Stawu z tylko jednym, śmiertelnym w skutkach odbiciem się od skał. Co było przyczyną? Do końca nie wiem, choć niektórzy z ratowników TOPR-u sugerowali, iż Wolf dojechał do końca liny, a że nie było na jej końcu zabezpieczającej kluczki to poleciał w powietrze. Kiedyś w ściśle dobranym gronie nie raz żartowaliśmy: Jak się gdzieś w Tatrach ubijemy to dopiero nas Sałyga obsmaruje! Rzecz w tym, iż ówcześnie kronikę TOPR-u prowadziła Krystyna Sałyga – Dąbkowska, która miała zwyczaj prawie każdemu pośmiertnie coś wytknąć. Dziś kronikę prowadzi Adam Marasek i również pro publico bono błędy pośmiertnie wytyka.

              Tragizmu wypadkowi na Kazalnicy dodało to, iż Jasiek zginął na oczach własnej żony, która wcześniej ukończyła inną drogę na Kazalnicy. Joanna była drugą żoną Wolfa, wspólnie wychowywali dwoje dzieci, jedno ich obojga, drugie z poprzedniego małżeństwa Jaśka. Pierwszą żoną Wolfa była Dobrosława Miodowicz – Wolf „Mrówka”, absolwentka etnografii na UJ-jocie, jedna z najlepiej wspinających się dziewczyn, siostra Kostka Miodowicza, również taternika, który zapewne ku niezadowoleniu ojca, szefa OPPZ działał w opozycji i poszedł w politykę. „Mrówka” zginęła podczas odwrotu z partii szczytowej K2 w Karakorum latem 1986 roku.

              Joanna Wiglusz – Wolf - Szczerba ukończyła geologię na tej samej uczelni, świetnie wspinała się w skale, w połowie lat dziewięćdziesiątych była prezesem Klubu Wysokogórskiego Warszawa, do którego należała i Magda. Wcześnie przeżyła pierwszą tragedię, jej chłopak z okresu studiów, a być może i mąż, Staszek Bagiński zginął na wspinaczce w Alpach Francuskich. Joanna w ostatnich latach szukała możliwości przeniesienia się bliżej gór, w ubiegłym roku udało jej się przenieść wraz z rodziną na Podhale – podjęła pracę w Nowym targu jako kurator sądowy. Los sprawił, iż zginęła nie na wspinaczce lecz podczas z pozoru niewinnego spaceru narciarskiego. Została pochowana w Zakopanem na Nowym Cmentarzu przy ulicy Nowotarskiej. Na Magdę i jej partnera parę dni po śmierci Jaska spadł smutny obowiązek dokończenia w pewnym sensie jego pogrzebu – podchodząc pod drogę Długosza na Kazalnicy natrafili na miejsce, w które on uderzył, a gdy ktoś z nas po długim locie odbija się od skał to z reguły coś w nich pozostawia.

              Wolf był matematykiem, matematykiem jest także znany szeroko z wielkiej polityki Janusz Onyszkiewicz, doskonały speleolog i alpinista, prezes Polskiego Związku Alpinizmu od 2001 do 2016 roku (rekordzistą w PZA jest profesor Andrzej Paczkowski, rozsądny człowiek w IPN-ie, który zaliczył siedem kadencji na tym stanowisku). Onyszkiewicza prześladował pech, pierwszą żonę, Witosławę Boretti – Onyszkiewicz stracił w jednej z jaskiń Kaukazu w 1967 roku, drugą, Alison Chadwick – Onyszkiewicz na Annapurnie jedenaście lat później. Później dał spokój wspinającym się dziewczynom, ożenił się po raz trzeci i przedłużył po kądzieli ród Piłsudskich.

    PS. W kilka lat po osiedleniu się na Orawie pewnego razu stanąłem przed dylematem, krótsza droga zejścia czy znacznie dłuższa, ale połączona z ewentualną i wątpliwą przyjemnością schodzenia w mroku przy świetle małej, awaryjnej czołówki. Ostatecznie wybrałem drogę dłuższą unikając tym sposobem małej, ale gustownej lawinki śnieżno-kamiennej, która ruszyła samoczynnie nie doczekawszy się mnie – obserwując jej bieg z bezpiecznego miejsca sam sobie gratulacje złożyłem. To tak na marginesie.

  7. Jerzy L. Głowacki
    Kwietny biwak.

              W latach dziewięćdziesiątych bardzo polubiliśmy z Alą przejście przez grań główną Tatr z Tatrzańskiej Kotliny do Jaworzyny Spiskiej przez Przełęcz pod Kopą. Ten idylliczny, górski spacer ma swoje niebagatelne zalety estetyczne, bo wiedzie  przez kwietne latem  łąki Wspólnej Pastwy, Przednich i Zadnich Koperszadów okraszone piękną panoramą doliny Kieżmarskiej, jest to inny świat w porównaniu z surowym pięknem większości dolin Tatr Wysokich.  Wielokrotnie zdarzało się nam, iż przechodząc przez piękne miejsca w Tatrach czuliśmy żal, iż musimy się spieszyć, aby zdążyć na nocleg do schroniska czy taborowego namiotu. Jednym z takich właśnie miejsc jest Wspólna Pastwa, rozległa polana przechodząca wyżej w strome trawniki i łany kosówki uwieńczone białą koronką skałek na grani. Dlatego też ruszyłem pewnego pięknego do Tatrzańskiej Kotliny, aby przejść z niej do Javoriny biwakując dwukrotnie po drodze.

              Z Podsarnia wyruszamy we troje, bo Magda chce zapoznać Mieszka z otoczeniem doliny Kieżmarskiej – chcą nocować w schronisku nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Korki na gościńcu Oswalda Balzera i niezbyt przyjazny dla turystów rozkład jazdy słowackich autobusów sprawia, iż docieram do Tatrzańskiej Kotliny stosunkowo późno. Mając sprzęt biwakowy w plecaku nie muszę się spieszyć, skoro do rozbicia namiotu potrzebuję niespełna dwóch metrów kwadratowych w miarę równej powierzchni. Skoro tak, to mogę sobie pozwolić na zjedzenie smacznego obiadu zakrapianego czapowanym czyli beczkowym piwem w sympatycznej knajpce u Furmana. Przed laty pierwszy etap wędrówki prowadzący do małego schroniska zwanego przez Słowaków Plesnivcem czyli Szarotką wiódł wśród gęstego lasu, teraz po klęsce huraganu i ciągłych atakach kornika co chwila odsłaniają się tam ładne panoramy. Pogoda nie sprzyja podchodzeniu ze sporym obciążeniem, słońce pali, jest parno, idzie mi się ciężko – to pierwszy w tym sezonie wypad z kompletem sprzętu biwakowego. Koło godziny piątej docieram do schroniska i aż korci mnie, aby w nim spędzić noc, ostatni turyści już je opuścili, jest tu przytulnie i miło. Póki co postanawiam się pokrzepić piwem i parówkami. Konsekwencje tego posiłku są zbliżone, a właściwie identyczne, jak kiedyś w Morskim Oku.

              Wówczas zimową porą opuściłem Roztokę w siąpiącym  pomimo zimy deszczyku, który na wysokości Włosiennicy przemienił się w prawie poziomo padający śnieg, bo nieźle piździło czyli wiało. Do schroniska nad Morskim Okiem wszedłem z mocnym postanowieniem zjedzenia tam drugiego śniadania, posiedzenia na werandzie i powrotu do Roztoki. No cóż, MOko to prawie półtora roku mojego życia, na werandzie spędziłem praktycznie niepoliczalną liczbę godzin i przywiązałem się do tego miejsca niebywale, co zresztą było nie tylko moim udziałem, vide Miejsce przy stole Andrzeja Wilczkowskiego będące swoistą sagą werandy. Oczywiście w miarę, jak ubywało mi włosów na czubku głowy, a potem przybywało siwych włosów w brodzie weranda przestawała być werandą w starym stylu z racji przekształcania się MOka ze schroniska w garkuchnię wypełnioną obficie zwiedzaczami Morskiego Oka, dla których owa garkuchnia i bufet stanowią znacznie większa atrakcję, od tego, co na zewnątrz. Tego dnia pogoda była jednak na tyle niemiłą, iż mało kto dotarł z parkingu nad Morskie Oko.

              Jak wiadomo wszystkim bywalcom tego schroniska od momentu, kiedy goście przestali być obsługiwani przez kelnerki i kelnerów posiłki zamawia się tudzież odbiera w otwartych na rozcież drzwiach prowadzących zarówno do kuchni, jak i dawnej świetlicy, zamienionej bardzo dawno temu na reprezentacyjny gabinet Łapińskich. Stojąc w tychże drzwiach poprosiłem o porcję parówek i dwie szklanki wina, w tym jedną na gorąco. Po spożyciu owego śniadania  zakropiłem je jeszcze jedną szklanką wina, założyłem kurtkę i czapkę, zarzuciłem plecak na ramiona, wyszedłem na zewnątrz, po czym przypiąłem raki i ruszyłem przez skute lodem jezioro w stronę progu Czarnego Stawu – co mi tam pogoda! Co wrażliwszych czytelników uspokajam, mój organizm w takich warunkach bardzo szybko spala alkohol, tam, gdzie należało już uważać byłem trzeźwy jak grzeczne niemowlę. I miałem góry tylko dla siebie, bo naśladowców tego dnia nie znalazłem.

              Teraz, w pełni lata butelka dobrego piwa wystarczyła, kwadrans przed szóstą opuściłem Szarotkę kontynuując marsz w stronę Wspólnej Pastwy. Na leśnych zakosach perci napotkałem kilku zapóźnionych turystów schodzących w dół, zbliżając się do celu mojej wędrówki nie sądziłem, abym jeszcze kogoś napotkał. I pomyliłem się – w stronę Szarotki podążali jeszcze dwaj rowerzyści nieźle wyekwipowani. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi zszedłem z perci oddalając się od niej na jakieś sto metrów i rozbiłem namiot na kwietnym dywanie mając w zasięgu wzroku wspaniałą panoramę otoczenia Doliny Kieżmarskiej.

              Ten biwak miał jeszcze jeden aspekt poza estetycznym, aspekt sentymentalny. Czterdzieści siedem lat temu podczas naszego pierwszego, wspólnego tatrzańskiego lata Ala i ja spędziliśmy tydzień nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, teraz w tym samym schronisku układali się do snu Mieszko i Magda. Wracają wspomnienia sprzed lat: odwrót spod oblodzonych Baranich Rogów we mgle i sierpniowej śnieżycy, szadź na Kołowym Szczycie, wygrzebywanie spod śniegu chwytów i stopni na Jastrzębiej Turni, ogromny, pomarańczowy księżyc nad Kieżmarską, gdy nocą wracaliśmy z nieistniejącej już Kieżmarskiej Chaty do Brnčalki. Ej, łezka się w oku kręci!

              Poranek jest piękny, szybko zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i opuszczam miejsce niecnego przestępstwa. Szlak wiodący z Białych Stawków Kieżmarskich do Szarotki jest w środku lata licznie uczęszczany, ale o tak wczesnej porze nikogo na nim nie napotykam, co dla mnie jest dość istotną wartością. Nad stawkami stoi wygodna wiata, do wody tylko parę kroków, idealne miejsce na spożycie śniadania. Po śniadaniu czekało mnie nudne i nużące z racji wagi plecaka podejście na Przełęcz pod Kopą. Chętnie spędziłbym najbliższą noc na grani, ale brak tam wody, a jest bardzo upalnie. Decyduję się więc na długą sjestę na przełęczy, a później na biwak na dnie Doliny Zadnich Koperszadów. Chwilę po rozpoczęciu zejścia napotykam dwóch starszych panów mozolnie podchodzących na przełęcz i wypowiadam do nich te oto słowa: Stara Gwardia się nie poddaje, choć czasami mówi mérde ! Starszy z turystów odpowiada: A czasami gorzej… i zaczyna się rozmowa, rozmowa cokolwiek nietypowa w tym miejscu. O Polsce i Polakach, Łodzi i renomowanych, przedwojennych gimnazjach. Ojciec mojego interlokutora kończył przed wojną gimnazjum (według dzisiejszej terminologii – i liceum) Zimowskich, w murach którego, choć już pod inną nazwą spędziłem całe lat jedenaście. Trzy godziny później będę rozmawiał po raz wtóry tego dnia, ale tenor tej rozmowy będzie diametralnie różny.

              Schodząc szybko z przełęczy układam sobie plan na resztę dnia – postanawiam odwiedzić miejsce, o którym słyszałem, ale nigdy tam nie byłem, jak mi się tam spodoba to spędzę tam noc. Nazwa tego miejsca jest zachęcająca, choć jak na Tatry nieco egzotyczna – Chata na Burdeli. Po przekroczeniu potoku na Krzyżówce opuszczam znakowany szlak, skręcam w lewo, omijam szlaban z odpowiednim zakazem i po kilkunastu minutach niespiesznego marszu wchodzę na śródleśną polanę ze stojącą tam sporą i solidną chatą. Chata sprawia wrażenie aktualnie nie zamieszkałej, o czym świadczą solidnie zablokowane okiennice. Otoczenie świetnie się na biwak nadaje, wyciągam zatem z plecaka wilgotny jeszcze po porannej rosie namiot, aby go wysuszyć, spożywam kolację, odpoczywam.

              Niestety, pod wieczór okazuje się, iż chata ma jednak lokatorów – zjawia się bardzo sympatyczna dziewczyna w towarzystwie niezbyt sympatycznego jegomościa. Rozszyfrować tych dwoje to żaden problem, on to kostyczny, zrzędliwy pracownik naukowy, najprawdopodobniej specjalista od jakiejś roślinki rosnącej w Tatrach w przedziale wysokości od … do … na podłożu … (wpisać odpowiednie dane!), ona to ani chybi jego doktorantka. Po paru chwilach rozmowy jest dla mnie jasne, iż poza wysokospecjalizowaną pracą naukową zrzęda nie ma nic wspólnego z górami, trzęsie portkami, iż mógłby mnie tu zastać wraz z nim jakiś strażnik, namawia mnie do szybkiego opuszczenia polany, bo nadchodzi gwałtowna burza! Taki z niego przyjemniaczek. Nie mam gwarancji, czy cichcem nie sięgnie po telefon, aby mi filanców na kark sprowadzić, dla świętego spokoju wrzucam suchy już namiot do plecaka i opuszczam polanę. Chętnie bym zrzędzie coś   do słuchu na odchodne powiedział, ale żal mi dziewczyny, bo tego pokroju ludzie lubią sobie odbijać własne porażki na innych, zwłaszcza, jeśli są ich podwładnymi.

              Wracam na szlak i szybko schodzę w dół Doliny Zadnich Koperszadów aż do momentu, gdy zaczyna zapadać zmrok i jednocześnie zaczynają spadać pierwsze krople deszczu – szybki odskok z pięćdziesiąt metrów w las i błyskawiczne rozbijanie namiotu w pomrukach nadchodzącej burzy. Rano wczesna pobudka, pakowanie się w leciutkiej mżawce przy świetle czołówki, a potem ściganie się z deszczem – byle do wiaty przy moście nieopodal leśniczówki na Gałajdówce. Tuż po mnie do wiaty dobiega zaawansowany już w latach ratownik TOPR z bardzo wysoką, znaną mi z widzenia, wspinającą się dziewczyną. Palę fajkę, ratownik pali papierosa za papierosem, na zewnątrz wiaty leje nieprzytomnie – zgadzamy się obaj, że to niezdrowa pogoda, zużycie tytoniu rośnie niepomiernie. Szybko okazuje się, iż mamy wspólnych znajomych, wspominamy dawne czasy i akcje, dyskutujemy, á propos pogody o różnych modelach synoptycznych. Po mniej więcej godzinie lejba przechodzi w mżawkę, dziewczyna z ratownikiem czekają na dalszą poprawę pogody, a ja ruszam w kierunku Jaworzyny, aby jeszcze dziś o przyzwoitej porze znaleźć się w Podsarniu.












  8. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienie o Klimku – Część III.

              Dzień drugi. W ścianę wchodzą dwa zespoły, jeden kierowany przez Henryka Bednarskiego, drugi przez Mieczysława Świerza. Dobór liderów tych zespołów jest symptomatyczny, Henryk Bednarski  to najprawdopodobniej najsprawniejszy wspinacz tamtej epoki, Mieczysław Świerz to jeden z najwybitniejszych taterników wszystkich czasów. Mimo to próba jest bezowocna, nie osiągnięto miejsca, w którym Jarzyna pozostawił Szulakiewicza, nie wiadomo, co się dzieje z Klimkiem Bachledą, choć powszechnie przypuszczano, iż wydostał się na grań Jaworowego Muru i zszedł, jak to wówczas mawiano, na węgierską stronę.

              Dzień trzeci. Dziewięciu ratowników pod komendą Zaruskiego wykorzystując poprawę pogody dociera po pokonaniu bardzo dużych trudności do ciała Szulakiewicza i rozpoczyna transport zwłok. Pod wieczór pogoda znowu się psuje, co zmusza ratowników do spędzenia nocy w skale w bardzo ciężkich warunkach.

              Dzień czwarty. Rano ratownicy zjeżdżają pod ścianę w deszczu i schodzą do Jaworzyny, aby tam spędzić noc, ciało Szulakiewicza zostaje w skałach. Zaniepokojony losem Klimka Bachledy Zaruski wysyła do Zakopanego niejakiego Bolesława Macudzińskiego z pisemnym rozkazem następującej treści: Jeżeli Klimek istotnie jest w Zakopanem pan M. może nie wracać, jeśli Klimka w Zakopanem nie ma, niezwłocznie ma wrócić do Jaworzyny i zameldować mi o tym. Wysłanie pana M. do Zakopanego miało związek z plotkami, jakie dotarły do Jaworzyny, a według których widziano Klimka w Zakopanem bądź w Morskim Oku. Ponieważ wieść o zaginięciu Klimka już się rozeszła do Jaworzyny przybywają taternicy węgierscy z braćmi Komarnickimi na czele, należy tu wspomnieć, iż Klimek Bachleda był niezwykle ceniony na południowej stronie Tatr.

              Dzień piąty. Pan M. do Jaworzyny nie wrócił, a zatem Zaruski, człowiek niezwykle prawy nie bierze w ogóle pod uwagę, iż mógł się zachować tak nieodpowiedzialnie i dochodzi do wniosku, iż Klimek jest istotnie w Zakopanem, rezygnuje zatem z pomocy taterników węgierskich. Dziewięcioosobowy zespół ratowników kończy późnym popołudniem transport zwłok Szulakiewicza, a jednocześnie z Morskiego Oka powraca wysłany tam Janek Obrochta z hiobową wieścią: Klimka nie ma ani w Morskim Oku ani w Zakopanem.

              Dzień szósty. Próba ponownego wejścia w ścianę Małego Jaworowego kończy się Sobkowej Równi z powodu kolejnego, głębokiego załamania pogody. Ratownicy tym razem wracają do Zakopanego, bo odzież nasza przedstawiała mokre, zabłocone szmaty.

              Dzień siódmy. W Zakopanem Jerzy Żuławski, członek Pogotowia kompletuje osiemnastoosobowy zespół ratowników, który ma wznowić poszukiwania. Żuławski to postać nietuzinkowa, doktor filozofii Uniwersytetu w Bernie, poeta i dramaturg, autor powieści Na Srebrnym Globie, żołnierz Legionów, ojciec Marka, Juliusza i Wawrzyńca, również znanych  w przyszłości taterników.

              Dzień ósmy. Podczas przeszukiwania Jaworowego Muru Bednarski i Zdyb dostrzegają ciało Klimka w kominowatym żlebie opadającym z Wyżnej Rówienkowej Przełęczy ku piargom doliny Jaworowej. Znowu pada deszcz, uczestnicy akcji schodzą do górnej granicy lasu i tam przy watrze spędzają noc pod gołym niebem.

              Dzień dziewiąty. Ciało Klimka leży ponad pierwszym, trudnym progiem żlebu. A sam żleb? Oddajmy głos Jerzemu Hajdukiewiczowi, który wraz z Janem Sawickim dokonał pierwszego przejścia tego żlebu w lipcu 1939 roku: Ostatnią naszą wspólną drogą była Wyżnia Rówienkowa Przełęcz z doliny Jaworowej, Klimkowym Kominem. Droga nadzwyczaj trudna o niezwykle kruchych skałach. Ten trzystu metrowy, ogromny, częściowo żlebowaty kanion nie pozostawił w mojej pamięci miłych wspomnień, była to droga ponura, krucha, przepojona pamięcią tragicznej śmierci Klimka Bachledy…

              Klimkowy Komin zrobiliśmy w dniach 17 – 18 lipca z biwakiem bardzo niewygodnym, stojąc przy dwu niepewnych hakach, i to jak na złość kilka metrów od wygodnej platformy,  deszcz i tym razem nas nie ominął, nocna mgła falowała…

              Dziewiątego dnia akcji przez dolny próg Klimkowego Żlebu spadał na piargi wodospad uniemożliwiając całkowicie wspinaczkę, wobec czego Zaruski zatrzymuje siedmiu ratowników, pozostali wracają do Zakopanego.

              Dzień dziesiąty. Znowu pada, a ściana jest z rana oblodzona. Kiedy deszcz ustaje, a lód odpada od skały udaje się pokonać dolny próg żlebu za pomocą drabiny zbitej ad hoc w lesie i znieść ciało Klimka w dolinę.

    Notki biograficzne

              Mariusz Zaruski (1867 – 1941)

              Szkołę średnią ukończył w Kamieńcu Podolskim, studiował na Uniwersytecie Odeskim na wydziale matematyczno – fizycznym, jak wielu młodych Polaków został uwięziony i skazany na zesłanie. Podczas zesłania ukończył w Archangielsku szkołę morską, żeglował po Morzu Białym, Oceanie Lodowatym, Atlantyku przechodząc pełną morską karierę od marynarza do kapitana. Opuścił potem Rosję przenosząc się do Galicji, studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, a następnie osiadł w Zakopanem. Malował, pisał wierszem i prozą, fotografował. Prekursor ski–alpinizmu – prowadząc kurs narciarstwa dla przewodników tatrzańskich zjechał na nartach z Kościelca w towarzystwie uczestników kursu. Uprawiał z powodzeniem taternictwo letnie i zimowe odnosząc szereg sukcesów. Twórca Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, które zostało utworzone w 1909 roku jako czwarta tego typu organizacja na świecie, a pierwsza poza krajami alpejskimi. Zaruski nie stronił również od innej działalności: był instruktorem harcerskim, instruktorem drużyn kawaleryjskich w Związku Walki Czynnej Józefa Piłsudzkiego, kawalerzystą w Legionach, komendantem konspiracyjnego obwodu nowotarskiego Polskiej Organizacji Wojskowej, współzałożycielem (wspólnie ze Stefanem Żeromskim) Zakopiańskiej Organizacji Narodowej (13 X 1918 r.), żołnierzem, a później i dowódcą 1 Pułku Ułanów Beliny – Prażmowskiego, sformował i dowodził 11-tym  Pułkiem Ułanów, szczególnie zasłużonym w walkach o Wilno. Kawaler Virtuti Militari i pięciokrotnego Krzyża Walecznych.  Adiutant prezydenta Wojciechowskiego. Przeszedł z racji wieku w stan spoczynku jako generał brygady tuż przed przewrotem majowym w 1926 roku.

              Po przejściu w stan spoczynku bynajmniej nie spoczął: zorganizował Yacht Klub Polski, był prezesem Polskiego Związku Żeglarskiego, inicjatorem powstania Ligi Morskiej i Rzecznej, pierwszym starostą morskim. Zorganizował harcerstwo morskie i jako pierwszy dowodził żaglowcem Zawisza Czarny.

              Aresztowany przez NKWD zmarł w więzieniu w Chersoniu w 1941 roku, był synem powstańca styczniowego.

     

              Zygmunt Klemensiewicz (1886 – 1963)

              Studiował na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Tu drobna uwaga dla co młodszych czytelników Kroniki. Na tak nazwanym wydziale można było studiować matematykę, fizykę i chemię, do dziś każdy z fizyków (i nie tylko) pisząc publikację w języku angielskim umieszcza przed swoim nazwiskiem literki PhD (Filozofii Doktor), o ile posiada stopień doktora. Zygmunt Klemensiewicz obronił w 1908 roku na tymże uniwersytecie doktorat na podstawie pracy zatytułowanej Chlorek antymonowy jako czynnik jonizujący, promotorem tej pracy był profesor Stanisław Tołłoczko. Żeby było zabawniej, podczas pierwszego roku studiów korzystałem z podręcznika chemii autorstwa Stanisława Tołłoczki, oczywiście było to któreś z rzędu wydanie, poprawione i uzupełnione.  Prowadził badania nad przewodnictwem elektrycznym w gazach, habilitował się w roku 1912. W latach 1913-14 był stypendystą fundacji Carnegie – Curie i pracował w Instytucie Radowym w Paryżu u Marii Curie – Skłodowskiej, a następnie w Instytucie Pasteura. W latach 1920-40 był profesorem chemii fizycznej i elektroniki na Politechnice Lwowskiej. W czasie II wojny światowej przez Kazachstan, Iran i Egipt przedostał się do Anglii, gdzie zorganizował Politechnikę Polską, która miała pięć wydziałów i około tysiąca studentów.

              Po powrocie do kraju w roku 1956 zorganizował na Politechnice Śląskiej w Gliwicach Katedrę Fizyki Jądrowej i specjalność studiów energetyka jądrowa.

     

              Mieczysław Świerz (1891 – 1929)

              Polonista, z zawodu nauczyciel, obronił na Uniwersytecie Jagiellońskim doktorat z zakresu historii literatury polskiej (konkretnie o Sewerynie Goszczyńskim). Jeden z najwybitniejszych taterników swojej epoki, autor około stu nowych dróg wspinaczkowych, współautor (z J. Chmielowskim) używanego przez dziesiątki lat przewodnika wspinaczkowego po Tatrach. W latach 1921 – 28 prezes Sekcji Turystycznej Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, redaktor Taternika, pierwszy prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Zginął w wieku 38 lat podczas próby powtórzenia drogi Stanisławskiego na zachodniej ścianie Kościelca, najprawdopodobniej wskutek przesztywnienia asekuracji podczas odpadnięcia, czego konsekwencją było zerwanie liny asekuracyjnej.


     
              Henryk Bednarski (1885 – 1945)

              Jako młody chłopak uciekł z rodzinnego Płocka, aby uniknąć aresztowania z powodu przynależności do PPS, Polskiej Partii Socjalistycznej. W Zakopanem Bednarski kończy sławną Szkołę Przemysłu Drzewnego i pracuje jako technik budowlany. W szkole tej poznaje Stanisława Barabasza, pierwszego zakopiańskiego narciarza, a przez niego Mariusza Zaruskiego i Mieczysława Karłowicza, zaczyna sam uprawiać narciarstwo i taternictwo. Według ówczesnych był najlepszym narciarzem tatrzańskim do wybuchu I wojny światowej, startował w zawodach przez lat trzydzieści. Świetny wspinacz, autor drogi klasycznej na południowej ścianie Zamarłej Turni, współzałożyciel TOPR-u, brał udział w praktycznie wszystkich najtrudniejszych wyprawach ratunkowych. Obdarzony był niezwykłą intuicją w odnajdywaniu najwłaściwszej drogi w skale, posiadał iście fotograficzną pamięcią, potrafił bezbłędnie odtworzyć post factum wszystkie szczegóły poprowadzonej drogi, choć zwykle nie pamiętał nazw topograficznych szczytów, na które te drogi wiodły, nigdy nie pobłądził. Lista jego pierwszych wejść jest praktycznie nie do ustalenia, bo kompletnie mu nie zależało na ich ogłaszaniu. Henryk Bednarski w czasie okupacji niemieckiej przeszedł przez obóz Auschwitz (miał numer obozowy 67), a potem był więźniem Dachau. Umarł na obustronne zapalenie płuc w amerykańskim szpitalu w Bawarii tuż po wyzwoleniu obozu.


     
              W akcji na Małym Jaworowym brali też udział znani przewodnicy tatrzańscy: Jędrzej Marusarz Jarząbek (1877 – 1961), członek honorowy TOPR-u od 1945 roku, uważany powszechnie za następcę Klimka Bachledy, Jakub Gąsienica Wawrytko starszy (1862 – 1950), pierwszy przewodnik tatrzański odznaczony za działalność ratowniczą francuskim medalem za zasługi dla ratownictwa górskiego, członek honorowy TOPR-u (od 1934 roku) i Klubu Wysokogórskiego (od 1948 roku), Wojciech Tylka Suleja (1870 – 1916), należący do ścisłej elity tatrzańskiej.

            Pokłosie akcji na Małym Jaworowym

    Akcja ratunkowa na Małym Jaworowym była pierwszą akcją o takich rozmiarach w Tatrach, akcją na owe czasy niezwykle trudną. Jednocześnie była to pierwsza akcja, podczas której nie udało się rannemu udzielić pomocy, a co więcej, zginął podczas niej ratownik. Wiele napisano o heroizmie Klimka Bachledy i były to słowa ze wszech miar słuszne. Nie sposób jednak nie wspomnieć o drugiej stronie medalu – Klimek Bachleda zginął, bo nie wykonał rozkazu Naczelnika. To po pierwsze. A po drugie, co mógłby uczynić, gdyby dotarł do Szulakiewicza? Umrzeć razem z nim?  Sprowadzić śmierć na Zaruskiego i Zdyba? Tego nie dowiemy się już nigdy. Co do niewykonania rozkazu – w każdej armii świata grozi za to podczas wojny kara śmierci, ale znane są i chwalebne wyjątki. Najsłynniejszy admirał Royal Navy, Nelson został za niewykonanie rozkazu nagrodzony najwyższym orderem Imperium Brytyjskiego, Orderem Łaźni, bo dzięki temu, iż rozkazu nie wykonał to zwyciężył pod Trafalgarem. Najdalej w tym względzie poszło Cesarstwo Austrii, bo ustanowiono w nim na tę okoliczność specjalny order, Order Marii Teresy. Jego kawalerem został podczas I wojny światowej generał Tadeusz Rozwadowski.

              Po wyprawie ratunkowej rozpętało się, a jakże, typowe piekło Polaków, bo znaleźli się i tacy, co zaczęli rozpowszechniać tezę, iż Zaruski, zazdrosny o Klimkową sławę posłał go na śmierć. Skąd my to znamy? Mariusz Zaruski zażądał powołania komisji, która by go, jako kierownika wyprawy osądziła.

              Została z obywateli wybrana komisja, w skład której weszli: prof. uniw. dr W. Kulczyński, dr A. Kuczewski i prof. uniw. dr M. Smoluchowski. Komisja przesłuchała wszystkich uczestników wyprawy, zbadała warunki i wyrok swój uwalniający mię od strasznego zarzutu, ogłosiła w gazetach.

    Notki biograficzne

              Marian Smoluchowski (1872 – 1917)

              Jeden z najwybitniejszych polskich fizyków, pionier fizyki statystycznej. W latach 1900 – 1912 profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, od 1912 roku profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Katedry Fizyki Doświadczalnej, tuż przed śmiercią wybrany na rektora tegoż uniwersytetu.

              W okresie od 1891 do 1894 należał wraz z bratem Tadeuszem, chemikiem do ścisłej czołówki alpinistów Alp Wschodnich, taternictwo uprawiał w latach 1910 – 16 mając za partnerów takich wspinaczy, jak Janusz Chmielowski, Zygmunt Klemensiewicz, Mieczysław Świerz i Jerzy Żulawski.

              Władysław Kulczyński senior (1854 – 1919)

              Światowej sławy arachnolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Akademii Umiejętności, jeden z wybitnych taterników końca XIX wieku, działacz Towarzystwa Tatrzańskiego.

         Jarzyna i Szulakiewicz

              Obserwując uważnie ścianę Małego Jaworowego najpierw z Sobkowej Równi, a później znad Jaworowego Stawu bez trudu można rozpoznać jej słabe punkty  w  dolnych i środkowych partiach. Tę część analizy obaj wspinacze przeprowadzili prawidłowo, co potwierdzili niejako rok później bracia Komarniccy dokonując pierwszego przejścia tej ściany. Niestety, Jarzyna i Szulakiewicz zlekceważyli pionowe,  po części płytowe urwisko podszczytowe. Zabrakło im refleksji, iż z takim potencjalnym nagromadzeniem trudności nie mieli dotychczas do czynienia, a ponadto iż w te trudności musieli wejść po pokonaniu około trzystu metrów kruchej ściany, co musiało zaowocować znacznym zmęczeniem. Gdy natrafili na bardzo duże trudności, a ścianę zaczęła spowijać mgła to powinni wycofać się ze ściany lub szukać obejścia partii szczytowej.

              Pierwotny plan ataku zakładał wspinaczkę w zespole trójkowym, co zważywszy wysokość ściany i to, iż miało to być jej pierwsze przejście było zamiarem rozsądnym. Wypunktujmy zalety zespołu trójkowego, zwłaszcza istotne w tamtych czasach. Zespół trójkowy dysponował z natury rzeczy dwiema linami, co pozwalało w razie odwrotu zredukować liczbę zjazdów o połowę w porównaniu z zespołem dwójkowym. Jak już wspominałem asekuracja w tamtych czasach nastręczała wiele problemów i często bywała iluzoryczną, wspinając się w zespole trójkowym można było zastosować taktykę zwaną później jako taktyka tzw. szybkiej trójki, w której prowadzący asekurowany jest dwiema linami przez obu pozostałych wspinaczy. Co więcej, w razie wypadku i zranienia jednego z taterników mógł on zostać pod opieką jednego z kolegów, a trzeci z nich, dysponując dwiema linami miał szansę na szybki odwrót i sprowadzenie pomocy. Oczywiście w tym konkretnym przypadku wcale nie musiałoby to doprowadzić do szczęśliwego finału.

    Ograniczenia

              Trudno dociec, co myślał Klimek Bachleda, gdy dotarł do przerwy w skalisto – trawiastym zachodziku noszącym dziś nazwę Klimkowej Ławki. Warunki były fatalne, Klimek z całą pewnością czuł ciężar zmęczenia, zasięg obserwacji miał niewielki. Trudności duże, ale do pokonania. Nie wiadomo, czy Klimek próbował sforsować ową przerwę wprost czy obejść ją górą. Doświadczenie miał ogromne, odporność psychiczną i fizyczną większą, niż Zaruski i Zdyb, to prawda. Ale miał wtedy 61 lat i wiele trudów niełatwego życia na Podhalu za sobą, co musiało zaważyć na jego sprawności fizycznej. I to go zapewne zgubiło. 

              Nie ma co ukrywać, każdy wiek wiąże się z określonymi ograniczeniami, na początku brakuje nam doświadczenia, potem, gdy je zbierzemy zaczyna się nieunikniony spadek sprawności fizycznej, a potem i kondycji.

  9. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienie o Klimku. Część II.

              Wróćmy do Doliny Jaworowej, rano, piątego sierpnia dochodzi według relacji Jarzyny do sprzeczki między Szulakiewiczem, a Bizoniem, ten ostatni rezygnuje ze wspinaczki i schodzi na dół. Pozostała dwójka rozpoczyna wspinaczkę. Początkowo idą tak, jak bracia Komarniccy rok później, ale w środkowej partii ściany kierują się bardziej wprost ku wierzchołkowi w sposób mniej więcej odpowiadający drodze Slámy, co sprawia, iż wchodzą w znacznie trudniejszy teren. Być może mgła nie pozwoliła im na właściwą ocenę trudności ściany podszczytowej. Po pokonaniu 2/3  wysokości ściany Jarzyna odpada będąc pięć metrów nad stanowiskiem wyrywając z niego partnera, lecą obaj, ale lina zahacza o jakiś występ skalny i o dziwo, wytrzymuje szarpnięcie. Jarzyna jest tylko potłuczony, natomiast Szulakiewicz jest w znacznie gorszym stanie, nie jest w stanie poruszać się, ma złamany kręgosłup`. Jarzyna ściąga kolegę na wygodną platformę, nazywaną dziś Pościelą Szulakiewicza, zabezpiecza go przed upadkiem i rozpoczyna zejście w ciągle pogarszających się warunkach atmosferycznych.

              Można podziwiać determinację i kondycję fizyczną Jarzyny – około godziny 22 wchodzi do schroniska nad Morskim Okiem, do którego już wtedy dochodziła linia telefoniczna, prosi jednego z turystów o powiadomienie Pogotowia o wypadku i wraca do Jaworzyny, gdzie w tamtejszej szkole kładzie się spać o pierwszej w nocy po przebyciu łącznie około 30 kilometrów, przypomnijmy, po prawie trzydziestometrowym locie w ścianie. O siódmej rano jest już z powrotem pod ścianą Małego Jaworowego, gdzie czeka ze szkicem przebytej drogi na Zaruskiego.

              Mariusz Zaruski, twórca Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i Naczelnik Straży Ratunkowej wspomina: Telefonował turysta, poproszony przez p. Jarzynę, aby wysłać jednego przewodnika, który by pomógł zejść Szulakiewiczowi!!!   Zaruski, wiedząc o jaką ścianę chodzi, wzywa pełen skład Pogotowia. U podnóża ściany padają rozkazy: w prawo idzie zespół pod komendą Klemensiewicza, w lewo zespół Lesieckiego, środkiem sam Zaruski z Klimkiem Bachledą i Stanisławem Zdybem, a za nimi Znamięcki i Kordys, w ścianę chce także wejść Jarzyna, ale pan Mariusz nie wyraża na to zgody.

              W świecie nauki od lat dość popularną, acz nie do końca skuteczną oceną wkładu naukowego w daną dyscyplinę jest metoda zliczania liczby cytowań danego autora w renomowanych czasopismach naukowych. Historię taternictwa można podzielić z grubsza na dwa okresy: klasyczny, kiedy obowiązywała zamknięta, sześciostopniowa skala trudności i modernistyczny vel sportowy, kiedy tę skalę otworzono od góry dodając następne stopnie. Granicą obu tych okresów stała się epoka nazwana w Alpach sesto grado superiore czyli skrajnie trudno górna granica (VI+). Przewodnik Paryskiego należy bardziej do tej pierwszego okresu. Tom 25 Tatr Wysokich to skorowidz nazwisk – łatwo policzyć na ilu stronach i w ilu tomikach pojawia się przy opisach dróg wspinaczkowych nazwisko takiego czy innego taternika.

              Według takiej oceny największy wkład w historię taternictwa wniósł Gyla Komarnicki: 244 strony w 23 tomikach. Na dziewiątej pozycji jest Klimek Bachleda, 180 stron w 22 tomikach, dziesiąty jest Zygmunt Klemensiewicz, odpowiednio 164 i 22, trzynasty Roman Kordys 149 i 23. Dorobek Mariusza Zaruskiego opisany jest na 82 stronach w 13 tomikach, Józefa Lesieckiego  na 75 stronach w 10 tomikach, Aleksandra Znamięckiego na 48 stronach w 15 tomikach.

              Gdy zachodzi konieczność prowadzenia akcji ratunkowej w niezdobytej jeszcze ścianie w trudnych, a nawet skrajnie trudnych warunkach to liczą się przede wszystkim doświadczenie i zdolności organizacyjne, intuicja, odporność fizyczna i psychiczna. Zdolnościami organizacyjnymi górował nad wszystkimi Mariusz Zaruski, przywykły do dowodzenia ludźmi i potrafiący wymusić posłuch – tu procentowało jego doświadczenie oficera i kapitana pływającego między innymi po Morzu Białym i Oceanie Lodowatym, także na żaglowcach. Doświadczenie, intuicja w skale, odporność fizyczna i psychiczna to walory Klimka Bachledy, tatrzańskiej legendy jeszcze za życia. Na dziewięciu szczytach był pierwszy, na dziesięciu – drugi, na ośmiu przełęczach pierwszy. W zimie jako pierwszy wszedł na cztery szczyty, w tym i Gerlach, przeszedł około stu dróg wspinaczkowych. W Tatrach istnieje ponad dziesięć skalnych formacji nazwanych jego imieniem, między innymi Klimkowa Turnia, główny wierzchołek Staroleśnej.

              Akcja ratunkowa rozwija się w fatalnych warunkach, deszcz przechodzi w grad, a później w śnieg, ścianą spływają potoki wody, zespoły Klemensiewicza i Lesieckiego natrafiają na tak duże trudności, iż muszą się wycofać. Sam Zaruski wspomina:

              Wspinając się z trudem ściankami żlebu, albo dnem jego, czołgając się po oślizgłych płytach lub czepiając się chwytów niepewnych, od dawna zostaliśmy przemoczeni do nitki. Lodowata woda strumieniami wlewała się nam za kołnierze, w rękawy, i przez trzewiki spływała na zewnątrz. Pomimo forsownej pracy wspinania się drżeliśmy z zimna. Jeden Klimek czuł się lepiej od innych, gdyż miał serdak na sobie i wełniane spodnie góralskie. My zaś wszyscy lekko byliśmy odziani  w zwyczajne turystyczne ubrania, które ciepła nie dają.

              Zespół Zaruskiego dociera pod litą, pionową ścianę szczytową, od Szulakiewicza dzieli ich wówczas jakieś 80 metrów, zatrzymują się, aby nieco odpocząć: O posiłku nie było mowy, o tym, żeby usiąść nikt również nie myślał. Staliśmy tedy i stojąc spali. Drżeliśmy przy tym z zimna, nie drżeliśmy, źle mówię, lecz dygotaliśmy; głowa, ręce i nogi szarpały się ustawicznie jak w tańcu Św. Wita. Byliśmy już bliscy zobojętnienia na wszystko.

              Wtedy to zapewne Klimek odwiązuje się od liny łączącej go z Zaruskim i zaczyna się wspinać. Za jakiś czas Zaruski ze Zdybem ruszają dalej, ale po pokonaniu niewielu metrów muszą zawrócić, bo są tak wyczerpani, iż nawet jeśliby udało się im dotrzeć do Szulakiewicza to i tak nie byliby w stanie udzielić mu jakiejkolwiek realnej pomocy. Ponownie stoją w tym samym miejscu, gdzie poprzednio odpoczywali i czekają na Klimka. Dostrzegają go ostatecznie 40 metrów wyżej z prawej strony, Zaruski dwukrotnie poleca Klimkowi odwrót, ale ten macha ręką w kierunku pobliskiego żlebu i wspina się dalej, po chwili znika on z pola widzenia. Po pewnym czasie od strony tamtego żlebu dociera do nich łoskot kamiennej lawiny.  Zaruski i Zdyb czekają na Klimka jeszcze ponad pół godziny, po czym zostawiają dla niego jedną z lin, aby mu ułatwić zejście i ruszają w dół.

              Jak już wspomniałem, Klimek za życia był już tatrzańską legendą, trudno było dopuścić myśl, iż odpadł, zresztą obaj wspinacze byli już skrajnie wyczerpani – zrobili wszystko, co mogli zrobić w tej sytuacji, piargi osiągają już po zmroku, o trzeciej w nocy są w leśniczówce u wylotu Doliny Jaworowej. Tak się kończy pierwszy dzień akcji na Małym Jaworowym.  Cdn.

  10. Jerzy L. Głowacki
    Wspomnienie o Klimku – Część I.

              Czwartego sierpnia 1910 roku w Dolinie Jaworowej układają się do snu trzej taternicy – Józef Bizoń, Jan Jarzyna i Stanisław Szulakiewicz, członkowie Akademickiego Klubu Turystycznego we Lwowie, założonego w 1906 roku na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Józef Bizoń to jeden z prekursorów narciarstwa sportowego w Polsce i działacz AKT. Osiemnastoletni Jan Jarzyna, świeżo upieczony student Politechniki Lwowskiej to bardzo utalentowany narciarz, w marcu tego roku podczas I Międzynarodowego Dnia Narciarzy w Zakopanem wygrywa dwie konkurencje pokonując między innymi dwóch znanych, austriackich alpejczyków. Cała trójka posiada pewne doświadczenie wspinaczkowe, największym ich sukcesem jest pierwsze przejście wschodniej ściany Wysokiej w 1909 roku .

              Lwowiacy zamierzają dokonać teraz pierwszego przejścia północnej ściany Małego Jaworowego. Jest to plan bardzo ambitny. Sześćdziesiąt lat później ukaże się tom XV Tatr Wysokich Paryskiego. Stary Mistrz topografii wymienia w nim cztery drogi wspinaczkowe wiodące tą ścianą, wymienię je w porządku chronologicznym lat ich wytyczenia.

              Rok 1911. Ukosem przez północną ścianę drogą Komarnickich. Droga bardzo trudna (IV), eksponowana, dość niebezpieczna ze względu na kruche skały przetykane trawkami i miejscami przysute żwirem; 4 godz.

              Rok 1930. Lewą częścią pn. ściany drogą Stanisławskiego. Droga nadzwyczaj trudna (V), z powodu niezwykle kruchych skał ogromnie niebezpieczna; 5 godz.

              Rok 1951. Środkową częścią pn. ściany drogą Slámy. Droga częściowo skrajnie trudna (VI); 5 godz.

              Rok 1956. Prawą częścią pn. ściany, W. Kogut i R. Łazarski. Droga bardzo trudna (IV) z jednym miejscem nadzwyczaj trudnym (V), eksponowana, o bardzo kruchej skale; 4.15 godz.

              Jak kształtowała się historia pokonywania kolejnych stopni trudności w Tatrach? Mniej więcej tak. W 1879 lub w 1880 roku Jan Gwalbert Pawlikowski i przewodnik Maciej Sieczka zdobywają Mnicha drogą o trudnościach ocenianych jako dwójka – dość trudno. W 1901 roku Karol Jurzyca i przewodnik J. Hunsdorfer junior pokonują podczas próby przejścia południowej ściany Ostrego Szczytu trudności trójkowe – trudno. W 1905 roku Katherine i Maksymilian Bröske oraz Simon Hȁberlein  podwyższają trudności do czwórki – bardzo trudno, ma to miejsce na Żabim Koniu i południowej ścianie Ostrego Szczytu. Piątka czyli nadzwyczaj trudno to trudności, na jakie napotkali bracia Komarniccy próbując przejść  południową ścianę Zamarłej Turni oraz Władysław Kulczyński junior i Mieczysław Świerz analogicznie na pn.-wsch. ścianie Mnicha. Pierwsza piątkowa droga w Tatrach to klasyczna na Zamarłej, poprowadzona 23 lipca 1910 roku przez Henryka Bednarskiego, Józefa Lesieckiego, Leona Lorię i Stanisława Zdyba. Na drogę szóstkową trzeba będzie jeszcze długo poczekać: w 1930 roku Dębińska, Jasińska, Wojsznis i J. Żuławski przechodzą pn. ścianę Mnicha – dziś ta droga nosi nazwę Klasyczny kant i młodym wspinaczom bardziej przypomina wspinaczkę skałkową, niż poważną drogę wspinaczkową. Taką drogą jest natomiast szóstkowa droga Orłowskiego na Galerii Gankowej – rok 1939.

              Trudności to jedno, a bezpieczeństwo na wspinaczce to już całkiem inne zagadnienie. Wbrew pozorom odpadnięcie na bardzo trudnej drodze przy obecnej technice asekuracji grozi najczęściej  o wiele łagodniejszymi konsekwencjami, niż na drodze łatwej, co zwykle kwitujemy lapidarnym stwierdzeniem:  Najgorzej jest lecieć tam, gdzie nie ma gdzie lecieć. Lot w powietrze przy pewnej asekuracji niczym nie grozi, a obijanie się o skały podczas odpadnięcia na łatwej drodze często kończy się tragicznie. Spróbuję teraz przybliżyć czytelnikom, jak asekurowano się w Tatrach przed pierwszą wojną światową. Wielce przydatnym w tym celu będzie fragment pierwszego polskiego podręcznika wspinaczki czyli Zasad Taternictwa Zygmunta Klemensiewicza, wydanego we Lwowie Anno Domini 1913. Przytoczę ten fragment w oryginalnym brzmieniu tudzież pisowni:

    … Trafiają się jednak miejsca,  gdzie z powodu złego uwarstwienia, kruchości lub gładkości skały, odpowiadającego powyższym warunkom punktu oparcia (np. bloku skalnego) znaleźć nie można. Tam uciekamy się do środka, bądź co bądź sztucznego, jakim jest wbicie haka. Obiera się do tego celu poziome, bardzo wązkie pęknięcie, które ponadto powinno ciągnąć się wgłąb skały ku dołowi, a nie ku górze; inaczej mógłby hak, przy szarpnięciu, w dół wylecieć. Wbija się go za pomocą kamienia na głębokość przynajmniej 2/3 długości, poczem jeszcze trzeba spróbować, czy się nie chwieje i czy skała wokoło nie została przez tę operację podważona. Chcąc zabezpieczyć (się) na haku, trzeba przeciągnąć linę przez pierścień (haka), co wymaga odwiązania się. Praktyczniejszy sposób polega na tem, że przez pierścień zakłada się pętlę tak, ażeby i przez nią i lina przechodziła …

              Ten sposób asekurowania był nie do zastosowania w trudnych miejscach z oczywistych przyczyn, co w wielu przypadkach czyniło asekurację wręcz iluzoryczną. Odkąd zasady asekuracji zostały poddane analizie opartej o zasady fizyki i badania wytrzymałościowe lin podstawowym pojęciem stosowanym w tej analizie stał się tzw. współczynnik odpadnięcia określany jako stosunek długości lotu wspinacza do czynnej długości liny. Załóżmy, że drugi koniec liny, którą związany jest w pionowej ścianie alpinista jest przywiązany do sztywnego punktu asekuracyjnego w postaci haka. Alpinista wspina się dziesięć metrów w linii pionowej ponad hak, a następnie odpada i leci w dół bez kontaktu ze skałą. Zaniedbując rozciągliwość liny stwierdzamy, iż długość lotu wyniesie dwadzieścia metrów, a energię upadku musi zaabsorbować dziesięciometrowy odcinek liny, współczynnik odpadnięcia ma wartość 2, a takie odpadnięcie możemy nazwać maksymalnym. Współczesna lina wspinaczkowa musi wytrzymać przynajmniej kilka takich szarpnięć w przeciwieństwie do jakiejkolwiek liny wspinaczkowej wykonanej z włókien roślinnych, gdyż taka lina jest w stanie zaabsorbować jedynie kilka procent energii upadku. Gdyby ktoś szalony posłużyłby się na przykład linką stalową zdolną do zaabsorbowania takiej energii to zginąłby wskutek obrażeń wewnętrznych spowodowanych przeciążeniem. Istota asekuracji linami wykonywanymi z manili czy sizalu polegała na stopniowym wytracaniu energii upadku poprzez tarcie, gdy asekurujący wypuszczał linę ze stanowiska hamując upadek partnera, jeśli jednak przesztywnił asekurację zbyt gwałtownie i silnie zaciskając dłonie na linie to albo sam wylatywał ze stanowiska albo lina ulegała zerwaniu. Z drugiej strony wbijanie kolejnych haków przez prowadzącego, zwanych hakami przelotowymi, obniżało potencjalną wartość współczynnik odpadnięcia i czyniło asekurację bardziej pewną. Nie trudno dojść do wniosku, iż najbardziej ryzykowne były pierwsze metry wspinaczki ponad stanowiskiem asekuracyjnym.

              Legenda głosi, iż Klemensiewicz niedługo po napisaniu Zasad Taternictwa zmienił zdanie na temat wbijania haków za pomocą kamienia: po cóż nosić młotek, jak zawsze się jakiś kamień po ręką znajdzie. Otóż podczas jednej ze wspinaczek kamień, którym, jak zwykle, wbijał hak pękł niespodziewanie na dwie części, a jedna z nich spadając zraniła jego partnera na tyle poważnie, iż musieli się wycofać.

              Bezpieczeństwo podczas wspinaczki znacznie wzrosło, gdy zaczęto łączyć linę z hakami za pomocą karabinków, zróżnicowano haki, wprowadzono włókna poliamidowe do produkcji lin itd.

              Wspinaczom wchodzącym w dobie obecnej w południową ścianę Zamarłej Turni i nieźle obwieszonym sprzętem dedykuję wspomnienie o Zaruskim i Znamięckim, którzy podczas III przejścia klasycznej posłużyli się jedynie pięcioma hakami (ściana Zamarłej ma w tej linii wysokość rzędu 140 metrów). Jakie były nasze własne doświadczenia mniej więcej pięćdziesiąt parę lat po Zaruskim. W dalszym ciągu podstawowym sprzętem były haki z miękkiej stali, ale do wyposażenia doszły stalowe karabinki o sporym zapasie wytrzymałości, liny sizalowe spotykało się incydentalnie. Osobiście sizalu użyłem tylko parę razy na bardzo łatwych drogach, ale spotkałem optymistów, którzy w Roku Pańskim 1966 wybierali się na szóstkowy uskok Zadniego Mnicha z polską liną podciągową wykonaną z sizalu.

              Standardowo podchodząc pod wybraną ścianę mieliśmy ze sobą nie więcej, jak 8 – 9 karabinków i 12 – 13 haków. Korzystając z prowadzonego przez lata górskiego notatnika wymienię dla przykładu trzy drogi o trudnościach typowych dla opisywanego okresu w Tatrach.

    ·       Północna ściana Mięguszowieckiego drogą klasyczną (pierwsze przejście w roku 1906) z własnym wariantem, trudności III, krótki odcinek IV, wysokość ściany 800 metrów, 1 hak

    ·       Kazalnica drogą Korosadowicza (1934 rok), trudności III, wysokość ściany ok. 450 metrów, 2 haki

    ·       Kozie Czuby środkową częścią północnej ściany (1912 rok), trudności III, wysokość ściany ok. 200 metrów, 13 haków

     Dwie pierwsze drogi charakteryzują się znaczną kruszyną i długimi partiami tzw. pionowych trawników, co czyni klasyczną asekurację za pomocą haków dość iluzoryczną, a nawet w dobie obecnej trudno byłoby się tam asekurować w sposób pewny, co sprawia, iż w praktyce drogi te są pokonywane praktycznie tylko zimą. Ale ponieważ, mówiąc pół żartem pół serio, byłem  w poprzednim wcieleniu kozicą (jeśli wierzyć w reinkarnację) to  prowadziłem na tych drogach non stop nie uważając, iż zbytnio ryzykuję. Nawiasem mówiąc, gdy byłem już starszym panem po pięćdziesiątce to Magda stwierdziła, iż gdyby na północną Mięgusza wybrałbym się na żywca czyli bez asekuracji w towarzystwie młodego, znacznie ode mnie sprawniejszego wspinacza to ja byłbym tam bardziej bezpieczny.

              Trzecia droga to droga w pełni skalna i dość dobrze oczyszczona ze skalnego rumoszu, umożliwiająca już całkiem poprawną asekurację. Przeszliśmy ją, Ala i ja w zespole trójkowym mając za trzeciego szesnastoletniego chłopaka, naszego podopiecznego, dla którego była to czwarta wspinaczka w życiu – wypadało się więc porządnie asekurować.

  11. Jerzy L. Głowacki
    Jaworowa – część II.

    Zwijam namiot, pakuję plecak i ruszam dalej. Blisko podstawy progu, jakim podcięte jest następne piętro doliny zatrzymuję się na dłużej. Powodem jest stado kozic, które wykorzystując nieobecność turystów o tak wczesnej porze pasie się w pobliżu ścieżki, siadam na kamieniu, zapalam fajkę i na zmianę przypatruję się to kozicom, to ścianom Jaworowego Muru dobrze podświetlonym porannym słońcem. Stara jak taternictwo rozrywka intelektualna, wybieranie w myśli różnych sposobów przejścia tych urwisk.  

              Medytacje te przerywa pojawienie się kilku pojedynczych sylwetek na ścieżce, kozice ruszają ku podnóżom skalnych ścian, a ja kontynuuję marsz ku Sobkowej Równi, przedostatniemu piętru Doliny Jaworowej. Jeszcze raz sprawdza się moje powiedzenie, iż tak wrosłem w tatrzański krajobraz, iż zaakceptowały mnie nawet kozice. Dolinę Jaworową poznaliśmy z Alą stosunkowo późno, bo latem 1971 roku, wcześniej nie pociągał nas zbytnio Jaworowy Mur, bo i podejście długie, i skała bardzo krucha. Gdy kończyło się nasze wspólne, siódme tatrzańskie lato postanowiliśmy opuścić na trzy dni taborisko w rejonie Morskiego Oka i zafundować sobie turystyczną wycieczkę. Do plecaków powędrowało trochę żywności, palnik, menażka, brezentowa płachta i mój puchowy komplet biwakowy, na który składała się kurtka oraz noga słonia w postaci krótkiego śpiwora. Z racji dzielącej nas różnicy wzrostu noga słonia miała posłużyć Ali za pełnowymiarowy śpiwór, mnie w zupełności wystarczała zaś kurtka, karimatek jeszcze nie było, a materace pneumatyczne były w owym czasie zbyt ciężkie, aby brać je na krótki wypad. W dawnych czasach sypiało się na gołej ziemi bądź na trawie, a kolebę wykładało się cetyną czyli gałązkami kosówki.  Jak kosówki nie było, bo za wysoko to trzeba się było ułożyć do snu bezpośrednio na skale, nic dziwnego, iż będąc na górskiej emeryturze w sensie nie uprawiania wspinaczki sensu stricto człek co jakiś czas odwiedza reumatologa (ale warto było!).

              Pierwszego dnia w spacerowym tempie wędrujemy sobie Białą Wodą, bez pośpiechu gotujemy obiad przy Pięknych Kamieniach, godnych swojej nazwy. Piękne Kamienie to dwie ogromne wanty leżące w korycie Białej Wody, które napotykamy tuż po przekroczeniu Rówienkowego Potoku.  Zmrok dopada nas nad Litworowym Stawem, gdzie w towarzystwie pewnej starszej pani i jej dwóch córek spędzamy noc w Litworowej Kolebie. Śniadanie jemy nad stawem, potem Polski Grzebień, Dolina Wielicka, Siodełko i Magistrala Turystyczna, bo kierujemy się do Doliny Małej Zimnej Wody i Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Gdy kończy się światło dzienne schodzimy z magistrali odchodząc od niej na kilkadziesiąt metrów i układamy się do snu w lesie pod rozłożystym smrekiem. Budzi nas rano ciekawska wiewiórka kołysząca się na gałęzi tuż nad nami. Zwijamy się szybko, bo rano okazało się, iż spaliśmy w widłach ścieżki biegnącej tu zakosami, jeszcze kilkanaście metrów podejścia w ciemności, a biwakowalibyśmy na ścieżce. 

              Pod Terinką dopada nas gwałtowne załamanie pogody, istna ściana wody wali się w dolinę, a mimo to góry spowija gęsta mgła, w której podchodzimy na Lodową Przełęcz. Jeszcze sporo nas od niej dzieli, a Ala wypowiada słowa, które po latach będę od czasu do czasu słyszał w górach z ust Magdy: Muszę coś zjeść, bo inaczej dalej nie pójdę! Znajdujemy jakieś pół metra kwadratowego płaskiego terenu i pod marną osłoną jakiegoś głazu podgrzewamy w menażce konserwę. Nagle do naszych uszów dociera złowieszczy hurkot, nie mamy wątpliwości, gdzieś blisko we mgle rozpędza się całkiem spora, tak na ucho, lawinka kamienna. Widzimy w tej mgle góra na piętnaście metrów, to za mało, aby móc salwować się w razie czego ucieczką, pozostaje jedynie zabawa w trafi nie trafi – nie trafiła, poszła bokiem na tyle, że nic nie zauważyliśmy.

              Po przekroczeniu przełęczy schodzenie Jaworową dłuży nam się niemiłosiernie, jesteśmy namoczeni wodą jak pranie dobrej gospodyni w balii, perć przypomina bardziej potok, niż turystyczną ścieżkę, ilość przekraczanych potoków jest imponująca – łatwo odróżnić te okresowe od stałych, te ostatnie forsować jest trudno. Późnym wieczorem pukamy do drzwi leśniczówki na Gałajdówce vel Polanie pod Muraniem w nadziei, iż dadzą nam jakiś kąt pod dachem. Nic z tego, leśniczego nie ma, a leśniczyna boi się nas wpuścić do leśniczówki.  Inna sprawa, iż jest rok 1971, od niesławnej pamięci anschlussu  Czechosłowacji upłynęły zaledwie trzy lata.  Idziemy dalej, już po ciemku licząc po trosze, iż jakiś kierowca podrzuci nas przynajmniej z Javoriny na Łysą Polanę. Niestety, po raz wtóry okazuje się, iż nadzieja to matka głupich. Na przejściu granicznym nowy kłopot, za chwilę ucieknie nam ostatni autobus jadący z Morskiego Oka do Zakopanego, a celnicy gdzieś się zawieruszyli, wopiści nie chcą nas bez nich przepuścić na drugą stronę granicy. Ala grozi, iż jak nas nie przepuszczą to będą musieli nas przenocować – to skutkuje. Dobiegamy do autobusu w ostatniej chwili i jeszcze przed północą zakopujemy się głęboko w siano na strychu starej, góralskiej chałupy u pani Katarzyny Walczak na Skibówkach.

              Wtręt historyczny dla młodych czytelników. Wiosna 1968 roku, nazwana później Praską Wiosną. Czechosłowacja się liberalizuje, co budzi niekłamaną wściekłość Moskwy i poważne zaniepokojenie rodzimych satrapów w tzw. demoludach czyli satelickich pseudopaństwach wchodzących w skład Układu Warszawskiego. W nocy z 20 na 21 sierpnia ponad pół miliona żołnierzy tego układu wspieranych przez siedem i pół tysiąca czołgów rusza na Czechosłowację w obronie sowieckiej wersji komunizmu, w tym 2 Armia Ludowego Wojska Polskiego stworzona na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego. Jej dowódca, generał Florian Siwicki uważa, iż siły wydzielone z okręgu są zbyt szczupłe, prosi więc swego przełożonego, ministra obrony narodowej w osobie generała Jaruzelskiego o wsparcie i je otrzymuje. Podobno nasz polski wkład w tę operację o kryptonimie Dunaj to ponad 24 tysiące żołnierzy, 647 czołgów, 566 transporterów opancerzonych, 450 dział, prawie pięć tysięcy samochodów i wsparcie 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno – Desantowej. A niejaki Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, który służył w tej jednostce nomen omen w latach 1981 – 83 obnosi się z odznaką spadochroniarza w klapie marynarki, co dobitnie świadczy o jego głupocie i kompletnym bezhołowiu w związku, co z niemałą przykrością stwierdzam, jako działacz Solidarności w latach 1980 – 2006. Upłyną zaledwie dwa lata, a Ludowe Wojsko Polskie pod światłym kierownictwem Jaruzela otworzy ogień z broni maszynowej do bezbronnych robotników idących do pracy, tak na wszelki wypadek. Żeby było śmieszniej, Siwicki w grudniu 1981 roku stanie obok Jaruzelskiego na czele WRONY czyli Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która nawet według komunistycznego prawa dokona wojskowego zamachu stanu. Za wierność Moskwie i rodzimym komunistom Siwicki zostanie sowicie wynagrodzony: zostaje członkiem Politbiura czyli członkiem najwyższego gremium partyjnego, a od 1983 roku aż po rok 1990  będzie ministrem obrony narodowej. Teraz obaj biedaczkowie nie mogą zostać osądzeni choćby w sensie moralnym, bo są zbyt chorzy. Strach pomyśleć, co by było, gdyby tacy sami specjaliści od prawa zasiadali w trybunale norymberskim, jednak najlogiczniej rozwiązali te kwestię Rumuni, szybko i sprawnie. Tu wspomnę narodowego wiersza: a gwałt niech się gwałtem odciska. Ale zostawmy smutne dzieje w spokoju, jest rok 2011, Czechosłowacji nie ma już na mapie Europy, Polska i Słowacja są w Unii Europejskiej, czas zapomnieć o dawnych urazach.

              Podejście na Sobkową Rówień to seria stromych stopni, słońce jest już wysoko, upał dopada wszystkich na ścieżce, ci, co podchodzą z Jaworzyny są już zmęczeni, mnie zaczyna dokuczać ciężkawy plecak i brak wcześniejszego treningu. O poranku myślałem sobie, iż na skraju Równi uzupełnię zapas wody, zdeponuję na ostatnim piętrze czyli Michałkowej Równi co cięższe rzeczy, wejdę gdzieś wyżej, choćby na Jaworową Przełęcz, a potem wrócę do depozytu i zabiwakuję. Niestety, spotyka mnie zawód, lipcowe ulewy rozmyły i wymyły śniegi w Sobkowym Żlebie, ostatnia woda jest w Żabim Stawie Jaworowym leżącym sporo niżej od Sobkowej Równi. Upał gęstnieje coraz bardziej, tracę ochotę na biwakowanie gdzieś wyżej bez wody pod dostatkiem tuż pod bokiem. Schodzę kawałek ze ścieżki, wypakowuję część rzeczy z plecaka i chowam pod kamień – mam zamiar powłóczyć się po tym piętrze doliny w poszukiwaniu miejsc dogodnych do biwakowania w następnych latach. Po dłuższych peregrynacjach wracam po rzeczy, schodzę nad staw i rozbijam namiot w uroczym miejscu. Namiot jest w barwie ochronnej, nie na darmo kupują go fotografowie przyrody, trzeba by się dobrze rozglądać po dolinie, aby dostrzec go pod wieczór. Rozstawianie namiotu w takim terenie to specyficzna czynność, tzw. śledzie czy szpilki na nic się nie przydają w przeciwieństwie do pętelek z cienkiego, ale i mocnego repsznurka zarzucanych na co pewniejsze kamienie czy raczej niewielkie bloki skalne. To ważna czynność, jeśliby zaskoczyłby mnie w nocy halny o takiej sile, jak przed paru laty to wraz z niedbale zabezpieczonym namiotem znalazłbym się zapewne ze sto metrów niżej nieźle poobijany, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

              Jestem na wysokości prawie 1900 metrów, o zmierzchu robi się tu raczej chłodno – układam się zatem w śpiworze nie zamykając jeszcze namiotu. Wtedy na krawędzi Sobkowej Równi pojawia się to samo stado kozic, które obserwowałem o poranku. Patrząc, jak wędruje to stado zaskakująco późno, bo po wielu latach chodzenia po Tatrach dociera do mnie jeszcze jeden szczegół z idealnego wręcz przystosowania kozic do warunków panujących w górach. Otóż kozice mają na czole poniżej rogów białe plamy, takie same plamy maja na zadkach. Gdy światła w dolinie jest już naprawdę mało przestaję widzieć sylwetki kozic, ale owe białe plamy dostrzegam jeszcze całkiem wyraźnie. Stado kozic przemieszcza się na większe odległości zazwyczaj w szyku torowym, dorosłe kozice bacznie zwracają uwagę na to, aby najmłodsi członkowie stada nie wyłamywali się z szyku, nie pozostawali w tyle ani nie wyprzedzali kozicy idącej na czele – białe plamy bardzo im to ułatwiają.


     
              Kolejny poranek znowu jest bardzo piękny, powierzchnia stawu iskrzy się w słońcu, zielona trawa kontrastuje ostro z wielkimi stożkami piargów, a wprost nad głową sterczy mi ogromna, licząca sobie 450 metrów północna ściana  Małego Jaworowego. Ukośnie padające na nią promienie słońca wyodrębniają w niej wyraźnie długą, trawiasto – skalistą półkę biegnącą ukosem ku ponuremu żlebowi. Wędruję w myślach tą półką,  nawet dziś, idąc samotnie nie natrafiłbym na niej na miejsca trudne dla mnie. Ale półka ta ostatecznie gubi się w gładkiej ścianie, czego przeszło wiek temu we mgle i deszczu nie mógł dostrzec Klimek Bachleda – dziś ta półka nosi nazwę Klimkowej Ławki, a ów żleb zowie się Klimkowym. Ale o tym za chwilę, bo to dłuższa historia. Widoczność jest świetna, a na dole, nad Spiszem pojawiają się charakterystyczne chmury, to nie wróży nic dobrego, najprawdopodobniej późnym popołudniem lub pod wieczór załamie się pogoda,  co najwyżej wytrzyma do jutra. Pora zwijać namiot i ruszać ku dolinom, na ten raz wystarczy.

              Na Sobkową Rówień wchodzę prawie jednocześnie z trojgiem Słowaków, podchodzących od Javoriny. Dwudziestoparoletnia,  ciemnowłosa Słowaczka próbuje swoich sił w bulderingu, jak się dziś uczenie nazywa wspinaczkę po wielkich wantach, starsi demonstrują jej technikę pokonywania przewieszek zwaną kiedyś techniką wielkiego kroku. Uśmiecham się, bo kiedyś lubiłem zarzucać stopę powyżej własnej głowy na kant przewieszki, co oczywiście dziś oprotestowuje mój kręgosłup, od najstarszego ze Słowaków jestem starszy o przynajmniej lat dwadzieścia. Właśnie ten  Słowak wyciąga z plecaka statyw i sporą kamerę, podchodzę do niego i nawiązuję rozmowę na temat fotografii górskiej. Pod koniec mój rozmówca patrząc na mnie z filuternym uśmiechem pyta: Biwakowałeś tam nad stawem, a nie bałeś się niedźwiedzia? Widząc uśmiech na mojej twarzy dodaje: Ja jestem grotołazem ze Spiskiej Beli, niedźwiedzie często spotykam i też się ich nie boję, ale ci z dołu to się ich naprawdę boją!

              Aby bez problemów wrócić do Podsarnia busami muszę znaleźć się na Łysej Polanie około godziny dziewiątej rano, a to oznacza, iż powinienem jeszcze jedną noc spędzić w dolinie, najlepiej na Jaworowej Polanie. Schodzę bez pośpiechu, jem obiad nad potokiem w Jaworowym Ogrodzie. Ala uprzedza mnie przez telefon o nadchodzącym froncie burzowym, pierwsze burzowe chmury widzę już nad Spiszem. Nie mam ochoty na ewentualne zwijanie mokrego namiotu wczesnym rankiem i to być może w deszczu – postanawiam zatem wykorzystać domek TANAP-u, położony w lesie tuż obok Jaworowej Polany. Ma on mały ganeczek o wymiarach jak raz pasujących pod mój namiot. Wkrótce po rozstawieniu namiotu spadają pierwsze krople deszczu, słychać też odgłosy wyładowań. Gdy po przejściu burzy deszcz przestaje padać dostrzegam w zapadającym już zmroku samotną sylwetkę z dużym plecakiem podchodzącą ścieżką w górę doliny – tej nocy Jaworowy Ogród będzie gościł nie tylko zwierzęta. 

              Na zdjęciach nasze niegdysiejsze namioty – Stare Szałasiska 1967 i Rąbaniska 1968. A także przygotowania do obiadu przy Pięknych Kamieniach i poranek po biwaku w Litworowej Kolebie.







  12. Jerzy L. Głowacki
    Jaworowa. Część I.   Wiosną w Suchej pani reumatolog wystawia nam skierowania na ambulatoryjne leczenie sanatoryjne, skierowanie to musi być zaakceptowane w Krakowie w małopolskim oddziale NFZ. Po paru tygodniach otrzymujemy zaskakujące w swej treści pismo z Krakowa, zawiadamiające nas o wpisaniu na listę oczekujących na stacjonarne leczenie sanatoryjne i uprzedzające jednocześnie, iż przewidywany czas oczekiwania to osiemnaście miesięcy. W naszej sytuacji takie leczenie to kompletna bzdura, bo gdziekolwiek by nas nie skierowano to walory klimatyczne musiałyby być znacząco gorsze od tych, które są naszym udziałem w Podsarniu. Tajemnicą poliszynela jest to, iż niejednemu polskiemu tzw. uzdrowisku grozi utrata jego statusu wskutek notorycznie przekraczanych norm zanieczyszczenia powietrza. Dotyczy to nawet Rabki czyli rozsądną metodą jest pojechanie tam każdego dnia na zabiegi, poczym szybkie jej opuszczenie. Ala telefonuje do Krakowa i oprotestowuje to zawiadomienie. Za dzień lub dwa telefonuje do nas lekarka, która nasz wniosek zatwierdzała i przeprasza za pomyłkę. Efektem tego całego korowodu jest to, iż zamiast rozpocząć zabiegi w Rabce w maju lub czerwcu zaczynamy je w lipcu, co jest dla nas bardzo niekorzystne zarówno ze względu na prace polowe, jak i działalność górską. Przyznano nam osiemnaście dni zabiegowych po trzy zabiegi dziennie, zabiegi odbywają się od poniedziałku do piątku, ale pech chce, iż często właśnie w soboty i niedziele pada deszcz. W jeden z nielicznych pogodnych weekendów ruszam na Babią Górę, aby choć trochę nabrać kondycji. Jest upalnie i parno, bo sporo deszczu spadło w ostatnie dni. Jak zwykle na perci wiodącej na Babią Górę z Przywarówki prawie nikogo nie ma, dopiero w pobliżu górnej granicy lasu spotykam samotnego wędrowca: Proszę pana, na wierzchołku taki tłok, że prawie nie ma gdzie usiąść! Rzeczywiście, na grani ciągnącej się od Krowiarek po sam szczyt Diablaka widać wyraźnie ludzkich sylwetek dążących ku wierzchołkowi. Tłumu w górach nie znoszę, a zatem kończę podejście na uroczym tarasie podszczytowym. Zabiegi w Rabce nareszcie się kończą, kończy się i lipiec, mogę wreszcie ruszyć w Tatry, co nie jest tak proste, jak by się wydawało. Warto rozwinąć ten temat. Orawa jako kraina geograficzna po obu stronach granicy jest bardzo atrakcyjnym rejonem, z punktu widzenia Unii Europejskiej wchodzi w skład Euroregionu Tatry, niestety bardziej papierkowo – biurokratycznego, niż realnego. Działalność tego tworu, jak do tej pory polega głównie na produkowaniu za ciężkie pieniądze różnych projektów i opracowań, których nikt na dobrą sprawę nie czyta i pod ciężarem których uginają się jedynie półki w odpowiednich urzędach. Tu mała poprawka, aktualnie remontowana jest pełna dziur do tej pory droga wiodąca z Lipnicy Wielkiej w piękną dolinę ograniczoną z jednej strony masywem Babiej Góry, a masywem Pilska z drugiej. Walory krajoznawcze Orawy to interesujące skanseny, rozległe tereny, piękne krajobrazowo i ogólnodostępne w tym sensie, iż nie obowiązują na nich zakazy schodzenia ze znakowanych szlaków turystycznych. Do Orawy zalicza się także część słowackich Tatr Zachodnich znanych na Słowacji jako Tatry Orawskie z grupą Rohaczy na czele. Wioski po obu stronach granicy są wystarczająco przygotowane do świadczenia usług noclegowych w ramach tzw. agroturystyki, ale rozwój turystyki kładzie, poza brakiem informacji przede wszystkim brak komunikacji. Aby swobodnie tu wędrować trzeba ruszyć samochodem minimum w dwie osoby, przy czym jednej z nich przypadnie w danym dniu rola kierowcy, chyba że schodząc z danego wierzchołka cofać się będziemy każdorazowo po własnych śladach do samochodu, co dla prawdziwego turysty atrakcją nie jest. Po polskiej stronie komunikacja publiczna w sezonie turystycznym jest fatalna, gdyż mniej więcej połowa kursów jest likwidowana po zakończeniu zajęć szkolnych, a coś takiego, jak rozkład jazdy czy tabliczki przystankowe są traktowane jako komunistyczny przesąd. Nie raz spotkałem się wśród z powszechnym i głośnym wśród Orawców czy Podhalan aplauzem, gdy stojąc na przystanku wśród miejscowych, zastanawiających się, czy jakiś bus w ogóle pojedzie i o której godzinie, proponowałem, aby złapać starostę, przywiązać go za przyrodzenie (o ile takowe posiada) do busa i przeciągnąć ze trzy kilometry. Rzecz w tym, iż to wydział komunikacji i transportu wydaje koncesje na transport osób, a zatem to starosta jest odpowiedzialny za cały ten bałagan. I jak zwykle wszystko jedno, czy ów czynownik jest pisowskiej czy platformerskiej proweniencji. Sytuację naszą ratuje nieco to, iż okno sąsiadki wychodzi na przystanek. Jak mam latem pojechać busem do Nowego Targu to pytam się jej, o której jedzie bus do Nowego Targu, a większość busów i autobusów jadących do Zakopanego jedzie przez Nowy Targ albo zaczyna jazdę z Nowego Targu czyli miasta. O bardzo wczesnej porze wsiadam do busa w Podsarniu, przesiadam się w Nowym Targu do autobusu, aby znaleźć się w Zakopanem tuż przed odjazdem autobusu prywatnej linii utrzymującej w sezonie letnim regularne kursy do Popradu. Autobus ten zgodnie z rozkładem jazdy powinien jechać przez Łysą Polanę i Tatrzańską Jaworzynę zwaną pokrótce Javoriną. Ponieważ kurs owego autobusu rozpoczyna się pod Nosalem i sprzedawane są na niego wcześniej bilety to podchodzę do kierowcy i pytam się go, czy podrzuci mnie do Javoriny, kierowca po krótkim wahaniu wyraża zgodę. Dlaczego kierowca się zawahał dowiaduję się dopiero, gdy autobus na rondzie w Bukowinie zmienia kierunek jazdy o 270 stopni kierując się w dół w stronę Białki. A zatem kierowca zamierza ominąć korki w rejonie Łysej Polany jadąc przez Jurgów i Podspady omijając w ten sposób i Javorinę. Dotrzymuje jednak słowa skręcając w Podspadach w prawo, wysadza mnie w Javorinie, poczym zawraca w stronę Starego Smokowca i Popradu, doprawdy uprzejmy z niego facet. Pora jest już popołudniowa, na górne piętro doliny już dzisiaj raczej nie zdążę, musiałbym zbytnio się śpieszyć. Starym obyczajem wyniesionym jeszcze z wypadów do Jaworowej z Roztoki wstępuję do Bufetu Taja. W pewnej odległości od centrum Javoriny stoją na zboczu obok narciarskiego wyciągu dwie drewniane chałupki połączone pomostem z ze stołami i ławami osłoniętymi wielkimi parasolami. Dolny, mniejszy szałasik to kuchnia, górny służy za jadalnię w dni słotne lub wietrzne, oraz zimą. Zawieszony na zewnątrz kuchni głośnik rozbrzmiewa non stop dźwiękami radia RMF, w jadalni można popatrzeć na telewizję. Czapowane czyli kuflowe piwo, dobrze doprawione papryką parówki, fajka i ruszam w górę doliny. Dzień jest pogodny, wielu turystów ruszyło w góry, ale jak zwykle – w Jaworowej przesadnego tłoku nie ma. W miarę nabywania przeze mnie wysokości coraz częściej schodzący z góry turyści nawiązują ze mną rozmowę, zdziwieni tym, iż ktoś idący z ciężkim na oko plecakiem podchodzi o tej porze w górę doliny. Pierwszą rozmówczynią jest pani przewodnik z Zakopanego, młodsza ode mnie o jakieś dziesięć lat: Czy nie za późno pan podchodzi? Odpowiadam z szerokim uśmiechem: Tu żadna pora nie jest dla mnie zbyt późna. – A, będzie pan biwakował! Polecam jagody i maliny, są bardzo słodkie. Lubię tu przychodzić nie tylko dla nich, można tu jeszcze chodzić z psem. Pani towarzyszy bardzo ładny husky, wyraźnie zadowolony ze spaceru. To początek trwającej ponad kwadrans rozmowy o górach i ludziach, którzy po nich chodzą. Tego dnia w Jaworowej sprawdza się następująca reguła: Pierwsi schodzą w dół najstarsi czyli najwolniejsi. Zabawny dyskurs: - Tak późno pan podchodzi? Czy jest tam jakieś inne schronisko (w domyśle: poza Terinką leżącą już po drugiej stronie grani w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich)? – Ale panowie wygodni, schroniska koniecznie wam potrzeba! Tu włącza się do rozmowy kolejny interlokutor: - A mówiłem wam, że pan będzie biwakował gdzieś wysoko! Mijam górną granicę lasu, przechodzę przez kładkę na Jaworowym Potoku i jestem już w przepięknym Jaworowym Ogrodzie, w którym już raz biwakowałem razem z Magdą. Kieruję się ku zbiorowisku wielkich want, aby tam poszukać miejsca dogodnego do rozbicia namiotu, miejsce to powinno być w miarę dyskretne, aby namiot zbytnio nie rzucał się w oczy. Słońce już zaszło, w dolinie robi się szaro. Zbliża się do mnie schodząca w dół grupa młodzieży niosąca średniej wielkości plecaki, z całą pewnością przeszli przez Lodową Przełęcz, będą już późnym wieczorem szukać noclegu w Javorinie lub po polskiej stronie. Schodzę z wąskiej tu perci, aby mogli swobodnie przejść, ale oni też ustępują mi drogi: Bo panu bardziej się śpieszy, niż nam. O święta naiwności, sądzą, iż mam zamiar spać w Terince odległej o przynajmniej trzy godziny drogi, a jest już po osiemnastej. Wyprowadzam ich z błędu: Nic podobnego, jak mi się znudzi podchodzenie to zostanę tam, dokąd doszedłem. Na pożegnanie jedna z dziewczyn rzuca mi na odchodne: Proszę uważać, bo tam są kozice! Moja krótka odpowiedź wywołuje głośną salwę śmiechu: To bardzo dobrze, gorzej, jak by były tam kozły (kozły, bo niekoniecznie muszą wiedzieć, co to są capy). Jeszcze kilka minut i znajduję wygodną płasienkę na wierzchu ogromnej, płaskiej wanty okolonej niską kosówką i wyższymi wantami, co czyni miejsce biwaku praktycznie niewidoczne ze ścieżki, potok płynie tuż, tuż, co jest niebagatelnym ułatwieniem na biwaku. Ranek jest pogodny, może nawet zbyt pogodny – tropik namiotu od wewnątrz jest suchy, brak rosy, to wróży zmianę pogody w najbliższym czasie.   Gossamer - legalnie.


  13. Jerzy L. Głowacki
    Trzeci krąg wtajemniczenia – Mięguszowiecki    (1963).

    Matura i egzamin wstępny na fizykę na Uniwersytecie Łódzkim przeszły bez historii i w połowie lipca znalazłem się w Tatrach, gdzie zacząłem grać swoje standardy. Drugiego sierpnia wyruszam na przydługi spacer w Tatry Zachodnie. Ze Skibówek per pedes do Drogi Pod Reglami i nią aż do Kir, Doliną Kościeliską na Halę Ornak, skąd na Iwaniacką Przełęcz, Ornak i Starorobociański Wierch, skąd schodzę przez Kończystą nad Jarząbczą i Trzydniowiański Wierch do Doliny Chochołowskiej, a potem Kir, gdzie wsiadam do autobusu, aby wrócić na Skibówki. Pogoda tego dnia była piękna, a mimo pełni sezonu grań była praktycznie pusta. Dopiero schodząc ze Starorobociańskiego Wierchu dostrzegłem w oddali sylwetkę samotnego turysty idącego mi naprzeciw. Gdy dochodzimy do siebie rozpoczyna się krótka rozmowa, w efekcie której umawiamy się na spotkanie na Krupówkach za trzy dni i wspólny wypad do Morskiego Oka. Gdy o umówionej godzinie spotkaliśmy się na Krupówkach mój towarzysz proponuje, abyśmy wstąpili na pobliską pocztę, gdzie zamawia rozmowę telefoniczną ze schroniskiem nad Morskim Okiem. Rozmowa jest krótka: Tu ksiądz taki a taki, bardzo proszę o zarezerwowanie dwóch miejsc od dzisiaj na trzy noce…Serdeczne Bóg zapłać, Szczęść Boże. Mając pewny nocleg idziemy do MOka przez Halę Gąsienicową, Granaty, Krzyżne, Pięć Stawów i Świstówkę.

              Następnego dnia wchodzimy na Cubrynę via normale przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz.  Schodząc napotykamy na Wielkiej Galerii dwoje taterników idących na Mięgusza – postanawiam się do nich przyłączyć. Odprowadzam księdza, nomen omen też wykładowcę teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na skraj Galerii, skąd łatwo już trafić na dalszy ciąg drogi zejściowej i ruszam biegiem w pościg za dwójką dopiero co poznanych taterników doganiając ich w pobliżu Hińczowej Przełęczy. Wchodzimy na Mięguszowiecki dobrze znaną moim towarzyszom zachodnią granią, a następnie, już wspólnie odszukujemy w zejściu Drogę po Głazach, wiodącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Od początku mojego poznawania Tatr starałem się poznawać kolejne masywy w sposób systematyczny przechodząc drogę po drodze. Zgodnie z tą filozofią nazajutrz podchodzimy szlakiem turystycznym na Przełęcz pod Chłopkiem i podejmujemy ambitną próbę wejścia na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni jego wschodnią granią. Zdziwieni jesteśmy obserwując, jak idący tą  granią zespół skrupulatnie się asekuruje. Zaczynamy wędrówkę granią na żywca i po chwili wiemy już, dlaczego nasi poprzednicy związali się liną – uderzają w nas silne podmuchy wiatru z południa usiłujące zrzucić nas na piargi Bańdziocha, widniejące, bagatela, czterysta metrów niżej. Mimo to idzie nam nieźle, aż do momentu napotkania sześciometrowej, gładkiej, ale dość połogiej  płyty. Przechodziłem ją później, nie sprawiała najmniejszych kłopotów. Co innego teraz, podczas silnego wiatru, próbuję dwukrotnie i za każdym razem muszę szybko cofać się na stopień pod płytą.

              Niebawem okazuje się, iż wiara i brak strachu przed spotkaniem z Stwórcą może stać się w górach poważnym czynnikiem ryzykotwórczym. Zwracam się do partnera: Tę płytę każdy z nas musi pokonać samodzielnie, drugi mu nie pomoże, ryzyko jest spore. Ryzykujemy, czy wycofujemy się? Ksiądz podnosi wzrok na moment do góry, uśmiecha się i mówi: Ryzykujemy!  Usiłuję przez parę minut rozszyfrować jakąś prawidłowość w podmuchach wiatru, wydaje mi się, iż ją odnalazłem. Wchodzę na płytę i rzekomo znaleziona prawidłowość okazuje się iluzją, uderza we mnie szczególnie silny podmuch. Leżę na płycie wbijając z całej siły paznokcie w drobne jej nierówności ledwo, ledwo utrzymując się na niej, a gdy podmuch słabnie wycofuję się i wracamy pod Chłopka. Grań nie puszcza, a zatem ruszamy Drogą po Głazach po południowej stronie grani, tam przynajmniej wiatr dociska nas do skał, zresztą za niedługo wiatr cichnie. W odpowiednim miejscu zbaczamy z Drogi po Głazach i wchodzimy od strony zachodniej na Pośredniego Mięgusza, a potem wracamy z powrotem na Głazy, aby już bez żadnych przygód osiągnąć wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Rzecz zabawna, gdy ruszyliśmy Głazami w dół dołączyło do nas dwóch kolejnych turystów – też księży. Czas odnaleźć trzecią z dróg, obejście zachodniej grani, odnajduję ją bez problemów i szybko schodzimy na Hińczową Przełęcz. Wieczorem okazuje się, iż owe podmuchy wiatru zwiastowały załamanie pogody. Rano wsiadamy do autobusu przed Starym Schroniskiem (takie to były czasy) i wkrótce jestem już z rodzicami na Skibówkach.

              Przez następne dwa tygodnie włóczę się po Tatrach Zachodnich, aby 27 sierpnia wrócić do Morskiego Oka, gdzie w schronisku dobrze zapamiętano, w jakim towarzystwie tam się ostatnio zjawiałem, odtąd przez długie lata znalezienie noclegu nawet w zatłoczonym schronisku nie stanowiło problemu. Tego dnia rozpoczęła się seria zdarzeń, które doprowadziły ostatecznie do powstania zespołu linowego, i nie tylko,  Ala i Jurek.

              Dzień jest piękny, minąłem już próg Doliny za Mnichem i Mnichowe Stawki, jestem już na Mnichowych Plecach. Dylemat: skręcić w lewo na Mnicha czy w prawo – na Mięgusza przez Hińczową Przełęcz. Dylemat rozstrzyga rudowłosa dziewczyna, tak na oko o ładnych parę lat starsza ode mnie, która podchodzi do mnie i pyta, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza. Tu mała dygresja – w tamtych czasach ci, którzy twierdzili, iż w Tatrach są u siebie, chodzili po nich jakby umundurowani, odróżnienie wspinacza czy doświadczonego turysty wysokogórskiego od zwykłego turysty nie przedstawiało żadnego problemu. Kwadrans później prowadzę już troje turystów z Warszawy, Krystynę, Ewę i Darka na Mięgusza. Aż po szczyt wszystko toczy się sprawnie, nic nie zapowiada dalszych, dramatycznych wydarzeń. Dziewczyny tu i tam trzeba trochę zachęcić, aby się nie wahały przed śtyrbnymi miejscami, czasem ubezpieczyć „własną piersią”. Darek, skądinąd przodownik Górskiej Odznaki Turystycznej z uprawnieniami na Tatry nieco sapie i nadrabia miną, ale troszczyć się specjalnie o niego nie trzeba. Dziś w każdej chwili mogę obejrzeć za pośrednictwem Internetu niejedną serię zdjęć z takich eskapad i z uśmiechem popatrzeć, jak starannie w tym terenie ich uczestnicy asekurują się liną. W tamtych czasach nie było to w zwyczaju, wystarczyło czujne oko lidera zespołu, dokładne sprawdzanie chwytów i stopni w połączeniu z informowaniem podopiecznych, czego się nie chwytać i na czym nie stawać, oraz szybka pomoc w przypadku, gdy ktoś nie bardzo wiedział, jak dane miejsce pokonać. Raz trzeba było podejść z boku do delikwenta lub delikwentki, aby wykluczyć jego osunięcie, czasem puścić przodem itp.

              Na wierzchołku jest, jak zwykle przy takiej pogodzie wprost cudownie. W jakiś czas później wchodzi na wierzchołek następna, jak to się kiedyś mawiało, partia, prowadzona przez dwudziestoparoletniego turystę z blachą przewodnika beskidzkiego na swetrze – szli granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę. Pytają się nas, którędy schodzimy, gdy odpowiadam, iż Drogą po Głazach, postanawiają pójść za nami, aby poznać tę drogę.

              Z dróg wiodących z Morskiego Oka droga ta ma najmniejsze nasycenie trudności, lubię ją ze względu na walory estetyczne, ale posiada ona jedną wadę, jak na drogę powrotną z wierzchołka, jest mianowicie długa i połączona z dużymi stratami wysokości, może też sprawiać trudności orientacyjne, zwłaszcza podczas mgły. W razie masywnego załamania pogody, zwłaszcza podczas letniego opadu śniegu najrozsądniejszym wyjściem jest wtedy dojście do najniższego jej punktu i kontynuowanie zejścia najprostszą z dróg, drogą nad Stawy Hińczowe i dalej, do Popradzkiego Stawu.

              Tamtego pamiętnego dnia wszystko idzie jak z płatka aż po ów najniższy punkt drogi. Gdy zaczynamy się wznosić w łatwym, pozbawionym ekspozycji terenie ku Głazom czyli płytom, od których pochodzi nazwa tej drogi, nasza ośmioczłonowa gąsienica  pełznie po stoku całkiem sprawnie. Pod płytami oglądam się raz i drugi wstecz, irytuje mnie co nieco zachowanie przewodnika, który zamiast iść na czele swojej grupy wysforował się do przodu i idzie tuż za mną oddzielając mnie tym samym od mojego zespołu. Głupio mi zwracać mu uwagę, bo to ostatecznie przewodnik. Zaraz , zaraz, ile osób liczyła jego grupa? Cztery, powinno nas być ośmioro, a w polu widzenia mam siedmioro, choć przed chwilą byliśmy w komplecie. Zatrzymuję się i zadaję pytanie przewodnikowi: Czy widzisz wszystkich swoich? Reakcja przewodnika nie wróży nic dobrego: Cholera! Brak Komandosa, tak go nazwaliśmy, bo jak widzi skały to zaraz się wspina. Trzeba go szukać!

              Na takie dictum obejmuję komendę nad całością, nie liczy się w tej chwili różnica wieku – najstarszy z uczestników beskidzkiej grupy jest po czterdziestce. Wskazuję bezpieczne miejsce, zabraniam opuszczania go i ruszam z przewodnikiem na poszukiwania. Przychodzi mi na myśl, iż Komandos ujrzawszy łatwy na początku żleb opadający spod grani Pośredniego Mięgusza postanowił szybko nim wejść na grań i przywitać nas z satysfakcją na Przełęczy pod Chłopkiem nie zdając sobie sprawy z trudności, jakie by musiał w drodze na przełęcz pokonać. A zatem należy wykonać trawers w kierunku tego żlebu i tam szukać Komandosa. Wchodzę na skalne żebro, które przewodnik obchodzi dołem, nie jest łatwo, co spowalnia trawers. Wówczas słyszę głos przewodnika: Stój albo przynajmniej zrzuć plecak! Jeszcze kilka metrów trawersu i mam wgląd w sytuację, jest źle, nawet bardzo. Komandos zignorował dobrą radę i opuszcza się na rękach z lekko przewieszonej ścianki nie zdając sobie sprawy, iż nie da rady ustać na stromej płycie pod ścianką. Podstawowy błąd początkujących, patrząc z góry mamy złudzenie, iż teren pod nami jest mniej stromy, niż w rzeczywistości. Udało mu się wejść stosunkowo wysoko, ale później rosnąca pod stopami ekspozycja sprawiła, iż spanikował i jak najszybciej, za wszelką cenę chciał się znaleźć w bezpiecznym terenie. Tam, skąd zawrócił mógł stać godzinami w oczekiwaniu na pomoc, zrzucając staromodny plecak ze stelażem, nieźle naładowany m.in. ciężkimi płaszczami igielitowymi całej grupy też zwiększyłby swoje szanse. Niestety, podeszwy popularnych w tamtych czasach pionierek, kompletnie nienadających się do chodzenia na tarcie fatalnie zaczynają mu się ślizgać po gładkiej, granitowej płycie, walczy przez dłuższą chwilę, poczym wpierw jedna, potem druga ręka puszcza chwyt na krawędzi ścianki, odpada. Ponad czterdziestometrowy, swobodny lot w powietrzu, uderzenie w skały i dalszy upadek, razem około 120 metrów. Koziołkujące bezwładnie ciało wyprzedzają dwa duże bloki skalne i wiele mniejszych, choć też bardzo niebezpiecznych kamieni.

              Reakcja przewodnika jest irracjonalna i wręcz zgubna: Rany boskie, ręce i nogi połamie! Po wypowiedzeniu tych słów rzuca się w stronę spadających kamieni i ciała Komandosa – jeszcze chwila i będą dwie ofiary wypadku. Mój ostrzegawczy okrzyk, wydany na pełnej pojemności płuc osadza go w miejscu, mija kilka sekund, uwolnione w wyniku upadku Komandosa bloki znikają gdzieś w dole, a on sam zatrzymuje się głową w dół w wąskiej, dość stromej rynnie na dnie żlebu, krew ścieka powoli na skały. Niespodziewanie przewodnik obraca się na pięcie i zaczyna, nie wiadomo po co zbiegać szybko w dół.

              - Co, robisz?

              - Boję się krwi!!!

    I zbiega dalej. Nie pora na Wersal i łagodne perswazje, w ślad za uciekającym przewodnikiem ślę wiązankę ciężkich przekleństw, co przynosi wreszcie skutek, niedoszły uciekinier zatrzymuje się i od tej pory zachowuje się już rozsądnie.

              Krótkie oględziny, brak ewidentnych (dla mnie), objawów złamania podstawy czaszki, jest akcja serca, ranny oddycha. Noga i ręka złamana, ale to drobiazg, głowa krwawi mocno, ale tak zwykle z głową bywa nawet przy niewielkich obrażeniach. Jest nieprzytomny, licho wie, jakie ma obrażenia wewnętrzne. Ostrożnie przekładamy go w rynnie głową do góry, układamy w bezpiecznej pozycji. Dziś wiedziałbym, iż chłopak jest stracony, przeoczyłem wgniecioną kość potylicy i inne objawy, nie uratowałby go najprawdopodobniej dziś nawet śmigłowiec, ale to nie ta epoka. Wtedy myślałem, iż chłopak może ma jeszcze szansę na przeżycie, o ile pomoc dojdzie szybko. Nie ma jeszcze radiotelefonów ani telefonów komórkowych, pozostają jedynie szybkie nogi.

              Przy rannym zostaje przewodnik, wracam do pozostałych i udzielam im wskazówek, zapewniam, iż z Przełęczy pod Chłopkiem przyślę im kogoś, kto ich przeprowadzi przez resztę drogi, dobrze się złożyło, iż nie byli bezpośrednimi świadkami wypadku. Po dwudziestominutowym biegu jestem na przełęczy i bez trudu znajduję tam dwóch taterników, którzy natychmiast ruszają w stronę  Głazów. Kontynuuję bieg non stop i po dwudziestu pięciu minutach powiadamiam o wypadku dyżurnego ratownika w Morskim Oku, jest nim tego dnia legenda polskiego ratownictwa górskiego,  Józek Uznański zwany Ujkiem.

              Późnym wieczorem spotykam się z Ewą, Krystyną i Darkiem, są bardzo zmęczeni psychicznie. Dowiaduję się, iż pół godziny po tym, jak ich opuściłem dotarli do nich taternicy wspinający się w pobliżu. Jeden z nich był lekarzem i stwierdził zgon Komandosa. Mamy czas na krótką rozmowę, bo moi nowi znajomi wracają ostatnim autobusem do Zakopanego. Umawiamy się na wspólny udział w wiosennym rajdzie świętokrzyskim, podczas którego zaplanujemy wspólny wypad w Tatry latem przyszłego roku. Wracając do schroniska dostrzegam w zapadającym zmierzchu sylwetkę pechowego przewodnika, na jego swetrze nie ma już przewodnickiej blachy.

              Nazajutrz zostaję zaproszony do dawnej świetlicy schroniska, pełniącej teraz rolę reprezentacyjnego gabinetu Czesia Łapińskiego, który prosto z mostu wyłuszcza sprawę. Od czasu do czasu, gdy w rejonie Morskiego Oka wydarza się wypadek śmiertelny jest pytany przez prokuratora, jakie jest jego zdanie na temat jego przyczyny, prosi zatem o zdanie relacji, zwłaszcza, iż towarzysze ofiary wypadku zniknęli. Czesio wyczuwa w mojej opowieści pewien niepokój i natychmiast mnie uspakaja: Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za ten wypadek, zrobiłeś wszystko, co w tej sytuacji powinieneś zrobić. A wypadek wisiał w powietrzu od samego początku, bo przecież ta grupa szła od Przełączki pod Zadnim Mnichem. Rzeczywiście, miałem w pamięci jeszcze z ubiegłego roku obraz uskoku nad tą przełączką, potem kilka razy przechodziłem ten uskok. Nie jest to teren bezpieczny dla turystów idących bez liny. Nie jest to także teren w pełni bezpieczny dla mistrzyń kruszyny i traw, kozic, kiedyś znalazłem pod nim kozicę, która z tego uskoku odpadła.

              Odbywam też długą rozmowę z Józkiem Uznańskim, która kończy się też ważkim dla mnie stwierdzeniem: Nie przejmuj się, nie popełniłeś żadnego błędu, a tego chłopaka zabił ten przewodnik!  Paradoksalnie wypadek ten ocalił w następnych latach skórę bądź wybawił z kłopotu niejednego turystę i nie tylko turystę, bo zawsze interweniowałem zawczasu, niekiedy w dość brutalny sposób.  Dopisało mi szczęście, przez następne pół wieku nikomu w mojej obecności nic złego się nie przytrafiło, co więcej, nikt z tych, których wprowadziłem w góry nie uległ wypadkowi.

              Następuje długi okres niepogody, potem dni pogodne przeplatane są deszczowymi bądź mglistymi, włóczę się po różnych zakątkach Tatr Zachodnich, spędzam kilka dni w Pięciu Stawach, niejako przy okazji przechodzę przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny za Mnichem i wchodzę na Mnicha nową dla mnie drogą. Zamawiam nocleg dla mojej mamy w Pięciu Stawach, schodzę do Zakopanego i wracam z mamą do Stawów. Następnego dnia przechodzimy przez Świstówkę do MOka, mama wsiada do autobusu, jadącego do Zakopanego, a ja zostaję, aby nazajutrz dokończyć mojej prywatnej eksploracji Mięgusza. Z MOka wiodą na Mięgusza cztery podstawowe drogi o trudnościach nieprzekraczających jedynki, a zatem niewymagających (formalnie) asekuracji liną: z Przełęczy pod Chłopkiem Drogą po Głazach, z Hińczowej Przełęczy zachodnią granią i jej obejściem oraz ukosem przez północną ścianę zachodem Janczewskiego z Siodełka w Filarze, tej ostatniej mi brak w  kolekcji. I znowu tak się składa, iż prowadzę na niej dwóch turystów – schodzimy z wierzchołka Drogą po Głazach. Droga przez Zachód Janczewskiego w przyszłości stanie się moją ulubioną, przejdę ją w sumie piętnaście razy, w tym jedenaście razy samotnie, a Droga po Głazach będzie najczęściej wybieraną przeze mnie drogą zejściową, schodziłem nią z Mięgusza siedemnaście razy.

              Mały wtręt natury historycznej. W tamtych czasach szkolenie wojskowe studentów było formalnie służbą zasadniczą. I tak w lutym 1964 roku wyfasowałem płaszcz, mundur i podkute buty niewątpliwie pochodzące jeszcze z wojennych zapasów. Ale wcześniej jako siedemnastoletni jeszcze student musiałem napisać podanie do dowódcy okręgu o wojskowego o wyrażenie zgody na ochotnicze odbycie służby zasadniczej – w przeciwnym przypadku groziłoby mi po ukończeniu studiów pójście w kamasze na całe dwa lata. Jeden z moich kolegów z Wydziału Mat – Fiz – Chem miał lat szesnaście, a zatem napisał podanie do samego Jaruzelskiego. Szkoleni wojskowo studenci mieli obowiązek, ściśle egzekwowany uczestniczenia w pochodzie pierwszomajowym. Już na pierwszy roku znalazłem na to sposób, szedłem odo łódzkiego oddziału PTTK i brałem odpowiednie papiery, a potem meldowałem się do płk Rutowicza, komendanta Studium Wojskowego przy UŁ ( niektórzy nie bez pewnej słuszności mawiali: Uniwersytet Łódzki przy Studium Wojskowym). Pułkownik spoglądał na papiery i czytał: Rajd Świętokrzyski pod patronatem generała Mieczysława Moczara, po czym klepał mnie po ramieniu i mówił: No to organizujcie, student, organizujcie. No i chodziłem po wydziale ogłaszając wszem i wobec: kto nie chce na pochód pierwszomajowy to niech się mi tu wpisze. Chętnych nigdy nie brakowało. Dzięki burdelowi, pardon, bałaganowi w armii usiłowano mnie jeszcze raz powołac do odbycia służby zasadniczej, jako podporucznik rezerwy z pięcioletnim stażem odebrałem od listonosza wezwanie w charakterze przedpoborowego na komisje poborową. Śmiechu była kupa, bo jako stary złośliwiec do stopnia wojskowego się nie przyznałem i cyrk był przedni, dokumenty pokazałe, jak dwóch rosłych żandarmów do mnie wezwano. Ale o tym może potem, jak mawiał Jano Sawicki dawne przewagi wspominając.

    Fotografa przy tym nie było, ale za rok w gronie tej samej, co na MSW ekipie był.







  14. Jerzy L. Głowacki
    Drugi krąg wtajemniczenia – Mnich i Cubryna

     
                   Od chwili wyjazdu z Tatr w 1961 roku pilnie przygotowuję się do następnego sezonu. Trenuję koszykówkę w Łódzkim Klubie Sportowym, w domu mam prymitywną, ale praktyczną siłownię, bardzo dużo czytam na tematy górskie. Zaliczam teoretyczny kurs wspinaczkowy i wstępuję do Koła Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego. Kompletuję najprostszy sprzęt turystyczny i trzydziestopięciometrową linę asekuracyjną, z sizalu, a jakże. Gdyby dziś wymienić wszystkim wspinaczom poliamidowe liny na sizalowe lub z manili to wielu przepłaciłoby to zapewne życiem, tylko prawdziwi górscy dziadkowie nie poczuliby się z nimi w skale nieswojo. Ze sprzętu wspinaczkowego nic innego poza liną nie można było oficjalnie kupić w Łodzi, linę kupiłem nomen omen w składnicy harcerskiej na rogu Piotrkowskiej i Roosevelta. Szorstkość sizalu budziła ongiś w dłoniach uczucie zaufania, zapach sizalu, bardzo specyficzny i niepowtarzalny kojarzy mi się do dziś z zapachem wspinaczki, o ile takowy istnieje.

              Kończy się rok szkolny, zbyt długi, abym mógł pojechać na kurs skałkowy. W końcu czerwca jestem już wraz z mamą na Skibówkach u pani Katarzyny Walczak. Niestety, pogoda na początku lata nie sprzyja ambitniejszym planom. Cofam się ze Żlebu Kirkora zabetonowanego starym śniegiem, w gradzie zbiegam z Ciemniaka, kluczę w gęstej mgle na Orlej Perci, wykorzystuję krótsze przejaśnienia na treningi wspinaczkowe na Jasiowych Turniczkach w dolinie za Bramką, ćwiczę zjazdy na linie w coraz to większym lufcie.

              Nadchodzi w końcu upragniony początek dobrej pogody, odwiedzam zatem małą klitkę w parterowym, od dawna już nie istniejącym domku na ulicy Kościuszki blisko Krupówek – mieści się tam zakopiańskie biuro Orbisu. Za jedyne siedemdziesiąt parę złotych wykupuję pięć noclegów wytyczających trasę planowanego wypadu na Słowację.

              Skala cen. Porządne górskie wibramy kosztowały wówczas około pięciuset złotych, dziś buty relatywnie tej samej klasy, uwzględniając postęp w technologii, kupić można za pięćset, sześćset złotych, co stanowi równowartość od dziesięciu do trzynastu noclegów np. w Morskim Oku. Łatwo policzyć jak zdrożały noclegi w schroniskach, nawiasem mówiąc po polskiej stronie Tatr nie ma w chwili obecnej nawet połowy tych miejsc noclegowych, jakie turysta bądź taternik miał do dyspozycji w roku pańskim 1962.

              Przed wyjazdem w Tatry załatwiłem odpowiednie formalności, postarałem się o tak zwany tymczasowy dowód osobisty i przepustkę turystyczną opiewającą na dni sześć w Tatry Słowackie, bo ukończyłem 16 lat i z formalnego punktu widzenia było to możliwe. 22 lipca przekraczam most graniczny na Łysej Polanie i ruszam w stronę Polskiego Grzebienia niosąc w plecaku spirytusowy kocher, zapas żywności, ciepły sweter z wielbłądziej wełny i nieodzowny, brezentowy skafander. Wieczorem zasypiam już po południowej stronie Tatr w Bilikowej Chacie na Siodełku. Następny dzień jest deszczowy, ale nie przeszkadza mi to zbytnio, bo i tak miałem go spędzić u podnóża Tatr. Zwiedzam Stary Smokowiec, Tatrzańską Łomnicę i Szczyrbskie Jezioro, gdzie nocuję w tzw. nocleharni. Podczas zwiedzania dokonuję zakupów, przede wszystkim kupuję słowacki plecak wspinaczkowy zwany powszechnie horolezką – będzie mi służył ponad ćwierć wieku. Oprócz tego zaopatruję się w pierwsze trzy tomy słowackiego przewodnika wspinaczkowego autorstwa Arno Puskasa, kilka map i podobnie, jak wielu, kupuję zestaw sześciu, różnokolorowych ołówków automatycznych, są sprawne po dzień dzisiejszy.

              Trzeciego dnia startuję skoro świt, przechodzę Dolinę Furkotną, wchodzę na Furkotną Przełęcz i na Furkot, a z Furkotu dalej, we mgle na Hruby. Wracam do Szczyrbskiego przez Bystry Przechód i Dolinę Młynicką, a nocuję w schronisku nad Popradzkim Stawem, schronisko to wkrótce zniknie zastąpione przez Horsky Hotel. Czwarty dzień to wejście na Rysy, zejście do Popradzkiego i przejście via Batyżowiecki Staw do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, gdzie spędzam noc po raz pierwszy i ostatni, gdyż sympatyczne to schronisko spłonie w listopadzie, a na jego miejscu powstanie kolejny horsky hotel brzydki jak nieszczęście – skrzyżowanie biurowca ze schronem przeciwatomowym. Nazajutrz opuszczam Śląski Dom przy pięknej pogodzie kierując się ku Polskiemu Grzebieniowi i Rohatce i dalej – przez Dolinę Staroleśną  i Czerwoną Ławkę do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Wszędzie, wysoko, dużo starego i  twardego śniegu, sporo tablic informujących, iż odradza się przejście ze względu na niebezpieczeństwo. Czesi i Słowacy są zdyscyplinowani, niewielu z nich mija te tablice, którymi wcale nie przejmują się Niemcy i Polacy. Na Czerwonej Ławce odbijam w bok ze znakowanego szlaku i wbiegam, bo pora już późna, na Mały Lodowy Szczyt, po czym wracam na Czerwoną  Ławkę i dalej w dół do schroniska zwanego Terinką.

              O wschodzie słońca dzień nie zapowiada się optymistycznie, odległe szczyty stoją w czerwonym blasku tak blisko, jak rzut kamieniem, niebo ołowiane. Starzy wyjadacze twierdzą w takich chwilach, iż najdalej za dwie, trzy godziny zacznie lać, i to długo, przynajmniej do wieczora. Nie mam więc czasu do stracenia, plecak ze stelażem zostaje w schronisku, zarzucam na plecy horolezkę ze swetrem, skafandrem, manierką i tabliczką czekolady, start. Górna połać doliny cała pod śniegiem, co z rana podchodzenia nie ułatwia, bo śnieg po nocnym spadku temperatury bardzo twardy. Na azymucie Lodowy, jeden z najwyższych i najciekawszych szczytów tatrzańskich – na szczęście nikt dotychczas nie wpadł na pomysł, aby go popsuć kolejką linową lub turystycznym szlakiem, tego dnia nikt poza mną nań się nie wybiera, jestem sam. Dochodzę już do sławnego, skalnego konia na jego grani. Przewodniki wyliczają: dwadzieścia dwa metry długości i radzą pokonać go okrakiem. Tak też próbuję i po dwu czy trzech metrach stwierdzam, iż na takie zabawy koń ma grzbiet za szeroki, lepiej spróbować swoistej woltyżerki. Staję więc na grzbiecie konia i wyprostowany przechodzę go do końca.

              W zejściu biję wszystkie rekordy prędkości, bieg, ześlizg, slalom na butach między wystającymi tu i ówdzie ze śniegu głazami. Pogoda wytrzymała do końca dnia, wieczorem jestem już na Skibówkach. Następnego dnia opuszczam Zakopane na dwa tygodnie, bo czeka mnie przymusowy obóz przysposobienia wojskowego w Tomaszowie Mazowieckim. Tam też maszeruję do woli w stalowym garnku na głowie i z przedwojennym Mauserem na ramieniu. Mauser ma wywierconą dziurę w boku lufy, gdy przychodzi czas na strzelanie strzelamy nie z Mauserów, ale karabinków Mosina. Cecha szczególna, przyzwoity odrzut i szansa na zdemolowanie szczęki, gdy nie domknie się zamka.

              Czas szybko mija i znowu jestem w Tatrach. Wymazuję kolejne białe plamy na mojej prywatnej mapie Tatr – odnajduję zarzucony już, przedwojenny „trudniejszy szlak” Orlej Perci wchodząc na Wielką Buczynową Turnię, wchodzę na wierzchołek Zamarłej Turni. Kolej na otoczenie Morskiego Oka, kto by tam jeździł autobusem, we mgle i mżawce idę przez Halę Gąsienicową, Kozią Dolinkę, Żleb Kulczyńskiego i Granaty, Orlą Percią na Krzyżne, skąd schodzę do Starej Roztoki, gdzie nocuję. Następnego dnia podchodzę do Morskiego Oka i Doliny za Mnichem, marzy mi się wejście na Mnicha, ale prawdę powiedziawszy nieco się boję. Pytam kręcącego się po Mnichowych Plecach trzydziestolatka, czy przypadkiem nie wybiera się na Mnicha – we dwóch byłoby raźniej. Trzydziestolatek okazuje się Niemcem: Nein, nein, nicht seil. No ja, moja seil też leżeć na Skibówkach. Niemiec znika gdzieś wśród want, a ja podchodzę pod blok szczytowy. Do licha, z bliska nie wygląda to groźnie, trzeba spróbować. Parę chwil i już jestem na środku sławetnej Płyty. W tym właśnie z drugiej strony wyłazi na płytę moje Niemczysko – śmiejemy się obaj z obustronnego zaskoczenia. Minuta czy dwie i już ściskamy sobie dłonie na wierzchołku. Gdy nadchodzi pora powrotu proponuję kompanowi spróbowanie wariantu zejściowego polecanego przez Mistrza Paryskiego, jako najodpowiedniejszego bez zjazdu na linie, a tożsamego z końcowym fragmentem klasycznej drogi na pd.-zach. ścianie. Niemiec wraca do Morskiego Oka na obiad, a ja wyruszam na szukanie drogi na Cubrynę.

              Po skraju Zadniej Galerii Cubryńskiej błąka się dwu ludzi, szukali drogi na Cubrynę przez Galerie i Hińczową Przełęcz, nie znaleźli. Dziś może to budzić zdziwienie, ale w tamtych czasach nie było jeszcze tam przedeptanej perci i można było mieć istotne wątpliwości, w którym miejscu zacząć zejście na Małą Galerię. Błyskawicznie podejmuję decyzję, proponuję wejście na Cubrynę przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem, Dolinę Piarżystą i Cubryńską Przełączkę – trudności orientacyjnych nie powinno tam być żadnych, a drogę przez Galerie odnajdziemy w zejściu, tak będzie łatwiej. Młodszy z napotkanych ma dosyć na dzisiaj, schodzi w dół. Starszy, po pięćdziesiątce, z twarzą intelektualisty i w eleganckich okularach rusza ze mną na podbój Cubryny. Po drodze usiłuję odgadnąć jego profesję, stawiam na zawód lekarza. Odpowiedź symptomatyczna: Byłeś blisko, jestem księdzem, profesorem teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wkrótce mam kłopot i to psychologicznej, a nie topograficznej natury: mój towarzysz bezpardonowo zmusza mnie do zwracania się do niego zgodnie z alpejskim obyczajem po imieniu – alpejskim, bo za młodu, jak zaznacza, chodził po Alpach. Na wierzchołku Cubryny gotuję dla nas herbatę na kostkach skondensowanego spirytusu, smakuje znakomicie, herbata, nie spirytus. Mamy świadomość, iż musimy dziś odnaleźć drogę przez Hińczową Przełęcz, bo powrót przez Dolinę Piarżystą byłby zbyt ryzykowny, rynna, którą weszliśmy na Cubryńską Przełączkę okazała się bardzo kruchą, a w dodatku na niektórych odcinkach wypełniał ją śnieg. 

              Droga przez Galerie jest dla nas  w zejściu całkiem niekłopotliwą, ale na Zadniej Galerii słyszę słowa: Teraz mogę ci się przyznać. Dziunia zaklinała mnie dziś rano na wszelkie świętości, abym nią nie szedł, bo tam bardzo dużo śniegu. Do MOka docieramy, gdy zapada już zmrok, kuchnia już zamknięta, kiepska sprawa. Wtedy to z kuchennego zaplecza wypływa rzeczona pani Dziunia vel Wanda Łapińska, żona kierownika. Na nasz widok uśmiecha się szeroko i domyślnie pyta: Witam księdza profesora, ksiądz profesor pewnie głodny? Krótka, rzeczowa odpowiedź: I mój towarzysz też!  - To proszę siadać. Po chwili kelner zwany Stefanem przynosi na tacy dwa obfite i smaczne obiady.

              Żegnamy się późnym wieczorem, ksiądz profesor namawia mnie na wspólny wypad na Mięgusza, obiecuje pożyczyć linę od Czesia Łapińskiego. Chciałaby dusza do raju, ale mam być jutro po południu na Skibówkach, zero szans na powiadomienie mamy, iż się spóźnię. Z żalem odmawiam i wcześnie rano ruszam z Roztoki przez Polanę pod Wołoszynem i Psią Trawkę do Zakopanego. Na Równi Waksmundzkiej spoglądam wstecz ku Mięguszom, zasłania je szara kurtyna deszczu, nie był nam pisany tego dnia Mięgusz, zmyłoby nas z niego. To ostatnia tatrzańska eskapada tego lata, wracamy do Łodzi nazajutrz. Za rok przyjadę w Tatry nieco później, bo czeka mnie matura i egzaminy wstępne na fizykę.

              Fotografa przy tym nie było, ale był dwa lata później. Przed trzecim wejściem na Mnicha, a pierwszym z liną (jeszcze sizalową) i pierwszym w roli nieformalnego przewodnika.




  15. Jerzy L. Głowacki
    Pochwała Babiej Góry – ona najbardziej przypomina Tatry.

              Babia Góra w lapidarnym ujęciu podręcznikowym: Najwyższy szczyt w polskich Beskidach i najwyższy poza Tatrami. Jedyny masyw górski w Polsce, za wyjątkiem Tatr, charakteryzujący się prawie kompletnym układem pięter roślinności z reglem dolnym, górnym, piętrem kosodrzewiny i piętrem halnym(alpejskim). To ostatnie zredukowane do mniej więcej 75 metrów, brak jedynie piętra turniowego. Układ pięter jest na tyle wyrazisty, iż wpisano Babią do rejestru rezerwatów biosfery UNESCO. Na północnym zboczu wcale pokaźne, jak na Beskidy formacje skalne i czytelna rzeźba polodowcowa. Późnym latem i wczesną jesienią koloryt charakterystyczny między innymi dla Czerwonych Wierchów, a to z racji występującego tam zespołu muraw situ skuciny.

              Od zachodu grań główna Beskidów wnosi się w masywie Babiej piętrami, północne zbocze jest bardzo strome, południowe najbardziej łagodne, na wschodnią stronę stoki opadają najniżej, 1100 metrów poniżej wierzchołka rozpościera się bardzo płaska Kotlina Nowotarsko – Orawska. To specyficzne położenie i rzeźba rzutują na warunki klimatyczne, najbardziej charakterystyczne dla Babiej są szybkie, często zaskakujące zmiany pogody i to zarówno latem, jak i zimą. W nagłych, letnich załamaniach pogody ginęli już w przeszłości wolarze z Orawy, wypasający tam bydło, a byli to ludzie naprawdę zahartowani, gdyż nigdy na stokach Babiej nie budowano ani szałasów, ani szop pasterskich.

              Dla mieszkańców Orawy sylwetka Babiej służy za swoisty barometr, na podstawie jej wyglądu, gry chmur, barwy zachodu słońca stawia się prognozy pogody – na przykład bardzo czerwony zachód słońca zapowiada nadejście silnego wiatru.

              Konfiguracja terenu i warunki klimatyczne sprawiają, iż stosunkowo łatwo na Babiej popełnić o jeden błąd za dużo i znaleźć się w prawdziwych opałach.

              Luty 1935 roku, narciarski rajd gwiaździsty przez Beskid Wysoki z metą w Rabce. Spod Pilska rusza na nartach czworo młodych ludzi, w tym siostra jednego z organizatorów rajdu, ich celem jest nieistniejące już schronisko położone na wschodnim stoku sto metrów poniżej wierzchołka. Warunki są trudne, nawet bardzo trudne, nasila się wiatr, sypie śniegiem, nadciąga typowa kurniawa. Po drodze jest gajówka, gospodarze proponują nocleg, odradzają usilnie dalszy marsz. Ambicja młodych ludzi przeważa, idą dalej, choć gaździna rzuca za nimi: Zginiecie marnie w tej dujawicy!  Docierają na Babią, ale mijają o metry schronisko, opadają z sił, zamarzają, choć analizując ich postępowanie post factum, cały czas mieli szansę na uratowanie życia.

              Listopad 1979 roku, koło PTTK przy Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego urządza dwudniową wycieczkę w Beskidy. W schronisku Markowe Szczawiny większość uczestników zadawala się tym, co osiągnęli. Sześcioro tzw. zaawansowanych turystów chce czegoś więcej i o godzinie trzynastej wyrusza w kierunku Przełęczy Brona i Babiej Góry. Śniegu jest niezbyt wiele, bo dwadzieścia centymetrów na poziomie schroniska czyli na wysokości około 1200 metrów. Liderem grupy jest trzydziesto dziewięcioletni przewodnik beskidzki I klasy i instruktor Polskiego Związku Narciarskiego w jednej osobie, w grupie jest też drugi przewodnik beskidzki, dla odmiany III klasy. Ale z mojego prywatnego doświadczenia wynika, iż blacha przewodnicka w Polsce o niczym jeszcze w indywidualnym przypadku nie świadczy, a ta historia też mój osąd w całej rozciągłości potwierdza. Sześcioosobowy zespół dociera w pobliże kopuły szczytowej i zawraca. Pojawia się kłopot, wiatr zasypuje śniegiem ich własne ślady, pojawiają się problemy nawigacyjne. Utrata orientacji w terenie, zbytnie zbliżenie się do krawędzi północnego zbocza i tragedia gotowa: jedna ofiara śmiertelna, jeden ciężko ranny, udziałem innych są odmrożenia i wyczerpanie. Wielogodzinna akcja ratunkowa prowadzona przez osiemnastu ratowników z Suchej i Szczyrku ratuje pozostałym życie

              Wspólnym mianownikiem obu zdarzeń jest zlekceważenie Babiej Góry i niedostosowanie ubioru do warunków atmosferycznych. Jak pisał w Miejscu przy stole Andrzej Wilczkowski:  Człowiek mokry jest głupszy od suchego. Tym bardziej głupszym jest człowiek zziębnięty i przewiany wiatrem, otumaniony mgłą. Pojawia się wówczas imperatyw jak najszybszego schodzenia, aby znaleźć się w możliwie krótkim czasie w dobrze ogrzanym schronisku. A wtedy bardzo łatwo popełnić tragiczny w skutkach błąd. W miarę wychładzania organizmu imperatyw ten zastępowany jest stopniowo przez stan coraz głębszej apatii, jeszcze groźniejszy w skutkach.

              W naszym, tatrzańskim światku znana jest postać Młodego, który bynajmniej Młodym nie jest. Otóż raz Młody wybrał się na Babia o kulach, bo jak raz cos tam mu się przydarzyło. Wejść to wszedłem, ale jak samokrytycznie po tym stwierdził: Babcia mu nieźle w d… dała, szczególnie w zejściu.

              Obserwując od lat turystów stwierdzam, iż powszechnym grzechem jest wędrowanie po górach z małym plecaczkiem albo i bez niego – jak pogoda się załamie, to szybko zejdziemy w dół. Rzecz w tym, iż nie zawsze tak się da. Poruszając się samotnie trzymam się sztywno następującej reguły: to co mam w plecaku musi mi zapewnić przetrwanie co najmniej doby bez względu na warunki, innymi słowy daję czas ratownikom, gdyby zaszła potrzeba organizowania po mnie akcji. Zimą krytyczną sprawą jest posiadanie niezawodnego źródła światła, bo dzień jest krótki, a ciemność obezwładnia w terenie górskim. Ponieważ zaś nie ma czegoś takiego, jak niezawodne źródło światła, w moim plecaku zimą znajdują się zazwyczaj trzy czołówki Petzla, od najmniejszej, całkiem miniaturowej po solidne Duo. Są rejony na mapie polskich gór, gdzie zimą nie należy wybierać się bez kompasu i kartki z pomierzonymi azymutami, do takich miejsc należy na przykład Dolina Pięciu Stawów Polskich.

              Zmienność warunków na Babiej, wbrew pozorom podnosi jej atrakcyjność, każde na nią wejście jest inne, panoramy z niej oglądane są różnicowane przez mgły, chmury i śniegi. W jedynie słusznych czasach aparat państwowy propagował i organizował turystykę masową, jak to wyglądało wiedzą ci, którzy odpowiednio wcześniej się urodzili. Dziś odpowiednikiem turystyki masowej jest armia tych, którzy wierzchołki zaliczają i dziwią się, iż są tacy, którzy po raz n+1 wchodzą na daną górę. Babią odwiedziłem już wiele razy różnymi drogami i bezdrożami  i ani razu warunki oraz doznania estetyczne nie powtórzyły się. Częste włóczenie się po tej górze ma również swój aspekt praktyczny. Posłużę się tu prostym, choć tragicznym w swej wymowie przykładem. Dwóch taterników, rodzonych braci, wracało czy też wycofywało się ze wspinaczki zimową porą. Zeszli już w dolinę, znaleźli się w strefie lasu. Napotkali potok i ruszyli w dół jego korytem, co znacznie utrudniało i spowalniało marsz. Jeden z nich dotarł do cywilizacji w stanie skrajnego wyczerpania, drugiego znaleziono martwego w potoku, a kilkadziesiąt metrów powyżej koryta potoku przebiegała wygodna droga, która by mu życie uratowała. Gdy nad Babią nadciągnie kurniawa nie ma co liczyć na powrót po własnych śladach, tyczki kierunkowe łatwo zgubić, ale wpisana w pamięć konfiguracja terenu znakomicie ułatwia odnalezienie właściwej drogi.

              Inny przykład. Kiedyś w doskonale znanej mi dolinie natrafiłem na bardzo rzadki rodzaj mgły, która powiększa i to znacznie obrazy najbliżej położonego terenu, na przykład duża wanta przybiera pozornie rozmiary sporej turniczki, co człowieka kompletnie zbija z pantałyku. Aby bezpiecznie zejść w dół musiałem znać własne położenie z dokładnością do mniej więcej pięćdziesięciu metrów, a potrafiłem w tych warunkach określić je z dokładnością nie lepszą, niż ćwierć kilometra. Pałętałem się po sinusoidzie po dolinie, nie bardzo wiedząc, gdzie dokładnie jestem, aż wpadł mi w oko znajomy fragment skalny, początek dość popularnej drogi wspinaczkowej. Teraz wystarczyło wyznaczyć sobie kierunek we mgle i starać się z niego nie zboczyć, aby po paru minutach trafić na początek właściwej drogi zejściowej.

              Otwieram sezon 2009 na Babiej pod koniec kwietnia, ciągła pokrywa śnieżna zaczyna się od 1200 metrów, sam wierzchołek jest już wytopiony ze śniegu z racji gołoborza i silnej operacji słonecznej. Na wierzchołku silny wiatr i samotność, mam górę wyłącznie dla siebie.

              Na początku maja wracam na Babią, jest zimno i pochmurno, włóczą się mgły, nikt poza mną nie próbuje wejść na Babią od wschodniej strony. Opuszczam ścieżkę i dla treningu chodzę po stromych trawkach, śniegu, blokach skalnych, wynajduję przejścia przez łany kosodrzewiny. Mija miesiąc i prowadzę znajomych na Babią. Dla odmiany jest słonecznie i pięknie, nie jesteśmy sami na perci. Gdy docieramy na taras podszczytowy grupka turystów usiłuje bezskutecznie obejść stromy płat jeszcze twardego o tej porze dnia śniegu, zrezygnowani schodzą w dół, gdzie się spotykamy. Dobrze, że nie próbowali sforsować płata wprost, większość z nich obuta jest w adidasy, o poślizgnięcie nie byłoby trudno, a konsekwencje zjazdu po tym śniegu byłyby zapewne bardzo poważne. Na pobliskim kamieniu siada dziewczyna i mówi z żalem: A do wierzchołka było tak blisko. Znam ten ból, kiedy trzeba się wycofać w ostatniej chwili, uśmiecham się i mówię: Macie dzisiaj szczęście, wybiję wam stopnie.

    Po chwili jestem już na śniegu, buty mam wprawdzie miękkie, ale po dwóch, trzech uderzeniach stopień jest gotowy.

              Mija kolejny miesiąc i idę na Babią     z wnukiem. To już pełnia sezonu, na Babiej sporo turystów, obchodzimy więc wierzchołek wkoło i schodzimy na taras podszczytowy. Mieszko daje upust swoim ciągotom, swobodnie trawersuje strome trawki, wspina się po wantach tam, gdzie nie tak dawno wycofali się starsi o lat kilkanaście turyści.

              We wrześniu ruch turystyczny słabnie, to dobra pora, aby po latach odwiedzić Markowe Szczawiny i północny stok Babiej Góry. Na Markowe Szczawiny docieram z Lipnicy przez wierzchołek Babiej i Przełęcz Bronę. Po drodze krótka, acz treściwa rozmowa z dwoma starszymi ode mnie turystami. Zostałem zagadnięty dość obcesowo w następujący sposób: Czy nie uważasz, że góry są teraz wyższe? Moja odpowiedź zaskakuje interlokutorów: Wprost przeciwnie, są niższe!  Dlaczego niższe? Dzięki nabytemu doświadczeniu, intuicji, doszlifowanej technice poruszania się, nowoczesnemu sprzętowi, ale także dzięki erozji turystycznej i wspinaczkowej, która kreśli w terenie dość wyraźnie nie tylko zwykłe drogi z gatunku wysokogórskich tur, ale i drogi wspinaczkowe. Konsekwencją wieku jest natomiast drastyczny spadek szybkości poruszania i naturalne odczuwanie wspinaczkowej skali trudności, trudno to teraz trudno, a nie łatwo, jak jeszcze tak niedawno.

              Z Przełęczy Brona schodzę na Markowe Szczawiny, las na północnym stoku w kiepskiej kondycji, zmiany klimatyczne nie służą świerkom. Wokół schroniska charakterystyczny dla placu budowy bałagan, nowe schronisko już stoi, wykańczane są jego wnętrza. Śpię w starej, drewnianej goprówce, w której wygospodarowano dwa małe, ale siedmioosobowe pokoiki dla turystów. Rano wychodzę na zewnątrz, aby zapalić. Na stercie drewna siedzi sobie góral w mniej więcej moim wieku i kurzy papierosa. Podchodzę do niego i witam się. Od słowa do słowa zaczyna się rozmowa. Pochodzi spod Nowego Sącza i od trzydziestu ośmiu lat buduje bądź remontuje schroniska. Okazuje się  wnet, iż mamy niejednego wspólnego znajomego w górach, jest więc o czym i o kim pogwarzyć.

              Po śniadaniu ruszam Percią Akademików na Babią. Perć ta to najciekawszy szlak znakowany w Beskidach, wiodący stromizną północnego zbocza i przecinający dość ciekawą formację skalną. Przed laty umieszczono tu nawet dwie klamry, aby ułatwić przejście, co było nie lada ewenementem. Dziś ze zdziwieniem przyglądam się całkiem pokaźnej ilości żelastwa, jaką przyozdobiono tą perć. No cóż, kiedyś nie był to szlak zbyt uczęszczany, a teraz wędrują tędy istne gąsienice turystów – tak to literalnie z góry wygląda, w górę zbocza sunie różnobarwna, długa gąsienica. Na wierzchołku wyjątkowy tłok, okazuje się, iż natrafiłem na szkolny rajd babiogórski z metą na Zosiakowej Polanie po stronie Kiczor i Lipnicy Wielkiej. Oznacza to, że będę miał liczne towarzystwo w zejściu. Organizatorzy rajdu zadbali wyjątkowo starannie o to, aby młodzież nie wyszła spod kontroli na Babiej. Podczas prowadzenia wycieczek w górach szczególnie istotną sprawą jest szczelność tzw. zamka. W gwarze przewodnickiej iść na zamku oznacza iść na końcu wycieczki i pilnować, aby nikt nie pozostał z tyłu. W grupach, które mijałem, na zamku szli strażnicy leśni, graniczni, policjanci i dobrzy znajomi nauczycieli, pochodzący z Orawy.

              Dwudziestego drugiego września żegnam się z Babią, pożegnanie ma być mocne – ruszam najdłuższą drogą na wierzchołek startując, jak zwykle ze Stańcowej, gdzie pozostawiam samochód. Szybko przechodzę na słowacką stronę i schodzę długo do podnóża Babiej, okrążam Babią od południa i wchodzę na Cyl czyli Małą Babią Górę, skąd przez Przełęcz Brona docieram na wierzchołek Babiej. Pora jest już stosunkowo późna, wierzchołek jest bezludny. Do samochodu docieram po ośmiu i pół godzinie, nieźle, czas przewodnikowy to siedem godzin z małym okładem, a przecież jadłem i odpoczywałem po drodze. Jaskrawy kontrast z poprzednim wypadem, przez prawie pięć godzin wędrowania po słowackiej stronie  napotkałem jedynie troje turystów, a teren to piękny. Właśnie tam, po południowej stronie Babiej Góry najdłużej uchowała się prastara puszcza karpacka, której ślady pozostały do dnia dzisiejszego w postaci wspaniałych okazów świerków. Tu najpóźniej trafili osadnicy, gęstość zaludnienia po dzień dzisiejszy jest najmniejsza. Ale nad tym terenem wisi realna groźba w postaci kornika, osłabiającego zwartość lasu i narażając go na skuteczne uderzenia silnych wiatrów.


     





  16. Jerzy L. Głowacki
    Wędrując z Przysłopu…   Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika. Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki – Litworowa w kształcie wanny o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza. Tatry na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników. W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty. Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem. Kronika TOPR-u Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów. Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii. Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego? - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy. Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!  




  17. Jerzy L. Głowacki
    Czy warto solo bądź na żywca?

    We wszelakich poradnikach i wstępach do przewodników turystycznych oraz na licznych stronach internetowych eksponowana jest niezmiennie od lat kardynalna zasada bezpieczeństwa: nigdy nie wychodź w góry samotnie. To bardzo dobra zasada dla początkujących i dla tych, co lubią muzykę gór w formie lekkiej, łatwej i przyjemnej. Jeśli zamierzasz wędrować po górach wyłącznie po szlakach turystycznych i to tych łatwiejszych, wychodzić w góry tylko w stabilnych, dogodnych warunkach to w porządku, przestrzeganie tej zasady zapewni ci maksimum bezpieczeństwa. Ale gdy celem twoim jest pełnia doznań w górach, wędrówki bez ograniczeń to ścisłe przestrzeganie tej zasady wcale nie zwiększy twojego bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie. Częstą przyczyną wypadku w górach jest utrata równowagi fizycznej bądź psychicznej – to słowa Jerzego Hajdukiewicza, a nic tak nie hartuje naszej psychiki, jak samotna wędrówka w trudniejszym terenie, zwłaszcza gdy nadciągnie mgła, kurniawa albo zapadnie przedwcześnie dla nas zmrok. Wielokrotnie już zdarzało się, iż w wyniku nieprzewidywalnego splotu okoliczności turysta był zmuszony do samotnego kontynuowania marszu, np. w celu sprowadzenia pomocy i kończyło to się tragicznie dla niego, głównie z powodu podwójnego stresu. Po dzień dzisiejszy twierdzę, iż poruszając się samotnie w eksponowanym terenie jestem bezpieczniejszy, niż idąc w zespole. Nic wtedy nie rozprasza mojej uwagi, nie muszę oceniać na bieżąco, czy moi towarzysze nie popełniają jakiś błędów i nie jestem narażony na konsekwencje tych błędów – znam przynajmniej dwa przypadki, gdy turysta lub początkujący wspinacz odpadając strącał drugiego też idącego bez asekuracji. W Tatrach teren łatwy często bywa kruchy, co sprzyja mniej lub bardziej zaawansowanym próbom kamieniowania współtowarzyszy.  Zimą, gdy jest lawiniasto stopień ryzyka rośnie istotnie wraz z liczebnością grupy.

              Po przyjeździe w Tatry po głośnej tragedii licealistów na Rysach zadałem Gaździe na Roztoce pytanie, co sądzi o tym wypadku. Marek odpowiedział mi pytaniem: Jurku! A ile osób wziąłbyś na Rysy zimą? – Dwie, maksimum trzy. – Ja też!

              Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt bezpieczeństwa w górach, często pomijany w dyskusjach. Otóż zdarza się, iż tak zwany lider zespołu ma ochotę zawrócić, wycofać się, bo ocenia, iż zrobiło się nie fajnie, lecz nie czyni tego bojąc się podejrzenia o tchórzostwo lub uważa, iż mimo wszystko nie wypada mu tego uczynić, a to prosta droga do nieszczęścia.

              Szkoły wspinaczkowe zwęszyły interes i proponują wręcz firmom wyjazdy integracyjne z elementami szkoły przetrwania, w tym i zabawę we wspinaczkę, co może skutkować mylnym przekonaniem, iż coś się już po takiej imprezie umie. Sprzęt wspinaczkowy jest ogólnie dostępny, od czasu do czasu widzę w Tatrach turystów mających przytroczone do plecaków krótkie liny wspinaczkowe. Ale sposób poruszania się tych turystów, brak kasków na głowie tam,  gdzie często latają kamienie zdradza, iż są górskimi żółtodziobami. Piękna scenka nad Czarnym Stawem pod Rysami, ostatnie metry podejścia są zalodzone, a niżej szczerzą zębiska co większe wanty wytopione z wczesnowiosennego śniegu. Na rygiel stawu wychodzi trzydziestolatek przepasany liną, na końcu której holuje swoją panią. Holuje w sposób szczególny, bo pani nie jest związana liną, tylko koniec liny jest omotany wokół jej nadgarstka. Swoim starym obyczajem rugam faceta ostro tłumacząc mu jednocześnie, czym taka pseudoasekuracja grozi. Gość reaguje w sposób, który błyskawicznie mnie rozbraja – odwraca się w stronę swojej pani i z wielką satysfakcją w głosie krzyczy: A widzisz, kochanie, a widzisz, mówiłem ci, że tak nie można!

    Na szczęście to się zmienia.

    Dwa zdjęcia, na jednym wyżej podpisany – początek liczącego 50 metrów wyciągu bez ani jednego przelotu, na drugim Gaston Rebuffat w roli przewodnika. Czy pod względem osobistego ryzyka różni to się od żywcowania? Jedyna różnica to brak oporu liny.



  18. Jerzy L. Głowacki
    Jeszcze o Jaszczu, zakopiańczykach i jedynie słusznej ideologii
    Hajdukiewicz naświetlił tylko część prawdy o Jaszczu i Jasiu Sawickim oraz innych zakopiańczykach. Ojcem Jaszcza był Ludwik Szczepański, literat, publicysta, dziennikarz, poeta, ojciec Stanisława Motyki był stelmachem, partner Jasia, Jan Gnojek był synem kowala i góralki, Stanisław Wrześniak był elektromonterem – wszyscy oni nie byli kolegami dla Jaszcza. Po wojnie Jaszcz rozwinął skrzydła zostając nawet szefem działu literacko – kulturalnego oficjalnego organu Komitetu Centralnego PZPR czyli niesławnej pamięci Trybuny Ludu. Lipiec 1954 roku, wujaszek Stalin już w grobie, ale nic to, w schronisku na Polanie Chochołowskiej tzw. aktyw ma powołać w miejsce Klubu Wysokogórskiego Sekcję Alpinizmu PTTK i Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, referat ideologiczny wygłasza oczywiście Jan Alfred Szczepański, przyjaciel i piewca klasy robotniczej. Mając na względzie co młodszych czytelników Kroniki przytoczę dwa fragmenty tegoż referatu in extenso:
    Praca w Klubie (wysokogórskim) potoczyła się leniwie, a częściowo spełzła na manowce, dało się zauważyć zapatrzenie we wzory alpinizmu burżuazyjnego a niedocenianie alpinizmu radzieckiego, zabrakło ideowo – wychowawczej pracy w klubie, inteligencka jednostronność spowodowała nie najlepszą strukturę społeczną Klubu, nastąpiło zawężenie się Klubu w wąskim, ciasnym praktycyzmie taternickim. Trafiali się taternicy, którzy nadal nic nie wiedzieli o pobycie Lenina w Tatrach, którzy głosili, że walka klasowa wygasa u progu gór, którzy gardzili wszelką formą pracy kolektywnej, którzy nadal zasklepiali się w elitaryzmie.

    I jeśli w informacji prasowej o zimowym przejściu najtrudniejszej drogi Tatr Polskich – pn.-wsch. Filara Mięguszowieckiego Szczytu – dowiedzieliśmy się, iż ów rekordowy wyczyn był przeprowadzony „w wykonaniu zobowiązań, podjętych z okazji II Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR)” – widzę w tym symptom, symboliczny dowód, że po zapchaniu się w uboczne, źle uwarstwione i donikąd nie prowadzące partie skalne trafiliśmy znowu na tereny, wiodące prosto do szczytu.
    Nie dziwcie się zatem, iż za życia Jaszcza w pełni rozgrzeszałem Jasia Sawickiego za często wypowiadane przez niego z proletariackim wdziękiem słowa: Tu leży Jaszcz, przechodniu naszcz!
    Jan Gnojek po przedostaniu się na Węgry przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wrócił do Polski w grudniu 1939 roku niosąc w plecaku pokaźną ilość banknotów na potrzeby ruchu oporu, po czym został szyfrantem. Schwytany przez Niemców został rozstrzelany w Oświęcimiu, tamże zginął również Bronek Czech, kurier tatrzański. Staszek Motyka też został kurierem tatrzańskim, utonął w Dunaju podczas kąpieli. Stanisław i Czesław Wrześniakowie znaleźli się na zachodzie, Czesław walczył między innymi pod Monte Cassino. Gwoli kronikarskiej sumienności dodam, iż Jasio Sawicki wraz z paroma polonusami założył w Londynie w 1947 roku polski Klub Wysokogórski, jak wspominał, ze statutem, zarządem itd. Towarzystwo w klubie było ciekawe, między innymi członkami klubu byli profesorowie: fizyk Zygmunt Klemensiewicz, matematyk Stanisław Zaremba i ekonomista Zbigniew Kubiński. Jak to ujął ładnie w swej Mistyce gór nasz kolega klubowy, ksiądz profesor doktor habilitowany teologii, Roman Rogowski: …człowiekiem gór nie jest ten, który umie i lubi chodzić po górach, ale ten, który górami potrafi żyć w dolinach, po zejściu z gór.
    Notka biograficzna
    Jan Alfred Szczepański „Jaszcz”, urodzony w 1902 roku w Krakowie. Literat, publicysta, krytyk teatralny i filmowy, człowiek z gatunku określanego przed wojną jako lewicujący. Członek redakcji Wierchów w latach 1935-1991, członek zarządów KW PTT i PTT, członek honorowy Klubu Wysokogórskiego. Jaszcz uprawiał taternictwo od roku 1922, tzw. osiągnięcia miał, choć asem wspinaczki na pewno nie był, drugie całkowite przejście pd. ściany La Meije w Alpach Pelvoux i pierwsze wejście na drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, Ojos del Salado (6885 mnpm) to osiągnięcia pierwszoplanowe. Na południowej ścianie La Meije zginęli tacy alpiniści, jak dr Emil Zsigmondy, pierwszy z wybitnych teoretyków alpinizmu i zarazem świetny wspinacz oraz Solleder, sława wśród alpejskich zawodowców. To, jak to ongiś bywało w Alpach, dodało tej ścianie prestiżu i przejście tej ściany przez bliżej nieznanych w Alpach Polaków było sensacją dnia. Ale główne trudności przeprowadził na tej ścianie Jerzy Golcz, a w zespole był jeszcze Birkenmajer, zdobywca zachodniej ścianie Łomnicy. Co do Ojos del Salado to góra jest rzeczywiście wysoka, ale wjechano już nawet na nią samochodami (Tuaregami i Wranglerami,ale jak podpowiedział Wojtek Jankowski do wierzchołka jeszcze te paręset metrów zabrakło. Autor, m.in. Przygód ze skałą, dziewczyną i śmiercią (tyz piknie, tytuł fajny i rzec by można, życiowy) i Siedmiu kręgów wtajemniczenia czyli czegoś na kształt górskiej autobiografii.
    Notka biograficzna
    Jan Sawicki „Jano”, „Ischias”, urodzony w 1909 roku w Bereźnicy Królewskiej, a zamieszkały w latach 1911 – 1939 w Zakopanem. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później weterynarię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wojenna tułaczka, armia generała Sikorskiego we Francji, internowanie w Szwajcarii, ucieczka z obozu. Schwytany po przejściu z Francji przez Pireneje do Hiszpanii trafił do sławnego obozu koncentracyjnego Miranda de Ebro, ale miał szczęście, wydostał się z niego, trafił do Anglii, pływał w konwojach do Murmańska i przeżył, czekał go potem emigracyjny los w roli malarza pokojowego w Londynie. Rzecz symptomatyczna, przegadaliśmy z Jasiem wiele godzin, ale nigdy ani słowem nie wspomniał o konwojach do Murmańska i chyba wiem, dlaczego. To było piekło, bezsilne oczekiwanie czy bomba lub torpeda trafi czy nie, a Jasio nie znosił bezczynności. Taternictwo uprawiał intensywnie w latach 1925 – 1939, po latach został członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Związku Alpinizmu. Powtórzę za Jerzym Hajdukiewiczem: On był jednym z niewielu naprawdę wielkich taterników lat trzydziestych, a mimo to nigdy nie był brany pod uwagę, jeśli szło o wyjazdy w Alpy. Wyrobiono mu opinię awanturnika i odfajkowano z wyjazdów. Bronek Czech, który wspinał się fenomenalnie – to narciarz boiskowy, Stanisław Motyka, jedyny przewodnik tatrzański z prawdziwego zdarzenia, to zawodowiec, profesjonalista, więc dla niego też nie mogło być miejsca w gronie czystych amatorów. Tak to w latach trzydziestych zakopianie nie mieli szczęścia ani też nie zyskali sobie życzliwości w kręgach, które decydowały o alpejskich wyjazdach, Zakopane nie mogło się mierzyć z Warszawą ani też Krakowem. Jano wspinał się więc w Tatrach i marzył o Alpach, w które wyjeżdżali ludzie, którzy dużo gadali, dużo pisali, a wielokrotnie Sawickiemu do pięt nie dorastali, ani jeśli idzie o liczbę - sześćdziesiąt pierwszych przejść letnich oraz zimowych – ani też o jakość jakoś tych przejść w sensie trudności, stylu i rozmachu. Jano nie był jednak nigdy politykierem, rąbał prawdę prosto w oczy.
    Notka biograficzna
    Jerzy Hajdukiewicz (1918 – 1989), narciarz, taternik, alpinista, himalaista, ratownik górski, lekarz. Uczestnik kampanii francuskiej roku 1940, kapral podchorąży w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, kawaler Krzyża Walecznych, internowany w Szwajcarii razem z Janem Sawickim. W obozie uniwersyteckim w Winterthur założył Klub Wysokogórski Winterthur, liczne sukcesy wspinaczkowe w Alpach. W 1946 roku otrzymuje na Uniwersytecie w Zurychu dyplom lekarza i finalizuje doktorat, wraca do kraju. Od 1950 roku członek TOPR-u, w latach 1973 – 78 lekarz naczelny GOPR-u, wieloletni działacz IKAR, Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa Alpejskiego. Ponad pięćdziesiąt pierwszych wejść w Tatrach, uczestnik dwóch wypraw na Dhalaulagiri (1958 i zwycięskiej wyprawy w 1960 roku), pierwszy polski alpinista, który wszedł na wszystkie czterotysięczniki alpejskie, a jest ich pięćdziesiąt siedem. Tzn. było, według wcześniejszego rankingu.
  19. Jerzy L. Głowacki
    Ludzie Tatr
    Narty - nie wiem, czy ktoś to odczuwa tak jak ja
     
    Przed wojną zaledwie jako 14-latek zaczął wygrywać zawody narciarskie najwyższej rangi. Trasy zjazdowe z Kasprowego nie miały przed nim tajemnic. Niebywale zapowiadającą się karierę zawodniczą przerwała wojna. Zasłynął jako ten, który w czasie wojny na nartach wyskoczył z kolejki na Kasprowy Wierch. Walczył w AK. O tragicznych, trudnych, powojennych przeżyciach nie za dużo mówi. Dopiero w latach 50. mógł powrócić do rodzinnego Zakopanego. Ratownik TOPR, narciarz, taternik, przewodnik tatrzański. Dzięki niemu TOPR zaczęło stosować nowoczesne techniki ratownicze, m.in. tzw. zestaw Grammingera (specjalne nosze, lina i kołowe bębny do wyciągania rannego). O pracy ratownika i pasji taternickiej mówi: - Trzeba ryzykować. Ryzyko jest niezbędne. Opowiadając o dawnych latach, często uśmiecha się do swoich wspomnień. A ma ich tyle, że można by nimi obdarować życie nie jednego, a kilku ludzi.
     
      - Jak to było z tym słynnym skokiem z kolejki?
     
    - Już tyle razy to opowiadałem... Zima 1944 rok. Przyszedłem do domu, i nie myślałem o tym, że będę chciał jechać kolejką, ale w nocy spadło dużo śniegu, kilkadziesiąt centymetrów. Nie można się było przedrzeć żadną boczną drogą, a miałem iść na Słowację do leśniczego. Można było skorzystać z kolejki, nie była ona "nür für Deutsche". Pech - trafiłem na obławę. Gdy wszedłem do holu, a nic się tam nie zmieniło, dziś wygląda to tak samo, wiedziałem, że nie będę się mógł wycofać, bo mnie zatrzymają. Przy drzwiach stał gestapowiec, Polak, który poszedł na usługi Niemców. On mnie znał, a ja jego. Trochę zdziwiony byłem, że nie podchodzą do mnie, ani nic... I byłem pewny, że wysiądę na Myślenickich Turniach i pójdę swoją drogą. Tam jednak drzwi były zamknięte, żandarmi spacerowali po peronie. No i nie było wyjścia, trzeba było wsiadać do wagonika i jechać na Kasprowy. Szczęście było, że w wagoniku jechałem po prawej stronie. Konduktorzy mnie znali. Kolega konduktor podpowiedział mi, że nie ma mowy o tym, bym przeszedł na Kasprowy, tak Niemcy pilnowali. Właściwie on mi podpowiedział, że jak będziemy dojeżdżać do Kasprowego, to prawe drzwi odsunie. Normalnie powinien otworzyć drzwi po prawej stronie. Po wszystkim jego chyba potem miesiąc trzymali, przesłuchiwali. Ale wytłumaczył się. Kolejne szczęście, że jechało tylko dwóch narciarzy: ja i starszy pan, Niemiec albo Austriak. Dlatego pozwolono nam zabrać narty do wagonika. Normalnie trzeba było je umieścić w koszu na zewnątrz wagonika. Nikt mnie nie zatrzymywał w wagoniku, nikt się mną nie interesował, na górę wyjeżdżało niewielu ludzi - Niemcy na urlopie, żołnierze, w sumie kilkanaście osób. Położyłem na podłodze w wagoniku narty, i udawałem, że coś sobie poprawiam przy wiązaniach. Gdy wagonik zwolnił przed Kasprowym, kolega konduktor odsunął drzwi. I wtedy zeskoczyłem.
     
    - Ile tam było metrów?
     
     - Niedużo. Kilka metrów mogło być. Ale to było po dużych opadach śniegu, było bezpiecznie. I ja znałem ten zjazd Żlebem po Palcem, z 1938 roku, gdy byłem w kadrze narodowej i jako 14-letni chłopak trenowałem do Mistrzostw Świata, które się odbyły w 1939 roku. I tam zjeżdżaliśmy w czasie treningu z Bronkiem Czechem. Tak że wiedziałem, że tam mogę zjechać. Ale bałem się, bo jechałem za szybko. Ale wszystko skończyło się dobrze.
     
    - Nie poszukiwali pana?
     
     - Dla mnie gehenna zaczęła się, gdy zjechałem do Doliny Kasprowej. Świeży śnieg powyżej kolan. Gdzie teraz iść? Całą noc szedłem w tym grząskim, kopnym śniegu. Nad ranem doszedłem na Halę Gąsienicową. Przesiedziałem cały dzień w starym schronisku. Nikt nie szukał na Hali Gąsienicowej, nikt się nie wypytywał, więc wieczorem poszedłem swoją drogą przez Liliowe. I tak się to skończyło.
     
    - Kiedy po raz pierwszy ubrał pan narty? Jakie były pana początki w narciarstwie?
     
     - Jeszcze za dobrze nie chodziłem, a już miałem narty na nogach. Pamiętam pierwsze zawody dla dzieci na Lipkach, to był bieg na 100 metrów. Zająłem pierwsze miejsce. Miałem chyba 4 lata. No a później to jeździło się z kolegami. Czasy były inne, to był masowy sport. Po szkole wszyscy chodzili pod Nosal chodzili. W 1937 i 1938 roku miałem najlepsze w tym okresie wyniki - jako 14-letni chłopak, także wśród seniorów. Nie klasyfikowali nas wtedy osobno. Wszyscy razem startowali i byli oceniani bez podziału na wiek. Bieg zjazdowy jeździliśmy na trasach FIS 1 i FIS 2, dziś już zarośniętych. Na Międzynarodowych Mistrzostwach Polski w biegu zjazdowym na 167 startujących zająłem 18. miejsce.
     Wtedy był taki regulamin: w zależności od tego, które miejsce zajęło się w biegu zjazdowym, to w takiej kolejności takiej startowało się w slalomie specjalnym w Suchym Żlebie. W slalomie specjalnym zająłem 8. miejsce. To był dobry wynik. A w kombinacji alpejskiej byłem chyba 7.
     
    - To były pana pierwsze ważniejsze zawody?
     
     - Tak. Nie miałem takiego kolegi w moim wieku, z którym mógłbym jeździć. Zaczynał wtedy Andrzej Bachleda. Ale on pochłonięty był nauką, studiami. To był 1938 rok. Jeszcze w 1939 startowałem w eliminacjach do Mistrzostw Świata, ale okazało się, że trzeba było mieć skończone 16 lat, a nie 15... No a później nadeszła wojna, i tak się skończyło narciarstwo.
     
    - Po wojnie jeszcze pan startował?
     
     - Startowałem, ale o tym to ja nie chcę mówić, bo to przykre sprawy. 9 lat w ogóle nie jeździłem na nartach.
     
    - A jakie to były te sprawy? Czy może zechce coś pan o tym powiedzieć?
     
     - Związane były z moją działalnością w Armii Krajowej. Do końca wojny byłem w AK. Ostatnie lata działałem w partyzantce, to był I Pułk Strzelców Podhalańskich, IV Batalion "Lamparta". A po wojnie mnie aresztowali. I jechałem już na Sybir ze Słowacji, bo w Zakopanem mnie aresztowali, przeprowadzili na Słowację, tam był punkt zborny. To stamtąd uciekłem. Ale niedługo się cieszyłem wolnością. Po raz drugi wpadłem, podczas obławy NKWD. Dowódca naszego oddziału postanowił, że nie ma tu już czego szukać, trzeba uciekać za granicę. Mieliśmy iść przez góry do Austrii. W gospodarstwie za Gubałówką była zbiórka. Czekaliśmy na nich, ale nie przyszli. Zostałem tam wysłany, żeby zobaczyć, się dzieje. A tam było piekło. Była obława. Mogłem się wycofać, ale chciałem ich ostrzec, żeby się ratowali, uciekali. Ale nie dało się. I tak przeszedłem przez NKWD, UB, Plac Inwalidów w Krakowie, forty na ul. Kamiennej. Gdy siedziałem w IV bastionie, zorganizowaliśmy ucieczkę, przy pomocy z zewnątrz.
     
    - Jak udało się wam uciec?
     
     - Można się było zgłaszać do pracy na ochotnika. Na górze rosły drzewa, krzewy, nic nie było widać, że pod spodem są forty. Wartownicy spacerowali na górze ścieżeczkami. Były one wysypywane jasnym pisakiem, żeby wiedzieli, którędy chodzić. Zgłaszałem się do pracy, zawsze to świeże powietrze. Po kilku razach zorientowałem się, że można uciec. Wyjeżdżaliśmy taczkami na zewnątrz fortu przy ul. Kamiennej. Tam za murem był piasek i trzeba było go załadować na taczki i wracać z powrotem na górę, by wysypać te ścieżeczki. Jeden wartownik pilnował, a my we dwóch jeździliśmy, woziliśmy ten piasek. Dwóch naszych kolegów już było umówionych i tego wartownika myśmy troszkę unieszkodliwili. Przeżył. Mieliśmy podstawiony samochodów na skrzyżowaniu, teraz tam się na tej ulicy Kamiennej trochę pozmieniało, byłem tam zaglądnąć. Uciekało nas czterech. Biegłem ostatni do samochodu, jeszcze trzeba było przedrzeć się przez płot i druty kolczaste. Dobiegłem do samochodu, silnik był zapuszczony, a jak wsiadłem, to zgasł. Tego nie zapomnę. Po którymś razie zastartował i zaczęła się jazda po ulicach Krakowa. Kierowca wiedział, jak i gdzie jechać. Strzelali do nas chyba, bo tak coś po tym samochodzie dudniło przez moment. Wjechaliśmy na jakieś podwórko, był tam warsztat samochodowy. Po 9 - 10 latach szukałem tego miejsca, ale nie mogłem znaleźć. Tam przesiedzieliśmy dzień, dali nam ubrania, i każdy ruszył w swoją stronę. Ja do Zakopanego. To była jesień 1945 roku. Mostów na Wiśle nie było... Ale też nie napotkałem na żadną kontrolę. Wróciłem do Zakopanego. Ale tu nie było co robić. Wyjechałem na Ziemie Odzyskane, na zachód, zresztą całe nasze towarzystwo. Tam więcej było AK-owców niż wszystkich innych...
     
    - Jak pan rozpoczął powojenne lata? Co pan wtedy robił, z dala od Zakopanego?
     
     - Praca była w nadleśnictwie, tylko tam było dla nas najbezpieczniej. Nadleśnictwo nad samą Odrą, Mosina Gorzowska, Gorzów Wielkopolski. Ale i to się skończyło, bo ktoś mnie rozpoznał, przecież UB miało swoich ludzi. I aresztowali mnie w Gorzowie Wielkopolskim. Były śledztwa, nie ma co opowiadać. Po miesiącu przewieźli mnie do szpitala w Gorzowie Wielkopolskim. Tam bardzo fajny personel się mną opiekował.
     
    - Dlaczego pana przewieźli do szpitala?
     
     - No wiadomo było, że po śledztwach byłem słaby i dobity... Ale szybko doszedłem do siebie, bo personel był fajny, opiekowali się mną. Udawałem, że jestem słaby, nie mogę chodzić. Tam byłem prawie 4 tygodnie. Z tego szpitala uciekłem. To był chyba 1952 roku.
     
    - To tak długo był pan na Ziemiach Odzyskanych?
     
     - Wróciłem tu do Zakopanego, ale do 1954 roku ukrywałem się. 13 grudnia ujawniłem się w wojskowej prokuraturze w Zielonej Górze. Tam były dokumenty opisujące moją działalność. Byłem tam 3 dni, po czym zwolnili mnie.
     
    - Czy to dla pana oznaczało w końcu normalne życie bez konieczności ukrywania się?
     
     - Prawie normalne. Bardzo chcieli, żebym został tam, gdzie pracowałem, ale wróciłem do Zakopanego. Koledzy, znajomi z klubu "Start", jak mnie zobaczyli - bardzo pomogli. I zacząłem startować. Mimo 10 lat przerwy i mojego wieku - miałem wtedy 30vlat - miałem świetne wyniki. Zaraz podczas pierwszych Mistrzostw Polski w narciarstwie zjazdowym w Szczyrku byłem wśród 10 najlepszych. Ale wiedziałem, że to już nie ma co... Zacząłem zresztą pracować ratownictwie. Ratownictwo - to była tradycja rodzinna. Mojej mamy brat był ratownikiem i przewodnikiem, ojciec - przewodnikiem, dziadek - przewodnikiem. Całe towarzystwo. Ja się w tej atmosferze wychowywałem, kolegów miałem, którzy już pracowali w TOPRze, a raczej w GOPRze, bo wtedy jeszcze był GOPR. Czasem im pomagałam, i na Kasprowym, i jak się w górach coś działo. Bardzo im przypadłem do gustu, mówili, że powinienem działać w ratownictwie. Najstarsi też mnie akceptowali Byrcyn, Szymków Gąsienica, ten z Lasa Wawrytki. Ten początkowy okres szybko przeszedł, i zacząłem pracę jako ratownik zawodowy. Wszystkie stopnie po kolei przeszedłem. Aż do emerytury... Miałem też stopień instruktora narciarskiego.
     
    - Pracował pan również jako przewodnik tatrzański?
     
     - Byłem przewodnikiem, ale mnie to jakoś nie ciągnęło. W czasie urlopu, w wolnych dniach wolałem pracować w szkółce taternickiej w "Betlejemce" na Hali Gąsienicowej, albo przy remoncie szlaków, żeby sobie dorobić. Bardzo dobrze można był osobie zarobić. Malowaliśmy słupki graniczne od Wanty aż do Doliny Chochołowskiej. Było nas 4 kolegów. Nasz odcinek był od Wanty aż do Zadniego Mnicha. Zbigniew Wójcik (naczelnik GOPR - przyp. red) nas zwalniał, i pracowaliśmy.
     
    - Kim byli pana mistrzowie? Kto pana uczył ratownictwa, taternictwa?
     
     - Nie chciałbym o tym mówić, ponieważ to nie był jeden człowiek ani nawet dwóch. Mógłbym kogoś pominąć. Gdy zacząłem pracować jako ratownik zawodowy, ci, którzy już byli, bardzo mi pomagali. Stworzyliśmy taką fajną grupę. Zainicjowaliśmy przejście z ratownictwa tradycyjnego do nowoczesnego. To był trudny okres, bo w grupie byli zwolennicy i przeciwnicy.
     
    - Co oznaczało wtedy ratownictwo tradycyjne i nowoczesne?
     
     - Najpierw wprowadzenie zestawu Grammingera. Było tylu przeciwników co i zwolenników. Jednak nawet ci najstarsi gdy zobaczyli jak to działa, jednak się przekonali. Potem rozpoczęła się era łączności radiowej. Inżynier Wojciech Nietyksza zrobił nam pierwsze przenośne "Klimki" i stacjonarne "Wawy". - To był chyba początek lat 60.
     
    - Jak wcześniej ratownicy sobie radzili? Współczesnym ludziom to bardzo trudno sobie wyobrazić. Teraz są komórki, gpsy, radiotelefony...
     
     - Bez łączności było trudniej. Wszystko dłużej trwało. Przy dobrej pogodzie, pogoda, to jeszcze na głos... Ale wszystko zawodziło. Dopiero te "Klimki" zmieniły sytuację. Potem były coraz lepsze i lepsze radiotelefony. Ale "Klimki" były świetne. Mnie "Klimek" nie zawiódł. Ja wiedziałem, jak trzeba się nim posługiwać, konserwować. To był ogromny skok do przodu. A później śmigłowiec. Takim prekursorem ratownictwa z powietrza to był w randze kapitana Tadziu Augustyniak. Pierwszy śmigłowiec, który tu przyleciał, to był SN1, to taki wojskowy "blaszak", ale jednak latał... I znów przeciwnicy: i ochroniarze, i ratownicy. Przekonali się, gdy mieliśmy szkolenie śmigłowcowe na Kondratowej. Przyleciał Tadziu Augustyniak. Meldunek z Morskiego Oka, że dwójka taterników wyszła i nie wróciła. To była zima. Mogło nas lecieć tylko dwóch: pilot i ja. I Polecieliśmy do Morskiego Oka. SN1 nie był w ogóle przystosowany do gór, miał tłokowy silnik. Ale Tadziu Augustyniak pilot dobry. Sprawdziliśmy cały rejon Morskiego Oka szukając śladów taterników. Wiadomo było, że poszli w rejon Żabiego. Ale był wiatr i zasypywał ich ślady. Jednak w rejonie Żabiego wyparzyliśmy je w końcu. Oni zeszli na stronę słowacką do Żabich Stawów Białczańskich. Jak przelatywaliśmy nad granią, to zamknąłem oczy. Da radę, czy nie ... Przelatywaliśmy nad Owczą Przełęczą. Po drugiej stronie taternicy wykopali jamę, wcześniej jeden z nich miał złamał przy zejściu nogę. Usłyszeli nas. Przy drugim czy trzecim nawrocie. Daliśmy znać Horskiej Służbie. Uratowaliśmy ich. I już część tych, co byli przeciw śmigłowcowi, przekonała się, że ma to jednak sens.
     Potem nastał Mi2. dla mnie to był wspaniały śmigłowiec. Wtedy nie było lepszego. I dobrzy piloci: Siemiątkowski Janusz, Wiesiek... nie pamiętam nazwiska... Świetni piloci. Robiliśmy naprawdę fajne rzeczy. Nie dało się takich rzeczy zrobić jak teraz "Sokołem" , bo to maszyna silna, nowoczesna udźwig odpowiedni, ale jednak.
     
    - Zapamiętał pan szczególnie jakąś akcję ratowniczą z udziałem śmigłowca?
     
     - Zapamiętałem jedną, na filarze Cubryny. Samotny taternik, był wtedy taki trend samotnego wspinania. Na filarze Cubryny zapchał się w takie miejsce, że nie mógł się ruszyć - ani do góry, ani w bok. Asekurację miał, ale dość daleko, kilkanaście metrów poszedł do góry, jakby odpadł, to mogłoby być niefajnie. I tak jak to w naszym języku - "dojrzewał". Krzyczał, wołał, że nie da rady. Polecieliśmy w trójkę z Tadziem Augustyniakiem Mi 2: ja, Maciej Gąsienica i Jasiek Roj. No i pilot. Po wylądowaniu na morenie w Morskim Oku wyrzuciliśmy fotele i wszystko, co było niepotrzebne, i pilot brał nas po jednym, bo inaczej śmigłowiec tam nie mógłby dolecieć Pierwszy poleciał chyba Maciej Gąsienica. W ścianie, nad taternikiem, który potrzebował pomocy, trzeba było wyskoczyć ze śmigłowca z kilku metrów i trafić w kępkę kosodrzewiny. I tej kosodrzewiny trzeba się było złapać. Później poleciał Jasiek Roj. Gdy ja zeskoczyłem, oni już złapali taternika. Śmiali się, na lasso. Byli tak blisko nad nim, że zrobili pętlę i zrzucili, a jemu spadła na ramiona. Później jeden ratownik zszedł do niego, wyprowadziliśmy go... Śmigłowiec to była również ogromna pomoc w wywiezieniu sprzętu. "Sokół"... no, to jest maszyna,. Latałem "Sokołem", tym, który spadł w Dolinie Olczyskiej... Chyba 4 albo 5 dni przed katastrofą. Wziąłem wtedy najstarszego wnuka, akurat w TOPRze mieli szkolenie. A kilka dni później robiłem coś w ogrodzie. A tu w rejonie są takie powietrzne drogi. "Sokół" lata tędy do Morskiego Oka, na Hale Gąsienicową, na Goryczkową, na Kalatówki. Usłyszałem wtedy, że leci z Hali Gąsienicowej. Nie widziałem jeszcze, ale słyszałem. I w pewnym momencie wszystko ucichło. Zatelefonowałem, bo tak mnie...coś nie dawało spokoju. Pytam: - Wiecie coś, co się dzieje ze śmigłowcem? - Nic się nie dzieje, wystartował z Hali Gąsienicowej. Nie wiedzieli jeszcze. Dopiero turysta na Piórze siedział, miał kamerkę i on to wszystko sfilmował... Nie czekałem na te wiadomości. Przeskoczyłem przez płot i z najstarszym wnukiem pobiegliśmy pod Nosal i do Doliny Olczyskiej. Ze śmigłowca placek był. Ratowników jeszcze nie było, widziałem już strażników z Tatrzańskiego Parku Narodowego, później nasi dojechali, Słowacy swoim śmigłowcem Alouette też nadlecieli, myśleli, że coś się da ratować, ale już nic się nie dało... I tak się skończył "Sokół". Ale ... na drogę wychodzimy i nie wiemy, co nas czeka ...
     
    - A czy pana spotkała kiedyś w górach jakieś wypadek czy niebezpieczna przygoda?
     
     - Ryzyko zawsze jest. Szczególnie przy trudnych akcjach: lawinowych, taternickich. Trzeba zaryzykować. Przykładowo: zestaw Grammingera ma gwarancję do 300 metrów. Ponad 300 metrów - trzeba ryzykować. Mieliśmy takie zdarzenie, że nie było wyjścia: trzeba było dołączyć czwartą linkę - to już jest ryzyko, a mieliśmy i tak, że trzeba było i piątą dołączyć. Z tego wszystkiego okazało się, że jak jest dobry zespół, to można... Miałem taki przypadek, kiedy w czasie opuszczania mnie z rannym taternikiem został uszkodzony karabinek obrotowy, taki werblik, który zapobiega skręcaniu i rozkręcaniu się metalowej liny. Zaciął się, został uszkodzony. A do piargów do dołu było niecałe 100 metrów. Ja miałem rannego biedaka na plecach. I co teraz robić: zaryzykować? A ten biedak potrzebuje natychmiastowej pomocy - akcja z drugim zestawem opóźniłaby wszystko o kilka godzin. Nic nie mówiłem. Powiedziałem tylko: powoli opuszczajcie. I skończyło się dobrze. Ale to było duże ryzyko. Po tym przypadku Austriacy - bo to była austriacka produkcja - zmienili to. Specjalnie tu przyjechali, zbadali przyrząd. Teraz jest już gwarancja na 1000 procent! Ale mało używa się teraz Grammingera, bo przy dobrej pogodzie i takim śmigłowcu jak "Sokół", można ratować innymi sposobami. Ale jest to dobry zestaw.
     Żeby dobrze ratować, trzeba mieć pewne cechy wrodzone. Szkoliłem ratowników. Nie wiem, jak, ale zaraz wiedziałem - po jednej akcji, czy już w czasie szkolenia, który co może, co potrafi, co będzie robił najlepiej. Bo specjalizacja jest w ratownictwie bardzo ważna. Każdy umie wszystko, ale specjalizuje się w jednej dziedzinie.. Na przykład specjalne predyspozycje trzeba mieć do ratownictwa z powietrza. Gdy ktoś mi powie, że się nie boi, to znaczy, że się nie nadaje na ratownika. Nie ma takiego, który by się nie bał.
     
    - Jakie cechy charakteru powinien mieć kandydat na ratownika? Co jest najważniejsze?
     
     - Sprawność fizyczna - to wiadomo. Ale i pomyślunek, inteligencja. Nie musi mieć najwyższego wykształcenia, umieć działać w zespole. To jest bardzo ważne. Będzie 10, każdy to inny charakter. Teraz obserwuję tych młodych, chodzę do nich, to jest bardzo dobry zespół. Do każdego: i jaskinie, i turystyczne, wymagania są coraz wyższe. Wiem, bo mój najstarszy wnuk przymierza się. No to trzeba wiele umieć. I narty i ratownictwo medyczne. Teraz chcąc być ratownikiem ochotnikiem trzeba mieć kurs ratownictwa medycznego.
     
    - Czyli tradycje ratownicze w pana rodzinie będą kontynuowane?
     
     - Syn chciał, ale mama nie pozwoliła. Ale wnukowie się garną. Ten najstarszy - to już wiadomo. Średni - skończył gimnazjum, a dzisiaj już jest w Morskim Oku, poszli z kolegą o 6 rano ... Muszę uważać, żeby się nie wybrali na wspinanie, choć starszy wnuk ich zabierał, byli np. na Mnichu. Ale sami - to jeszcze nie ... Chociaż nasze taternictwo też tak na początku wyglądało. Jakie liny mieliśmy...
     
     
    - Z kim pan się wspinał?
     
     - Najwięcej z Jaśkiem Krupskim, z Józkiem Świerkiem, ale i z Korosadowiczem też kilka dróg zrobiłem; z Jaśkiem Stryjeńskim, Hajdukiewiczem, no i z kolegami. Z Wilkiem Brahem. Jak przypomnę sobie początki - że myśmy się nie ... Jak dzisiaj pomyślę, jaką linę mieliśmy... Jak się dobrze pociągnęło, słychać było, jak włókienka pękają... Później już miałem dobrą linę. Po wujku, jedwabno-konopną. Szanowaliśmy ją bardzo.
     
    - Kiedy pan zaczął się wspinać? Ile pan miał lat?
     
     - Pierwsza moją drogą byłą droga przez Płytę na Mnichu, z wujkiem. Miałem 14 albo 13 lat. Bałem się powrotu, zjazdów.
     
    - Którą ścianę czy drogę szczególnie pan wspomina?
     
     - Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu. Leporowskiego nie znałem, ale znałem Różę Drojecką. Na tym filarze byłem z Korosadowiczem, starszym ode mnie, doświadczonym. On prowadził. Nie wiem, czy chciał mnie przestraszyć, ale jak doszedłem do niego, i siedzieliśmy na stanowsiku, to opowiadał straszne rzeczy. Mówi: popatrz się, jakbyśmy wyglądali o tam, na dole, gdybyśmy stąd spadli? Chyba mnie chciał wypróbować... Ale widać dobrze się sprawdziłem. Z Wilkiem Brahem mieliśmy taką przygodę: on mi odpadł na zachodniej ścianie Kozich Czub, na płytach. Zaczęło padać. Niby nic takiego, ale sporo poleciał.
     Pioruny w górach... jest to straszne. Kiedyś wyszedłem z Przełęczy Kościelcowej granią na Kościelec z kolegą. Pogoda byłą fajna. Chmurki,... Daleko zagrzmiało. Kolega wyszedł na szczyt i siedział sobie, ja byłem może 10 metrów niżej od niego. Mówię do niego: rozwiąż się szybko i schodźmy, bo burza idzie. Jeszcze tego nie dopowiedziałem, a za nim - widzę, jakby ktoś spawał, a jego zaczęło telepać. Mnie się nic nie dzieje! A jego trzęsie! Jezus Maria. Szarpnąłem, bo on jeszcze był związany liną. Może i dobrze zrobiłem. A za moment dopiero zagrzmiało. Ale nie tu blisko, a daleko... Musiałem go sprawdzić na Halę Gąsienicową do schroniska. W ogóle nie mówił. Myślę sobie: czy mowę stracił? Dopiero na Hali Gąsienicowej łyżeczką musieliśmy dawać mu pić. I powoli, powoli zaczął mówić. Ale przeżył to bardzo. Później jeszcze chodził po górach. To ratownik, już nie żyje. Jak w Poroninie zagrzmiało, a on był w Zakopanem, to już się bał! Pioruny... Kiedyś zrobiliśmy sobie taki spacerek: trawers Zamarłej Turni, od Zmarzłej Przełęczy do Koziej. Pogoda piękna. Trójka nas była, w koszulkach, bo dziewczynie, która była z nami, daliśmy swetry, wiatrówki, czapki, wszystko, co tam mieliśmy. Ona miała znieść, a my zrobić trawers w koszulkach. Ja wtedy prowadziłem. Przeszedłem nad płytami, a tu nagle jak zagrzmiało, nie wiem skąd... Burza, pioruny, grad. Tam nie ma się gdzie schować, a tu koszulka, plecy, Jezus Maria... Plecy mieliśmy w sine cętki. Po linie przebiegały niebieskie iskierki. Mokra ściana elektryzowała. To może trwało 10 minut i przeszło. Dokończyliśmy trawers.
     
    - W ratownictwie szkolił pan psa?
     
     - Miałem Cygana. To był fajny pies, dobry. Owczarek niemiecki, z Bieszczad. Dostałem go od Marty Gutowskiej, lekarza weterynarii. Miał już ponad rok, gdy do mnie trafił. Nie miałem żadnego doświadczenia w szkoleniu, choć w domu zawsze były psy. Nie było na ten temat podręczników. Marta Gutowska przyjeżdżała, robiła z nami pierwsze szkolenia. Później dopiero przechodziliśmy szkolenia na Słowacji. Słowacy nas znacznie w tych sprawach wyprzedzili. W Austrii właściciel psa lawinowego Alfa, wielkiego owczarka niemieckiego, podarował mi książkę na ten temat. Została ona przetłumaczona, i mieliśmy podręcznik. Na początku to ja się uczyłem od psa... Twierdzę, że nie ma lepszego sposobu na odszukanie człowieka porwanego lawiną. Najwyższa technika zawodzi. Pies nie zawiedzie. Musi mieć swój dobry dzień. Dlatego trzeba mieć więcej psów. Ten był wtedy jeden jedyny. Później Franek Spytek miał bardzo dobrego psa Bućko, świetnie go wyszkolił. Później Zdzisiek Hoły miał psa, i kolejni. Ale z lawinami to jest tak, że gdy ktoś zostanie zasypany, to jak nie umrze ze strachu, szansa przeżycia jest minimalna. Mnie też kiedyś przysypało. To było w rejonie Morskiego Oka, pod Cubryną. Przeszukiwaliśmy lawinę, która zeszła kilka dni wcześniej i było podejrzenie, że są tam ludzie. Chłopcy na dole sondowali, a ja z psem poszedłem do góry. W pewnym momencie zrobiło się biało, coś huknęło, podcięło mi nogi, i jadę sobie na dół. Fajnie sobie jadę na dół, myślę: nie będę musiał schodzić. Ale czułem na plecach coraz większe ilości śniegu, zaczęło mnie przyciskać. Ratowałem się, żeby nie przekoziołkować. Kątem oka zobaczyłem, jak na grzbiecie pies mnie wyprzedza. Było na mnie coraz więcej śniegu. Nagle wszystko się zatrzymało, patrzę do góry - jasno. Słyszałem, co mówią koledzy. Oni widzieli całe zdarzenie. Nie mogłem ruszyć nogami ani jedną ręką. Byłem pewny, że drugą rękę wystawię nad śnieg, ale warstwa śniegu była zbyt gruba. Mogłem oddychać. Ale z każdą sekundą coraz mocniej mnie ściskało. Słyszę, że na dole ktoś mówi: pies jest, ale "Ujka" nie ma! Słyszę, jak Cygan się pozbierał, wszystkich sprawdził i poszedł do góry na lawinisko mnie szukać. Słyszałem, jak kilka razy nade mną przeszedł: "tup tup tup". Wołałem - nic. Chyba z lawiny nie było słychać. A ja wszystko słyszałem. Nagle wyczuł mnie i skoczył. Wtedy się zacząłem dusić, bo cały ten śnieg spadł na mnie, a psisko było duże. Zerwał mi kominiarkę zębami i zaczął się wycofywać, ale nie mógł, bo wpadł dość głęboko. Ale chłopcy zobaczyli i za łapy go wyciągnęli. No i mnie. Ale gdybym jeszcze został tam 15-20 minut, to nie wiem, jakby się to skończyło. Strasznie ściskało. Słychać było takie chrzęsty tego śniegu, który mnie "gipsował". Nie ma mądrych na lawiny. W najbardziej głupim miejscu zejdzie, a zaryzykować trzeba. Pamiętam akcję ratowniczą po taternika na Wielkiej Galerii Cubryńskiej, którą prowadziłem. Cała galeria stękała, chrupała, a myśmy musieli przejść. Bo czekał na nas człowiek. Mówiłem im: - to odrzutowce słychać, tylko się pospieszcie! Po wycofaniu się, gdy już byliśmy nad jeziorem, cała Galeria wyjechała... Wtedy zagrożenie lawinowe było duże, ale trzeba było ratować. Niestety okazało się, że biedak udusił się. Nie przeżył.
     
    - Jak długo pan pracował w TOPR?
     
     - Już 30 lat jestem na emeryturze. Pracowałem chyba 27 lat.
     
    - W dziejach TOPR był pan chyba jednym z najlepszych narciarzy.
     
     - Bo to jest tak: jak coś robić, to robić dobrze. Ja się starałem. Obserwowałem innych, którzy dobrze jeździli, ale nie umieli się do danego dnia zawodów przygotować. Wiedziałem, że dzień przed zawodami nie wolno trenować.
     
    - Skąd pan to wiedział?
     
     - Nie wiem. Ja to chyba miałem wrodzone. Wiedziałem, że dzień przed zawodami trzeba się wyłączyć, żadnych gimnastyk, najlepiej poleżeć, czy pospacerować. A inni: jutro zawody, a oni dziś trenują.
     
    - Miał pan jakiegoś trenera? Ktoś panu to wszystko mówił?
     
     - Nikt mi nie mówił, ja to wiedziałem, że jak odpocznę, to przychodzę z chęcią na zawody. Nie mogłem się doczekać startu. Dzisiaj obserwuję skoczków. Oni są przemęczeni. Tylu mają specjalistów od wszystkiego. Mówię Adamowi Małyszowi: - Adam dwa, trzy dni przed konkursem to sobie poleż z żoną i pobaw się z dzieckiem, a nie myśl o skokach! On na to: - nie mogę, bo taki jest program i muszę robić to, co mi każą. Są przemęczeni. Takie metody wypoczynku przed zawodami stosował Bronek Czech, ale nikomu nie mówił. To był wszechstronny, wspaniały sportowiec. On tylko mówił nam: - chłopcy, dzień - dwa przed zwodami nie trzeba trenować. Do "parówki", do domu, pospać, poleżeć. Chodziliśmy wtedy do "parówki" czyli do łaźni.
     
    - Po przejściu na emeryturę rozstał się pan z górami?
     
     - Nie, nie... Nie da się. Bo czegoś brak. Pierwszy okres jest taki bardzo trudny. Bo do pracy trzeba zawsze był wstać o określonej godzinie, iść. A bez tego to człowiek czegoś nerwowy. Wreszcie żona mówi: idź do tych ratowników! Ale później łagodnie, jakoś się przyzwyczaiłem. A w góry chodzę. Pewnie, że nie idę za wysoko, ale jednak idę. Z kijeczkami, na nartach. Narty to jest coś wspaniałego. Wspaniały pojazd. Bez żadnych silników, napędzany własnymi mięśniami i rozumem. Nie wiem, czy ktoś tak to odczuwa, jak ja. Jeszcze teraz, jak są świetne warunki, i jak tak sobie mogę swobodnie zjechać na nartach, gdy nie ma ludzi, no to nie wiem, gdzie jestem, tak wspaniale się czuję ...
     
    Autor: Agnieszka Szymaszek
     Źródło: www.naszkasprowy.pl
     
              Słowo o Cyganie
     
                W wywiadzie Ujkowi  nie wypadało opisać jeszcze jednej umiejętności Cygana. Ujek opowiadał: Miałem rozpocząć dyżur na Kasprowym, zostawiłem plecak na ławce w Kuźnicach przed stacją kolejki, Cygan położył się w cieniu za ławką i poszedłem po papierosy. W międzyczasie dwóch gości podeszło do ławki, łap za plecak i w nogi. Cygan dopadł pierwszego, wyrwał mu z uda porządny kawał mięsa, dogonił drugiego i skoczył mu na plecy. Pierwszy gość leży i jęczy, drugi obrócił się na plecy i co się ruszy, to Cygan demonstruje mu swoje ząbki przy jego gardle. Poszedłem do biura i wezwałem milicję i pogotowie.
                Cygan przynajmniej część swojej emerytury spędził w Stawach, często go tam spotykaliśmy i zawsze te spotkania bardzo nas cieszyły.
  20. Jerzy L. Głowacki
    Tak naprawdę to zacząłem się przyzwyczajać do silnych wiatrów już za całkiem młodych lat w górach mojego dzieciństwa, w Karkonoszach. Nietrudno o to było, Śnieżka to najbardziej wietrzny punkt na mapie Polski, a mój wuj mieszkał prawie u wylotu Białego Jaru. Rozległość i płaskość Równi pod Śnieżką i Srebrnej Grani sprawiają, iż wiatr ma się gdzie rozpędzić, kształt kotła Małego Stawu, nad którym położone jest urocze schronisko Samotnia (dziś nazwa jak najbardziej nieadekwatna) sprzyja zawirowaniom powietrza, które znakomicie potrafią utrudnić dostęp od dołu do tego schroniska. Trwający długo i dla Ali, i dla mnie flirt z Karkonoszami zakończyliśmy na początku lat siedemdziesiątych zniesmaczeni chamstwem prezentowanym przez Karkonoską Brygadę Wojsk Ochrony Pogranicza czyli WOP-u (to dla co młodszych czytelników Kroniki). O dziwo było wtedy gorzej, niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to częstym widokiem były patrole WOP-u na stopie wojennej. Wyglądało to tak, pierwszy szedł wojak z pepeszą, a za nim drugi z karabinkiem Mosina w garści, przypominający szpikulec, składany bagnet zazwyczaj postawiony był na sztorc.
    Ostatni nasz wspólny wypad w Karkonosze miał miejsce prawie czterdzieści lat temu w okresie Świąt Wielkiej Nocy, co więcej wybraliśmy się tam wtedy właściwie we troje, bo za parę miesięcy miała urodzić się Magda. Wjechaliśmy na Kopę wyciągiem krzesełkowym i dotarliśmy do Strzechy Akademickiej nie mając zarezerwowanych tam noclegów. Ale dziewczyna w recepcji połapała się szybko, iż Ala jest w ciąży i znalazł się dla nas pokój. Jakiś czas potem zaczęło nieźle wiać i sypać śniegiem, warunki stały się trudne, odsłonięte przez wiatr lodowe poletka przeplatały się z zaspami, w których utykało się po biodra. W dniu, w którym wiatr był najsilniejszy wyruszyłem samotnie z zamiarem przejścia przez Srebrną Grań do Słonecznika i dalej przez Polanę oraz Samotnię z powrotem do Strzechy. W pewnej odległości od szlaku biegnącego granią wzdłuż granicy skręciłem łukiem w prawo, aby skrócić sobie drogę. Kątem oka zauważyłem wojaka z kałasznikowem, który puścił się na owym szlaku w pościg za mną czyli domniemanym uciekinierem z peerelowskiego raju, szpiegiem, dywersantem, pasożytem społecznym (niepotrzebne skreślić!). Idąc dalej ku Srebrnej Grani dyskretnie obserwowałem owego wojaka tak miarkując krok, aby go przypadkiem nie zgubić za wcześnie: Wpadł w zaspę i się kopie, już się wykopał i biegnie po twardym, teraz nieźle dmuchnęło – leży osobno i on i kałach, zbiera się, otrzepuje siebie i karabinek stojąc wyprostowanym, znowu dmuchnęło i leży powtórnie, wieje słabiej, wojak się rozpędza, wpadł w zaspę, rzuciło go na pysk. Klęczy, szuka w śniegu czapki itd.
    Doszedłem do Słonecznika i pod jego osłoną zapaliłem fajkę. Po paru minutach pojawił się w polu widzenia zziajany, czerwony na gębie, polukrowany śniegiem dzielny obrońca ojczyzny – Dokumenty! warknął groźnie. Podałem, głupia sprawa, dokumenty w porządku, zatrudnienie jest i to w uniwersytecie. – Obywatelu, dlaczegoście się nie zatrzymali na wezwanie? Zadziałał automat, przełączam się na koszarowy glos oficerski:  – Kapralu, stańcie pięć metrów ode mnie i porozmawiajmy. – No tak, macie rację, nic nie słychać, możecie  iść!
    Powróćmy do lata 1961. Rano nad Czerwonymi Wierchami formuje się charakterystyczny wał chmur, nadchodzi halny. Postanawiam zmierzyć się z halnym na Giewoncie i Czerwonych Wierchach. Pod kopułę szczytową Giewontu dochodzę bez problemów, do końca łańcucha na niej też, gorzej z dotarciem pod sam krzyż. Usiłuję dopatrzeć się w podmuchach halnego jakiejś prawidłowości, wydaje mi się, iż ją znalazłem – skaczę w stronę krzyża, gdy wiatr nieco cichnie i wtedy jakaś potężna łapa z niedźwiedzią siłą wali mnie w plecy, ułamek sekundy i wiszę rozkrzyżowany na stalowej kratownicy. Z wierzchołka już nie schodzę, ale czołgam się po skałach wczepiając palce z całej siły w nierówności. Na Czerwonych Wierchach idąc pod wiatr zaliczam niezliczoną liczbę upadków według następującego scenariusza: układam się w strugach wiatru prawie w nim leżąc, podmuch gwałtownie urywa się i pozbawiony podparcia robię efektowne padnij, podnoszę się, a wówczas następny podmuch rzuca mnie na plecy – wbrew pozorom traktuję to, jako świetną zabawę. Za czas jakiś idę podczas halnego dla odmiany na Wołowiec przez Rakoń. Na dole wiatr jest ciepły, więc ściągam koszulę, ale wyżej  robi mi się zimno, wyszukuję zatem dogodne zaklęśnięcie terenu, klękam i usiłuję wciągnąć przez głowę brezentowy skafander. Gdy głowę i ramiona mam zamotane w targany na wietrze brezent silniejsze uderzenie wiatru kładzie mnie na plecy i toczy po trawie tak długo, dopóki nie wpadam do jednego z występujących tam rowów tektonicznych.
    W latach późniejszych nieraz ruszam specjalnie podczas halnego w góry, ale już nie sam, a razem z Alą, bo ona również polubiła zabawy z wiatrem. W Podsarniu nadal lubimy wiatr, a wieje tu często, czasami nawet silnie. Przed oknem naszej sypialni wiszą drewniane kołatki, miło nam się zasypia przy ich kołataniu. Przy prawdziwym wietrze orawskim odzywają się również owcze zbyrkadełka  tamże wiszące. Przed domem wiszą też dwie piłeczki na nitkach będące najprostszymi wiatromierzami, wystarczy ocenić kąt wychylenia nitek, aby potem z wykresu odczytać prędkość wiatru. Dlaczego dwie, bo każda z nich jest przewidziana do różnego zakresu prędkości.
    Ostatnia eskapada kończąca tatrzańskie lato 1961 – Żółta Turnia w otoczeniu Hali Gąsienicowej. Szczyt mało efektowny, ale miły, bo łatwo tam o samotność, a i położenie ciekawe. Żółta Turnia tak jak Kominy Tylkowe jest centralną lożą w tatrzańskim teatrze – zapewnia wgląd w całe otoczenie Hali. Tam dopada mnie gwałtowne załamanie pogody, tak niewiele czasu potrzeba, aby napromieniony słońcem przed chwilą trawiasto-skalisty stok utonął w gęstej mgle, trawy pokryte lodową krupą nabrały zgoła nieprzyjemnej śliskości, a dłonie… Do licha, końców palców już nie czuję, podeszwy solidnych wibramów ślizgają się beznadziejnie, schodząc w dół nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie schodzę. Od tej wyrypy nigdy, nawet w największy upał nie wyszedłem w góry bez rękawiczek. Tak się zamknął pierwszy krąg wtajemniczenia.
  21. Jerzy L. Głowacki
    Osobnym tematem jest halny, gdy jest zimno odbiera nam on zaskakująco dużo energii i sił,  w terenie eksponowanym stwarza całkiem realne zagrożenie. Jedna z samotnych eskapad w lecie 1961 roku. Kuźnice, Hala Gąsienicowa, Kozia Przełęcz i Pięć Stawów, potem Gładka Przełęcz i Grań Liptowskich Murów od Gładkiego Wierchu po Wrota Chałubińskiego. Na grani hula wiatr, wędrówka samym ostrzem grani staje się zbyt ryzykowna. Est modus in rebus, sunt certi definique fines… jest miara we wszystkim i są określone granice – za Gładkim Wierchem zaczynam się przemykać półeczkami popod granią od północnej strony, strugi wiatru świszczą mi wysoko nad głową. Na jednej z szerszych półek napotykam na stado baranów, leżą przytulone do siebie wciskając się zadkami w skałę – ostrożnie mijam je krawędzią półki.
    W tamtych czasach owce pasły się niżej, bo na noc spędzano je do koszaru położonego w pobliżu szałasu, a barany wypędzano na całe lato wyżej, często w miejsca trudno dostępne i tylko co pewien czas jeden z juhasów donosił im bryły kamiennej soli do lizania. W okolicy najniższego siodła w grani czyli Czarnej Przełęczy wiatr nagle ucicha, na Szpiglasowym Wierchu jestem już we mgle. Odcinek grani od Szpiglasowego po Wrota stał się popularnym dopiero w latach siedemdziesiątych, tam, gdzie najdogodniejsza droga wiodła nie po litej skale lecz po upłazkach powstały odcinki naturalnej perci i orientacja stała się łatwiejszą. Nic dziwnego, iż we mgle popełniam błąd schodząc na początku zbyt nisko na stronę Ciemnosmreczyńskich Stawów i nie trafiam we właściwy trawers doprowadzający z powrotem na ostrze grani. Gdy odkrywam swój błąd nie bardzo mam ochotę na cofanie się po własnych śladach, postanawiam rozpocząć trawers tam, dokąd doszedłem, w nagrodę spotyka mnie miła niespodzianka. Idąc po gzymsie tnącym poziomo gładkie, dość połogie płyty dostrzegam w odległości kilkunastu metrów świstaka stojącego słupka na małej platforemce dzielącej gzyms na dwie połowy. Świstak ciekawie mnie obserwuje, nie wygląda na zaniepokojonego, ale na wszelki wypadek chowa się pod kamień, gdy odległość między nami zmniejsza się do mniej więcej pięciu metrów, wyłazi spod kamienia i znowu staje słupka po minięciu przeze mnie platformy. Z końca gzymsu startuję wprost do góry żeberkiem i wkrótce jestem już na grani. Granią schodzę na Wrota Chałubińskiego, zbiegam szybko do Dolinki za Mnichem i przez Szpiglasową Przełęcz docieram do schroniska w Pięciu Stawach, w którym gazduje niezapomniana Marysia Krzeptowska. Następnego dnia wracam na Skibówki przez Zawrat i Halę Gąsienicową.
              Szczególnie zabawne bywają przygody z halnym i liną. Cztery lata później w dwa zespoły włóczymy się po grani Żabiego. Na śmiesznych turniczkach zwanych Owczymi coś nagle pęta mi nogi – rzut oka wstecz wyjaśnia sprawę, nagły i silny podmuch halnego owinął mi wokół nóg „sznurowadło”, podwójnie złożoną zjazdówkę rodem z Bielskiej Fabryki Lin i Pasów, cienką, lekką i niezwykle ochoczo pętlącą się w skale. Ala stojąca kilkanaście metrów niżej ma niezłą zabawę obserwując, jak wyłażę na łapach na szczyt turniczki mając skrępowane nogi.
              Mija jeszcze więcej lat, Magda ma już lat szesnaście, zaczynamy zejście z  Zadniego Mnicha w podmuchach halnego. Magda i Andrzej A. są już pod dolnym uskokiem grani, ja prawie czterdzieści metrów wyżej, bo schodzę jako ostatni, zero przelotów, bo związaliśmy się liną głównie ze względu na Magdę. Nagle czuję, jak jakaś całkiem sieroznaja siła ciągnie mnie w bok usiłując oderwać od skały. Spoglądam w bok i widzę, jak lina układa się szerokim łukiem w powietrzu, a nie jest to już leciutkie „sznurowadło”, to bielski podciąg o średnicy dziesięciu milimetrów i ponad dwukilogramowej wadze czterdziestometrowego odcinka.
              Znowu mijają lata, jest sierpień 2003 roku. Późnym wieczorem docieram na Michałkową Rówień, najwyższe piętro (2100 mnpm) Doliny Jaworowej, jest pogodnie, noc zamierzam spędzić sub Iove. Już w półmroku dostrzegam w miarę równy prostokąt trawy obramowany mniej więcej trzydziestocentymetrowej wysokości murkiem z kamieni, to dogodne miejsce na biwak. Do płachty biwakowej wędruje materacyk i śpiwór, plecak oparty o pochyłą wantę będzie służył za poduszkę. Jeszcze ostatnia herbata i fajka, szybko zasypiam patrząc prosto w gwiazdy.
              Tuż po północy budzi mnie wielka tatrzańska orkiestra symfoniczna i koncert na Ostry Szczyt i Jaworową Grań, nadciągnął halny. Koncert jest fantastyczny, trwa całą noc i nie ucicha o poranku. Gdy robi się widno widok górnego piętra jest futurystyczny – w powietrzu latają różne śmieci, pozostawione w dolinie przez pseudoturystów, szczególnie efektownie żeglują większe i mniejsze torebki foliowe, kolorowe reklamówki itd. Pomny starej zasadzie – nigdy nie ustawiaj namiotu wejściem na południe, bo  stamtąd wieje halny otwór płachty skierowałem wczoraj od razu na północ, płachta jest dwuosobowa, a zatem mogę do niej wsunąć i plecak. Murek również nieco chroni, mogę spokojnie sobie poleżeć i zastanowić się, co dalej. Próbuję ocenić szanse przejścia przez Przełęcz Jaworową do Doliny Staroleśnej, szkopuł w tym, iż droga na przełęcz wiedzie wąskim miejscami zachodzikiem podciętym pionową ścianą skalną, jeśli wiatr zrzuci mnie z niego to nie będę miał najmniejszej szansy. Rozważania te przerywa donośny łoskot, który przebija się bez trudu przez wycie wiatru, to wiatr wyważył blok na grani i przez zachodzik przelatuje mała, ale gustowna lawinka kamienna. Dalszą dyskusję na ten temat uznałem za bezprzedmiotową. Trza się brać dołu! Łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
              Pod osłoną płachty zwijam śpiwór i pakuję plecak, potem jedną ręką trzymam plecak, a drugą upycham do niego płachtę. Klęcząc zakładam plecak, wstaję i ruszam w dół. Halny dmie w plecy, to znacznie gorsze, niż wiatr od czoła, znacznie trudniej jest utrzymać równowagę. Korzystne jest tylko to, iż obrywam drobnymi kamyczkami, podrywanymi przez wiatr nie w twarz, a w kaptur, ramiona i plecak. Następne piętro Jaworowej to Sobkowa Rówień położona  jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej, w normalnych warunkach powinienem dotrzeć na nią mniej więcej w kwadrans, dziś przejście tego krótkiego odcinka zabiera mi aż półtorej godziny. Jedyna skuteczna w tych warunkach technika schodzenia przypomina, wypisz wymaluj, sposób poruszania się żołnierza na polu walki pod ogniem karabinu maszynowego: skulić się za blokiem skalnym, wyczuć moment, gdy kończy się kolejny podmuch wiatru i paroma skokami przypaść za następnym blokiem, jak nie ma bloku to trzeba czołgać się wykorzystując do maksimum zagłębienia terenu. Po przekroczeniu Sobkowego Żlebu schodzi mi się już lepiej, coraz częściej mogę przeistaczać się w gatunek zwany po łacinie homo erectus.
              Tam, gdzie kończy się Jaworowy Ogród i po kładce przechodzi się na drugą stronę potoku mogę już odpocząć oraz zjeść śniadanie popijając je herbatą i czerwonym barszczykiem pt. gorący kubek. Dalej sielsko-anielski spacer doliną w dół z podziwianiem pięknych krajobrazów, pełny luz. W Javorinie zachodzę do Bufetu Taja, czapowane czyli prosto z beczki piwo, paprykowane parówki dobrze podpieczone w folii, kieliszek śliwowicy. Trzy kilometry asfaltu do Łysej Polany i czterokilometrowy marsz drogą jezdną do Roztoki. Gdy mijam okno służbowej jadalenki z okna wychylają się dwie roześmiane od ucha do ucha twarze – Marka czyli Gazdy na Roztoce i jego prawej ręki, Jędrka. Z satysfakcją powiadamiają mnie, iż mieli zamiar za pół godziny telefonować do Horskiej Służby z prośbą o zgodę na wjazd samochodem do Jaworowej, dokąd się da i poprowadzenia tam akcji poszukiwawczej, za mną oczywiście. Dla porządku przypominam, iż Marek jest ratownikiem z bardzo długim stażem i grubo ponad setką wypraw, jego ojciec był najdłużej urzędującym po wojnie naczelnikiem TOPR-u, a Jędrek, twardy góral ze Spisza też pod tym względem nie jest od macochy. Wiem, iż zbytnio się o mnie nie martwili, ale tonkij namiot paniał, następnego dnia wieczorową porą stawiam się w jadalence ze słusznej wysokości butelką, wypełnioną przezroczystym płynem i sumiennie ją osuszamy.
              Wszystko przez Alę, skłoniła mnie do zabrania ze sobą jej telefonu komórkowego. Rano, o wpół do dziewiątej powiadomiłem ją przez Marka, iż wieje halny i powoli schodzę w dół, po czym schowałem telefon do plecaka i o nim zapomniałem. Różnie można interpretować słowo powoli, do Roztoki doszedłem o wpół do siódmej, fakt faktem, zejście mogłem skrócić o trzy, cztery godziny. Ala próbowała się łączyć się ze mną przez telefon stacjonarny, bez skutku, bo plecak skutecznie tłumił dźwięk dzwonka. Psychologicznie dla Ali ta sytuacja była o tyle trudną, iż właśnie w Jaworowej wydarzyła się najbardziej tajemnicza z tragedii tatrzańskich, znana jako wypadek Kaszniców. Oto jeden ze współczesnych opisów tego wypadku:
     
    Był poniedziałek, 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Téry'ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich przebywała rodzina Kaszniców, składająca się z trzech osób: 46-letniego Kazimierza - wiceprokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żony Zofii oraz ich 12-letniego syna Wacława. Rodzina ta miała wracać do Polski przez Lodową Przełęcz (2372 m), Dolinę Jaworową, Jaworzynę a następnie przez Łysą Polanę. W schronisku poznali przypadkowo grupę czterech polskich taterników. Byli to: Jan Alfred Szczepański, jego brat Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba oraz 21-letni student matematyki U.J. - Ryszard Wasserberger. Również i oni mieli wracać do Polski tą samą drogą co Kasznicowie.
    Pogoda tego dnia w Tatrach była fatalna z powodu bardzo silnego wiatru, mgły i deszczu przechodzącego w śnieg. Początkowo nie było mowy o połączeniu obu grup i wspólnym powrocie. Jednak, gdy Kasznica raz po raz wypytywał taterników o różne szczegóły dotyczące drogi, Wasserberger wyraził chęć, aby wszyscy wracali razem. Propozycja ta została oczywiście przez Kaszniców przyjęta. Oni jakby na to czekali.
    Po zjedzeniu śniadania, cała siódemka wyruszyła w kierunku Lodowej Przełęczy. Szli jednak wolno. Kasznica ojciec był krótkowidzem. Zacinający deszcz zalewał mu okulary. Co chwilę przystawał, przecierając je i opóźniając w ten sposób marsz całego zespołu. Gdy doszli w pobliże Lodowego Stawku, położonego na wysokości 2157 m, taternicy zawołali na bok Wasserbergera. Powiedzieli mu, że należy wylosować spośród nich jedną osobę, która pójdzie dalej z Kasznicami, a reszta w ten sposób będzie mogła iść szybciej naprzód. Wasserberger oświadczył im, że losowanie jest zbyteczne. Skoro on obiecał Kasznicom, że przeprowadzi ich przez góry, to dotrzyma słowa. To była przecież jego propozycja. Być może nie chciał, aby jego koledzy ponosili konsekwencje tego powolnego marszu. Dał im swój przewodnik po Tatrach w obawie, że rozmoknie w deszczu.
    Grupa rozdzieliła się. Szczepańscy z Zarembą poszli szybciej, a Wasserberger dalej dotrzymywał kroku Kasznicom. Taternicy idący na przedzie osiągnęli przełęcz, a później w szybkim tempie pognali w dół. W czasie zejścia zatrzymali się na krótki odpoczynek przy Żabim Stawie Jaworowym, leżącym na wysokości 1886 m. Następnie schodzili dalej Doliną Jaworową i na wieczór dotarli do Zakopanego.
    Gdy Kasznicowie z Wasserbergerem doszli na Lodową Przełęcz, uderzyła w nich wichura z gradem. Wasserberger ponaglał do pośpiechu, gdyż byli poważnie opóźnieni. Kiedy zaczęli schodzić, syn Kaszniców zaczął się skarżyć na kłopoty z oddychaniem. Matka, widząc zmęczenie chłopca, wzięła od niego plecak, a Wasserberger wziął go pod rękę i prowadził. Byli coraz niżej. Wydawało się, że najgorsze za nimi, że nic straszniejszego niż wichura na przełęczy nie może ich już spotkać. Mimo to, prawdziwa tragedia miała się dopiero wydarzyć.
    Koło godziny 17. zeszli w okolice Żabiego Stawu Jaworowego. Nagle Kazimierz Kasznica usiadł na kamieniu i oznajmił, że nie może iść dalej, że brakuje mu sił. Żonę przeraził jego głos świadczący o skrajnym wyczerpaniu. Zwróciła się do Wasserbergera. Wierzyła, że pomoże. Zdobyła już do niego zaufanie. Wasserberger również jednak ledwo stał na nogach, ale mimo to w dalszym ciągu podtrzymywał chłopca. Powiedział, że pomógłby z całego serca, ale także czuje się źle. Wtedy Kasznicowa wypatrzyła większy głaz i zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, aby osłonić ich przed wiatrem. Dała im po łyku koniaku, a synowi kawałek czekolady. Podeszła do męża. Był niemal nieprzytomny. Z trudem wlała mu do ust łyk koniaku. Usiłowała przeciągnąć go do miejsca, gdzie byli jej syn i Wasserberger, ale nie miała na tyle sił. Wróciła do syna i stwierdziła, że jest nieprzytomny. Wasserberger majacząc, usiłował wstać. Nie reagował na słowa. Gdy podeszła ponownie do męża, ten był już martwy. Syn też nie dawał znaku życia. Wasserberger wstał ostatkiem sił, po czym upadł raniąc się w głowę i łamiąc rękę. Po chwili i on przestał oddychać. Dramat dobiegł końca. W ciągu piętnastu minut zmarły aż trzy osoby. Najdziwniejsze, że nie było widać bezpośredniej przyczyny tego, co się stało. Nieszczęśliwa kobieta nie wiedziała, co ma dalej począć. Żeby się ogrzać wyciągnęła z plecaka Wasserbergera maszynkę spirytusową i koc. Przy ciałach spędziła 37 godzin, czyli do końca poniedziałku, noc, wtorek i następną noc z wtorku na środę. Wreszcie 5 sierpnia zeszła Doliną Jaworową, a następnie przez Jaworzynę dotarła do Łysej Polany. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego - ówczesnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w pobliżu Żabiego Stawu Jaworowego. Zaruski wezwał Straż Ratunkową i na jej czele udał się w kierunku Lodowej Przełęczy.
    Ciała transportowano do godzin nocnych. Ekipa ratunkowa przenocowała po drodze w szałasie, a zmarłych położono obok szałasu. Dopiero następnego dnia przewieziono ich do kostnicy w Zakopanem. Lekarze wykonali sekcję zwłok. U wszystkich trzech osób stwierdzono, że zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Jednakże nie można było dociec, co było przyczyną takiego stanu u trzech osób niemal jednocześnie. Ważny jest tutaj fakt, że jedynym świadkiem śmierci tych osób była żona Kasznicy. Zatem należałoby się oprzeć na jej relacji. Mimo tego, można dokonać próby analizy tego co się stało.
    Gdyby przyczyną tragedii było jedynie skrajne wyczerpanie, to osoby te umierałyby w większych odstępach miejsca i czasu. Przecież Wasserberger był młodym, zdrowym taternikiem i trudno porównać go z 46-letnim mężczyzną, który raczej nie był w dobrej kondycji. Syn Kaszniców był jeszcze dzieckiem (duża rozpiętość wieku). Czy zatem koniak mógł tak zabójczo podziałać? Przecież Kasznicowa podała go tym osobom "po" wystąpieniu objawów totalnego wyczerpania i rozpoczynającej się agonii. W końcu wypili ponoć jedynie po łyku. Butelki jednak nie odnaleziono, w związku z tym, nie można było sprawdzić czy był tam jedynie koniak. Zaginięcie butelki wydaje się trochę dziwne, gdyż trójka ta zmarła niemalże w jednym miejscu. Czy natomiast mogła wytworzyć się jakaś próżnia w powietrzu, w którą dostała się ta grupa? Szli razem, a nie w jakichś dużych odstępach. Gdyby brakło powietrza tej trójce, to Kasznicowej również. Trudno w to wszystko uwierzyć, także ze względu na fakt, że w grupie w której byli Szczepańscy z Zarembą nikomu nie zdarzyło się wówczas nic podobnego. Czy mogły maczać w tym palce osoby, o których nie wiemy? Wydaje się, że nie jest to wykluczone. W końcu Kasznica był wysoko postawioną osobą. Nie wiadomo czy koniak Kasznicowie kupili, czy może ktoś "podarował" im go w prezencie.
    Jeśli chodzi o pomysł rozdzielenia się grupy - co miało miejsce przy Lodowym Stawku - to przy tej pogodzie, jaka byłą wówczas, nie był on najlepszy. Koledzy zostawili Wasserbergera z "niedomagającą" rodziną. Jeśli wyszli ze schroniska razem, to powinni dotrzeć na miejsce całym zespołem. Gdyby nie doszło do podziału grupy, to być może tragedia nie miałaby miejsca. Chociaż nie wiadomo, czy nie byłaby jeszcze większa. Trudno odgadnąć.
    Zatem przyczyna śmierci Kasznicy, jego syna i Wasserbergera prawdopodobnie za zawsze pozostanie tajemnicą Tatr.
    opracowanie: Mirosław Kłapyta
    Zapamiętałem jeszcze jedną teorię na ten temat, można nazwać ją matematyczno-statystyczną. Teorię wystąpienia ostrej choroby wysokogórskiej na tzw. ogonie statystyki. Wyjaśniać bliżej jej nie będę, bo jest tak samo prawdopodobna, jak teoria próżni.
  22. Jerzy L. Głowacki
    Drugi rok mojego terminowania w Tatrach, mam lat piętnaście. Mieszkamy z mamą na początku Drogi Walczaków na skraju Skibówek u pani Kasi Walczak, uroczej, starszej góralki z dziada pradziada, której wnukowie są prawnukami w prostej linii Jana Krzeptowskiego Sabały. Właśnie odbyłem interesującą pod względem krajoznawczym samotną wycieczkę na trasie Kuźnice – Hala Goryczkowa (tu zszedłem ze znakowanego szlaku) – Przełęcz Goryczkowa pod Zakosy – Przełęcz pod Kopą Kondracką (tu ponownie znalazłem się na znakowanym szlaku) – Kopa Kondracka  - Przełęcz Małołącka, na której ponownie opuściłem szlak wchodząc w Małołącki Żleb. Dalsza droga wiodła przez Halę Małą Łąkę, Gronik i Drogę pod Reglami na Skibówki. Przymusowy dzień odpoczynku, bo leje. Następnego dnia rano przestaje padać i podchodzę w towarzystwie Mamy na Halę Strążyską i wyżej, do Małej Dolinki, gdzie nad naszymi głowami wypiętrzają się imponująco urwiska północnej ściany Giewontu. Urwiska te mają z prawego skraja słaby punkt, Żleb Kirkora, spadający z Giewonckiej Przełęczy, oddzielającej Mały Giewont od głównego wierzchołka Giewontu. Żleb ten ma złą sławę z racji licznych wypadków, jako że u góry jest szeroki i łatwy, wręcz zaprasza na pierwszy rzut oka do schodzenia. Niestety, kończy się on nad piargami zbyt trudnymi dla turysty progami, nawet dziś wycenianymi na piątkowe. Progi te można jednak ominąć w sprytny sposób redukując trudności o cztery stopnie.
              Stoimy w Małej Dolince i podziwiamy urwiska w jednej trzeciej od góry otulone mgłą, padać nie pada, z każdą chwilą nabieram coraz większej ochoty na Żleb Kirkora, tym bardziej, że mam w pamięci dwa opisy tej drogi, jeden autorstwa Mariusza Zaruskiego, a drugi Tadeusza Zwolińskiego. Mamo! Będę o szóstej na Skibówkach, wiem, co robię!
              Droga jest urozmaicona, strome trawki, eksponowane zachodziki, piarg i szuter, pionowe, kruche prożki. Ale to wszystko już znam dzięki samotnym eskapadom po różnych zakątkach Czerwonych Wierchów i Kominów Tylkowych oraz z solowych wspinaczek na Jasiowych Turniczkach w Dolince za Bramką nie wspominając już o sporej porcji wiedzy teoretycznej. Nie spieszyć się, sprawdzać dokładnie chwyty i stopnie, nie zapchać się czyli nie wejść w zbyt trudny teren. W środkowej części żlebu wchodzę we mgłę, widoczność spada do kilkunastu metrów, żleb rozpłaszcza się i dzieli na ramiona – dylemat, które ramię jest właściwe. Jeśli pójdę zanadto w lewo to wejdę w zachodnią depresję (dziś już wiem – trudności od dwójki do piątki), pójdę zbyt w prawo to wejdę w niełatwe ścianki Małego Giewontu. Układam mały kopczyk, wtykam weń kartkę i próbuję trochę, jak mi się wydaje w lewo. Po iluś tam metrach stromizna rośnie, trudności też. Wycofuję się do kopczyka, rozrzucam go, zabieram kartkę i idę bardziej środkiem – to dobra decyzja, szybko osiągam grań. Na główny wierzchołek Giewontu nie wchodzę, bo i po co, szybko zbiegam na Halę Strążyską i za pięć szósta jestem, ku zadowoleniu mojej mamy, na Skibówkach, nigdy nie zdarzyło mi się w górach spóźnić ani minuty, gdy na dole czekała mama.
              Trzy dni później jesteśmy już w Morskim Oku, za pierwszy cel obieram Rysy – widoki wspaniałe, droga bardzo nudna, na wierzchołku kupa luda, głównie Słowacy. Siedzą lub stoją tak jakoś dziwnie, bo wianuszkiem wokół samego piku, na którym nie ma prawie nikogo. Po chwili skręcam się ze śmiechu, Leninowi na tablicy jakiś dowcipny Polonus dokleił wąsy z pasty śledziowej, nasi południowi pobratymcy na wszelki wypadek trzymają dystans, aby przypadkiem ich o to nie posądzono. Nazajutrz kieruję się z samego rana ku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem, szlak okazuje się ciekawszy od szlaku na Rysy, ale pozostaje szlakiem – czuję niedosyt, trochę gimnastyki na turniczce zwanej Chłopkiem i już szukam drogi na Mięguszowiecki Szczyt Czarny, dziesięć minut i wierzchołek, jestem w pełni usatysfakcjonowany.
              Szukanie nieznanej sobie drogi w zejściu to już wyższa szkoła jazdy, obarczona niekiedy sporym ryzykiem. Po pierwsze można przyjąć, iż ten sam fragment skały w zejściu jest o stopień trudniejszy, niż w wejściu. Po drugie niedoświadczeni turyści mają tendencję do schodzenia przodem czyli tyłem do skały, w ekspozycji lubią się kleić do skały – pierwsze grozi poleceniem na pysk, gdy straci się równowagę, drugie ześlizgnięciem się stóp z pochyłych stopni i też odpadnięciem. Schodząc w prawidłowej pozycji przodem do skały musimy się znacznie bardziej odchylać w tył, niż idąc do góry, aby wyszukiwać stopnie i chwyty pod sobą. Odchylenie ciała do tyłu zwiększa siłę, jaką wywieramy na chwyty, rośnie prawdopodobieństwo ich wykruszenia, tym dokładniej należy je sprawdzać. Po trzecie patrząc w dół odnosimy wrażenie, iż teren pod nami jest mniej nachylony, niż w rzeczywistości. Scenariusz niejednego śmiertelnego wypadku był następujący. Delikwent opuszcza się na rękach z nieco przewieszonej ścianki sądząc, iż stanie na płytowym, pochyłym  balkoniku czy gzymsie, okazuje się jednak, iż nachylony on jest tak bardzo, iż nie sposób na nim ustać, a skalne chwyty to nie gimnastyczny drążek i nie zawsze udaje się wrócić ponad ściankę.
              Pora na tę część górskiej edukacji. Wyruszam ze Skibówek popod regle i dalej do ujścia Doliny Kościeliskiej i na Halę Pisaną. Tu skręcam w lewo ku Wąwozowi Kraków, którego dolna część jest udostępniona dla turystów, tłok tam bywa w sezonie niemały. Ale całość Wąwozu Kraków to bardzo rozległy i rozczłonkowany system liczący sobie około trzech kilometrów długości.. Skalne kaniony parometrowej szerokości, piarżysto-kamienne depresje i kotły, żleby i progi różnej wysokości. Tego dnia przechodzę cały Wąwóz i wkraczam na turystyczną ścieżkę wiodącą z Hali Ornak na Ciemniak. Ścieżką tą idę w lewo tyle, ile trzeba i rozpoczynam zejście stromym żlebem, który według mojej oceny powinien mnie doprowadzić do znanej mi już najpiękniejszej z tatrzańskich jaskiń lodowych, Jaskini Lodowej w Ciemniaku. W pewnym miejscu  drogę zagradza mi próg z małą przewieszką, którą obchodzę po stromych upłazkach, jeszcze ileś tam metrów wędrówki żlebem i kończy się terra incognita, jaskinia tuż tuż.  Pokonuję z pewnym wysiłkiem, bo bez raków i czekana pięciometrowy lodospad korzystając ze starych, wykutych w lodzie stopni i jestem już w jaskini. Wracam na Halę Pisaną przez środkową i dolną część Krakowa obchodząc u góry  piątkowy Żleb Trzynastu Progów.
              Lekcja praktyczna numer dwa. Wchodzę na Kominy Tylkowe vel Kominiarski Wierch ze Stołów starym, pasterskim przechodem, a następnie szukam własnej drogi zejściowej wprost z wierzchołka na Halę Kominy Dudowe kręcąc swoisty slalom w labiryncie białych urwisk i zielonych, stromych trawników.
              Przed wieloma laty zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce z Janem Sawickim, legendą wśród zakopiańskich wspinaczy lat trzydziestych. Jano opowiadał, jak wiele w późniejszym uprawianiu przez niego taternictwa dały mu szczenięce wspinaczki po wapiennych skałach przetykanych trawkami. Dokładnie to samo mogę powiedzieć o sobie, jeszcze dziś, mimo znacznego spadku sprawności fizycznej nie boję się kruszyny skalnej i tzw. pionowych trawników.
              Na Skibówkach osiem lat później.




  23. Jerzy L. Głowacki
    Kręgi wtajemniczenia – prolog.
    Plagiat
              Tu muszę się przyznać, o zgrozo, do małego plagiatu. Otóż, wzorując się na Janie Alfredzie Szczepańskim czyli Jaszczu postanowiłem rozpisać naszą górską edukację na siedem kręgów wtajemniczenia, czego z pewnością nie pochwaliłby nasz  nieodżałowany przyjaciel, Jano Sawicki, znany antagonista Jaszcza ( z wzajemnością!). Ale po kolei.
    Notka biograficzna
    Jan Alfred Szczepański „Jaszcz”, urodzony w 1902 roku w Krakowie. Literat, publicysta, krytyk teatralny i filmowy, człowiek z gatunku określanego przed wojną jako lewicujący. Członek redakcji Wierchów w latach 1935-1991, członek zarządów KW PTT i PTT, członek honorowy Klubu Wysokogórskiego. Jaszcz uprawiał taternictwo od roku 1922, tzw. osiągnięcia miał, choć asem wspinaczki na pewno nie był, drugie całkowite przejście pd. ściany La Meije w Alpach Pelvoux i pierwsze wejście na drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, Ojos del Salado (6885 mnpm) to osiągnięcia pierwszoplanowe. Na południowej ścianie La Meije zginęli tacy alpiniści, jak dr Emil Zsigmondy, pierwszy z wybitnych teoretyków alpinizmu i zarazem świetny wspinacz oraz Solleder, sława wśród alpejskich zawodowców. To, jak to ongiś bywało w Alpach, dodało tej ścianie prestiżu i przejście tej ściany przez bliżej nieznanych w Alpach Polaków było sensacją dnia. Ale główne trudności przeprowadził na tej ścianie Jerzy Golcz, a w zespole był jeszcze Birkenmajer, zdobywca zachodniej ścianie Łomnicy. Co do Ojos del Salado to góra jest rzeczywiście wysoka, ale wjechano już nawet na nią samochodami (Tuaregami i Wranglerami).  Autor, m.in. Przygód ze skałą, dziewczyną i śmiercią (tyz piknie, tytuł fajny i rzec by można, życiowy) i Siedmiu kręgów wtajemniczenia czyli czegoś na kształt górskiej autobiografii.
    Notka biograficzna
    Jan Sawicki „Jano”, „Ischias”, urodzony w 1909 roku w Bereźnicy Królewskiej, a zamieszkały w latach 1911 – 1939 w Zakopanem. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później weterynarię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wojenna tułaczka, armia generała Sikorskiego we Francji, internowanie w Szwajcarii, ucieczka z obozu. Schwytany po przejściu z Francji przez Pireneje do Hiszpanii trafił do sławnego obozu koncentracyjnego  Miranda de Ebro, ale miał szczęście, wydostał się z niego, trafił do Anglii, pływał w konwojach do Murmańska i przeżył, czekał go potem emigracyjny los w roli malarza pokojowego w Londynie. Rzecz symptomatyczna, przegadaliśmy z Jasiem wiele godzin, ale nigdy ani słowem nie wspomniał o konwojach do Murmańska i chyba wiem, dlaczego. To było piekło, bezsilne oczekiwanie czy bomba lub torpeda trafi czy nie, a Jasio nie znosił bezczynności. Taternictwo uprawiał intensywnie w latach 1925 – 1939, po latach został członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Związku Alpinizmu. Powtórzę za Jerzym Hajdukiewiczem: On był jednym z niewielu naprawdę wielkich taterników lat trzydziestych, a mimo to nigdy nie był brany pod uwagę, jeśli szło o wyjazdy w Alpy. Wyrobiono mu opinię awanturnika i odfajkowano z wyjazdów. Bronek Czech, który wspinał się fenomenalnie – to narciarz boiskowy, Stanisław Motyka, jedyny przewodnik tatrzański z prawdziwego zdarzenia, to zawodowiec, profesjonalista, więc dla niego też nie mogło być miejsca w gronie czystych amatorów. Tak to w latach trzydziestych zakopianie nie mieli szczęścia ani też nie zyskali sobie życzliwości w kręgach, które decydowały o alpejskich wyjazdach, Zakopane nie mogło się mierzyć z Warszawą ani też Krakowem. Jano wspinał się więc w Tatrach i marzył o Alpach, w które wyjeżdżali ludzie, którzy dużo gadali, dużo pisali, a wielokrotnie Sawickiemu do pięt nie dorastali, ani jeśli idzie o liczbę -  sześćdziesiąt pierwszych  przejść letnich oraz zimowych – ani też o jakość jakoś tych przejść w sensie trudności, stylu i rozmachu. Jano nie był jednak nigdy politykierem, rąbał prawdę prosto w oczy.
    Notka biograficzna
    Jerzy Hajdukiewicz (1918 – 1989), narciarz, taternik, alpinista, himalaista, ratownik górski, lekarz. Uczestnik kampanii francuskiej roku 1940, kapral podchorąży w 2 Dywizji Strzelców Pieszych, kawaler Krzyża Walecznych, internowany w Szwajcarii razem z Janem Sawickim. W obozie uniwersyteckim w Winterthur założył Klub Wysokogórski Winterthur, liczne sukcesy wspinaczkowe w Alpach. W 1946 roku otrzymuje na Uniwersytecie w Zurychu dyplom lekarza i finalizuje doktorat, wraca do kraju. Od 1950 roku członek TOPR-u, w latach 1973 – 78 lekarz naczelny GOPR-u, wieloletni działacz IKAR, Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa Alpejskiego. Ponad pięćdziesiąt pierwszych wejść w Tatrach, uczestnik dwóch wypraw na Dhalaulagiri (1958 i zwycięskiej wyprawy w 1960 roku), pierwszy polski alpinista, który wszedł na wszystkie czterotysięczniki alpejskie, a jest ich pięćdziesiąt siedem.
              Siedem kręgów wtajemniczenia – dlaczego siedem? A dlaczego jest w Tatrach grań Siedmiu Granatów, choć konia z rzędem temu, kto doliczy się tam siedmiu wierzchołków. Wystarczy posłużyć się metodą prezydencką, czyli zajrzeć do Wikipedii, aby znaleźć  tam multum przykładów. W moim konkretnym przypadku korelacji z liczbą siedem mogę się też dopatrzeć, moje terminowanie w Tatrach trwało lat siedem, a ściśle mówiąc 45 tygodni rozpisanych na siedem letnich sezonów – od spaceru do Dolinki za Bramką 25 czerwca 1960 roku do Kazalnicy i północnej ściany Mięgusza we wrześniu 1966 roku. Pisząc te słowa nie muszę wytężać pamięci, wystarczy, iż sięgnę po jeden z trzech grubych notatników, w których mam zapisany każdy górski dzień począwszy od wspomnianego spaceru. Po dzień dzisiejszy.
    Górska edukacja przez trzy pokolenia – pierwszy krąg wtajemniczenia
              W czasie mojej górskiej kariery pojęcie tzw. doświadczonego turysty górskiego znacznie się zdeprecjonowało, co nie dotyczy jednak stosunkowo wąskiej jeszcze grupy turystów wysokogórskich z prawdziwego zdarzenia, zwłaszcza tych, których zafascynowała zaawansowana turystyka alpejska. Zdelegalizowano w Tatrach po obu stronach granicy poruszanie się poza szlakami znakowanymi, Tatry są prawdopodobnie jedynymi na świecie górami typu alpejskiego, w których turystyka wysokogórska, złoty środek górskiej aktywności jest wyjęty spod prawa. Po polskiej stronie to się jednak zmieniło ostatnio. Wąskie ongiś ścieżki znakowanych szlaków stały się szerokimi chodnikami, na których przybywa z roku na rok odcinków wręcz wybrukowanych, rośnie liczba znaków i tabliczek. W terenie skalnym pojawiają się nowe ułatwienia w postaci klamer i łańcuchów.
              Turystykę wysokogórską uprawiają stosunkowo nieliczni, większość ścian skalnych, nawet tych pięknych, świeci pustkami również w szczycie sezonu wspinaczkowego, za to ci, którzy wędrują po Tatrach legalnie nie mogą liczyć na dłuższą chwilę samotności na atrakcyjnym szlaku. Tacy wędrowcy nie muszą się zastanawiać, którędy wiedzie droga, bo po opuszczeniu parkingu, budki z biletami czy schroniska stają się natychmiast elementem wielkiej, różnobarwnej ludzkiej gąsienicy pełzającej po stoku. Dzięki Internetowi zyskują na popularności formalne i nieformalne kluby turystyki górskiej, ale zbyt często w takich klubach rozwija się idea wodzostwa: na czele klubowej ekskursji dumnie kroczy wódz, a za wodzem drepcze reszta. Można tym sposobem chodzić po górach wiele lat, aby pewnego dnia idąc wyjątkowo tym razem samotnie dowiedzieć się nagle i z zaskoczenia, iż tak po prawdzie niewiele w górach umiemy. Większość zwiedzaczy gór, uczestniczących w pierwszej czy drugiej w swoim życiu wycieczce w Tatry Wysokie, prowadzonej przez przewodnika z prawdziwego zdarzenia nie zdaje sobie sprawy z tego, iż obserwuje efekt jedynie, powiedzmy, dziesięciu procent jego umiejętności zawodowych, a pozostałe dziewięćdziesiąt procent może być na miarę ich życia, jeśli zdarzy się jakiś nieprzewidziany splot okoliczności.
              Pierwotną przyczyną wielu wypadków w górach jest częściowa lub całkowita utrata orientacji w terenie,  szczególnie o nią łatwo podczas mgły. Z biegiem lat wypracowałem sobie własną definicję widoczności vel widzialności podczas mgły, ale o tym za chwilę. W Tatrach niemalże od zarania dziejów ich turystycznego i taternickiego poznawania ustawia się kamienne kopczyki wyznaczające najdogodniejszą drogę na daną przełęcz czy szczyt. Przestrzec należy jednak przed bezkrytycznym stosowaniem tej pomocy nawigacyjnej – zwłaszcza w rejonie MSW czyli Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Prosty przykład, w latach dziewięćdziesiątych dość często zdarzało się, iż zespoły wspinaczkowe schodzące z Mięgusza na Hińczową Przełęcz błądziły z powodu ustawionych w niewłaściwych miejscach kopczyków. Naszą bazą wysuniętą była wtedy Roztoka, a Magda wspinała się w rejonie Morskiego Oka mieszkając na taborze. Pewnego dnia Magda odwiedziła nas w Roztoce przynosząc prośbę od wspinającej się młodzieży: Tata, obiecałam na taborze, iż zrobisz coś z tymi kopczykami.  No i bawiłem się świetnie łażąc w zygzak po Mięguszu, zaglądając w różne dziwne miejsca, wykopując nie takie, jak trzeba kopczyki i ustawiając nowe. Ale po paru latach znowu zrobił tam się bałagan. Nie twierdzę, iż ktoś to robił z czystej złośliwości, niektóre postawiono zapewne, aby w razie czego wycofać się po własnych śladach, inne postawiono bezmyślnie, bez zastanowienia się nad tym, iż mogą zostać niewłaściwie zinterpretowane.
              Typowy kopczyk ma od piętnastu do czterdziestu centymetrów wysokości, widoczność we mgle określam, jako maksymalną odległość, z jakiej mogę go odróżnić od otoczenia. Jaką mgłę uważam za gęstą? Taką, w której widoczność spada do pięciu, dziesięciu metrów, co w Mięguszowieckich zmusza już mnie do szczególnej ostrożności w nawigowaniu.
              Nie należy pochopnie sądzić, iż błądzenie na Mięguszu jest przywilejem wyłącznie młodzieży. 10 sierpnia 1996 roku wchodzę na Mięgusza jego zachodnią granią od Hińczowej Przełęczy, niebo ma barwę ołowiu, włóczą się mgły, jest bardzo zimno. Może to deprymować, sugerować, iż za chwilę sypnie śniegiem, ale niekoniecznie, bo pomiędzy trzynastą, a szesnastą występuje w Tatrach maksimum zachmurzenia. Na wszelki wypadek spędzam samotnie na wierzchołku tylko trzy kwadranse, aby mieć większą rezerwę czasu, gdyby rzeczywiście wystąpiło masywne załamanie pogody. Schodzę ulubionym trawersem popod granią i po paru minutach tam, gdzie kończą się jedynkowe trudności napotykam dwóch młodych, nieco zziębniętych przedstawicieli gatunku homo sapiens, wciśniętych w płytką nyżę. Pozdrawiam ich, ale oni milczą. Z góry od strony wierzchołka dobiegają jakieś dźwięki, a więc zapewne nie sami tu dotarli. Postanawiam zejść niżej, na południowe siodełko, gdzie Droga po Głazach łączy się z trawersem wyprowadzającym na Hińczową i zaczekać do wyjaśnienia, co dalej z tą dwójką. Na siodełku siadam wygodnie i zapalam fajkę.
              Za czas jakiś stukot spadających kamyczków oznajmia powrót ekipy z Mięgusza: trzech młodych chłopaków i gość w uniformie ratownika TOPR-u z liną przewieszoną przez ramię. Witam go ciepło: Cześć! Co to za cudaków wodzisz po Mięguszu ? Pozdrawiam ich grzecznie, a oni ani be, ani me! Ratownik odpowiada: Cześć! Przepraszam cię bardzo, ale ci dwaj się zestrachali. Bałem się, że sypnie śniegiem i na wierzchołek wziąłem najsprawniejszego. Gawędzimy jeszcze chwilę i ekipa rusza w stronę Hińczowej, a ja powoli kończę palić, czeka mnie jeszcze długa droga przez Głazy. Ku mojemu zaskoczeniu ratownik wkrótce po opuszczeniu siodełka skręca w lewo w dół – to klasyczna pułapka, spływająca podczas ulew i topnienia śniegu woda tworzy w skale jasne wymycia, rozrzuca szuter po trawkach imitując wcale udanie ślady perci prowadzącej, niestety w powietrze. Podnoszę się z kamiennego fotela i wołam: Nie tędy! jednocześnie wskazując ręką właściwy kierunek. Ratownik odpowiada: To nie tędy na Hińczową? – To droga do nikąd! Po paru minutach powtórka z rozrywki, cała ekipa wycofuje się znad podcięć na właściwą linię trawersu, a ja się zastanawiam, ratownik czy przebieraniec? Nie trudno sobie wyobrazić, jak czuła się wtedy  trójka młodych ludzi.



  24. Jerzy L. Głowacki
    Ostatni Mohikanin
              Otwieram kolejny, pięćdziesiąty sezon tatrzański towarzyską przechadzką ze znajomymi z Łodzi. Idziemy z Tatrzańskiej Kotliny przez schronisko Plesnivec (Szarotka), Wspólną Pastwę i Przednie Koperszady do Białych Stawków. Dla moich towarzyszy to pierwszy wypad w Tatry Bielskie, dla mnie pierwszy wiosną. Na rozległej polanie zwanej Wspólną Pastwą pozostałości po potężnym lawinisku, ścięte lub połamane smreki. Nasza eskapada rozpoczęła się też od lawinowego akcentu. Samochód postanowiliśmy zostawić pod małym pensjonatem na skraju Tatrzańskiej Kotliny. Weszliśmy do baru, mieszczącego się w tym pensjonacie, aby zapytać się, czy nie będzie przeszkadzał w tym miejscu. Nawiązała się krótka rozmowa, z której wynikało, iż zimą przed tym pensjonatem pozostawili samochód ojciec z córką, mieszkańcy Krakowa. Dotarli oni do Plesnivca, a w parę chwil po jego opuszczeniu zostali zagarnięci przez potężną lawinę, w której zginęli. Zdarzenie to uczuliło pracowników pensjonatu i skłoniło ich do pytania o górskie zamiary tych, którzy pozostawiają tam samochody.
              Schronisko to zbudowane jest na sztucznie wyrobionej w stromym zboczu platformie, tuż nad zbiegiem dwóch potężnych żlebów, z których pierwszy nosi zasłużoną nazwę Lawinowego. Sam budynek chroniony jest przez las, ale najbliższe jego otoczenie jest zagrożone i to poważnie lawinami. Zadaję sobie pytanie, czy tych dwoje zdawało sobie sprawę z zagrożenia, czy poruszało się z błogim uczuciem bezpieczeństwa. A lawina poszła nie Lawinowym, lecz Owczym Żlebem.
              Wędrując w stronę Białych Stawków można podziwiać jeden z najwyższych rejonów Tatr Wysokich, grupę Kieżmarskich Szczytów i Łomnicy, Durny Szczyt i Baranie Rogi. Jak na połowę czerwca śniegu jest wyjątkowo dużo, nawet pod niską, jak na Tatry Przełęczą pod Kopą leży wielki płat śniegu. Wegetacja roślin dopiero się zaczyna, musi upłynąć parę tygodni, aby oko mogło się cieszyć barwnymi dywanami kwiatów na łąkach Przednich Koperszadów .
              W lipcu czekam na dogodny moment, aby wrócić do ulubionego procederu biwakowania w kolebach. Przed dziesięcioma laty dopisałem do swojej listy tatrzańskich standardów biwakowanie w Ciemnosmreczyńskiej Kolebie. Nad przesmykiem łączącym dwa piękne, Ciemnosmreczyńskie Stawy leży ogromna wanta wielkości góralskiej chałupy. Od strony zachodniej wanta ta tworzy pochyły okap, jako tako chroniący wraz z  kamiennym murkiem od deszczu. Najbliższy szlak turystyczny kończy się na początku dolnego ze stawów, perci już dawno zarosły i wtopiły się w teren – od późnego popołudnia w zasięgu wzroku nie widzi się człowieka, w otoczeniu koleby pojawia się nie więcej, jak kilkanaście, ściśle dobranych osób rocznie.
              Rano wsiadam do busa w Podsarniu, jadę do Nowego Targu, gdzie się przesiadam. Jeszcze jedna przesiadka czeka mnie w Zakopanem. Wreszcie Palenica Białczańska i schronisko w Roztoce, gdzie zatrzymuję się na nocleg. Droga do Morskiego Oka w remoncie, więc tłum wali przez Roztokę, park łaskawie otworzył dla turystów drogę jezdną do schroniska.. Gospodarze się zmienili, ale z nowymi szybko nawiązuję kontakt, ze starej, roztoczańskiej gwardii ni żywej duszy. Następnego dnia rano rozpoczynam podejście – asfaltem do MOka, ceprostradą do Doliny za Mnichem. Na gościńcu pracuje ciężki sprzęt, remont w pełni, mimo wczesnej pory gęstnieje też tłum turystów.  Stare, górskie grzechy trzeba odpokutować, coś w kręgosłupie z lekka uciska na rdzeń, zaczynam kuleć na prawą nogę. Nie przejmuję się tym zbytnio, wejdę w tzw. teren, rozgimnastykuję kręgosłup i przejdzie. Na ceprostradzie dla odmiany dokucza mi upał, przed którym trudno uciec, bo prawie piętnastokilogramowy plecak opóźnia tempo marszu tym bardziej, iż brak mi tatrzańskiego treningu. Ale gdy w Dolinie za Mnichem opuszczam znakowaną ścieżkę kierując się popod Mnicha jest już dobrze, upał osłabł, mięśnie się rozgrzały, wycieczkowicze zostali na szlaku. Stosując terminologię wojskową moim zadaniem bliższym jest dotarcie na Zadnią Galerię Cubryńską, zadaniem dalszym jest osiągnięcie Ciemnosmreczyńskiej Koleby, leżącej oczywiście po drugiej stronie grani.
              Na Zadnią Galerię docieram późnym popołudniem, śniegu na niej jeszcze sporo, Zadni Stawek głęboko pod śniegiem i lodem, ale jest na niej już bardzo ciepło i przytulnie, choć zwykle to jedno z najzimniejszych miejsc w otoczeniu Morskiego Oka. Jest tak miło, iż szukam pretekstu, aby nie iść dalej tego dnia. Zmęczony jestem, to fakt, ale nie na tyle, aby nie dojść w rozsądnym czasie do koleby. Nagle przypominam sobie, iż jestem tu po raz setny i jeszcze tu nie biwakowałem, OK., śpię na Galerii. Wyciągam z plecaka wiktuały, menażkę, palnik, pojemnik z butanem. Zaczynam popołudniową sjestę, kontempluję krajobraz, skaczę po maliniakach czyli wantach. Po pewnym czasie od południowego zachodu nadciągają nad główną grań Tatr potężne cumulusy, robi się ciekawie.  Odległy pomruk przypomina mi, iż niezbyt zdrowo byłoby spać absolutnie sub Iove, należałoby poszukać jakiejś osłony przed ewentualną nawałnicą. Mały kłopot, koleba nieopodal stawku wypełniona szczelnie śniegiem, druga koleba dobrze chroni przed wiatrem, gorzej przed deszczem, a w razie burzy może być nawet niebezpieczną ze względu na swoje ukształtowanie i położenie. Wchodzę trochę wyżej i prowadzę obserwację okrężną w poszukiwaniu czarnej dziury, ale nie w sensie astrofizycznym. W końcu coś takiego dostrzegam, trzeba to jeszcze sprawdzić. W porządku, czarna dziura okazuje się wylotem ciasnej, jednoosobowej koleby. Wejście dość akrobatyczne, usiąść się w niej nie da, lecz sklepienie utworzone przez jednolitą, granitową płytę sprawia solidne wrażenie – nie powinna zaciekać podczas deszczu.
              Wieczorem, po kolacji zaczynam przygotowania do biwaku – już niedługo zapadnie zmrok. Procedura jest dość skomplikowana. Wsunąć materacyk do płachty biwakowej i wepchnąć całość do koleby. Rozwinąć śpiwór, rozpiąć częściowo jego suwak i włożyć do płachty. Plecak umieścić z boku, w nocy posłuży za poduszkę. Obok położyć parasol, aby w czasie ulewy łatwo go było rozłożyć i zasłonić nim od wewnątrz otwór wejściowy koleby, by chronił przed rozbryzgami wody. Ubrać się w kurtkę i spodnie z goretexu, bo ubranie się w coś w miarę wodoodpornego w kolebie nie będzie możliwe ze względu na ciasnotę. Stojąc przed kolebą zdjąć buty, włożyć je do worka foliowego i umieścić w kolebie. Chwycić jedną ręką za krawędź okapu koleby i podpierając się drugą ręką wsunąć się nogami do śpiwora i koleby zarazem. Przesunąć plecak pod głowę, zasunąć suwak śpiwora. Zapamiętać, aby po przebudzeniu nie próbować usiąść, bo kask został w Podsarniu, a powała koleby tuż tuż nad głową.
              Nad ranem wyrywa mnie brutalnie z objęć Morfeusza jakiś łoskot, w pierwszej chwili wydaje mi się, iż nadciąga burza. Po chwili sytuacja się wyjaśnia, to potężne uderzenia wiatru, wzmacniane przez amfiteatr ścian nad Galerią. Postanawiam obejrzeć wschód słońca, wysuwam się ze śpiwora i płachty, trochę gimnastyki i stoję w skarpetach na głazach przed kolebą. Nakładam buty i ruszam w stronę wschodniego skraja Galerii, pierwsze parę kroków po skale, dalej po śniegu. Po paru minutach pomarańczowy krążek zaczyna się wysuwać zza grani Tatr Bielskich, nie będę tego opisywał, aby słowami nie sprofanować piękna tej chwili.
              Półtorej godziny później podchodzę już w kierunku Przełączki pod Zadnim Mnichem. Po raz pierwszy  przejdę przez nią nie popełniając przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch, a to wszystko dzięki układowi z Schengen. Uśmiecham się do siebie, gdy pierwszy raz przez nią przechodziłem byłem  cztery razy młodszy, niż dziś, a niosłem plecak tyle samo lżejszy, co teraz. Powinno być chyba odwrotnie. Śnieg w stromym żlebie po drugiej stronie grani długo leżał, trzeba iść bardzo ostrożnie, aby nie stracić równowagi na mało stabilnym podłożu, niespiesznie schodzę w dół, mam dużo czasu. W kolebie brak śladów ludzkiej ingerencji, bardzo rzadko ktoś tu biwakuje, a jeśli już, to dba o to, aby nie pozostawić po sobie śladów. Posiłek kawa, papieros, bo fajki ze sobą nie zabrałem. Próba łączności telefonicznej z Alą, niestety nieudana. Łażę w zygzak po dolinie, wszędzie brak sygnału. Licho nas podkusiło, wymienić telefony na nowocześniejsze, stare, o całe niebo prymitywniejsze, miały jednak większą czułość i zapewniały łączność z tej doliny. Dobrze, że dzisiaj rano, jeszcze z Galerii ostrzegłem Alę, iż po przekroczeniu grani mogą być kłopoty z łącznością. Dzień jest słoneczny, krajobrazy piękne, ale na niebie dzieją się rzeczy niepokojące, wypiętrzają się gigantyczne chmury, zanosi się na gwałtowne załamanie pogody pod wieczór. Postanawiam podwyższyć murek osłaniający kolebę, uzupełniam zapas wody z jeziora, wcześniej niż zwykle przygotowuję posłanie.
              Za kwadrans ósma w kolebę uderza z najbardziej niekorzystnej strony coś na kształt fali uderzeniowej, strugi deszczu, niesione porywami wiatru przelatują praktycznie poziomo nad murkiem i odbijając się od okapu spadają wprost na mnie. Szczeliny w okapie zamieniają się po paru minutach w kurki wodne, jeszcze chwila i dnem koleby płynie potoczek – wszystko to przy kanonadzie wyładowań atmosferycznych. Gdyby nie płachta biwakowa byłbym już całkowicie przemoczonym. Cała ta zabawa trwa od dwóch do trzech godzin, ale deszcz leje nadal. Gdzieś po piątej rano następuje krótka, nieuzasadniona przerwa w pracy czyli strajk w PRL-u, pardon,  przerwa w deszczu, którą skwapliwie wykorzystuję na spakowanie się i opuszczenie koleby. Chwilę później ulewa wraca z taką samą, jak poprzednio siłą. Wybieram najkrótszą drogę powrotu do Roztoki, przez Wrota Chałubińskiego. Perć w dolinie już zaniknęła, nigdy od tej strony nie szedłem na Wrota, muszę uważać, aby we mgle i deszczu nie utrudnić sobie drogi na grań. Nie do końca mi się to udaje, bo niby droga bez trudności, a forsuję jakieś miejsca o dwa stopnie trudniejsze. Na przełęczy i w Dolinie za Mnichem ni żywego ducha, ale w telefonie komórkowym pojawia się sygnał, bardzo dobrze, bo Ala już od przeszło doby nie miała wieści ode mnie. W schronisku nad Morskim Okiem bardzo pustawo, mało kto ma ochotę na spacer w taką pogodę. Zostawiam plecak na werandzie i tak, jak stoję idę w stronę drzwi do kuchni, gdzie zamawia się posiłki. Ostatecznie śniadania dziś nie jadłem, a od momentu opuszczenia koleby minęły już cztery godziny. Posiłki wydaje (i bufet obsługuje) ta sama, od lat, pani – znamy się świetnie z widzenia:  Dzień dobry Pani. Parówki poproszę, i piwo!  Pani spogląda na mnie, lśniącą od wody kurtkę i domyśla się bezbłędnie, iż nie przyszedłem ani z dołu ani ze Słowacji przez Rysy, bo za wczesna pora i odpowiada: Grzane? Odpowiadam natychmiast: Bardzo proszę. I dodaję: Wie Pani, koleba w której już pięć razy spadłem, dzisiejszej nocy pierwszy raz  przeciekła. Pani odpowiada: Tak też sobie pomyślałam.
     
     














  25. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część II.
              Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką  z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika.
              Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc  polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od  góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki  –  Litworowa w kształcie wanny  o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza.
              Tatry  na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników.
              W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty.
    Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem.
    Kronika TOPR-u
    Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów.
              Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali  to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się  przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii.
              Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego?
    - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy.
              Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!
     
     
×
×
  • Dodaj nową pozycję...