Skocz do zawartości

Jerzy L. Głowacki

Użytkownik
  • Postów

    82
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    6

Wpisy na blogu opublikowane przez Jerzy L. Głowacki

  1. Jerzy L. Głowacki
    Oczekując na moment, kiedy Słowacy otworzą po zimie Tatry zastanawiam się, od czego by tu w Tatrach zacząć sezon 2008. Wygodnie i miło byłoby znaleźć się w poczciwej Roztoce, ale oznaczałoby to zderzenie się z tłumem ludzi na asfalcie prowadzącym do Morskiego Oka i licznymi wycieczkami podchodzącymi do Pięciu Stawów. A od tłumu odzwyczaiłem się w Podsarniu, oj odzwyczaiłem. Wiele lat wyruszałem, jak inni, w Tatry wiosną korzystając z dobrodziejstwa tzw. długiego, majowego weekendu. Ale po serii różnych zdarzeń nazwałem ten czas Wielkim Wiosennym Redykiem. Dlaczego? O tym za chwilę. Przełom kwietnia i maja, idziemy we dwóch, Andrzej Aścik i ja z Roztoki do Stawów przez Siklawę i dalej, przez Świstówkę w stronę MOka (Morskiego Oka). Siadamy sobie na dnie Świstówki na paru wystających tam ze śniegu kamieniach i kontemplujemy miłe dla oka widoki. Wtem w polu widzenia pojawia się, od strony Stawów, grupa młodych ludzi. Zaczynają się dzikie harce, zjazdy bez pojęcia i talentu na dno dolinki. Zjeżdżający nie mają pojęcia (w słowniku parlamentarno - rządowym: nie posiadają wiedzy), iż w kępach kosówki, w które wpadają, często głową, czają się niebezpieczeństwa w postaci przyciętych gałęzi kosodrzewiny, bo wiedzie tędy letnia ścieżka. Kamieni też trochę wystaje, a są dobrze zamaskowane kosówką. Jest za daleko, by ich ostrzec, są zresztą zbyt głośni i rozbawieni. Jakaś dziewczyna przebija się z impetem przez trzymetrowy, co najmniej pas kosodrzewiny, leży nieruchomo. Podnosimy się z Andrzejem z kamieni, gotowi ruszyć w górę, ale po chwili dziewczyna się podnosi, nie jest sama, interwencja jest zbędna. Andrzej stwierdza z irytacją: zabierajmy się stąd, bo za chwilę będziemy musieli organizować akcję. Ruszamy dalej, nie mamy ochoty na odwiedzenie zatłoczonego Morskiego Oka, a zatem po dojściu do Żlebu Żandarmerii czekamy na lukę między grupami turystów, aby zejść tym żlebem na Włosiennicę nie pociągając nikogo za sobą. Śnieg jest stabilny, zagrożenie lawinowe praktycznie zerowe, należy tylko wystrzegać się obszernych kawern, ukrytych pod powierzchnią śniegu – nie jest przyjemne znaleźć się nagle w głębokiej jamie z małym okienkiem nad głową, wpaść łatwo, ale wydostać się niezbyt łatwo. Ok., nikogo w polu widzenia, czekany w garść i szybko w dół do miejsca, gdzie żleb zwęża się i zakręca, tu, niewidoczni ze szlaku siadamy sobie wygodnie. Gawędzimy spokojnie, aż do momentu, kiedy pojawia się dwóch chłopaków w wieku, powiedzmy studenckim. Przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka i nawet nie chodzi tu o długie lata spędzone na uczelni. Mieczysław Świerz, świetny w swoim czasie taternik, autor poczytnego przewodnika wspinaczkowego, a w cywilu profesor Gimnazjum Św. Anny w podwawelskim grodzie, (co było ongiś niezłym wstępem do późniejszego objęcia katedry na krakowskiej Alma Mater) popełnił dawno, dawno temu następujący aforyzm: Najtwardszą skamieliną w Tatrach jest ludzka głupota, nie wietrzeje nigdy. A głupota i brak wyobraźni skutecznie w górach zabijają. Tatry bardzo wcześnie pokazały mnie, iż piętnując głupotę można komuś życie uratować, jeśli dobrze lekcję zapamięta. Podnoszę się zatem z kamienia i groźnym tonem zaczynam przesłuchanie: co tu robią? Czy wiedzą, gdzie są? Czy ten żleb jest podcięty? Itp. Obaj jesteśmy ubrani na czerwono, mamy marsowe miny – młodzi ludzie są wyraźnie wystraszeni i potulni, poszli za naszymi śladami, obiecują poprawę. Udzielamy im paru wskazówek i puszczamy dołu. Na Włosiennicy wypijamy, zgodnie z tradycją po piwie i schodzimy, nie spiesząc się do Roztoki. Tuż przed schroniskiem napotykamy naszych delikwentów ze Żlebu Żandarmerii – chwalą się, iż już wiedzą, gdzie się zapuścili i co to za miejsce, rozpytali się o to Gazdy na Roztoce. Dla bliżej niezorientowanych – dzierżawca schroniska i zarazem ratownik z wieloletnim stażem, a wyżej wzmiankowany żleb to potencjalne źródło lawin o takim wagoniarze, iż potrafiły na parę tygodni odciąć schronisko w MOku. Nazwa żlebu wzięła się stąd, iż za czasów c.k. monarchii postawiono tam koszary dla żandarmów – długo nie postało, nawet górale nie zdążyli tych koszar podpalić. Następnego dnia, dla odmiany, podziwiamy z Andrzejem z wierzchołka Mniszka ślady na śniegu, pozostawione niedawno prze jakiegoś bardzo ostrożnego we własnym mniemaniu turystę, który spacerował sobie w odległości około dwóch metrów od krawędzi urwisk opadających do Mnichowego Żlebu. Rzecz w tym, iż krawędź żlebu jest tam głęboko poszczerbiona, a nawisy, dochodzące do pięciu metrów wysięgu, wyrównały tą krawędź prawie do linii prostej. Mija rok, znowu idę przez Świstówkę, tym razem samotnie. Zejście na dno dolinki nie jest całkowicie bezpieczne, towarzyszą mi typowe zsuwy śnieżne, muszę uważać, aby nie podciąć większej lawinki. To nie są warunki na pałętanie się po Żlebie Żandarmerii – ale, od czego jest tak zwany Piwny Żleb wyprowadzający ostatecznie na Stare Szałasiska i Włosiennicę. Pomny ubiegłorocznych doświadczeń wpadam na głupi w ostatecznym rachunku pomysł: jeśli wykonam trawers w stronę tego żlebu w najbardziej niedogodnym miejscu to nikt po moich śladach nie powinien pójść. O święta naiwności! Trawers jest rzeczywiście niedogodny, bo grożący w razie popełnienia błędu ekspresową podróżą na dno Doliny Roztoki, czyli na łono Abrahama mówiąc wprost. Gdy docieram do górnej granicy lasu postanawiam spożyć małe, co nieco. Siadam wygodnie na zwalonym smreku, pojadam i popijam gorącą herbatkę z termosu. Idyllę psuje mi widok dwojga trzydziestolatków, wyłaniających się zza drzew. Zgubili moje ślady w lesie, są bezradni, jak małe dzieci. Cały ich animusz i odporność psychiczna wypaliły na wspomnianym trawersie, – ale nie zawrócili, pchali się dalej nie wiadomo, po co. Podobnie, jak przed rokiem, włóczę się po Dolinie za Mnichem. Warunki trudne, miejscami twardo, gdzie indziej przepadający śnieg – parę kroków po powierzchni śniegu i nagle siedzi się w nim po pas albo po szyję. Silnie operuje słońce, po południu rozpoczyna się festiwal niezbyt dużych, ale całkiem groźnych lawinek firnowych. Przekraczają one przetorowany na Szpiglasową Przełęcz szlak dochodząc prawie na samo dno Dolinki. Czworo młodych ludzi, nie reagując na ostrzegawcze okrzyki pcha się w stronę przełęczy w najbardziej idiotyczny sposób. Zamiast obejść najsilniej zagrożony teren dołem podchodzą coraz wyżej, tam gdzie żleby tworzą prawie układ dyszy Lavalla zwielokrotniając zagrożenie. Mają szczęście, wpisują się prawie dokładnie w połowę odstępu czasu między dwiema kolejnymi lawinami. Wtedy wówczas nadałem długiemu weekendowi majowemu prywatną nazwę Wielkiego Redyku Wiosennego – nie prawdą jest, iż owiec i baranów jest w Tatrach teraz mniej. Cdn.



  2. Jerzy L. Głowacki
    Siła argumentu. Czworo, tak na oko studentów wybiera się tam, gdzie być nie powinni, bo popołudnie jest bardzo lawinowe. Tzw. rzeczowe argumenty nie skutkują, ruszają. Gdy są już w odległości kilkunastu kroków rzucam za nimi: Tylko dziewczynę zostawcie, bo ładna i szkoda jej. Zawrócili.
    Warto wrócić jeszcze do aforyzmów Mieczysława Świerza opublikowanych na łamach Taternika w 1925 roku.
                Największą trudnością drogi skalnej jest określenie jej trudności. Aż do końca lat sześćdziesiątych stosowano w Tatrach, i nie tylko, sześciostopniową skalę trudności( I – VI ), przy czym szlaki turystyczne, łącznie z popularną Orlą Percią mieściły w stopniu zero, czyli łatwo vel chodecky teren (ze słowacka). Powszechnie posługiwano się przewodnikiem Witolda Henryka Paryskiego (WHP). I tu rodziły się problemy dwoistego charakteru. Jeśli tzw. zaawansowany turysta, nie wspinacz, schodził ze znakowanego szlaku z zamiarem dotarcia na jakiś szczyt czy przełęcz to w trosce o własne bezpieczeństwo powinien ograniczyć się do pokonywania dróg łatwych, co najwyżej nieco trudnych ( I ). Przewodnik Paryskiego liczy sobie 24 tomiki, a w każdym z nich, co najmniej kilkaset dróg. Drogi pokonywane często lub przebyte osobiście przez autora na ogół są dobrze opisane, a przypisany im stopień trudności jest adekwatny do rzeczywistości. Ale zdarzają się pomyłki, droga opisana jako łatwa posiada np. odcinek dość trudny ( II ). Dla turysty mniej doświadczonego lub mniej sprawnego fizycznie to już jest problem.
                Średni poziom wspinania w tamtych czasach sięgał IV – V stopnia (bardzo trudno, nadzwyczaj trudno), nie było wówczas sztucznych ścianek wspinaczkowych, nie wszyscy uprawiali wspinaczkę skałkową, a buty, w których się wspinano były antytezą wspinaczkowych pantofli z podeszwami high friction. Obrazowo porównując tamtą i dzisiejszą epokę: spróbujcie namówić primabalerinę, aby zatańczyła śmierć łabędzia w butach narciarskich. Dla początkującego wspinacza, chcącego zaliczyć tanim kosztem ścianę Zamarłej Turni i wschodnią ścianę Mięguszowieckiego kusząco brzmiały propozycje imć pana Paryskiego: Prawą częścią pd.-wsch.  (drogą Siedleckiego), droga b. trudna z jednym miejscem nadzwyczaj trudnym, oraz, Lewą częścią wsch. ściany (drogą Sokołowskiego), droga trudna (III). Jeśli ów wspinacz nie otrzymał od Najwyższego odpowiedniej porcji talentu lub szczególnej sprawności fizycznej to musiał się na tych drogach cokolwiek zdziwić, niekoniecznie w sensie pozytywnym. Pierwsza z tych dróg „padła” w 1943 roku, kiedy to życie ludzkie miało raczej małą wartość, trudniej było się w górach bać, a autorzy drogi byli w świetnej formie – wyraźnie zaniżyli jej wycenę czyli przypisali jej zbyt niski stopień trudności. Druga droga powstała w 1924 roku, ale za czas jakiś wyłamał się ze skalnej calizny jej kluczowy fragment, trawers po dziobach skalnych pozwalający ominąć przewieszki – jej trudności podskoczyły o całe dwa stopnie.
                Prawdziwy cyrk ze skalą trudności zaczął się w latach siedemdziesiątych i trochę potrwał, delikatnie mówiąc. Pojawiły się dwa przeciwstawne trendy – utrzymać za wszelką cenę sześciostopniową skalę trudności lub uczynić skalę trudności otwartą od góry, co się ostatecznie stało. Poziom wspinania znacząco się podwyższył, odcinki o trudności IV pokonywano z ciężkim plecakiem często bez wyciągania liny z plecaka. Czołowi wspinacze tamtej epoki potrafili jednocześnie sklasyfikować nową, jedną z najtrudniejszych w Tatrach drogę na IV lub IV+. Szczególnie celował w tym pewien Słowak, niejaki Palenicek, o którego drogach mawiano, iż to „extremne IV+”. Legenda głosi, iż po niejednej extremnej drodze na wierzchołku odbywał się krótki, acz treściwy dyskurs skalnych supermanów o jej wycenie : Trudno ci było? Tak. No to dajemy III+ (trudno górna granica). Bałeś się? Tak. No to dajemy IV+. Reasumując, gdyby w jednej bibliotece zebrać wszystko to, czego przez ostatnie sto lat napisano o skali trudności to powstałby całkiem niezły księgozbiór.
                Droga wspinaczkowa to specyficzne pojęcie. W klasycznym ujęciu najdoskonalej zdefiniował je Zygmunt Klemensiewicz w Zasadach Taternictwa, pierwszym polskim podręczniku fachowej stromowspinaczki (to cytat z Andrzeja Struga), wydanym w Lwowie w 1913 roku. W oryginalnym brzmieniu definicja ta ma kształt następujący: Następstwo miejsc możliwych do przejścia, a stanowiących logiczną całość, podporządkowaną pewnemu celowi, którym jest wyjście na szczyt określoną ścianą, granią czy grzędą. Dziś, aby ją uaktualnić, wystarczy przed słowami wyjście na szczyt dodać na przykład, gdyż drogi wspinaczkowe wiodą również poziomo lub nie kończą się na szczycie lub przełęczy. Tu mała dygresja lingwistycznej natury. Turysta wchodzi na szczyt, wspinacz wychodzi ze ściany na szczyt. W starym, poczciwym Klubie Wysokogórskim byliśmy gronem cokolwiek przeintelektualizowanym, Julek prokurator zawsze chętnie nas uświadamiał, ile lat za dany dowcip, profesor Serafin składał do kupy spartolone w rzeźni miejskiej w Zakopanem kończyny, inny profesor leczył gardła i zatoki, z tyfusu w Afganistanie też potrafił kolegę wyciągnąć ( a zwał się Sprężyna), Ryn był psychiatrą, zanim popadł w ambasadory – zdarzył się też językoznawca Kolbuszewski, który gwarę taternicką wziął na warsztat. Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem, obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Ej, łza się w oku kręci.
                Im ścieżka w górach szersza, tem łatwiej zgubić drogę. Oczywista oczywistość w terminologii nowomowy parlamentarnej. Dodałbym uzupełnienie: Im droga łatwiejsza, tym łatwiej się na niej zabić. Powód banalny, im szerzej i łatwiej tym mniej koncentracji, a w dodatku na łatwej drodze nie ma gdzie lecieć. Na trudnych drogach zwykle leci się w powietrze, co przy dzisiejszej technice asekuracji nie sprawia problemów, na łatwej drodze człowiek prawie zawsze się o coś obija, zanim go lina wyhamuje. No i nie zawsze jest liną związanym.
                Najlepszą oznaką prawdziwego taternictwa jest u turysty – brak odznaki.  Odznaki wymyślono po to, aby inni je podziwiali. Stąd zestaw odznak, zwłaszcza resortowych, rodem z PTTK, idzie na ogół w parze z rozwiniętym instynktem stadnym. Instynkt stadny zaś z mniej lub bardziej rozwiniętym strachem przed górami. Dziwnym trafem w ostatnim dziesięcioleciu dwukrotnie udzielałem pomocy naprowadzając na właściwą drogę ludzi z odznakami i emblematami na czerwonych kurtkach, w dodatku coś się na tych kurtkach również niebieszczyło. O innych odznakach już nie wspomnę. Niektórzy z uporem maniaka powtarzają, iż najlepszą przepustką do ścisłego rezerwatu jest zielony ubiór, czapka z kozicą i piła motorowa na ramieniu. I pewnie rację mają. Choć moim zdaniem flinta na ramieniu to rzecz gorsza, a przecież to nie rzadkość.
                Miarą sprawności taternika są nie te drogi, które przeszedł, lecz których nie przeszedł. Nic dodać, nic ująć.
     




  3. Jerzy L. Głowacki
    Przypominając aforyzmy Mieczysława Świerza okazałem się niestety złym prorokiem, to, co się wydarzyło stało się tragiczną ilustracją pierwszego z nich. Life is brutal.   Aforyzmy Mieczysława Świerza III.   I ostatni z aforyzmów, niestety proroczy dla jego autora: Z liną na wspinaczce bywa tak, jak z przyjaźnią w życiu – w chwili potrzeby najczęściej pęka. No i pękła Świerzowi na zachodniej Kościelca, bo jego partner, nota bene inżynier z zawodu, zapewne przesztywnił asekurację. Gdy miałem szesnaście lat kupiłem na Piotrkowskiej moją pierwszą linę, linę w starym stylu, bo tylko takie były dostępne w tamtych czasach w polskich sklepach. Miała 35 metrów długości, 14 do 15 mm średnicy i upleciona była z sizalu w Bielskich Zakładach Lin i Pasów. Wytrzymałość statyczna, owszem, spora, szorstka, intrygujący zapach. Gorzej, ba, zgoła tragicznie przedstawiała się jej zdolność do absorbowania energii upadku. Rok i parę miesięcy później kupiłem za grosze w księgarni obcojęzycznej w Pałacu Kultury wydaną w formie książkowej pracę kandydacką, czyli doktorską, niejakiej pani, a właściwie towarzyszki Kazakowej pod frapującym tytułem Tiechnika strachowki w gorach. Strachowka po rosyjsku oznacza asekurację, a asekuracja liną sizalową powinna się kojarzyć z odpowiednią dozą strachu, co fonetycznie się zgadzało. Powód banalnie prosty – sama lina wykonana z włókien pochodzenia roślinnego jest zdolna do zaabsorbowania paru procent energii upadku, całą resztę, ponad 90 %, musi pochłonąć praca tarcia, a do tego konieczne jest wypuszczanie liny ze stanowiska asekuracyjnego w sposób płynny w odpowiednim tempie. Zaciśniesz mocniej dłonie na linie i lina pęka. Studiowałem już wówczas fizykę i przedstawione w tej książce liczby i wykresy nie pozostawiały cienia wątpliwości. Sizalu użyłem parę razy po czym kupiłem z przyjaciółmi na Słowacji stylonowe lano. Nie za długo i w Bielsku ruszyła produkcja takich lin. Pierwszy lot odbyłem na perlonowej linie rodem z enerdówka, zwanej z racji wyglądu i sztywności – kablem. Wygląd tej liny dla postronnych był rzeczywiście mylący. Kupiliśmy tę linę w Morskim Oku od Niemców w dniu wyjazdu. Ponieważ pociąg mieliśmy dopiero późnym wieczorem postanowiliśmy tę linę wypróbować wchodząc na Szczerbę w Giewoncie od strony Doliny Strążyskiej. Idąc przez Zakopane zostaliśmy zagadnięci przez gaździnę: Gdzie tyla sznura do żelazka kupiliście? Tu wyjaśnić należy, iż w tamtych czasach wybierając się na wspinaczkę pakowaliśmy się z Alą w jeden, niezbyt duży plecak, słowacką horolezkę, do której lina już się nie mieściła. W drodze do Małej Dolinki ponad Halą Strążyską towarzyszą nam Ewa i Andrzej, z którymi już drugi sezon tworzymy czwórkowy zespół. Z Małej Dolinki wkraczamy w Żleb Szczerby, łatwy na początkowej jednej trzeciej swojej wysokości. Szybko dochodzimy pod Blachy, kilkudziesięciometrowy, płytowy uskok. Tu wypada związać się liną. Sceneria jest kapitalna, ściana Giewontu tylko pozornie wydaje się płaska, w istocie rzeczy znajdujemy się jak gdyby w bardzo, bardzo stromym kanionie. Dużo traw w polu widzenia, prawie godnych tradycyjnej nazwy pionowych trawników, a ponad naszymi głowami ciągną się białe, pożłobkowane płyty, gdyby nie wąski zachodzik tnący je na ukos byłoby trudno je pokonać. Nasz nowy nabytek, czyli kabel ma 55 metrów długości – trzeba to wykorzystać, idę na pełną długość liny. Wąską rysą wchodzę na zachodzik, nie bawię się w zakładanie przelotów (tak mówi się dzisiaj, w ówczesnym slangu brzmiało to: nie biję haków), prę do przodu, na końcu zachodzika krok w powietrzu na rozległy trawnik i po chwili jestem nad Blachami. Zakładam stanowisko, okrzyk: możesz iść – rusza Ala, a po paru chwilach zaczyna wspinać się Andrzej. Nad Blachami jest skalna komnatka, nieduży kociołek zwany sympatycznie Śmietnikiem. Konfiguracja północnej ściany głównego wierzchołka Giewontu jest taka, iż to co spada spod krzyża ląduje ostatecznie, w większości przypadków, w Śmietniku. Zaglądając do niego trzeba mieć się na baczności, aby nie poczuć się źle, albo całkiem fatalnie. Dla przykładu, jeden z moich górskich znajomych znalazł tam turystę bez głowy i to w sensie dosłownym, nie w przenośni. Pierwszym zdobywcą Żlebu Szczerby był nie kto inny, jak sam wielki Mariusz Zaruski, człowiek niebywałej wszechstronności. Następców swoich straszył co nieco w własnym opisie drogi: …w dużej ekspozycji, z niemałym trudem (i niebezpieczeństwem !) pokonujemy w ten sposób około 100 m drogi i stajemy na trawnikach, dających możliwość swobody ruchów. Z owych stu metrów pozostało nam jeszcze jakieś czterdzieści, Zaruski na pewno szedł dalej na lewo od Śmietnika, mnie jednak korci pójście wprost przez ten kociołek do góry. Przymierzam się do lewej jego ścianki, jest gładka i mokrawa, a co gorsze, żaden z kilku haków, jakie zabrałem ze sobą nie pasuje do szczelin w tej ściance. Stwierdzam, iż próba jej przejścia de facto bez asekuracji to głupi pomysł (dzisiaj też, aktualna wycena to V+). W międzyczasie Andrzej szturmuje ciąg dalszy drogi imć pana Mariusza. Andrzej ze sprzętem waży jakieś 120 kg, chłop jest mocarny, a teren kruchy i delikatny, efekt jest natychmiastowy, z góry sypią się przekleństwa, trawa i kawałki wapienia. Tragikomizmu tej sytuacji przydaje drastyczna różnica mas, Ewa jest filigranową dziewczyną, a stanowisko asekuracyjne jest prawdę powiedziawszy diabła warte. Nie mam ochoty czekać, aż zwolni się ten tak skutecznie dewastowany fragment drogi i ruszam w górę trawiasto-skalną ścianką na początku Śmietnika. Już po kilku metrach robi się naprawdę ciekawie, żeberko jest istotnie trudniejsze od klasycznej drogi. Chwyty, owszem są, lecz trzeba je sprytnie je obciążać, przypomina to wspinaczkę po półkach ogromnej biblioteki, szczelnie wypełnionej książkami. W trzech miejscach biję haki, ale nie mam co do ich jakości złudzeń, trzymając się któregoś z nich mogę się metr cofnąć, jeśli jednak odpadnę to nie wytrzymają nawet metrowego lotu i oboje z Alą pojedziemy ekspresem do Bozi (ale nie do Śmietnika, tylko do Małej Dolinki). Ostatecznie żeberko puszcza bez specjalnych emocji, na trawniku nabieram prędkości docierając szybko do małego smreka (jakim cudem tu wyrósł ?) i wykorzystuję skwapliwie ten wybryk natury do założenia stanowiska. Gdy siedząc wygodnie na stanowisku wybieram linę co pewien czas dochodzi do mnie z dołu charakterystyczny szmer i metaliczne brzdęk. To moje, psychologiczne haki przelotowe, wyrywane naprężoną liną, zjeżdżają na karabinkach po linie i walą w kask Ali. Ala dochodzi do stanowiska, a chwilę później wyłaniają się, nieco z boku, Andrzej i Ewa. Naraz dostrzegamy na skalnej grzędzie sylwetkę kozicy, stojącej na tak małym stopniu, iż wydaje się, iż trzyma ona wszystkie cztery kopytka razem. Ala rzuca uwagę, która wywołuje ogólną wesołość: Może się zapchała i trzeba jej pomóc? [zapchać się – wejść w zbyt duże trudności]. Pokłosiem naszej wspinaczki na Szczerbę i Giewont były wielokrotne powtarzane rozmowy Ali z ceprami czyli ścieżkowymi vel szlakowymi turystami w Tatrach. Pytanie do Ali: czy wejść na Giewont szlakiem od Kondratowej jest trudno? Odpowiedź: Nie wiem, wchodziłam na Giewont wyłącznie od północy. Rys historyczny Żlebu Szczerby w pigułce: pierwsze przejście Mariusz Zaruski latem 1906, pierwsze przejście zimowe – nasz nieodżałowany tatrzański przyjaciel, Jano Sawicki w 1931 roku, pierwszy zjazd na nartach, też znajomy, świetny przewodnik wysokogórski Piotr Konopka w 1988 roku. Obie te eskapady miały miejsce w kwietniu, po zapewne niezłym firnie. Wycena Włodka Cywińskiego – klasycznie po śladach pana Mariusza III, wspomniana trawiasto-skalna ścianka V.  




  4. Jerzy L. Głowacki
    Aforyzmy Mieczysława Świerza – odcinek IV i ostatni. Ale nie odgrażając się ciąg dalszy opowieści wkrótce nastąpi.
     
     Cztery lata później lina zwana kablem przydała mi się naprawdę. A było to tak. Hala Gąsienicowa, spędzamy ten sezon na taborisku [obozowisko taternickie] nazywanym powszechnie Rąbaniska. Hala wita nas długim okresem niepogody, czas wypełniamy miłym życiem obozowym i turystyką. W końcu pogoda się poprawia i możemy zacząć się wspinać. Na drugą wspinaczkę w sezonie wybieramy popularną setkę czyli drogę numer 100 w przewodniku Paryskiego, wiodącą zachodnim żebrem Zadniego Kościelca. Ma ona niebagatelną zaletę wtedy, gdy często pada deszcz, wiedzie formacjami wypukłymi, a więc szybko obsycha i w dodatku łatwo się z niej wycofać w razie załamania pogody. Skoro to treningowa wspinaczka po dobrze znanej drodze to rano zakładam gorszą parę wibramów, rezerwując lepsze buty na trudniejsze drogi (to czasy komuny, trudno jest kupić dobry sprzęt nawet wówczas, gdy przez przypadek ma się pieniądze, co raczej nie wchodzi w grę w przypadku asystenta z dwuletnim stażem na uczelni). Małe, trawiaste siodełko i piętrząca się nad nim pionowa ścianka o trudnościach IV. Na początku ścianki przez chwilę zastanawiam się, czy wbić hak. Ostatecznie trzema uderzeniami młotka umieszczam w szczelinie hak, bardziej dla zasady i świętego spokoju, niż z potrzeby (jak mi się wówczas wydaje) i idę szybko do góry. Gdy jestem już na wyciągnięcie ręki od łatwego terenu prawa stopa ześlizguje się nagle z małego stopieńka, lewa stopa idzie w ślad za prawą i ku swojemu zdumieniu widzę zamiast szarego granitu przed twarzą soczysty błękit nieba z paroma białymi obłoczkami. A więc lecę, w dodatku nie bardzo mam gdzie lecieć, bo osiem metrów niżej czyha na mój kręgosłup skalna, pozioma płetwa. Szarpnięcie liny, lekko dobijam krzyżami o tą płetwę i natychmiast naprężona dynamicznym szarpnięciem lina stawia mnie na nogach. Spoglądam do góry na podwójną wstążkę liny biegnącą do karabinka wpiętego w hak, którego początkowo wcale nie chciałem wbijać. Słyszę głos Ali: chodź do mnie szybko! Podobno z jej punktu widzenia moje zachowanie wyglądało tak, iż była prawie pewna, że natychmiast wystartuję ponownie na ściankę, z której spadłem. Fajnie, tylko jak mam zejść do Ali skoro ona ciągnie linę prawie z całych sił hisując mnie do góry. Zaczynamy się oboje śmiać i Ala zaczyna wypuszczać linę umożliwiając mi powrót na stanowisko. Gdy już jesteśmy razem analizujemy sytuację. Ala jeden, jedyny raz nie włożyła asekurując rękawiczek, pieką ją dłonie. Nic dziwnego, wiedząc doskonale, iż nie mam gdzie lecieć wybrała z metr liny (niezły wyczyn w tak krótkim czasie) i zablokowała linę, dzięki czemu mój kręgosłup nie poniósł żadnych strat. W efekcie Ala wyfrunęła w powietrze, ale pętla autoasekuracji spełniła swoje zadanie zatrzymując ją na stanowisku. Później oceniłem siłę, jaka na nią zadziałała – fiata 126p poderwałoby w powietrze. Linę sizalową szlag by na miejscu trafił. Przy okazji wyjaśniła się sprawa ześlizgnięcia ze stopni – puściło szycie i klej, wibramowe podeszwy wywinęły się na drugą stronę rantu butów. Omijamy feralną ściankę bokiem i wychodzimy na grań Zadniego Kościelca, tak się kończy ta wspinaczka.
    Pora na refleksję, buty butami, ale zasadniczą przyczyną mojego odpadnięcia był brak należytej koncentracji, po prostu zlekceważyłem setkę i to się na nas zemściło. Dlaczego ją zlekceważyłem? To proste. Pierwszy raz przeszedłem tę drogę w ramach poematu pedagogicznego, ale nie autorstwa Makarenki. Znajomi Ali z Warszawy, pracownicy PAN-u, nota bene, mieli syna Krzysztofa, szesnastolatka. Krzysztof rozrabiał na warszawskich ulicach co wlezie, wręcz ocierając się o sąd dla nieletnich. Gdy zainteresował się górami, jego rodzice dostrzegli w tym pewną szansę na tzw. reedukację, nie używając modnego dziś słowa resocjalizacja i zwrócili się do nas o pomoc. Fakt pozostaje faktem, niejaki pułkownik Hunt został Sir Huntem za kierowanie ekspedycją everestowską roku 1953, a potem lordem Huntem za takowy proceder z trudną młodzieżą, nawet przywoził tą młodzież w Tatry.  Na brytyjski tytuł szlachecki nie liczyliśmy, ale mimo to postanowiliśmy pomóc i zorganizowaliśmy Krzyśkowi przyśpieszony kurs wspinaczkowy, setka była jego piątą drogą w Tatrach, w dodatku udało mi się tę drogę w ciekawy sposób wyprostować omijając tzw. trawers z hakiem goprowskim. Jak ma się na drugim końcu liny szesnastoletniego nowicjusza to dekoncentracja jest nadmiernym luksusem, po prostu bardzo się uważa. Rok później zrobiłem setkę z Alą częściowo w deszczu, będąc od razu przygotowany na to, iż w miejscach słabo urzeźbionych będę się ślizgał. Poemat pedagogiczny się udał, chłopak zaczął się nieźle wspinać, a po maturze rozpoczął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na kierunku filozofii.
                Wracając do głównego wątku tej opowieści. Wystrzegajmy się wiosennych redyków i sizalowych lin, chyba, że wiszą na ścianie, jak ma to miejsce teraz w Podsarniu, nad moją głową. Powinienem pod tą liną powiesić tabliczkę z napisem: nie zdejmować pod groźbą kary głównej. I nie lekceważmy wcześniej już przechodzonych dróg!
     




  5. Jerzy L. Głowacki
    Annapurna po latach
              W Pouczającej lekcji dla wnuka wspomniałem o Annapurnie i jej zdobyciu, wrócę raz jeszcze do Annapurny, ale w innym aspekcie. Otóż zdarzało się nie raz w historii alpinizmu, iż jakąś górę czy ścianę otaczał swoisty nimb niedostępności czy też zabójcy. Klasycznym przykładem jest tu wyrastająca z idyllicznych łąk nad Grindelwaldem ponura, tysiąc osiemset metrowa północna ściana Eigeru znana jako Eiger – Nordwand, którą przezywano jeszcze stosunkowo niedawno Eiger – Mordwand. Po pierwszych, tragicznie zakończonych próbach jej przejścia rząd Kantonu Bern obłożył w 1936 Nordwand administracyjnym zakazem atakowania, a miejscowi przewodnicy oświadczyli, iż nie będą organizowali akcji ratunkowych na tej ścianie. W tym samym roku pomimo tego zakazu zespół austriacko – niemiecki dokonał pierwszego przejścia tej ściany, a członkowie tego zespołu otrzymali z rąk Adolfa Hitlera złote medale olimpijskie, jako że Berlin był wówczas organizatorem kolejnej olimpiady. Legendę Eigeru podbudowywały kolejne tragedie, które były tak liczne, iż długo liczba przejść była mniejsza od liczby ofiar – w dodatku tragedie te miały szeroką widownię, ponieważ spod hotelu na Kleine Scheidegg (2061 mnpm) łatwo dostępnego kolejką górską mamy idealny wgląd w tę ścianę. Gdy nadszedł czas samotnych wspinaczek na trudnych alpejskich ścianach legendę tę wzmocniły pierwsze trzy próby samotnego jej zdobycia zakończone tragicznie. Do dziś na różnych kanałach telewizyjnych oglądać można film Clinta Eastwooda Akcja na Eigerze, nakręcony w 1975 roku na kanwie powieści Rodneya Whitakera The Eiger Sanction, wydanej w milionowym nakładzie.
              Jesteśmy dziś wręcz zasypywani najrozmaitszymi rankingami, skoro tak, to można sobie zadać pytanie, która z gór jest najniebezpieczniejszą? Gdyby mi ktoś zadał takie pytanie podczas wspomnianej już wycieczki z wnukiem to odpowiedziałbym bez specjalnego wahania: K2 w Karakorum. I byłaby to, przynajmniej w sensie statystycznym odpowiedź błędna, jak to można wnosić z opracowań Eberharda Jurgalskiego, niemieckiego kronikarza górskiego publikującego na stronie internetowej 8000ers.com.
              Pierwszym kronikarzem himalajskich wydarzeń był urodzony we Wrocławiu w roku 1887 Günter Oskar Dyhrenfurth, geolog, wspinacz (także taternik) i eksplorator, profesor tamtejszego uniwersytetu. Warto tu przypomnieć, iż opuścił on Niemcy po dojściu Hitlera do władzy i osiadł w Szwajcarii. Żona Dyhrenfurtha, Hettie była w latach trzydziestych posiadaczką kobiecego rekordu wysokości (Sia Kangri 7422 mnpm, wspólnie z mężem), a ich syn, mieszkający później w USA Norman Günter, himalaista, operator i reżyser filmowy brał udział w szeregu wyprawach himalajskich, między innymi na Everest, Lhotse i Dhaulagiri. Wśród ścisłego i mało licznego grona himalajskich kronikarzy wymieniani są też Polacy, Zbigniew Kowalewski i Józef Nyka, ale dopiero Eberhard Jurgalski zaprzągł do pracy arkusz kalkulacyjny tworząc odpowiednie zestawienia statystyczne.
              Z natury rzeczy największym wyzwaniem są góry wysokie, a liczba wejść na ośmiotysięczniki, najbardziej cenione wśród himalaistów pozwala już na wnioskowanie natury statystycznej. Ryzyko wejść na nie można ocenić na podstawie danych aktualnych na dzień 19-tego czerwca roku 2008. W poniższej tabeli w kolumnie A podany jest wyrażony w procentach stosunek liczby alpinistów, którzy weszli na dany ośmiotysięcznik i zginęli podczas zejścia do liczby wspinaczy, którzy stanęli na wierzchołku. Odpowiednio w kolumnie B przedstawiono wartość stosunku liczby alpinistów, którzy zginęli podczas akcji górskiej na danym ośmiotysięczniku do całkowitej ilości wejść na wierzchołek, wartość ta jest również podana w procentach. W kolumnie C umieszczono całkowitą liczbę himalaistów, którzy stanęli na wierzchołku. Opracowanie to odnosi się zatem do liczby 10229 indywidualnych wejść szczytowych, z których 151 zakończyło się tragicznie co daje średnią około 1.5% przy całkowitej liczbie ofiar wynoszącej 711.
              Z tabeli tej wynika, iż właśnie Annapurna jest najniebezpieczniejszym z ośmiotysięczników (w sensie statystycznym, kolumna B), natomiast najbardziej ryzykownym jest zejście z wierzchołka K2 (kolumna A). Jak to można wytłumaczyć, skoro K2 jest drugim co do wysokości ośmiotysięcznikiem, w dodatku nie najłatwiejszym technicznie, a Annapurna nie należy do grupy tzw. wysokich ośmiotysięczników (Everest, K2, Kangchenjunga, Lhotse, Makalu)?  Czynnikiem decydującym są w tym przypadku charakterystyczne dla jej masywu obfite opady śniegu podnoszące ponad zwykłą miarę zagrożenie lawinowe, blisko 60% ofiar Annapurny to ofiary lawin. W lawinach na Annapurnie zginęli między innymi dwaj znani alpiniści szkoccy, Ian Clough i Alexander MacIntyre. Ian Clough, partner Jana Długosza z Filara Freney w masywie Mont Blanc, był jednym z pionierów nowoczesnej techniki wspinaczki w lodzie, a zginął w końcowej fazie przełomowej w himalaizmie wyprawy pod wodzą Chrisa Bonnigtona (również uczestnik pierwszego przejścia Filara Freney), która zdobyła w 1970 roku blisko trzykilometrową południową ścianę Annapurny zapoczątkowując w Himalajach erę zdobywania wielkich ścian.
              Alexander MacIntyre to też jeden z pionierów wspinania się w wielkich ścianach gór wysokich, tworzący w swoim czasie wręcz idealny zespół z Wojciechem Kurtyką, a także jeden z himalajskich partnerów Jerzego Kukuczki. To, że Annapurna nie jest wysokim ośmiotysięcznikiem nie oznacza, iż na jej stokach nie grożą doświadczonym himalaistom zagrożenia bardziej typowe dla wyższych szczytów. W 2008 roku tamże zakończył z powodu wysokościowego obrzęku płuc swoją błyskotliwą karierę baskijski alpinista Ochoa De Olza, któremu do Korony Himalajów brakowało jedynie Annapurny i Dhaulagiri. Ochoa w przeciwieństwie do np. Piotra Pustelnika programowo nie używał butli tlenowych twierdząc, iż: Jeśli używasz tlenu to nie jesteś alpinistą, a raczej astronautą lub nurkiem! Wprawdzie wszedł na Cho Oyu używając tlenu, ale potem powtórnie wszedł na ten ośmiotysięcznik już tlenu nie używając. Dla porównania – Piotr Pustelnik zdobył Koronę Himalajów używając tlenu na siedmiu z czternastu ośmiotysięczników, w tym na Annapurnie, co świadczy, że nie bardzo go było fizycznie czy psychicznie stać na ową Koronę. Nie mniej okolicznością łagodzącą dla Pustelnika jest to, iż dzięki temu zapewne żyje. Po dzień dzisiejszy mistrzem stylu zdobywania Korony jest Jerzy Kukuczka – jego wejście z Arturem Hajzerem na Annapurnę było jednocześnie i pierwszym polskim wejściem i pierwszym zimowym.
              Dla kronikarskiej ścisłości dodam, iż podczas szczytowego ataku na Annapurnę zginęła z chłodu i wyczerpania wraz ze swą partnerką druga żona aktualnego (od lat) prezesa Polskiego Związku Alpinizmu i znanego polityka Janusza Onyszkiewicza, Alison Chadwick – Onyszkiewicz.
              Niska pozycja Everestu w powyższej tabeli wynika z prostego faktu, iż Everest stał się areną dobrze przygotowanej pod każdym względem turystyki himalajskiej czyli wprowadzania, a czasami wręcz wciągania na wierzchołek zdrowych, a zasobnych w kasę amatorów zaliczenia najwyższej góry świata. Gdyby wszyscy ci uczestnicy everestowskich  ekskursji spróbowali w pełni samodzielnie wejść na szczyt to ostateczna liczba ofiar zapewne wzrosłaby o rząd wielkości.     
    Pytanie – jak te dane się zmieniły w przeciągu ostatniej dekady.
     
     
     

  6. Jerzy L. Głowacki
    Baśniowa Polana (2008)
    Świeci słońce i wieje wiatr, a wiatr oboje z Alą uwielbiamy. To dobrze, że uwielbiamy, bo nasz dom stoi na linii zachodnich wiatrów, wiejących od Babiej Góry. Ktoś, komu szum wiatru przeszkadza w zasypianiu nie czułby się w nim dobrze. Ruszamy na spacer trasą, którą lubimy. Wprost z domu w górę zbocza i przez linię drzew, zwaną Wierchowiną na grzbiet Działku, praktycznie bezleśny. Działkiem w prawo aż na jego kulminację, potem nieco w dół i znowu do góry przez pola i łąki, brzozowy zagajnik aż do zwartego lasu. Lasem na ciąg wielkich polan na bocznym grzbiecie Wielkiego Działu, opadającym w stronę Podwilka. Tu wspaniała panorama północnej Orawy z zamykającymi horyzont masywami Babiej Góry i Pilska oraz pasmem Polic. Znowu, ale krótko przez las, trawersując niższy z wierzchołków Wielkiego Działu na rozległą, pochyłą polanę, z której  roztacza się piękna panorama Tatr od mniej więcej Krywania po zachodni ich skraj.
              Przeszło pół wieku temu błyskawicznie przeczytałem od deski do deski pierwszą polską monografię himalaizmu pióra Jana Dorawskiego. Gdy ją czytałem z czternastu ośmiotysięczników jeszcze dwa zostały do zdobycia. W monografii tej zauroczyło mnie zdjęcie polany leżącej u stóp Nanga Parbat. Polanie tej niemieccy alpiniści nadali w latach trzydziestych miano Baśniowej Polany. Nic dziwnego, trwał jeszcze wtedy okres rzec by można romantyzmu w alpinizmie, a polana rzeczywiście jest piękna, panorama z niej podziwiana jeszcze piękniejsza. Romantyczny trend w alpinizmie nie był wyłącznie niemiecką specjalnością, czego dowodem jest m.in. książka Gastona Rebuffata Gwiazdy i burze (Grand Prix Literatury Górskiej) oraz film pod tym samym tytułem (też nagrodzony, chyba na festiwalu w Trento), a to już dzieła powojenne. Ponieważ wspomniana polana na Wielkim Dziale bardzo mi się spodobała, prywatnie nazwałem ją Baśniową.
              I tu dochodzimy do pewnego dylematu artystycznej natury. Faktem jest, iż Niemcy jako nacja stosunkowo wcześnie zaczęli rozwijać turystykę górską, czego przykłady widzimy po dzień dzisiejszy w Karkonoszach. Pierwsze schronisko w rejonie Babiej Góry, położone w szczególnie pięknym i dogodnym zarazem miejscu wybudował Beskidenverein, wyprzedziło ono polskie schronisko na Markowych Szczawinach o rok, a Markowe Szczawiny nie umywają się nijak do tarasu podszczytowego, który już nieraz opisywałem. Polować też Niemcy lubili, a w zaciszu domowym lubili patrzeć na przedmioty, które się im kojarzyły z tymi przyjemnościami. Ostatecznie te niemieckie upodobania sprawiły, iż dla pewnej części naszego społeczeństwa makatka z jeleniem na rykowisku stała się synonimem kiczu. Przyznaję, sam przez lata całe z makatek się naśmiewałem. Ostatecznie przestałem się naśmiewać, gdy pewnego jesiennego dnia, już pod wieczór, schodziłem z Doliny za Mnichem do Morskiego Oka. Ukazał się wówczas oczom moim następujący, bardzo kiczowaty obrazek, wypisz wymaluj z niemieckiej makatki. Sprytny byk wyprowadził dwie swoje wybranki na Halę pod Mnichem, z dala od rywali. Poroże miał iście królewskie, łanie były dorodne i, zdaje się całkiem zadowolone, a on pysznił się na tle leżącej w dole tafli Morskiego Oka, podświetlonej zachodzącym słońcem. Od tego czasu oboje z Alą kwitujemy każdą piękną panoramę itp. stwierdzeniem: ale kicz!  Rozwijając ten temat donosimy wszystkim, wszem i wobec, iż zamieszkujemy w bardzo kiczowatej okolicy, osobliwie ku wieczorowi.
              Zdjęcie Baśniowej polany vel Czarodziejskiej Łąki za Wiki.





  7. Jerzy L. Głowacki
    Czarna Jaworowa
              W tej dolinie wszystko jest czarne, począwszy od góry, od Czarnej Przełęczy poprzez Czarny Bańdzioch, Czarne Młaki, Czarne Spady, Czarny Ogród i Czarny Staw, z którego wypływa Czarny Potok zdążający poprzez Czarny Las w dół do Jaworowego Potoku. Tak mówi pismo, czyli przewodnik „Tatry Wysokie” tom XVIII. I to wszystko jest nieprawdą, ponieważ w tej dolinie nie ma nic czarnego…w tej dolinie wszystko jest jasne, przesycone słońcem, jasna, bujna zieleń, płaskie dno doliny, migotliwy staw i potok czysty, przezroczysty. [Góry mojej młodości, Jerzy Hajdukiewicz, Iskry, Warszawa 1988, rozdział pod  tytułem ”Wspaniały lipiec 1939 roku”].
              Owego roku przybyli do tej doliny: dojrzały już mistrz skalnej wspinaczki Jan „Jano” Sawicki i jego pojętny uczeń, Jerzy Hajdukiewicz. Zastali miejsce bezludne w tamten czas, podobnie jak i ja siedemdziesiąt cztery lata później. Dotarłem wtedy do Jaworzyny dość późno, bo około godziny jedenastej. Jeszcze w Podsarniu przeglądając prognozy pogody patrzyłem bez entuzjazmu na czerwony kolor ostrzeżeń przed zapowiadanym rzadko kiedy w górach fantastycznym upałem, teraz w Javorinie miałem pełną świadomość, iż nie były to czcze pogróżki pod moim adresem. Zacząłem zatem od dużego kufla zimnego piwa w bufecie U Taja, a potem zanurzyłem się w tropikalny upał. Kalamita – to słowo powtarza się jak mantra na słowackich portalach poświęconym Tatrom i tatrzańskim lasom. To śmierć ogromnych połaci lasu, zdmuchniętych jak kupka suchych liści przez niewiarygodnie silny huragan w 2004 roku i idąca przez Tatry klęska kornika dobijająca lasy tam, gdzie nie sięgnął huragan. Wędrówka przez dolne partie Jaworowej rodzi dziś całkiem ambiwalentne uczucia, po raz pierwszy od dziesiątków lat można podziwiać z nich piękne i rozległe panoramy, ale wystarczy tylko nieco opuścić oczy, aby dojrzeć rozległe rąbaniska po których pełza ciężki sprzęt, a w dół doliny jadą co pewien czas wielotonowe ciężarówki wywożące wielkie pnie smreków. Wprawne oko bez trudu dostrzeże też brunatne pasma lasu ciągnące się aż po piętro kosodrzewiny – tamten las też jest już martwy tylko dostęp do niego jest znacznie trudniejszy.
              Zbliżając się do miejsca, gdzie ongiś zaczynała się już Jaworowa Polana dostrzegam, iż zniknęła stojąca tu przez wiele lat tabliczka zakazująca dalszego wstępu, nic dziwnego, po ścieżce wiodącej do Czarnej Jaworowej już ani śladu. Przez wysokie trawy i przeróżne chaszcze docieram nad potok w miejsce, gdzie dawno, dawno temu znajdował się całkiem wygodny mostek – pozostały po nim jeszcze nadgryzione przez czas przyczółki. Poziom wody niski, gdybym miał na karku dziesięć lat mniej lub dziesięć kilo w plecaku mniej przekroczyłbym potok suchą stopą skacząc z wanty na wantę, a tak ściągam buty i skarpetki, zakładam wiejskie kapcie i wchodzę do wody. Kapcie zostaną na brzegu oczekując na mój powrót.
              Podejście przez Czarny Las rozprażony upałem dłuży mi się bardzo, często, zbyt często zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Kończy się las, zaczyna się nasycona eterycznymi oparami kosówka, jeszcze trochę i schodzę niestromym, trawiastym zboczem nad Czarny Staw, wyjątkowo urokliwe skrzący się w późno popołudniowych promieniach słońca. Nad stawem rozległa, biała, kamienista plaża, to znak, iż powierzchnia stawu w ostatnich latach zmniejszyła się istotnie.  Koryto powyżej stawu suche jak pieprz, nic dziwnego, Dolina Śnieżna nie jest już godna swej nazwy – mając formę sprzed iluś tam lat przeszedłbym ją jutro ani razu nie wstępując na śnieg, teraz, Teraz mogę tylko o tym sobie pomarzyć i to nie z powodu trudności technicznych (trójka) lecz długości tej drogi, Stary Mistrz wycenił ją na pięć i pół godziny plus długie zejście.
              Świeżo zaparzona herbata z krystalicznie czystej wody zaczerpniętej ze stawu i fajka smakują niesamowicie. Siedzę długo nad stawem,  a gdy słońce chowa się za grań zarzucam plecak na ramiona i ruszam w głąb Czarnego Ogrodu suchym korytem potoku wśród kosówek. Napotkawszy niewielką polankę rozbijam tam namiot. Rano zwijam mokry od rosy namiot, pakuję plecak i kontynuuję marsz w głąb Czarnego Ogrodu. Bez trudu odnajduję Czarną Jaworową Kolebę, którą Hajdukiewicz opisał jako paskudną norę -  niski, mroczny loch, z którego wiało zimnem, wilgocią i stęchlizną. Wczołgał się do niej zaledwie do połowy, po czym długo mył się w pobliskim strumieniu, a potem, cytuję: Jano wyraził zgodę na rozbicie namiotu, gdyż od poprzednich kolebowych eksperymentów cierpiał – jak twierdził – na interwałowe ataki rwy kulszowej, na skutek czego jego taterniccy przyjaciele nadali mu przezwisko „Ischias”.
              Patrząc na wlot koleby stwierdzam, iż od tamtych lat nic się nie zmieniło – koleba jest naprawdę paskudna. Rwy kulszowej z autopsji nie znam, lecz bez trudu mogę przeprowadzić kolebowo – zdrowotny rachunek sumienia, choćby za ostatnie parę lat.
              Sobkowa Rówień w Dolinie Jaworowej na wysokości około 1930 m npm. Dotarłem do koleby w gęstej mgle i takiej samej mżawce, która szybko przeszła w regularny deszcz. Koleba zacieka, jest zimno, wilgotność całe 100%. Rano z racji braku lepszych perspektyw decyduję się na szybki powrót do Roztoki.
              W dokuczliwym upale podchodzę z Soliskowej Chaty na Wielki Staw Furkotny Wyżni, położony na rekordowo dużej, jak na Tatry wysokości 2154 m npm. Miłe złego początki, wnet temperatura gwałtownie się obniża, zrywa się wiatr i siecze deszczem po kolebie. Ranek zimny i wilgotny, wiatr nadal porywisty, po stawie pływa sobie kra, maliniaki śliskie, jak diabli – pewnie je w nocy nieco oblodziło. Trąbię na odwrót i słusznie, gdy jadę już autobusem na Łysą Polanę nadciąga nad Tatry burzowy front.
    Dolina Białej Wody. Pierwsza godzina marszu upływa mi spokojnie, ale w drugiej robi się niemiło – z północy napływają nad dolinę gigantyczne chmury burzowe, rzadko zdarzało mi się takie monstra obserwować. Na razie rozrywają się one na strzępy mniej więcej nad doliną Kaczą, ale co będzie za godzinę lub dwie? Na dole doliny nie mam się czego obawiać, co innego powyżej górnej granicy lasu na progu Kaczej. Nie ma rady, trzeba się pospieszyć. Dochodzę do Wyżniej Kaczej Koleby, mojej najbardziej ulubionej koleby w Tatrach, która nigdy mnie nie zawiodła. O dziwo sytuacja się uspakaja, burzowe chmury zanikają, spada tylko parę kropel deszczu, gdzieś z daleka dobiega jedynie odgłos paru wyładowań atmosferycznych, noc też mija spokojnie, choć o północy szemrze na zewnątrz koleby niewinny deszczyk. Budzę się, jak zwykle na biwaku, mniej więcej kwadrans przed szóstą, rzut oka w stronę otworu wejściowego koleby i zaskoczenie: dolina jest całkiem biała, warstwa śniegu przed kolebą liczy sobie spokojnie z piętnaście albo i więcej  centymetrów, a grubość jej wręcz rośnie w oczach – sypie intensywnie i non stop. Pięć dni później biwakuję na Sobkowej Równi – znowu w nocy pada deszcz, koleba zacieka i jest zimno. Nazajutrz ruszam ku Lodowej Przełęczy, na Maćkowej Równi czyli najwyższym piętrze Jaworowej przechodzę pojedyncze, choć dość rozległe płaty śniegu, za to z samej przełęczy roztacza się iście zimowy widok – ciągła, słusznej grubości pokrywa śnieżna ciągnie się od siodła przełęczy aż na samo dno Lodowej Dolinki. Gdy jestem już nad Stawami Spiskimi i pokrzepiam się kuflem piwa to na tarasie Terinki na balustradzie paru horolezców suszy spodnie i kurtki po porannym wypadzie na grań – w niektórych miejscach mieli ponad metr śniegu.
              Kolejny biwak w Wyżniej Furkotnej Kolebie. W drodze do niej towarzyszyła mi przez ostatnią godzinę ulewa i dokuczliwy deszcz przy temperaturze grożącej w każdej chwili przejściem deszczu w śnieg. Przyznaję, miałem wręcz ochotę zrezygnować z biwaku i zbiec na dół. Ostatecznie szczękając zębami z zimna suszę spodnie i kurtkę na wietrze wykorzystując nieuzasadnioną przerwę w lejbie, po czym włażę w wilgotnych ciuchach do śpiwora. Rano nic nie lepiej na nieboskłonie, a zatem znowu wycofuję się do Roztoki.
              Dwa następne sezony to lata przerwy w kolebowym procederze, a to z racji zagospodarowywania Podsarnia, były to też ostatnie lata gazdowania Pawłowskich w Roztoce. W 2008 roku w połowie maja spędzam noc tuż pod wierzchołkiem Babiej Góry w wąskim przesmyku wytopionym w rozległym polu śnieżnym. Marznąc nie marznę, choć temperatura spada dobrze poniżej zera – mój puchowy śpiwór waży zaledwie 850 gramów, do snu w takiej temperaturze nie należy się rozbierać, wręcz przeciwnie, dobrze na siebie nałożyć wszystko to, co ma się z ubrania w plecaku. Z kolei w połowie czerwca włóczę się po Dolinie Białej Wody – jak nie pada to układam się do snu na podeście na Polanie pod Wysoką, jak pada, to śpię pod wiatą. Zimno i wilgotno, watry nie rozpalisz, a Wyżnia Kacza Koleba tudzież i Litworowa zabita jeszcze śniegiem.  Mija kolejny miesiąc i biwakuję w mikro kolebie na Zadniej Galerii Cubryńskiej (ok. 2080 m) – to czwarty co do wysokości mój biwak w Tatrach (Wyżnia Furkotna Koleba 2154 m, Szarpana Koleba w Dolinie Złomisk i Maćkowa Rówień w Dolinie Jaworowej – po około 2100 m). Jeszcze przed wschodem słońca budzą mnie gwałtowne porywy wiatru, to dobrze, bo dzięki temu mogę podziwiać wyjątkowo piękny wschód słońca, a potem wyjątkowo wcześnie przejść na południową stronę grani przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem. Jest to, rzec można, historyczny moment, bo po raz pierwszy od czterdziestu sześciu lat nie popełniam tym samym przestępstwa, zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat dwóch jako że od 21 grudnia 2007 roku jesteśmy już w Schengen!
               Gdy jestem już nad Wyżnim Ciemnosmreczyńskim Stawem na niebie zaczynają dziać się całkiem ciekawe rzeczy, wypisz wymaluj takie same, jakie poprzedziły ową sierpniową śnieżycę w Kaczej. W kolebie położonej kilkadziesiąt metrów powyżej dolnego skraja tego stawu spędziłem w sumie kilka nocy i bardzo polubiłem tą kolebę.  Kolebę tworzy ukośny okap usytuowany po zachodniej stronie ogromnej wanty wielkości sporej, góralskiej chałupy. Przyjemnie jest zasypiać patrząc w stronę ostatnich blasków zachodzącego już za granią słońca lub, jak kto woli, wpatrując się w gwiazdy. Kolebę chronił od strony zachodniej niezbyt wysoki murek, przystąpiłem zatem niezwłocznie do jego podwyższania. Niestety, niewiele to pomogło podczas przeszło dwugodzinnej, bardzo gwałtownej burzy i ulewy trwającej do rana. Przez całą noc lała się na mnie z okapu woda, a pode mną płynął gustowny potoczek, dobrze, iż miałem płachtę biwakową i lekki materacyk pneumatyczny, ale i tak o normalnym spaniu mowy nie było.
              Ta noc sprawiła, iż postanowiłem ostatecznie pożegnać się z kolebami i zacząć sypiać w lekkim namiocie, koniecznie w kolorze ochronnym. Nawiasem mówiąc podczas przedostatniego pobytu w Ciemnosmreczyńskiej Dolinie sprawdziłem, z jakiej odległości nieuzbrojonym okiem dostrzegam namiot w typowym, pomarańczowym kolorze rozbity na trawie między kosówkami – z odległości półtora kilometra!
               Po obejrzeniu z bliska Czarnej Koleby zataczam szeroki łuk w Czarnym Ogrodzie w poszukiwaniu takiego miejsca, w którym rozbity namiot najmniej będzie wpadał w oko każdemu, kto będzie wędrował w górę doliny lub pod próg Śnieżnej Doliny. Po rozstawieniu namiotu funduję sobie w nim krótką drzemkę, gdyż ponad pięćset metrowa ściana Małej Śnieżnej Turni rzuca jeszcze cień na miejsce biwaku.  Gdy słońce w końcu podgrzewa namiot do mało przyzwoitej temperatury wrzucam do plecaka pojemnik na wodę, pusty już termos, menażkę i palnik i ruszam w stronę progu Doliny Śnieżnej, gdzie upał powinien być najmniej dokuczliwy. Tam, siedząc na skalnych płytach mam pod ręką płynący z góry strumyk, obok wielki płat śniegu, a powyżej wcale zasobną w wodę siklawkę, co w pełni chroni mnie przed niezwykłym, jak na Tatry i tę wysokość upałem.  Mogę też powspinać się w myśli w Dolinie Śnieżnej i na prawej połaci ściany Małej Śnieżnej Turni.
              Późnym popołudniem schodzę do namiotu mając litr herbaty w termosie, co powinno mi wystarczyć do popicia kolacji. Zostawiam przy namiocie plecak i włóczę się po górnych upłazach Czarnego Ogrodu aż do chwili, gdy słońce ostatecznie chowa się za grań. Kolejny upalny dzień, muszę niestety wracać powoli do Podsarnia. Najgorętsze godziny spędzam nad Jaworowym Potokiem by ostatecznie rozbić namiot na łąkach nad Jaworzyną. Koło północy budzi mnie ryk zagniewanego jelenia: ktoś śmie spać w pobliżu jego karmika, nawiasem mówiąc pustego o tej porze roku. Zwijanie namiotu o wschodzie słońca, marsz asfaltem na Łysą Polanę, filiżanka kawy pod słowackim sklepem, a ongiś bufetem, jeden, drugi, trzeci bus i jestem w Podsarniu.
              W swoim czasie na internetowych stronach www.nieznanetatry.pl  i www.goryonline.com ukazał się Subiektywny ranking Gór – Najpiękniejsze doliny tatrzańskie.
    1.    Dolina Ciężka
    2.    Dolina Czarna Jaworowa
    3.    Dolina Rybiego Potoku
    4.    Dolina Kieżmarska
    5.    Dolina Pięciu Stawów Polskich
    6.    Dolina Niewcyrka
    7.    Dolina Staroleśna
    8.    Dolina Mięguszowiecka
    9.    Dolina Młynicka
    10.Dolina Kołowa
     
              Jak skomentować mogę ten ranking? Do Ciężkiej dorzuciłbym Kaczą, zamiast Rybiego Potoku umieściłbym w nim otoczenie Morskiego Oka, Kieżmarską zastąpiłbym otoczeniem Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Mięguszowiecką Złomiskami. Razem z Czarną Jaworową byłaby to moja czołówka rankingu. Zapomniano o Tatrach Zachodnich – tu w moim prywatnym rankingu na czele znalazłby się doliny Miętusia i Rohacką.
               Zabawne, Czarna Jaworowa, a właściwie Mała Śnieżna Turnia weszła do annałów szczegółowej historii literatury polskiej. Stało to się za sprawą naszego klubowego kolegi, Jacka Kolbuszowskiego, w cywilu polonisty i slawisty w jednej osobie. Jacek swoją karierę naukową rozpoczął doktoratem obronionym w 1965 roku na Uniwersytecie Łódzkim na podstawie pracy Obraz Tatr w literaturze polskiej XX wieku. W dalszej pracy naukowej zajmował się tematyką górską w literaturze, kulturą regionów górskich, kulturowym (paskudne słowo!) znaczeniem różnych form eksploracji gór i literaturą słowacką. Zainteresował się też, od strony teoretycznej, taternickim slangiem z dawnych lat: Sakramencka przewiecha nad kosmicznym luftem obojętnie koszona na wszawo bitych hakach. Dziś z Jacka profesor emeritus w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego praca doktorska, rozbudowana i uzupełniona została wydana w 1982 roku przez Wydawnictwo Literackie Kraków. Przytoczę jej fragment.
              Pojmowanie taternictwa jako formy twórczości i uznanie go za formę działalności twórczej sprawiło, iż pokonywana  w akcie wspinaczki   droga stawała się wytworem estetycznym – dziełem sztuki, w którym najpełniejszy wyraz uzyskiwało życie człowieka, taka zaś postawa automatycznie obniżała rangę pisania o wspinaczce. Oto jedna jeszcze przyczyna, dla której autorzy – taternicy swoje dzieła literackie nazywali bujdałkami. Dla niejednego z nich stokroć większą wartość miał suchy, rzeczowy i skonkretyzowany opis drogi o charakterze przewodnikowym niż jej literackie „opowiedzenie”. Opis przewodnikowy pełnił bowiem funkcję partytury umożliwiającej odtworzenie drogi (- dzieła) na takiej samej zasadzie, na jakiej partytura umożliwia odtworzenie dzieła muzycznego. Relacja literacka pełniła co najwyżej funkcję „meta tekstu” w stosunku do czynnościowego „tekstu wspinaczki”. Przykładem najdobitniej rzecz potwierdzającym jest Wiesława Stanisławskiego „Zrobiliśmy Małą Śnieżną…”.
              Z Jasiem Sawickim zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce. Na zdjęciach – ostatni wypad Jasia do Doliny Waksmundzkiej. I wspaniała dedykacja na autorskim egzemplarzu tomika WHP.
     
     




  8. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część I.
              Pierwsza niedziela października 2011 roku. W niedzielę nikt w Podsarniu nie wykonuje żadnych prac poza zwykłymi, codziennymi obrządkami w gospodarstwie – my też się do tej tradycji stosujemy, ale w Tatry ruszyć można, to już nie sezon, może zbytniego tłoku tam nie będzie. Ruch na drodze niewielki, po czterdziestu minutach jazdy parkuję samochód w Kirach. Mam z dawnych lat sentyment do Czerwonych Wierchów, przez wiele lat je omijałem, wróciłem w nie za sprawą Mieszka. Chcę przejść przez Przysłop Miętusi, Kobylarz, Małołączniak i Kopę Kondracką i zejść z niej do Doliny Małej Łąki, skąd wrócę do Kir przez Przysłop. Chętnie bym odskoczył w bok ze znakowanego szlaku, ale w tej chwili nie stać mnie na zapłacenie słonego mandatu, ryzyko jest, bo w Czerwone Wierchy ruszyło co najmniej kilkunastu grotołazów – oberżandarma parku stać na rozesłanie mimo niedzieli jednego lub dwóch patroli w celu sprawdzenia, czy wspomniani grotołazi mają ze osobą odpowiednie papierki , przy okazji może się zdarzyć, że mnie zahaltują. A oto odpowiedni cytat  odpowiedni cytat z sieci:
    Tygodnik Podhalański napisał:
    Strażnicy TPN przyłapali na nielegalnym biwaku w jaskini 12 turystów
    W nocy z soboty na niedzielę strażnicy Parku Tatrzańskiego przyłapali na gorącym uczynku dwanaścioro turystów, którzy bez pozwolenia weszli do położonej poza szlakami Jaskini Miętusiej.
    - W sobotę w godzinach wieczornych otrzymaliśmy informację, że ok. 20 turystów wybrało się bez pozwoleń na wyprawę do Jaskini Miętusiej, gdzie chcieli spędzić całą noc - relacjonuje Edward Wlazło, komendant Straży TPN. - W niedzielę, ok. godz. 3 rano patrol naszych strażników, przed wylotem jaskini natrafił na pięć osób, które właśnie wyszły z jaskini.
    Byli to mężczyźni w wieku od 25 do 39 lat Warszawy i okolic, a także z Grójca. Za wejście do jaskini bez zgody dyrektora TPN i zejście ze szlaku każdy z nich został ukarany mandatem po 300 złotych. Po kilkudziesięciu minutach z jaskini wyszły kolejne osoby. Jeden z mężczyzn zachowywał się ordynarnie wobec strażników, ale po kilku minutach przeprosił i przyjął mandat.
    W sumie, w czasie nocnej akcji strażnicy nałożyli mandaty o łącznej wartości przeszło 3 tys. złotych na 10 mężczyzn i 2 kobiety .
    W sobotę w Dol. Kościeliskiej w okolicach Raptawickiej Turni strażnicy zatrzymali również dwóch zakopiańczyków, którzy wspinali się poza szlakiem. Także i oni zostali ukarani mandatami po 300 złotych.             
              Jeszcze dwadzieścia lat temu filance mieliby znikome szanse na złapanie mnie w tym terenie, ale dziś poruszam się z godnością starszego pana, choć to różnie ze starszymi panami bywa. Na kartach Taternika niezmiennie od lat zamieszczane są Pożegnania, o tych, co się minęli. Wiosną 1962 roku przeczytałem w Pożegnaniach opowieść o włoskim alpiniście Piero Ghiglione (1883 – 1960). Piero w młodości uprawiał skoki narciarskie i dał się poznać, jako dobry narciarz alpejski, z zawodu był inżynierem. Mając lat pięćdziesiąt jeden zrezygnował z dalszej pracy zawodowej i na serio zaczął uprawiać alpinizm w wielkim stylu, stać go było na to, gdyż był już człowiekiem finansowo niezależnym. W 1934 roku dokonał VII wejścia na Aconcagua wyprzedzając o kilka godzin uczestników polskiej wyprawy andyjskiej, która poprowadziła na ten szczyt nową drogę, co na ówczesne czasy było nie lada ewenementem w odniesieniu do sześciotysięcznika. Gdy w Andach kończy się lato to w Himalajach i Karakorum zaczyna się najlepszy w roku sezon wspinaczkowy przed letnim monsunem – Piero odnosi dwa kolejne sukcesy zdobywając Sia Kangri (7315 mnpm) i wschodni wierzchołek Baltono Kangri (7250 mnpm). W następnych latach wchodzi na Kilimandżaro, wspina się w Ruwenzori i Alpach, Hoggarze, wchodzi na szereg wulkanów w Meksyku. Od 1949 do 1960 roku bierze udział w szesnastu wyprawach, które najczęściej sam organizuje i finansuje.
              W roku swojej śmierci dopisuje do swojej górskiej biografii dwa pierwsze wejścia na Grenlandii i nową, trudną drogę na zachodniej ścianie Punta Aleksandra (5098 mnpm) w Ruwenzori – ginie w wypadku samochodowym w Tyrolu w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat.
              Przybyło mi prawie pół wieku i znowu czytam Pożegnania w Taterniku: w swoim domu zmarł 6 sierpnia 2009 roku w wieku stu lat Riccardo Cassino. Wspinaczkowy dorobek życia Cassino to dwa i pół tysiąca wspinaczek, w tym setka nowych dróg, kierowanie wyprawami na Gasherbrun IV (7925 mnpm) i południową ścianę Lhotse, założenie znanej wytwórni sprzętu wspinaczkowego. W Alpach pierwsze przejścia takich ścian, jak północna Cima Ovest di Lavaredo , Filar Walkera na Grand Jorasses, południowa McKinleya filarem nazwanym później jego imieniem, którego to przejścia gratulował mu osobiście prezydent Kennedy. Przepustką do alpejskiej sławy stało się dla Cassino pierwsze przejście pn.-wsch. Ściany Piz Badyle, przez wiele lat uważanej za niemożliwą do zdobycia.
              Piz Badyle leży w kotle górskim, jednym z najpiękniejszych na świecie – Val Bondasca w kantonie messyńskim. Wszystkie elementy piękna rozłożyły się tu równomiernie – począwszy od dna doliny aż po wierzchołki z przedniego jasnego granitu.
              Ścieżka wiodąca ku szczytom jak potok żłobi swą drogę w gęstym pachnącym lesie. Skoro tylko przeszliśmy porosłe mchem jary, osiągamy szeroki górski kocioł – królestwo spokoju. Jedyny odgłos, jedyny ruch, to wodospady i górskie strumienie zrodzone z wnętrza odwiecznych lodowców, biegnące jak stale spieszący się ludzie w tym świecie ciszy żyjącym rytmem pór roku.
              Tu i tam, po obu stronach strumienia, otwierają się dzikie, głębokie, kręte i poszarpane koryta, każdej wiosny rozorywane lawinami; zwalone drzewa leżą tu wśród młodnika.
              Kraina nieskończenie romantyczna…Usiąść tylko, patrzeć i oddychać. Powietrze ma subtelny zapach zieleni, żywicy i porywistego wichru. Człowiek zapomina o wszystkim, nawet o tym, że przyszedł się wspinać.
              Piz Badyle ma skromną wysokość 3308 m. Nie otaczają go wielkie lodowce; okoliczne szczyty nie są majestatyczne. Ściana Piz Badyle, licząca dziewięćset metrów wysokości, tworzy gładki pionowy mur, który sprawia wrażenie czegoś doskonałego.
              To próbka języka Gastona Rébuffata, chyba ostatniego wielkiego romantyka wśród wspinaczy doskonałych, zaczerpnięta z książki Gwiazdy i Burze, nagrodzonej w 1954 roku Grand Prix Littéraire de la Montagne.
    Notka biograficzna
    Gaston Rébuffat (1921 – 1985), tysiąc dwieście wspinaczek alpejskich od stopnia difficile wzwyż, ponad czterdzieści nowych dróg, dziesięć książek, trzy filmy, w tym dwa nagrodzone Grand Prix w Trento, najwyżej cenionym festiwalu filmów górskich i eksploracyjnych. Urodzony w Marsylii zostaje przewodnikiem górskim w wieku lat dwudziestu jeden – o dwa lata wcześniej, niż przewidywały to ówczesne przepisy. Trzy lata później jako z trzeci z kolei wspinacz niepochodzący z Doliny Chamonix zostaje przyjęty do prestiżowej Compagne des Guides de Chamonix, po kolejnych dwu latach jest już instruktorem, a następnie i profesorem sławnej ENSA – Ecole Nationale de Ski et Alpinizme. Wspina się długo, mając lat pięćdziesiąt osiem poprowadził nową drogę (500 m, trudności V) na Igłach Chamonix, w wieku sześćdziesięciu lat przeszedł raz jeszcze południową ścianę Aiguille du Midi. Pokonały go nie trudności skalne czy lodowe lecz choroba nowotworowa.
              Gwiazdy i Burze w pewnym sensie stworzyły i utrwaliły na dość długi czas swoisty kanon alpejski – nobilitacją w alpinizmie stało się przejście sześciu ścian północnych: Dru, Filara Walkera, Matterhornu, Piz Badyle, Eigeru i Cima Grande di Lavaredo. Gaston był pierwszym alpinistą, który przeszedł wszystkie te ściany, a swoje wrażenia opisał w tej książce. Nie taję, iż lektura tej książki i następnej, W skale i lodzie miały istotny wpływ na mój stosunek do gór, wspinania, a nawet moją technikę wspinaczkową.
              Wracając do opowieści o Cassinie i Piz Badyle, droga Cassina została powtórzona pierwszy raz dopiero po jedenastu latach, pierwszego polskiego przejścia doczekała się po latach trzydziestu, przeszedł ją zespół w składzie Henryk Furmanik (zginął w górach Św. Eliasza na Alasce), Samuel Skierski (zginął w masywie Mont Blanc), Marek Grochowski, Piotr Kintopf, Andrzej Skłodowski i Wojciech Wróż (zginął na K2 w Karakorum). Jak stąd wynika stopień ryzyka w tzw. wielkim alpinizmie bywa niemały.
              Ostatni raz Cassin wraca na Piz Badyle mając lat 78, to wielka sztuka powtórzyć taką drogę po pięćdziesięciu latach. Mało tego, zostaje namówiony, aby przejść ją powtórnie pod okiem kamery i w towarzystwie wspinającego się dziennikarza. Jeszcze w wieku osiemdziesięciu pięciu lat Riccardo przeszedł szóstkową drogę w Val di Mello.
              W Tatrach działa jeszcze swoisty kabaret starszych panów rocznik 1961 – Piotr Korczak zwany Szalonym i Andrzej Marcisz. Jak twierdzą niektórzy historycy taternictwa pierwszą szóstkową drogą w Tatrach była droga klasyczna na północnej ścianie Mnicha czyli tzw. Kancie. Kabaret starszych panów, wspomagany przez również nie najmłodszego Tomasza Opozdę  dokończył eksploracji tej ściany wpisując w nią drogę o frapującej nazwie Rokokowa Kokota i wycenie IX+. Piotr Korczak od dawien dawna, jeszcze jako Szalony Piotruś dogadywał, jak to świetnie pamiętam, co starszym łódzkim klubowiczom, iż są dziadkami od kopania się po zaspach, jak nazywał wyprawy w góry wysokie i że jeden udany dzień w skałkach to coś znacznie wartościowszego niż wejście na siedmiotysięcznik. Teraz ma problem, bo nie sposób w tym wieku podwyższać bez końca stopień pokonywanych  trudności  skalnych, a wielkiego alpinizmu wyrzekł się programowo. Inni świetni wspinacze skalni poszli inną drogą, w odpowiednim wieku zaczęli organizować i kierować wyprawami często biorąc nawet udział w atakach szczytowych. Ostatnio Marcin Koszałka, uznany operator, reżyser i scenarzysta nakręcił poświęcony Szalonemu krótkometrażowy dokument zatytułowany Deklaracja Nieśmiertelności.  Film zebrał pokaźną pulę nagród na różnych festiwalach, w tym i Srebrną Gencjanę na festiwalu w Trento.
  9. Jerzy L. Głowacki
    Czerwone Wierchy jesienią.  Część II.
              Wędrując z Przysłopu Miętusiego na Małołączniak raz jeszcze patrzę na środkową i najwyższą partię Doliny Miętusiej. Piękne polany poprzedzają próg zasypany ogromnymi wantami porośniętymi starodrzewem, to Wantule, jedna z największych osobliwości tatrzańskich długo podsycająca dyskusje specjalistów od rzeźby górskiej. Eugeniusz Romer (1871 – 1954), twórca nowoczesnej kartografii i sława polskiej geografii, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a później Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, iż Wantule są efektem zlodowacenia, bloki skalne zostały naniesione przez lodowiec. Pionierem nowoczesnego leśnictwa w Polsce był Stanisław Piotr Sokołowski (1865 – 1942), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ożenił się z góralką, Agnieszką  z Walczaków i zapoczątkował rodzinny, wielopokoleniowy klan taternicki Sokołowskich, profesorski też, bo czterech jego synów zostało profesorami. Dwóch jego synów naukowo związało się z Tatrami na różny sposób, Marian był botanikiem i między innymi inicjatorem badania zespołów roślinnych Tatr, a Stanisław, geolog, ostatecznie wyjaśnił zagadkę Wantul, jako gigantycznego obrywu skalnego o objętości około 22 milionów metrów sześciennych ze stoku Dziurawego. Miejsce przepiękne, niezwykle pobudzające wyobraźnię zwłaszcza samotnego wędrowca, kluczącego wśród bloków skalnych wielkości góralskiej chałupy i splątanych ze sobą smreków. Dwa lata temu idąc tą samą ścieżką razem z Mieszkiem cieszyłem się, iż część lasu, zniszczona podmuchami halnego w 1968 roku już się odnawia, teraz nie mam powodu do radości widząc skutki zmasowanego ataku kornika.
              Powyżej Wantul rozciąga się na obszarze prawie siedmiuset metrów szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrów długości kocioł, a ściśle mówiąc  polodowcowy cyrk Wielkiej Świstówki zamknięty amfiteatralnie białymi ścianami wysokości rzędu trzystu metrów. Na dnie kotła skalne wysepki o białych, żłobkowanych ściankach porośnięte od  góry kosodrzewiną, a pod nimi urocze, różnokolorowe kwietne ogródki. Czterysta metrów wyżej, podcięte trudnymi progami dwie dolinki  –  Litworowa w kształcie wanny  o długości czterystu pięćdziesięciu metrów pełnej nierówności i Mułowa, kocioł skalny o wymiarach sześćset na trzysta metrów zamknięty wałem morenowym. Ogromna różnorodność form mogąca wprawić w zachwyt każdego geologa, glacjologa, geomorfologa, botanika, speleologa i powierzchniowego wspinacza.
              Tatry  na początku października mają swój specyficzny urok, jest kolorowo, gdy świeci słońce i nie ma chmur na niebie jest wystarczająco ciepło, ale nie upalnie, turystów jest zdecydowanie mniej, nawet w niedzielę. Tego dnia aż po ramię Małołączniaka wędruję praktycznie sam, dopiero na grani pusto już nie jest, co daje pole do ciekawych obserwacji. Najstarsi z wędrowców radzą sobie nieźle, podchodzą równym, powolnym lecz skutecznym tempem. Paru młodych górali prze do góry z determinacją nie na miarę własnych możliwości: Ty, tylko nie patrz do góry! I seria przekleństw, bo wierzchołek piętrzy się nad ich głowami wysoko, wysoko. Co poniektórzy z czterdziestolatków i pięćdziesięciolatków budzą moje zaniepokojenie, być może za parę minut trzeba będzie wzywać śmigło czyli toprowskiego Sokoła. Wystrzelali już całkiem swoją amunicję, podchodzą kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów, dychają i znowu idą do góry, aby po chwili kolejny raz przystanąć. Bilans ostatnich czterech tygodni w Tatrach Polskich, jedenaście zasłabnięć turystów w przedziale wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu siedmiu lat, najwięcej w tej grupie wiekowej, o której wcześniej wspomniałem plus dwadzieścia pięć przypadków ran, złamań, kontuzji. Gorzej było oczywiście w lipcu i sierpniu – TOPR-owi przybyły na koncie pięćdziesiąt dwie wyprawy i sto jeden akcji ratunkowych, w tym sześćdziesiąt z użyciem śmigłowca. Sumując liczby ratowników zaangażowanych w poszczególne akcje i wyprawy otrzymujemy imponujący wynik: pięćset osiemdziesięciu dwóch ratowników.
              W zejściu z Kondrackiej Przełęczy co pewien czas wyprzedzamy się wzajemnie – ja i troje turystów w wieku studenckim. Nagle od strony Gronika nadlatuje Sokół kierując się w stronę Małołąckiego Żlebu, zawisa ponad jego progiem, a po paru minutach odlatuje w stronę Zakopanego. Młodzi ludzie pytają mnie, co się stało. Odpowiadam krótko: Być może ktoś zaplątał się w ten żleb, przestraszył się lub zrobił sobie jakąś krzywdę – wtedy śmigłowiec nie wróci. Jak wróci to stało się coś poważniejszego. Na prawo rozciąga się istne eldorado dla speleologów, jeśli coś wydarzyło się w Jaskini Śnieżnej to chłopcom nie zazdroszczę roboty.
    Niestety, następnego dnia dzięki Internetowi dowiedziałem się, iż w pewnym sensie Śnieżną wykrakałem.
    Kronika TOPR-u
    Niedziela 2.10. O godz. 12-tej poinformowano ratowników, że nie powróciła z eksploracji systemu jaskini Litworowa – Śnieżna trzyosobowa grupa grotołazów. Do otworu Litworowej celem sprawdzenia czy nie wychodzą tamtędy grotołazi wyruszył jeden z ratowników. Tuż przed 15-tą poinformował Centralę, że nie ma tam żadnych śladów grotołazów. Wobec tego do otworu Jaskini Śnieżnej poleciała 7-osobowa grupa ratowników z zadaniem wejścia do jaskini naprzeciw grotołazom, którzy mieli wychodzić tym otworem . Ratownicy doszli do „Suchego Biwaku” nie nawiązując kontaktu z poszukiwanymi grotołazami. Ratownicy wycofali się na powierzchnię a do Jaskini Litworowej wyruszyła kolejna grupa ratowników. O godz. 2.13 ratownicy nawiązali kontakt głosowy z grotołazami. Okazało się, że są oni w dobrej formie i po poręczówkach założonych przez ratowników o własnych siłach wyjdą z jaskini. O godz. 5.29 ratownicy i grotołazi wyszli na powierzchnię i przed godz. 7-mą zostali przewiezieni śmigłowcem do Zakopanego. Jak doszło do zdarzenia? Trzej grotołazi z Warszawy w piątek 30.09 wyruszyli do Jaskini Litworowej celem przejścia trawersu i wyjścia przez Jaskinię Śnieżną. Pokonując Jaskinię Litworową likwidowali za sobą liny poręczowe odcinając sobie w ten sposób możliwość odwrotu. Ponieważ partie Jaskini Śnieżnej nie puściły ich a odwrót prze jaskinię Litworową był odcięty pozostało czekać im w Jaskini Litworowej do godz. alarmowej, którą ustalili na 12-tą w niedzielę, kiedy to o całym zdarzeniu poinformował TOPR jeden z ich kolegów. W poniedziałek rano kolejna ekipa ratowników weszła do Jaskini Litworowej by pościągać liny poręczowe, które pozostały po nocnej akcji ratunkowej. W akcji ratunkowej brało udział 25-ciu ratowników + załoga śmigłowca. Pod otwory jaskiń wykonano kilka lotów.
              Tego dnia schodzenie z przełęczy do Doliny Małej Łąki jest wyjątkowo żmudne, niektóre fragmenty perci jeszcze nie odmarzły po zimnej nocy, inne tak – podeszwy wibramów oblepione błotnistą mazią ślizgają się beznadziejnie na zmarzlinie i mokrych, dobrze wyszlifowanych przez całe pokolenia turystów wantach. Gdy dochodzę do rozstaju dróg na samym końcu hali  to stwierdzam, iż mam jeszcze wystarczającą rezerwę czasu, aby spokojnie napić się herbaty z termosa i wypalić małą fajkę, zresztą nie muszę się  przejmować szybko nadchodzącym tu zmrokiem, na dnie plecaka leżą spokojnie dwie czołówki Petzla, mógłbym spokojnie wędrować przy ich świetle całą noc bez wymiany baterii.
              Rozmawiam właśnie z Alą przez telefon, gdy nadchodzą ci, którzy pytali mnie o śmigłowiec. Stają pod słupkiem, na którym wisi kilka drogowskazów turystycznych i deliberują. Po kilku minutach podchodzi do mnie bardzo fajna dziewczyna i wdzięcznym głosikiem prosi: Proszę pana, jak tu dojść do asfaltu, aby wrócić do Zakopanego?
    - Prosto w dół do starej leśniczówki na Groniku, potem asfaltem w lewo na przystanek. Albo w lewo na Przysłop Miętusi, w dół na dno Doliny Kościeliskiej i w prawo na przystanek lub do knajpy.
              Dziewczyna dziękuje i odchodzi, a w głośniku telefonu słyszę głos Ali: Znowu flirtujesz z dziewczynami!
     
     
  10. Jerzy L. Głowacki
    Czy warto solo bądź na żywca?

    We wszelakich poradnikach i wstępach do przewodników turystycznych oraz na licznych stronach internetowych eksponowana jest niezmiennie od lat kardynalna zasada bezpieczeństwa: nigdy nie wychodź w góry samotnie. To bardzo dobra zasada dla początkujących i dla tych, co lubią muzykę gór w formie lekkiej, łatwej i przyjemnej. Jeśli zamierzasz wędrować po górach wyłącznie po szlakach turystycznych i to tych łatwiejszych, wychodzić w góry tylko w stabilnych, dogodnych warunkach to w porządku, przestrzeganie tej zasady zapewni ci maksimum bezpieczeństwa. Ale gdy celem twoim jest pełnia doznań w górach, wędrówki bez ograniczeń to ścisłe przestrzeganie tej zasady wcale nie zwiększy twojego bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie. Częstą przyczyną wypadku w górach jest utrata równowagi fizycznej bądź psychicznej – to słowa Jerzego Hajdukiewicza, a nic tak nie hartuje naszej psychiki, jak samotna wędrówka w trudniejszym terenie, zwłaszcza gdy nadciągnie mgła, kurniawa albo zapadnie przedwcześnie dla nas zmrok. Wielokrotnie już zdarzało się, iż w wyniku nieprzewidywalnego splotu okoliczności turysta był zmuszony do samotnego kontynuowania marszu, np. w celu sprowadzenia pomocy i kończyło to się tragicznie dla niego, głównie z powodu podwójnego stresu. Po dzień dzisiejszy twierdzę, iż poruszając się samotnie w eksponowanym terenie jestem bezpieczniejszy, niż idąc w zespole. Nic wtedy nie rozprasza mojej uwagi, nie muszę oceniać na bieżąco, czy moi towarzysze nie popełniają jakiś błędów i nie jestem narażony na konsekwencje tych błędów – znam przynajmniej dwa przypadki, gdy turysta lub początkujący wspinacz odpadając strącał drugiego też idącego bez asekuracji. W Tatrach teren łatwy często bywa kruchy, co sprzyja mniej lub bardziej zaawansowanym próbom kamieniowania współtowarzyszy.  Zimą, gdy jest lawiniasto stopień ryzyka rośnie istotnie wraz z liczebnością grupy.

              Po przyjeździe w Tatry po głośnej tragedii licealistów na Rysach zadałem Gaździe na Roztoce pytanie, co sądzi o tym wypadku. Marek odpowiedział mi pytaniem: Jurku! A ile osób wziąłbyś na Rysy zimą? – Dwie, maksimum trzy. – Ja też!

              Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt bezpieczeństwa w górach, często pomijany w dyskusjach. Otóż zdarza się, iż tak zwany lider zespołu ma ochotę zawrócić, wycofać się, bo ocenia, iż zrobiło się nie fajnie, lecz nie czyni tego bojąc się podejrzenia o tchórzostwo lub uważa, iż mimo wszystko nie wypada mu tego uczynić, a to prosta droga do nieszczęścia.

              Szkoły wspinaczkowe zwęszyły interes i proponują wręcz firmom wyjazdy integracyjne z elementami szkoły przetrwania, w tym i zabawę we wspinaczkę, co może skutkować mylnym przekonaniem, iż coś się już po takiej imprezie umie. Sprzęt wspinaczkowy jest ogólnie dostępny, od czasu do czasu widzę w Tatrach turystów mających przytroczone do plecaków krótkie liny wspinaczkowe. Ale sposób poruszania się tych turystów, brak kasków na głowie tam,  gdzie często latają kamienie zdradza, iż są górskimi żółtodziobami. Piękna scenka nad Czarnym Stawem pod Rysami, ostatnie metry podejścia są zalodzone, a niżej szczerzą zębiska co większe wanty wytopione z wczesnowiosennego śniegu. Na rygiel stawu wychodzi trzydziestolatek przepasany liną, na końcu której holuje swoją panią. Holuje w sposób szczególny, bo pani nie jest związana liną, tylko koniec liny jest omotany wokół jej nadgarstka. Swoim starym obyczajem rugam faceta ostro tłumacząc mu jednocześnie, czym taka pseudoasekuracja grozi. Gość reaguje w sposób, który błyskawicznie mnie rozbraja – odwraca się w stronę swojej pani i z wielką satysfakcją w głosie krzyczy: A widzisz, kochanie, a widzisz, mówiłem ci, że tak nie można!

    Na szczęście to się zmienia.

    Dwa zdjęcia, na jednym wyżej podpisany – początek liczącego 50 metrów wyciągu bez ani jednego przelotu, na drugim Gaston Rebuffat w roli przewodnika. Czy pod względem osobistego ryzyka różni to się od żywcowania? Jedyna różnica to brak oporu liny.



  11. Jerzy L. Głowacki
    Drugi krąg wtajemniczenia – Mnich i Cubryna

     
                   Od chwili wyjazdu z Tatr w 1961 roku pilnie przygotowuję się do następnego sezonu. Trenuję koszykówkę w Łódzkim Klubie Sportowym, w domu mam prymitywną, ale praktyczną siłownię, bardzo dużo czytam na tematy górskie. Zaliczam teoretyczny kurs wspinaczkowy i wstępuję do Koła Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego. Kompletuję najprostszy sprzęt turystyczny i trzydziestopięciometrową linę asekuracyjną, z sizalu, a jakże. Gdyby dziś wymienić wszystkim wspinaczom poliamidowe liny na sizalowe lub z manili to wielu przepłaciłoby to zapewne życiem, tylko prawdziwi górscy dziadkowie nie poczuliby się z nimi w skale nieswojo. Ze sprzętu wspinaczkowego nic innego poza liną nie można było oficjalnie kupić w Łodzi, linę kupiłem nomen omen w składnicy harcerskiej na rogu Piotrkowskiej i Roosevelta. Szorstkość sizalu budziła ongiś w dłoniach uczucie zaufania, zapach sizalu, bardzo specyficzny i niepowtarzalny kojarzy mi się do dziś z zapachem wspinaczki, o ile takowy istnieje.

              Kończy się rok szkolny, zbyt długi, abym mógł pojechać na kurs skałkowy. W końcu czerwca jestem już wraz z mamą na Skibówkach u pani Katarzyny Walczak. Niestety, pogoda na początku lata nie sprzyja ambitniejszym planom. Cofam się ze Żlebu Kirkora zabetonowanego starym śniegiem, w gradzie zbiegam z Ciemniaka, kluczę w gęstej mgle na Orlej Perci, wykorzystuję krótsze przejaśnienia na treningi wspinaczkowe na Jasiowych Turniczkach w dolinie za Bramką, ćwiczę zjazdy na linie w coraz to większym lufcie.

              Nadchodzi w końcu upragniony początek dobrej pogody, odwiedzam zatem małą klitkę w parterowym, od dawna już nie istniejącym domku na ulicy Kościuszki blisko Krupówek – mieści się tam zakopiańskie biuro Orbisu. Za jedyne siedemdziesiąt parę złotych wykupuję pięć noclegów wytyczających trasę planowanego wypadu na Słowację.

              Skala cen. Porządne górskie wibramy kosztowały wówczas około pięciuset złotych, dziś buty relatywnie tej samej klasy, uwzględniając postęp w technologii, kupić można za pięćset, sześćset złotych, co stanowi równowartość od dziesięciu do trzynastu noclegów np. w Morskim Oku. Łatwo policzyć jak zdrożały noclegi w schroniskach, nawiasem mówiąc po polskiej stronie Tatr nie ma w chwili obecnej nawet połowy tych miejsc noclegowych, jakie turysta bądź taternik miał do dyspozycji w roku pańskim 1962.

              Przed wyjazdem w Tatry załatwiłem odpowiednie formalności, postarałem się o tak zwany tymczasowy dowód osobisty i przepustkę turystyczną opiewającą na dni sześć w Tatry Słowackie, bo ukończyłem 16 lat i z formalnego punktu widzenia było to możliwe. 22 lipca przekraczam most graniczny na Łysej Polanie i ruszam w stronę Polskiego Grzebienia niosąc w plecaku spirytusowy kocher, zapas żywności, ciepły sweter z wielbłądziej wełny i nieodzowny, brezentowy skafander. Wieczorem zasypiam już po południowej stronie Tatr w Bilikowej Chacie na Siodełku. Następny dzień jest deszczowy, ale nie przeszkadza mi to zbytnio, bo i tak miałem go spędzić u podnóża Tatr. Zwiedzam Stary Smokowiec, Tatrzańską Łomnicę i Szczyrbskie Jezioro, gdzie nocuję w tzw. nocleharni. Podczas zwiedzania dokonuję zakupów, przede wszystkim kupuję słowacki plecak wspinaczkowy zwany powszechnie horolezką – będzie mi służył ponad ćwierć wieku. Oprócz tego zaopatruję się w pierwsze trzy tomy słowackiego przewodnika wspinaczkowego autorstwa Arno Puskasa, kilka map i podobnie, jak wielu, kupuję zestaw sześciu, różnokolorowych ołówków automatycznych, są sprawne po dzień dzisiejszy.

              Trzeciego dnia startuję skoro świt, przechodzę Dolinę Furkotną, wchodzę na Furkotną Przełęcz i na Furkot, a z Furkotu dalej, we mgle na Hruby. Wracam do Szczyrbskiego przez Bystry Przechód i Dolinę Młynicką, a nocuję w schronisku nad Popradzkim Stawem, schronisko to wkrótce zniknie zastąpione przez Horsky Hotel. Czwarty dzień to wejście na Rysy, zejście do Popradzkiego i przejście via Batyżowiecki Staw do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, gdzie spędzam noc po raz pierwszy i ostatni, gdyż sympatyczne to schronisko spłonie w listopadzie, a na jego miejscu powstanie kolejny horsky hotel brzydki jak nieszczęście – skrzyżowanie biurowca ze schronem przeciwatomowym. Nazajutrz opuszczam Śląski Dom przy pięknej pogodzie kierując się ku Polskiemu Grzebieniowi i Rohatce i dalej – przez Dolinę Staroleśną  i Czerwoną Ławkę do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Wszędzie, wysoko, dużo starego i  twardego śniegu, sporo tablic informujących, iż odradza się przejście ze względu na niebezpieczeństwo. Czesi i Słowacy są zdyscyplinowani, niewielu z nich mija te tablice, którymi wcale nie przejmują się Niemcy i Polacy. Na Czerwonej Ławce odbijam w bok ze znakowanego szlaku i wbiegam, bo pora już późna, na Mały Lodowy Szczyt, po czym wracam na Czerwoną  Ławkę i dalej w dół do schroniska zwanego Terinką.

              O wschodzie słońca dzień nie zapowiada się optymistycznie, odległe szczyty stoją w czerwonym blasku tak blisko, jak rzut kamieniem, niebo ołowiane. Starzy wyjadacze twierdzą w takich chwilach, iż najdalej za dwie, trzy godziny zacznie lać, i to długo, przynajmniej do wieczora. Nie mam więc czasu do stracenia, plecak ze stelażem zostaje w schronisku, zarzucam na plecy horolezkę ze swetrem, skafandrem, manierką i tabliczką czekolady, start. Górna połać doliny cała pod śniegiem, co z rana podchodzenia nie ułatwia, bo śnieg po nocnym spadku temperatury bardzo twardy. Na azymucie Lodowy, jeden z najwyższych i najciekawszych szczytów tatrzańskich – na szczęście nikt dotychczas nie wpadł na pomysł, aby go popsuć kolejką linową lub turystycznym szlakiem, tego dnia nikt poza mną nań się nie wybiera, jestem sam. Dochodzę już do sławnego, skalnego konia na jego grani. Przewodniki wyliczają: dwadzieścia dwa metry długości i radzą pokonać go okrakiem. Tak też próbuję i po dwu czy trzech metrach stwierdzam, iż na takie zabawy koń ma grzbiet za szeroki, lepiej spróbować swoistej woltyżerki. Staję więc na grzbiecie konia i wyprostowany przechodzę go do końca.

              W zejściu biję wszystkie rekordy prędkości, bieg, ześlizg, slalom na butach między wystającymi tu i ówdzie ze śniegu głazami. Pogoda wytrzymała do końca dnia, wieczorem jestem już na Skibówkach. Następnego dnia opuszczam Zakopane na dwa tygodnie, bo czeka mnie przymusowy obóz przysposobienia wojskowego w Tomaszowie Mazowieckim. Tam też maszeruję do woli w stalowym garnku na głowie i z przedwojennym Mauserem na ramieniu. Mauser ma wywierconą dziurę w boku lufy, gdy przychodzi czas na strzelanie strzelamy nie z Mauserów, ale karabinków Mosina. Cecha szczególna, przyzwoity odrzut i szansa na zdemolowanie szczęki, gdy nie domknie się zamka.

              Czas szybko mija i znowu jestem w Tatrach. Wymazuję kolejne białe plamy na mojej prywatnej mapie Tatr – odnajduję zarzucony już, przedwojenny „trudniejszy szlak” Orlej Perci wchodząc na Wielką Buczynową Turnię, wchodzę na wierzchołek Zamarłej Turni. Kolej na otoczenie Morskiego Oka, kto by tam jeździł autobusem, we mgle i mżawce idę przez Halę Gąsienicową, Kozią Dolinkę, Żleb Kulczyńskiego i Granaty, Orlą Percią na Krzyżne, skąd schodzę do Starej Roztoki, gdzie nocuję. Następnego dnia podchodzę do Morskiego Oka i Doliny za Mnichem, marzy mi się wejście na Mnicha, ale prawdę powiedziawszy nieco się boję. Pytam kręcącego się po Mnichowych Plecach trzydziestolatka, czy przypadkiem nie wybiera się na Mnicha – we dwóch byłoby raźniej. Trzydziestolatek okazuje się Niemcem: Nein, nein, nicht seil. No ja, moja seil też leżeć na Skibówkach. Niemiec znika gdzieś wśród want, a ja podchodzę pod blok szczytowy. Do licha, z bliska nie wygląda to groźnie, trzeba spróbować. Parę chwil i już jestem na środku sławetnej Płyty. W tym właśnie z drugiej strony wyłazi na płytę moje Niemczysko – śmiejemy się obaj z obustronnego zaskoczenia. Minuta czy dwie i już ściskamy sobie dłonie na wierzchołku. Gdy nadchodzi pora powrotu proponuję kompanowi spróbowanie wariantu zejściowego polecanego przez Mistrza Paryskiego, jako najodpowiedniejszego bez zjazdu na linie, a tożsamego z końcowym fragmentem klasycznej drogi na pd.-zach. ścianie. Niemiec wraca do Morskiego Oka na obiad, a ja wyruszam na szukanie drogi na Cubrynę.

              Po skraju Zadniej Galerii Cubryńskiej błąka się dwu ludzi, szukali drogi na Cubrynę przez Galerie i Hińczową Przełęcz, nie znaleźli. Dziś może to budzić zdziwienie, ale w tamtych czasach nie było jeszcze tam przedeptanej perci i można było mieć istotne wątpliwości, w którym miejscu zacząć zejście na Małą Galerię. Błyskawicznie podejmuję decyzję, proponuję wejście na Cubrynę przez Przełączkę pod Zadnim Mnichem, Dolinę Piarżystą i Cubryńską Przełączkę – trudności orientacyjnych nie powinno tam być żadnych, a drogę przez Galerie odnajdziemy w zejściu, tak będzie łatwiej. Młodszy z napotkanych ma dosyć na dzisiaj, schodzi w dół. Starszy, po pięćdziesiątce, z twarzą intelektualisty i w eleganckich okularach rusza ze mną na podbój Cubryny. Po drodze usiłuję odgadnąć jego profesję, stawiam na zawód lekarza. Odpowiedź symptomatyczna: Byłeś blisko, jestem księdzem, profesorem teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wkrótce mam kłopot i to psychologicznej, a nie topograficznej natury: mój towarzysz bezpardonowo zmusza mnie do zwracania się do niego zgodnie z alpejskim obyczajem po imieniu – alpejskim, bo za młodu, jak zaznacza, chodził po Alpach. Na wierzchołku Cubryny gotuję dla nas herbatę na kostkach skondensowanego spirytusu, smakuje znakomicie, herbata, nie spirytus. Mamy świadomość, iż musimy dziś odnaleźć drogę przez Hińczową Przełęcz, bo powrót przez Dolinę Piarżystą byłby zbyt ryzykowny, rynna, którą weszliśmy na Cubryńską Przełączkę okazała się bardzo kruchą, a w dodatku na niektórych odcinkach wypełniał ją śnieg. 

              Droga przez Galerie jest dla nas  w zejściu całkiem niekłopotliwą, ale na Zadniej Galerii słyszę słowa: Teraz mogę ci się przyznać. Dziunia zaklinała mnie dziś rano na wszelkie świętości, abym nią nie szedł, bo tam bardzo dużo śniegu. Do MOka docieramy, gdy zapada już zmrok, kuchnia już zamknięta, kiepska sprawa. Wtedy to z kuchennego zaplecza wypływa rzeczona pani Dziunia vel Wanda Łapińska, żona kierownika. Na nasz widok uśmiecha się szeroko i domyślnie pyta: Witam księdza profesora, ksiądz profesor pewnie głodny? Krótka, rzeczowa odpowiedź: I mój towarzysz też!  - To proszę siadać. Po chwili kelner zwany Stefanem przynosi na tacy dwa obfite i smaczne obiady.

              Żegnamy się późnym wieczorem, ksiądz profesor namawia mnie na wspólny wypad na Mięgusza, obiecuje pożyczyć linę od Czesia Łapińskiego. Chciałaby dusza do raju, ale mam być jutro po południu na Skibówkach, zero szans na powiadomienie mamy, iż się spóźnię. Z żalem odmawiam i wcześnie rano ruszam z Roztoki przez Polanę pod Wołoszynem i Psią Trawkę do Zakopanego. Na Równi Waksmundzkiej spoglądam wstecz ku Mięguszom, zasłania je szara kurtyna deszczu, nie był nam pisany tego dnia Mięgusz, zmyłoby nas z niego. To ostatnia tatrzańska eskapada tego lata, wracamy do Łodzi nazajutrz. Za rok przyjadę w Tatry nieco później, bo czeka mnie matura i egzaminy wstępne na fizykę.

              Fotografa przy tym nie było, ale był dwa lata później. Przed trzecim wejściem na Mnicha, a pierwszym z liną (jeszcze sizalową) i pierwszym w roli nieformalnego przewodnika.




  12. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część I.
     
                Wysiadam z busa na Łysej Polanie, przechodzę graniczny most na Białce i skręcam w prawo, w stronę Doliny Białej Wody. Moim celem jest na dziś taborisko na Polanie pod Wysoką, gdzie zamierzam spędzić cztery najbliższe noce.  W takim przypadku zwykle dzielę dystans między Łysą Polaną, a taboriskiem na trzy etapy. Pierwszy etap to dotarcie szeroką drogą jezdną wiodącą brzegiem Białki na Polanę Białej Wody, drugi etap kończy się na Polance pod Aniołami, a trzeci, najatrakcyjniejszy to trawers masywu Młynarza. Większość z nas, tatrafilów ma swoje ulubione podejścia i zejścia, a także drogi, które niezbyt lubi z takich czy innych względów. Ja nie lubię wspomnianej drogi jezdnej z dwóch powodów. Po pierwsze droga ta jest solidnie utwardzona, gdyż kursuje po niej systematycznie wielka ciężarówka wywożąca w sezonie setki ton drewna pozyskiwanego w tzw. ścisłych rezerwatach, wcześniej wywożono nią tłuczeń, wydobywany nie tylko z koryta Białki, ale i z małych kamieniołomów usytuowanych w uroczych turniczkach, przy czym zniszczono unikatowe stanowiska rekordowo nisko rosnącej kosówki. Po drugie nie raz i nie dwa kląłem wiecznie żywy nad Białką komunizm. Aby wyjaśnić to drugie muszę się cofnąć o wiele, wiele lat wstecz.
     
                 Schronisko na Polanie Stara Roztoka powstało w 1876 roku jako stacja etapowa na ówczesnej drodze do Morskiego Oka poprowadzonej w 1817 roku, przebieg tej drogi różnił się istotnie od przebiegu zbudowanej w 1902 roku nowej drogi nazywanej powszechnie gościńcem Oswalda Balzera. Powstanie gościnca miało związek ze galicyjsko-węgierskim  sporem granicznym znanym jako spór o Morskie Oko, w którym to sporze szalę rozstrzygnięć na korzyść Galicji (czytaj: Polski) przechylił profesor Uniwersytetu Lwowskiego Oswald Balzer. Szczególnego znaczenia schronisko w Roztoce nabrało w okresie międzywojennym stając się bazą taterników i turystów wysokogórskich eksplorujących otoczenie Doliny Białej Wody. Pomimo nienajlepszych stosunków Polski i Czechosłowacji na terenie Tatr obowiązywała tzw. konwencja turystyczna, w ramach której granicę w Tatrach można było przekraczać w dowolnym jej punkcie. Jedynym formalnym wymogiem tejże konwencji było wstąpienie do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i  coroczne wykupienie za jedyne dwa złote specjalnej wkładki do legitymacji Towarzystwa. Nieopodal schroniska w Roztoce przez Białkę przerzucona była kładka ułatwiająca przechodzenie z Roztoki wprost na Polanę Biała Woda.
     
                Dzisiaj standardem dla turystów, chcących przejść z jednej strony Tatr na drugą przez Dolinę Białej Wody jest wędrówka szlakiem na Polski Grzebień i zejście przez Dolinę Wielicką do Magistrali Turystycznej i dalej na Siodełko, z którego zjechać można kolejką wypisz wymaluj taką samą, jak na Gubałówce do Starego Smokowca. Alternatywą jest podejście z Kotła pod Polskim Grzebieniem na Rohatkę, skąd przez Dolinę Staroleśną i Magistralę też dotrzemy na Siodełko.  Przed drugą wojną światową każdy szanujący się taternik czy turysta tatrzański musiał choć raz przejść przez grań główną przez Białą Wodę, Dolinę Kaczą, Żelazne Wrota i Dolinę Złomisk do Popradzkiego Stawu lub w odwrotnym kierunku. Biorąc pod uwagę złożoność takiego przejścia logicznym było inicjowanie go ze schroniska w Roztoce,  aby przed zmierzchem dotrzeć do schroniska nad Popradzkim Stawem, o ile nie dysponowało się odpowiednio dobrą kondycją fizyczną lub też w żlebach leżało dużo śniegu. W mojej własnej ocenie przejście przez Żelazne Wrota jest najpiękniejszą drogą w kategorii dróg o trudnościach 0+ wiodących z jednej strony Tatr na drugą. Ostatni raz odwiedziłem Żelazne Wrota wspólnie z Magdą w starym, klasycznym stylu á la ksiądz Stolarczyk. Z Roztoki zeszliśmy na Łysą Polanę, gdzie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Starego Smokowca. W Smokowcu przesiedliśmy się do elektriczki, aby ostatecznie znaleźć się w Szczyrbskim Jeziorze, skąd przez Popradzki Staw i Dolinę Złomisk dotarliśmy do koleby pod Szarpanymi Turniami. Następnego dnia weszliśmy na Wysoką i wróciliśmy na noc do koleby. Droga powrotna do Roztoki wiodła przez  Żelazne Wrota, Kaczą i Białą Wodę. Gdy weszliśmy do strefy Schengen wielu stałych bywalców Roztoki wraz z jej gospodarzami liczyło bardzo na reaktywację stanu sprzed wojny to jest poprowadzeniu mniej więcej stu metrowego łącznika od schroniska do słowackiego szlaku turystycznego przebiegającego przez Polanę Białej Wody, z kładką oczywiście. Nadzieje te okazały się niestety płonne. Oczywiście od czasu do czasu przechodziło się przez Białkę w bród łamiąc prawo, ale wiązało się to z pewnym ryzykiem. Pamiętam, jak raz wracaliśmy z wypadu na południową stronę Tatr i już szykowaliśmy się do złamania granicy państwowej, aby za parę chwil znaleźć się w Roztoce, gdy nagle na przeciwległym brzegu Białki zapalił się silny reflektor straży granicznej. Jak niepyszni dreptaliśmy na Łysą Polanę, aby lege artis znaleźć się na drugim brzegu Białki i nakładając mniej więcej 8 kilometrów dotrzeć do Roztoki już niewiele przed północą.
     
                W taki dzień, jak dzisiaj nie radziłbym nikomu podejmować próby forsowania Białki, stan wody wysoki, nurt bystry, bez liny i kasku taka próba łatwo mogłaby się skończyć tragicznie. Na Polanie Białej Wody, okolonej ścisłymi rezerwatami przyrody wita turystę przede wszystkim ogrodzenie przecinające polanę w poprzek, podniesiony w tej chwili szlaban i różne tablice z zakazami. Polana, niegdyś jedna z najpiękniejszych w Tatrach upodobniła się teraz do dobrze prosperującego tartaku. Na jej środku pracuje wielki kombajn okorowujący i przycinający pnie świerków, podjeżdżają, mimo postawionego 4 kilometry wcześniej zakazu przeróżne samochody z jakimiś mniej lub bardziej ważnymi personami w cywilu, kręci się bez sensu samochód straży leśnej. Co pewien czas pojawia się wielotonowa ciężarówka, aby zabrać drzewny urobek. Las nad polaną poprzecinany jest błotnistymi przecinkami, na których pracują ciężkie ciągniki z grubymi łańcuchami na kołach, stoi też obłocony ciągnik gąsienicowy. Koło sterty przygotowanych do transportu pni stoi luksusowy mercedes G 500, pytanie: przyjechali nim ci, którzy te pnie sprzedają czy kupują? Taki model wart jest w chwili obecnej jakieś pół miliona złotych. Wśród tego bałaganu skromnie przemykają się nielicznymi grupkami turyści wracający z przedpołudniowego spaceru na Polanę pod Wysoką, w większości emeryci sądząc po wieku.








  13. Jerzy L. Głowacki
    Dużo wody w Białej Wodzie Część II.   Korzystając z przerwy w taksowaniu drewna podczas załadunku witam się z miejscowym leśniczym, osiadłym tu od lat. Martin Stodola, zwany powszechnie Martinem to leśnik o imponującej posturze i brodzie, rozpoznawalny z daleka, zawiaduje taboriskiem. Po paru minutach jestem już formalnie zameldowany na taborze za jedyne 10 euro – po dwa i pół euro za noc, pozostaje tylko tam dojść i rozbić namiot. Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami o niskim pułapie, jest chłodno i wilgotno, nie muszę się śpieszyć, na przedwieczorny, relaksujący spacer nie ma co liczyć. Siadam na drewnianej ławie nieopodal leśniczówki, nabijam fajkę, wyciągam termos z gorącą herbatą z plecaka. Po krótkim odpoczynku dobieram odpowiednią długość teleskopowych kijków i ruszam w drogę wpadając po kilkuset metrach we właściwy rytm marszu, droga przede mną pustoszeje, turyści zdegustowani psującą się coraz bardziej pogodą zawrócili już wcześniej z drogi. Góry nikną we mgłach i chmurach, kontemplować można jedynie najbliższe otoczenie.   Jeden ze słynnych taterników minionej już dawno epoki w swoim tatrzańskim pamiętniku umieścił rozdział o frapującym tytule: Myśli człowieka spadającego z dachu. Po prawdzie, jak sam napisał, tytuł niezupełnie ścisły, bo spadał nie z dachu, ale ze ściany (Mariusz Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich). Jeśli miałbym opisać swoje myśli podczas spadania to opis byłby krótki, bo albo nic nie myślałem bojąc się zapewne coś spieprzyć (proszę potraktować to słowo jako pewien techniczny termin górski) albo trzymałem się kurczowo paru zaledwie myśli, które miały mi pomóc wyjść cało z tego ambarasu. No i statystyka uboga, bo w całej mojej górskiej karierze leciałem tylko cztery razy, rzecz zabawna, raz na linie i trzy razy idąc bez asekuracji. Za to myśli podczas samotnego podchodzenia to temat – rzeka. Wiem, co mówię, dwie piąte moich górskich dni to dni samotne.   Gdy warunki są trudne i gdy grozi głębokie załamanie pogody nie ma czasu na rozmyślania lub kontemplowanie skalnej scenerii – należy się skoncentrować na szybkim wejściu na wierzchołek, a potem na dotarciu w taki rejon, aby w razie czego można było w rozsądnym czasie znaleźć w bezpiecznym terenie. W pogodny dzień, przy suchej skale można się cieszyć do woli lawirowaniem w skalnym terenie, próbowaniem różnych wariantów z rozmyślaniem, jaka w przyszłości obrać drogę, co by było, gdyby tak związać się teraz liną i zaatakować urwisko rozciągające się nad nami. O czym tu jednak rozmyślać idąc dobrze znaną, szeroką drogą wśród lasu, gdy gór nie widać, a chmury nad głową są coraz cięższe od wilgoci. Czy i kiedy zacznie padać deszcz, czy ktoś obozuje na taborze, co da się zrobić jutro, jeśli będzie znośna pogoda? Na początku września spadło sporo śniegu, część już stopniała na pewno, ale ile jeszcze zostało? Na ile jest on związany w niektórych żlebach ze starym, zimowym śniegiem, czy dobrze zrobiłem biorąc ze sobą jedynie raki, a zostawiając czekan w Podsarniu?   No i zaczyna padać, zadaję więc sobie pytanie, czy zdążę dojść pod wiatę na Polance pod Aniołami zanim polar nasiąknie mi wodą, a może już założyć spodnie i kurtkę z goretexu? Nie przepadam za marszem z ciężkim plecakiem w takiej kurtce, bo pas biodrowy ślizga się po gładkiej jej powierzchni obniżając i tak już nie za wysoki komfort marszu. Przyspieszam więc i docieram do wiaty, zanim się na dobre rozpadało. Herbata z termosu, udko kurczaka upieczonego przez Alę, fajka – nie muszę się spieszyć, na tabor już na sucho nie dotrę, ten deszcz szybko nie przestanie padać.   Wracają wspomnienia sprzed osiemnastu lat, gdy siedziałem pod tą wiatą z radiotelefonem w garści. Tamto lato Magda spędzała na taborze na Starych Szałasiskach w rejonie Morskiego Oka. Zespoły wyruszające na wspinaczki zabierały ze sobą Klimki, radiotelefony opracowane przez inżyniera Nietykszę specjalnie na potrzeby TOPR-u, zapewniały one łączność z radiostacjami w dyżurkach pogotowia w schroniskach oraz szefową taboru, Anią Czyż. Magda ze swoją partnerką, Kasią miała w planie Sprężynę na Małym Młynarzu czyli drogę autorstwa Sprężyny, pod którym to pseudonimem kryje się profesor łódzkiej Akademii Medycznej Maciej Gryczyński, w cywilu znany alpinista. Ponieważ wiadomym było, iż ze ściany Małego Młynarza nie można nawiązać łączności radiowej z Morskim Okiem powierzono mi funkcję obserwatora. Siedziałem więc na Polance z włączonym na podsłuch Klimkiem słuchając, jak z Morskie Oka płyną do dziewczyn wskazówki, jak dotrzeć pod Młynarza przez grań Żabiego i Dolinę Żabich Stawów Białczańskich.   W międzyczasie pogoda wyraźnie się pogarsza i w pewnej chwili słyszę w radiotelefonie głos Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u pełniącego jak raz dyżur w Morskim Oku: Dziewczyny, zanosi się na załamanie pogody, lepiej się wycofajcie! Nietrudno odgadnąć intencje Piotra, onegdaj zginął na ścianie Kazalnicy podczas zjazdów Jasiek Wolf, gdy ginie wspinacz tej klasy to na wszystkich robi to odpowiednie wrażenie. Magda i Kasia zawracają w stronę Morskiego Oka, ale nie tracą wspinaczkowego dnia, pogoda poprawia się, gdy są w rejonie Żabiego Mnicha, strzelają na nim jakąś interesująca drogę. Tu drobny komentarz: tzw. wycof ze Sprężyny to całkiem inna bajka, niż ucieczka z Żabiego Mnicha.   Mija rok i niestety minął się też Piotr Malinowski, miał kłopoty ze stawem kolanowym, zdecydował się na operację łękotki. Jakiś czas po zabiegu poczuł się źle, lekarze to zlekceważyli, bo odwiedzili go chłopcy z Pogotowia: pewnie jakąś flaszkę przemycili! A była to sepsa, uaktywnił się gronkowiec złocisty, na ratunek było już za późno.   Mija kolejnych pięć lat, Magda chce odpocząć od wspinania i ruszamy razem do Doliny Jaworowej niosąc sprzęt biwakowy. Dzień jest upalny, blisko górnej granicy lasu i w Stefie kosówki pełno rojów jakiś muszek. Nagle zaczyna mi gwałtownie puchnąć głowa i szyja, dziwne, przez tyle lat włóczenia się po Tatrach nigdy nie miałem żadnego istotnego epizodu alergicznego. Jesteśmy już w Jaworowym Ogrodzie, powoli zapada zmrok, do Roztoki daleko, odwrót nie ma sensu, trzeba znaleźć miejsce na biwak. Przy wielkiej wancie dostrzegam kilka wypalonych zniczy i zasuszoną już wiązankę kwiatów, wiem, skąd się tu wzięły, kto i w jakiej intencji tu je przyniósł. Zostały tu, zgodnie z życzeniem Piotra rozsypane jego prochy. Przechodzimy na drugą stronę bliskiego tu potoku i układamy się do snu pod okapem wanty.   To ciężka noc dla mnie, poranek też nienajlepszy, ale żal schodzić od razu na dół, tym bardziej, iż nie mam problemów z oddychaniem. Ruszamy w górę doliny docierając na Jaworową Przełęcz, skąd już stosunkowo blisko na Jaworowy Szczyt, ale nad granią wypiętrzają się coraz bardziej burzowe chmury. Tego już za wiele, nie wiadomo tak do końca, co się jeszcze może dziać z moim organizmem, pogoda grożąca burzą, pora na odwrót. Gdy docieramy do tzw. cywilizacji Magda wypowiada znamienne słowa: Tata, czy wiesz, że mogłeś mi załatwić uprawianie medycyny do końca życia?   To prawda, pamiętam, jak pewnego razu wracałem do Roztoki po jakiejś wspinaczce w rejonie Morskiego Oka. Sceneria była kapitalna, niebo rozświetlone przez zachodzące słońce z zygzakami częstych błyskawic. Z okolicy schroniska w Roztoce poderwał się ponad las śmigłowiec TOPR-u i odleciał szybko w kierunku Zakopanego. W schronisku dowiedziałem się, co się wydarzyło. Wystarczyło jedno czy dwa ukąszenia zjadliwej muszki, aby Grażyna, gaździna na Roztoce straciła przytomność z zatrzymaniem akcji oddechowej włącznie. Marek Pawłowski rozpoczął regularną reanimację wzywając w międzyczasie przez radiostację śmigłowiec. Śmigło wylądowało mimo burzy nad Białką, a Robert Janik, lekarz i ratownik pobiegł do schroniska trzymając gotową do użycia strzykawkę w garści. W Jaworowej radiostacji nie mieliśmy, a żaden ze śmigłowców nie był zdolny do akcji w nocy.   Kiedy po wieczór dotarliśmy do Roztoki tylko ktoś bardzo dobrze mnie znający mógł mnie rozpoznać, tak miałem opuchniętą głowę. Przygoda ta miała trwające ładnych parę lat konsekwencje – na dnie mojego plecaka leżała zawsze metalowa puszka ze strzykawkami, igłami i odpowiednim na te okoliczność specyfikiem, stosowanym w lecznictwie zamkniętym z perspektywą jego użycia domięśniowego w razie mniejszych kłopotów i dożylnego, gdyby sytuacja stała się podbramkową. Minęły lata i nic takiego się nie powtórzyło, i niech tak zostanie.



  14. Jerzy L. Głowacki
    Dużo Wody w Białej Wodzie. Część III.
     
                Czas kończyć wspomnienia, czeka mnie nie tylko podejście na tabor, ale i rozbicie namiotu, a wrześniowe dni nie są takie długie. Wciągam goretexowe portki i takąż kurtkę, ruszam w dalszą drogę, która staje się węższą i bardziej stromą. Trochę zaczynam już odczuwać ciężar plecaka, ostatecznie dopiero trzeci raz w tym sezonie idę z takim obciążeniem. Wreszcie wkraczam z uczuciem ulgi na tabor, jak dobrze, iż na jego środku stoi okrągła, wielka wiata z paleniskiem, stołami i ławami. Pal sześć palenisko, bo brak suchego drewna, ale osłona przed deszczem to duża rzecz na obozowisku. Pod wiatą czworo polskich turystów spożywa podwieczorek, za chwilę ruszą ku Łysej Polanie i zostanę sam. No niezupełnie, bo zaraz po ich odejściu na tabor wejdzie dumnie, z godnością wielkie ptaszysko, usadowi się bez cienia lęku na pobliskim podeście i przez przeszło pół godziny będzie z niekłamanym zainteresowaniem obserwować moje poczynania. Ptaszyskiem tym jest głuszec, który towarzyszyć mi będzie na polanie przez następne dni.
                Za dawnych lat rozbijanie namiotu w czasie deszczu było bardzo kłopotliwe, zwłaszcza w pojedynkę, a nie raz i nie dwa mi się to zdarzało. Ówczesne namioty miały tę wadę, iż nawet pociągnięcie palcem po wewnętrznej stronie tropika powodowało mniejsze lub większe jego przeciekanie. Czasami po rozbiciu namiotu trzeba było rozpalić palnik i suszyć selektywnie namiot od środka. Teraz siedząc wygodnie pod wiatą wyciągam z plecaka półtorakilogramowego Gossamera, którego tropik, wytrzymujący parcie czterometrowego słupa wody bez przeciekania jest podpięty do sypialni. Spokojnie wsuwam cienkie elementy łukowych masztów w odpowiednie zaszewki i przenoszę namiot na wybrany podest w ten sposób, iż tropik chroni sypialnię przed deszczem, jeszcze podczepienie i regulacja odciągów, gotowe – suchy w środku namiot stoi na podeście.
                Wracam pod wiatę, wypakowuję całkowicie plecak, a ponieważ jest dosyć mokry to wsuwam go do dużego foliowego worka, bo rozmiary namiotu są takie, iż jedyną możliwością ułożenia w nim plecaka jest umieszczenie go w poprzek w górnej jego części, po przykryciu go płatem karimatki będzie pełnił rolę poduszki.  Koło siódmej wieczorem przenoszę rzeczy i wsuwam się do namiotu, aby koło ósmej zgasić w nim czołówkę, bo rozmiary namiotu nie pozwalają na zapalenie w nim świeczki. Deszcz ciągle pada i od czasu do czasu uderzenia w tropik już nie kropli, ale strug wody zagłuszają szum płynącej o parę kroków dalej wezbranej Białej Wody. Rano pada nadal, po trzynastu godzinach spędzonych w namiocie przenoszę się pod wiatę. Po śniadaniu wykorzystuję moment, gdy deszcz przechodzi w mżawkę i ruszam w stronę Doliny Kaczej aż w pobliże górnej granicy lasu, tam znowu zaczyna lać, a ścieżka przypomina bardziej potok niż perć, pora się wycofać. Na taborisku spotykam kompana z poprzedniego dnia, głuszcowi deszcz nie przeszkadza. Po południu pod wiatę trafia sześcioro nieźle wyekwipowanych Słowaków schodzących z Polskiego Grzebienia, chcą się w suchym miejscu napić gorącej herbaty i posilić przed dalszą drogą, gawędzimy sobie w typowy sposób, oni do mnie po słowacku, ja do nich po polsku – rozumiemy się doskonale. Na pożegnanie zostaję poczęstowany kieliszkiem niezłej śliwowicy, siedemdziesiątki: Aby ci nie było zimno.
                Słowacy ruszają w dół, deszcz pluszcze, Biała Woda szumi, powoli zapada zmrok, głuszec gdzieś już drzemie, zapalam świeczkę. Chętnie zapaliłbym i watrę, ale wszystko wokół jest tak nasiąknięte wodą, iż bez kanisterka benzyny byłoby to skrajnie trudne. Wypełniam sobie czas lekturą opisów dróg wspinaczkowych na pobliskich ścianach, które to opisy pozostawił na taborze jakiś polski obóz wspinaczkowy. Taka pogoda  w tej okolicy to dla mnie nie nowina, a tabor zapewnia większy komfort, niż koleba.
     
                Dzień trzeci. Pogoda się poprawiła, nawet od czasu do czasu świeci słońce, ale wszędzie jest bardzo mokro. Pora na próbę wymazania jednej z białych plam – przejście przez Dolinę Świstową, niegdyś prowadził przez nią znakowany szlak na Polski Grzebień, później tę dolinę zamknięto, a szlak poprowadzono przez próg Doliny Kaczej, Dolinę Litworową i Litworową Przehybę. Wiem, iż stary szlak zaczynał się gdzieś między resztkami zarastającej od lat Polany pod Wysoką, a taborem. Znajduję dość nikłe ślady perci prowadzące wprost w wiatrołomy – pytanie, czy to ślady tamtego szlaku czy jelenia perć? Lawiruję wśród powalonych pni i wykrotów, przebijam się przez wysokie paprocie kierując się bardziej intuicją, niż rozumem. Po pewnym czasie dostrzegam nad sobą na stromym zboczu trzy następujące po sobie wyblakłe znaki na potężnych smrekach, znaczy się trafiłem w dziesiątkę. To stara prawda, perci na stromych zboczach w strefie starego lasu wolniej zarastają, niż w bardziej płaskim terenie, dalszych znaków nie napotykam, ale i nie mam trudności w wyborze dalszego kierunku marszu.
    W pewnej chwili zwraca moją uwagę niewielki ruch gałęzi nad moją głową – znad gałęzi wpatrują się we mnie ciekawskie ślepka dorodnej wiewiórki, nie dziwię się jej spojrzeniu, prawdopodobnym jest, iż po raz pierwszy widzi człowieka z bliska.  Kończy się las, kluczę wśród kosówek, trawersuję zbocze po długich, namoczonych trawach. Gdyby nie spodnie z goretexu byłbym przemoczony po pas, gratuluję sobie wyboru butów, dzięki kantom twardych podeszew, przystosowanych do użycia raków zachowuję bez trudności równowagę na owych trawach.
                Wyżej kończą się łany zwartej kosówki, krajobraz staje bardziej surowy, mniej idylliczny, włóczą się mgły, przybywa płatów śniegu, perć zanika na długich odcinkach. Prawie płaska             dolinka z meandrami okresowego zapewne potoku, interesujący wodospad po prawej, na wprost majaczy w przedłużeniu dolinki coś na kształt szerokiego, piarżystego żlebu posypanego śniegiem. Na śniegu kozica obgryza jakiś wystający badyl spoglądając od czasu do czasu na mnie. Kiedyś ścieżka prowadziła zapewne tym żlebem do góry, ale ja chcę odwiedzić Świstowe Stawki, położone na bocznym piętrze doliny pod Hrubą Turnią, skręcam zatem w prawo, przechodzę na drugą stronę potoku poniżej wodospadu, który zapewne stanowi fragment odpływu tych stawków. Ciszę doliny zakłóca ostry gwizd, po zboczu szybko biegnie świstak, nie ja go spłoszyłem – na doliną przelatuje kruk. Mijam ścięte świeżym lodem, a częściowo nim pokryte i przysypane śniegiem stawki pnąc się po śniegu, piargu, trawnikach i skałkach ku niewybitnej grani ciągnącej się od Litworowej Przehyby, a kulminującej w Hrubej Turni. 
     
                Na grani chwila zastanowienia, mam dwa warianty dalszej drogi do wyboru. Pójść ową grańką ku Przehybie, gdzie napotkam znakowany szlak lub zejść po stromych, ale i pozbawionych trudności trawnikach na dno Doliny Litworowej do owego szlaku oszczędzając sporo czasu. Pora jest późna, mam w plecaku tylko miniaturową czołówkę, jestem już zmęczony, aż się prosi pójść krótszą drogą. Niepokoi mnie tylko śnieg zalegający na trawnikach, mam wprawdzie w plecaku dobre raki, ale licho wie, na ile ten śnieg jest związany z podłożem. Ostatecznie wybieram dłuższą drogę. Wkrótce spotykam dwie kozice, mama przypatruje mi się przez chwilę, po czy obraca się do mnie zadkiem i dalej spokojnie skubie trawę, za to jej dziecię przypatruje mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Sto czy dwieście metrów dalej wchodzę w sam środek licznego, jak na te czasy stada kozic nie wzbudzając w nim żadnego niepokoju. Docieram w końcu do wygodnej ścieżki, siadam na głazie, popijam herbatę z termosu, wypalam fajkę.
    Gdy schodząc Doliną Litworową mijam owe trawniki, którymi mogłem zejść bezpośrednio na dno doliny spod grani rusza śnieg w formie małej lawiny – tor długi na przynajmniej 150 metrów, szerokość toru ponad pięćdziesiąt. Furda sam śnieg, ale wraz z nim pędzą głazy i kamienie najprzeróżniejszego wagomiaru, lawinka wyczyściła zbocze praktycznie z całego zalegającego w tym pasie rumoszu skalnego – uniknięcie bezpośredniego trafienia byłoby czymś bardzo problematycznym, sam sobie składam gratulacje, iż obyło się post factum od składania kondolencji.
                Schodząc sycę oczy nietuzinkowym widokiem á la kicz z niemieckiego oleodruku – z Kaczej wylewa się rzeka mgły wyglądającej jak świeża i gęsta śmietana, którą w niższych partiach Białej Wody zabarwia na różne odcienie czerwieni zachodzące słońce. Na tabor docieram na jakieś dziesięć minut przed zapadnięciem kompletnego zmroku, czołówki nie musiałem wyciągać z plecaka. Na taborze pusto, głuszec już śpi, a pan tej doliny czyli On, jak kiedyś mawiali górale zapewne dopiero się szykuje do nocnego patrolu, gdy rano wstanę zapewne w pobliżu polany znajdę ślady jego działalności, bo lubi zdzierać korę ze spróchniałych drzew i wybierać pożywne robaki. On wie, że ja tu śpię, a ja, że On krąży nocą po dolinie – nie niepokoimy się nawzajem.  Jem kolację przy świeczce pod wiatą, a potem z uczuciem dobrze wypełnionego dnia układam się w śpiworze.
     
                Czwarty dzień w Białej Wodzie wita mnie jeszcze przebłyskami słońca, ale to co się dzieje na niebie nie napawa optymizmem, niemniej ruszam w stronę Doliny Ciężkiej. Na płaskim, początkowym odcinku perci mam towarzystwo – z godnością starego, górskiego przewodnika kroczy przede mną w odległości kilku kroków ten sam głuszec. Nie lubi pewnie zbytnio podchodzenia, bo gdy perć zaczyna się wznosić to schodzi ze dwa metry ze ścieżki i zostaje. Pogoda załamuje się w momencie, gdy jestem już wysoko, tam, gdzie zaczynają się skalne progi. Jakiś czas siedzę sobie wygodnie pod wystającym dziobem skalnym i kontempluję z odległości próg Doliny Świstowej, po czym, gdy woda zaczyna lać mi się na głowę schodzę na tabor. Nazajutrz skoro świt zwijam namiot i ruszam ku Łysej Polanie, po drodze spotykam Martina, który dziwi się, iż tak długo wytrzymałem w tej pogodzie na taborze.
     





















  15. Jerzy L. Głowacki
    Fatum

    Z przyzwyczajenia śledzę warunki w Tatrach, podobnie, jak to czyniłem w Łodzi na parę tygodni przed zimowym wyjazdem w Tatry. Mały komentarz na ten temat. Codziennie ogłaszany jest przez TOPR komunikat lawinowy, ale komunikat ten daje jedynie uśrednioną ocenę zagrożenia lawinowego nie oddając z natury rzeczy rzeczywistego zagrożenia w danym miejscu i w danym czasie. Taką ocenę trzeba wypracować samemu, a jej podstawą jest znajomość terenu i warunków, w jakich w ostatnim okresie czasu kształtowała się pokrywa śnieżna. Margines błędu jest niestety dość szeroki, a jak twierdzą wybitni specjaliści od lawin najgorsze jest to, iż lawina nie wie, że ma do czynienia ze specjalistą. Nawiasem mówiąc zawsze twierdziłem, iż na mapie Europy są dwa miejsca, obydwa na terenie Szwajcarii, gdzie najchętniej pracowałbym przez długie lata. To CERN i Instytut Badania Śniegu i Lawin w okolicy Davos. Tak się jakoś składało przez dość długi okres czasu, iż przyjeżdżałem w Tatry przy lawinowej trójce, z której następnie szybko robiła się czwórka, a nawet piątka, co zmuszało mnie do całkiem sporego wysiłku intelektualnego, aby nie siedzieć w schronisku i aby liczba wyjść zgodziła się z liczbą powrotów na własnych nogach.

    19 II 2012, niedzielne przedpołudnie. Kolejka na Kasprowy nie kursuje z racji silnego wiatru, który przenosił duże masy śniegu, ocieplenie, lawinowa trójka ogłoszona przez TOPR i czwórka według oceny Horskiej Służby.  Na internetowej stronie Tygodnika Podhalańskiego ukazuje się poniższy komunikat:

    24tp.pl         2012-02-19 11:51:54

    Lawina w Tatrach. Obie narciarki odkopane. Jedna przytomna, stan drugiej bardzo ciężki

     Lawina w Dolinie Goryczkowej. Pod śniegiem znalazły się dwie narciarki. Pierwsza szybko odkopana przez ratownika z Kasprowego Wierchu trafiła do szpitala. Po kilkunastu minutach odkopano drugą. Nie dawała oznak życia. Później odzyskała tętno, lekarze cały czas walczą o jej życie.

     Lawina zeszła w okolicach Dol. Goryczkowej, niedaleko Świńskiego Kotła, w rejonie Żlebu Marcinowskich. Szlakiem narciarskim łączącym Goryczkową z Kondratową na nartach ski-turowych szły trzy osoby - dwie kobiety i jeden mężczyzna. Kobiety znalazły się pod śniegiem.

    Mężczyzna sam wydostał się spod śniegu i razem z ratownikiem TOPR z Kasprowego Wierchu odkopał  pierwszą z kobiet. Pod śniegiem straciła przytomność, ale później ją odzyskała. Śmigłowcem została przetransportowana do szpitala.

    - Po kilkunastu minutach udało się odkopać drugą z zasypanych. Nie dawała oznak życia. Rozpoczęliśmy jej reanimację. W takim stanie została przetransportowana do szpitala i przekazana ekipie specjalistycznej karetki pogotowia - powiedział na lądowisku śmigłowca Marcin Firczyk, ratownik  TOPR. Lekarze cały czas walczą o jej życie. Kobieta odzyskała tętno, ale nie jest przytomna.

    W akcji brało udział przeszło 20 ratowników TOPR. W Tatrach wieje dziś silny wiatr. Zatrzymał on kolejki w rejonie Kasprowego. Wzrosła temperatura. Nie kursuje kolejka linowa na Kasprowy. Obowiązuje trzeci stopień zagrożenia lawinowego.

    W rejonie Żlebu Marcinowskich przebiega nartostrada w stronę Hali Kondratowej. W 1956 r. żlebem zeszła lawina, która na Niżnej Goryczkowej Równi zabiła pięć osób, w tym gospodarzy znajdującego się tam wtedy schroniska.

    Dwa dni później Tygodnik podaje wiadomość o śmierci drugiej z zasypanych narciarek, mija trochę czasu i media podają jej nazwisko: Joanna Wolf – Szczerba, natychmiast wracam pamięcią do dnia sprzed lat.

              13 VIII 1992, naszą bazą wypadową w Tatry jest, jak zwykle, Stara (poczciwa) Roztoka, Magda mieszka na taborze na Starych Szałasiskach (trochę powyżej Włosiennicy) i dzielnie się wspina. Tego dnia spotykam Magdę na ceprostradzie, ma w planie Międzymiastową na Mnichu, a ja wejście na Mięgusza granią od Hińczowej. Piękny, słoneczny dzień, ciepły granit na grani, długi, samotny posiad na wierzchołku – sielanka. Zaczynam schodzić i po paru chwilach dobiega do moich uszów dźwięk, który nie wróży w Tatrach niczego dobrego, głuchy warkot łopat wirników śmigłowca. Denerwuje mnie to, iż nie mogę określić, czy dźwięk ten dochodzi z otoczenia Doliny za Mnichem, gdzie miała się wspinać Magda czy z otoczenia Czarnego Stawu. Nie ma co deliberować, zdejmuję plecak, aby mieć większą swobodę ruchu, ustawiam go na grani i wchodzę w ścianę kopuły szczytowej Mięgusza. Po iluś tam metrach trawersu docieram do punktu, z którego dostrzegam lądujący nad Czarnym Stawem śmigłowiec – oddycham z ulgą, o Magdę mogę być spokojny. Wracam na grań, powoli i ostrożnie, a tam nad moim plecakiem stoi dwoje dwukrotnie ode mnie młodszych wspinaczy wyraźnie martwiących się losem właściciela plecaka. Nie dziwię się im, sam na ich miejscu martwiłbym się i to bardzo. Sielanka trwa dalej, niedługo potem rozstaję się z młodymi, oni schodzą prosto granią, a ja dla urozmaicenia dość skomplikowanym orientacyjnie obejściem grani. Tuż nad Hińczową Przełęczą rozsiadam się wygodnie i zapalam fajkę. Po pewnym czasie dochodzą do mnie ci sami taternicy, z którymi niedawno się rozstałem, są zdziwieni widząc nad przełęczą dziadka z nieco już posiwiałą brodą, pada pytanie: To obejście grani jest krótsze? Moja odpowiedź zapewne nie była dla nich satysfakcjonującą: Skądże, jest dłuższe. No cóż, mimo upływu lat ciągle jestem tu u siebie.

              Kolejny posiad na dobrze podgrzanej słońcem Zadniej Galerii, kontemplacja chylącego się do zajścia za grań słońca, schronisko, kufel zimnego piwa. Postanawiam odwiedzić Magdę na taborze, gdy dochodzę do Starych Szałasisk zapada właśnie zmrok. Na środku obozowiska płonie watra otoczona wianuszkiem taborowiczów. Magda rozpoznaje moją sylwetkę, zrywa się i podbiega do mnie, poczucie sielanki pryska w jednej chwili, gdy dostrzegam jej zapłakane oczy, padają słowa, które w różnych odmianach już nieraz w Tatrach słyszałem: Jasiek Wolf zginął dziś na Kazalnicy.

              Wypadki takie, jak ten robią na innych szczególne wrażenie. Po pierwsze Jasiek należał do ścisłej czołówki tatrzańskiej, odnosił też poważne sukcesy w alpinizmie zimowym. Po drugie wypadek nie wydarzył się podczas samej wspinaczki, a podczas powrotu pod ścianę. Ongiś, w klasycznym okresie taternictwa wspinaczka kończyła się prawie zawsze na wierzchołku. W miarę upływu czasu na takich ścianach, jak Kazalnica czy Czołówka MSW zaczęto po pokonaniu zasadniczego ciągu trudności zjeżdżać na linie pod ścianę, pojawiły się stałe, pewne stanowiska zjazdowe. Nawiasem mówiąc zjazdy w takich warunkach są zwykle bardziej bezpieczne, niż kontynuowanie wspinaczki w łatwym, ale trawiastym i kruchym terenie, kiedy asekuracja staje się iluzoryczna bądź w ogóle jej brak. Podana wyżej nazwa Czołówka MSW jest również symbolem upływu czasu, dawniej mówiło się: ściana czołowa północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego.

              Tym razem jednak jeden ze zjazdów zakończył się lotem Wolfa aż do tafli Czarnego Stawu z tylko jednym, śmiertelnym w skutkach odbiciem się od skał. Co było przyczyną? Do końca nie wiem, choć niektórzy z ratowników TOPR-u sugerowali, iż Wolf dojechał do końca liny, a że nie było na jej końcu zabezpieczającej kluczki to poleciał w powietrze. Kiedyś w ściśle dobranym gronie nie raz żartowaliśmy: Jak się gdzieś w Tatrach ubijemy to dopiero nas Sałyga obsmaruje! Rzecz w tym, iż ówcześnie kronikę TOPR-u prowadziła Krystyna Sałyga – Dąbkowska, która miała zwyczaj prawie każdemu pośmiertnie coś wytknąć. Dziś kronikę prowadzi Adam Marasek i również pro publico bono błędy pośmiertnie wytyka.

              Tragizmu wypadkowi na Kazalnicy dodało to, iż Jasiek zginął na oczach własnej żony, która wcześniej ukończyła inną drogę na Kazalnicy. Joanna była drugą żoną Wolfa, wspólnie wychowywali dwoje dzieci, jedno ich obojga, drugie z poprzedniego małżeństwa Jaśka. Pierwszą żoną Wolfa była Dobrosława Miodowicz – Wolf „Mrówka”, absolwentka etnografii na UJ-jocie, jedna z najlepiej wspinających się dziewczyn, siostra Kostka Miodowicza, również taternika, który zapewne ku niezadowoleniu ojca, szefa OPPZ działał w opozycji i poszedł w politykę. „Mrówka” zginęła podczas odwrotu z partii szczytowej K2 w Karakorum latem 1986 roku.

              Joanna Wiglusz – Wolf - Szczerba ukończyła geologię na tej samej uczelni, świetnie wspinała się w skale, w połowie lat dziewięćdziesiątych była prezesem Klubu Wysokogórskiego Warszawa, do którego należała i Magda. Wcześnie przeżyła pierwszą tragedię, jej chłopak z okresu studiów, a być może i mąż, Staszek Bagiński zginął na wspinaczce w Alpach Francuskich. Joanna w ostatnich latach szukała możliwości przeniesienia się bliżej gór, w ubiegłym roku udało jej się przenieść wraz z rodziną na Podhale – podjęła pracę w Nowym targu jako kurator sądowy. Los sprawił, iż zginęła nie na wspinaczce lecz podczas z pozoru niewinnego spaceru narciarskiego. Została pochowana w Zakopanem na Nowym Cmentarzu przy ulicy Nowotarskiej. Na Magdę i jej partnera parę dni po śmierci Jaska spadł smutny obowiązek dokończenia w pewnym sensie jego pogrzebu – podchodząc pod drogę Długosza na Kazalnicy natrafili na miejsce, w które on uderzył, a gdy ktoś z nas po długim locie odbija się od skał to z reguły coś w nich pozostawia.

              Wolf był matematykiem, matematykiem jest także znany szeroko z wielkiej polityki Janusz Onyszkiewicz, doskonały speleolog i alpinista, prezes Polskiego Związku Alpinizmu od 2001 do 2016 roku (rekordzistą w PZA jest profesor Andrzej Paczkowski, rozsądny człowiek w IPN-ie, który zaliczył siedem kadencji na tym stanowisku). Onyszkiewicza prześladował pech, pierwszą żonę, Witosławę Boretti – Onyszkiewicz stracił w jednej z jaskiń Kaukazu w 1967 roku, drugą, Alison Chadwick – Onyszkiewicz na Annapurnie jedenaście lat później. Później dał spokój wspinającym się dziewczynom, ożenił się po raz trzeci i przedłużył po kądzieli ród Piłsudskich.

    PS. W kilka lat po osiedleniu się na Orawie pewnego razu stanąłem przed dylematem, krótsza droga zejścia czy znacznie dłuższa, ale połączona z ewentualną i wątpliwą przyjemnością schodzenia w mroku przy świetle małej, awaryjnej czołówki. Ostatecznie wybrałem drogę dłuższą unikając tym sposobem małej, ale gustownej lawinki śnieżno-kamiennej, która ruszyła samoczynnie nie doczekawszy się mnie – obserwując jej bieg z bezpiecznego miejsca sam sobie gratulacje złożyłem. To tak na marginesie.

  16. Jerzy L. Głowacki
    Goprówka na Danielkach.
     
                Na niektórych mapach Orawy widnieje obok Danielek miniaturka emblematu GOPR-u. Ten znak ma swoją historię. Cofnijmy się w lata osiemdziesiąte. Pewnego dnia schodząc z moreny Morskiego Oka zobaczyłem coś, co przypomniało mi natychmiast słowa Wieszcza: Hej Gerwazy, daj gwintówkę…! Gerwazego u mego boku nie było, gwintówki takoż, a palec wskazujący prawej ręki zgiął się bezradnie nie natrafiając na przepisowy opór dwudziestu niutonów. Co wyzwoliło u mnie tak ciepłe uczucia? Ano kilkunastu zomowców tuptających w ordynku po ceprostradzie. Profanacja!!!
     
                W Roztoce zapytałem Gazdę, po co cały ten cyrk. Odpowiedź była prosta i treściwa. Sam wiesz najlepiej, kto po górach chodzi to i ćwiczą. Nie powiem, poczułem się dowartościowany.
     
                Zomowców wprowadzało w Tatry trzech instruktorów. Jeden z nich, najlepiej mi znany rzecz określił samokrytycznie: sprzedałem się. Drugiego „sprzedawczyka” też znałem, o trzecim nie wiedziałem nic,  poznałem go dopiero latem 2007 roku na Danielkach. W wiadomym czasie stała się głośna w mediach sprawa tzw. Raportu Taterników, związanego z procesem plutonu specjalnego, biorącego udział w pacyfikacji Kopalni Wujek. Podobno raport ten powstawał w ten sposób, iż po wspinaczce dwóch instruktorów ostro piło z zomowcami, a trzeci, trzeźwy rzecz spisywał. Pili Hierzyk i Szafirski, a pisarzem był Jaworski. Jak tam było naprawdę to oni sami wiedzą, ale na pewno Jaworski jest postacią nietuzinkową. Zaczął się wspinać w 1965 roku, został instruktorem wspinaczki, był judoką w stosunkowo rzadkim wtedy stopniu 4 dan i trenerem w milicyjnym klubie. Kulturę Dalekiego Wschodu ponoć traktował tak poważnie, iż opanował japoński w mowie i piśmie, stał się abstynentem. Roninem jednak wcale szybko nie został, bo zdarzyło mu się podczas wojny polsko-jaruzelskiej też dowodzić plutonem specjalnym, ale nie kazał strzelać, a być może mu strzelać nie kazano. „Wypisał” się z milicji fingując wypadek narciarski i symulując poważne uszkodzenie mózgu, kupił dom na Danielkach i przyozdobił go emblematem GOPR-u. Gdy ostracyzm środowiska mu dopiekł („sprzedawczyki”) – wyjechał do Niemiec, ale ostatecznie wrócił na Danielki i na serio zajął się propagowaniem kolarstwa górskiego, co też czyni po dzień dzisiejszy odwalając kawał dobrej roboty.
     
                Danielki – śliczne miejsce, ale niewiele tam rodzin mieszka. Nic dziwnego, trudno tam mieszkać i jednocześnie gdzieś pracować, bo podczas tradycyjnej orawskiej zimy lepszy tam skuter śnieżny niż samochód, nawet terenowy. Od drogi Rabka – Chyżne idzie się latem trzy kwadranse, z Podszkla mniej więcej tyle samo. Widok na Tatry imponujący, a pola między Danielkami, a Pająków Wierchem trochę przypominają Nepal (minus Himalaje) z racji mini tarasików. Jesienią cała gama kolorów, bo z zielenią świerków mieszają się wszelkie odcienie żółci i czerwieni. Pośrodku przysiółka maleńka kapliczka i najmniejsza na Orawie dzwonnica. Takie dzwonnice, zwane burzowymi albo loretańskimi są typowym dla Orawy elementem krajobrazu – dźwięk loretańskich dzwonów miał rozpędzać burzowe chmury. Również w Podsarniu jest taka dzwonnica, a dźwięk dzwonu o określonych porach dnia jest codziennością, każda rodzina raz do roku płaci po dwadzieścia złotych dzwonnikowi, który bardzo sumiennie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To już historia, przy kościele jest dzwonnica z dzwonami „full automat”.
     
                W Wigilię 1983 roku podarowałem małżonce gawędę krajoznawczą zatytułowaną „Orawą…Podhalem…Spiszem…” pióra Jerzego Młodziejowskiego. Ciężkie to były czasy i stać mnie było tylko na kupienie książki, ale co odwlecze to nie uciecze i ostatecznie kupiłem Ali dom na Orawie. Autor gawędy to postać cokolwiek się różniąca od bohatera pierwszej części tego rozdziału. Geograf, badacz stawów tatrzańskich, taternik, krajoznawca i fotografik, a także kompozytor i dyrygent. Wędrował po Babiej Górze i Orawie w latach trzydziestych, potem znalazł się w oflagu w Woldenbergu, skąd wrócił w Tatry i na Podtatrze. Po 37 latach przerwy wrócił na Babią i Orawę, a były to już lata siedemdziesiąte. Nawiasem mówiąc w moim przypadku analogiczna przerwa była dłuższa, bo liczyła sobie lat 41. Gawęda Młodziejowskiego wraz z opowieściami, co starszych sąsiadów pozwoliła nam, choć w części odtworzyć wygląd i obyczaje tej części Orawy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż owa miniaturowa dzwonnica w Danielkach była sfotografowana i opisana w literaturze krajoznawczej już w 1931 roku. Jak już wspomniałem niektóre góry obrastają legendami – miała i swoją legendę Królowa Beskidów, bo jeszcze w XVIII wieku wierzono, że na wierzchołku Babiej istnieje jezioro. Z legendą ową rozprawił się ostatecznie nikt inny, jak Stanisław Staszic. Z biegiem lat coraz bardziej go podziwiam. Nie młody, by nie powiedzieć w podeszłym wieku mieszkaniec miasta wszedł jako pierwszy na Kołowy Szczyt w Tatrach, a na niełatwej przecież Łomnicy spędził na pomiarach całą dobę.
     
                Młodziejowski cytuje też innego klasyka, Ludwika Zejsznera, który w swojej relacji z podróży po Orawie Anno Domini 1853 odnotowuje: dziwną jak na góralską zapalczywość słodycz usposobienia Orawiaków i ich miły spokój duszy, oddychający wewnętrznym szczęściem domowym. Tu polecam przypatrzenie się kilku zdjęciom wykonanym przez Alę w Podsarniu, zdjęcia te pozostawiam bez komentarza.
     
                A teraz sam King, czyli Melchior Wańkowicz w Ziele na kraterze: Ziemia Orawska jest jak podpłomyk posmarowany miodem. Zielona, nagrzana słońcem, podana już ku południowemu morzu, ku winnicom, ku wartkiemu biegowi Wagu, płynącego do Dunaju, szczerbata po górskich uskokach ruinami zamków, połyskliwa parzenicami wyszywanymi na góralskich portkach, co wieś to inaczej, z zatulonymi w zieleń odwiecznych drzew stromymi drewnianymi kościółkami, rozśpiewana od ciepła i ciągnących woni polnych wieczorami, pilikająca na dudach, lipowych skrzypeczkach, zbyrcąca ciupagami, przewiewna w swych miodopłynnych równinach przez rześkie smrekowe ciągi z gór, mrugająca w dojezdne wieczory oknami karczmisk jak z „Legendy”, jak z „Sędziów” Wyspiańskiego, z szynkwasem, Żydem w jarmułce, tablicą i kredą, chłopami w serdakach, pociągającym lulki i alkierzem dla lepszych gości, gzie Żyd przynosi pejsachówkę, wino rodzynkowe i pstrągi. Uff, to naprawdę (na mój dusiu!) jedno zdanie. Cóż pejsachówki niestety już brak, w Podsarniu karczmę zastępuje sklep, a kredę i tablicę zeszyt (zapiszcie na zeszyt – b. wygodne, gotówki nie trzeba nosić). Po Jankielach ostał się ino kirkut w Podwilku, a resztki żydowskiego lasu idą na nowowznoszoną, katolicką plebanię i kościół. Serdaków się, na co dzień nie widzi, czasami tylko w święta i to też mało. Ale reszta się zgadza i dzięki pewnemu układowi z S. paszportu nie trzeba, aby pod stary zamek podjechać.
     
                Orawa i Tatry, dwa światy – to prawie motto tej kroniki. A co na to pan Melchior? Ano przewróćmy dwie kartki jego wspomnień i przeczytajmy: Zabawne to tak rozmawiać nad Morskim Okiem. Woda jest przejrzysta, powietrze rżnięte w ostry kryształ, skały przetchłe odwiecznością wyroków Bożych – a na tamtym końcu szeregu spraw ludzkich – confetti, kokoty, szampan, gigolaki, manekiny stąpające zabawnym, wymizdrzonym krokiem. Ba dodałbym tu parę myśli Dziadka vel Komendanta vel Marszałka, który nie pomny na szlacheckie urodzenie, a raczej na redagowanego przez siebie Robotnika poniektórych (delikatnie mówiąc) posłów RP nazywał wprost i szczerze sprzedajnymi dziwkami.      
     











  17. Jerzy L. Głowacki
    Drugi rok mojego terminowania w Tatrach, mam lat piętnaście. Mieszkamy z mamą na początku Drogi Walczaków na skraju Skibówek u pani Kasi Walczak, uroczej, starszej góralki z dziada pradziada, której wnukowie są prawnukami w prostej linii Jana Krzeptowskiego Sabały. Właśnie odbyłem interesującą pod względem krajoznawczym samotną wycieczkę na trasie Kuźnice – Hala Goryczkowa (tu zszedłem ze znakowanego szlaku) – Przełęcz Goryczkowa pod Zakosy – Przełęcz pod Kopą Kondracką (tu ponownie znalazłem się na znakowanym szlaku) – Kopa Kondracka  - Przełęcz Małołącka, na której ponownie opuściłem szlak wchodząc w Małołącki Żleb. Dalsza droga wiodła przez Halę Małą Łąkę, Gronik i Drogę pod Reglami na Skibówki. Przymusowy dzień odpoczynku, bo leje. Następnego dnia rano przestaje padać i podchodzę w towarzystwie Mamy na Halę Strążyską i wyżej, do Małej Dolinki, gdzie nad naszymi głowami wypiętrzają się imponująco urwiska północnej ściany Giewontu. Urwiska te mają z prawego skraja słaby punkt, Żleb Kirkora, spadający z Giewonckiej Przełęczy, oddzielającej Mały Giewont od głównego wierzchołka Giewontu. Żleb ten ma złą sławę z racji licznych wypadków, jako że u góry jest szeroki i łatwy, wręcz zaprasza na pierwszy rzut oka do schodzenia. Niestety, kończy się on nad piargami zbyt trudnymi dla turysty progami, nawet dziś wycenianymi na piątkowe. Progi te można jednak ominąć w sprytny sposób redukując trudności o cztery stopnie.
              Stoimy w Małej Dolince i podziwiamy urwiska w jednej trzeciej od góry otulone mgłą, padać nie pada, z każdą chwilą nabieram coraz większej ochoty na Żleb Kirkora, tym bardziej, że mam w pamięci dwa opisy tej drogi, jeden autorstwa Mariusza Zaruskiego, a drugi Tadeusza Zwolińskiego. Mamo! Będę o szóstej na Skibówkach, wiem, co robię!
              Droga jest urozmaicona, strome trawki, eksponowane zachodziki, piarg i szuter, pionowe, kruche prożki. Ale to wszystko już znam dzięki samotnym eskapadom po różnych zakątkach Czerwonych Wierchów i Kominów Tylkowych oraz z solowych wspinaczek na Jasiowych Turniczkach w Dolince za Bramką nie wspominając już o sporej porcji wiedzy teoretycznej. Nie spieszyć się, sprawdzać dokładnie chwyty i stopnie, nie zapchać się czyli nie wejść w zbyt trudny teren. W środkowej części żlebu wchodzę we mgłę, widoczność spada do kilkunastu metrów, żleb rozpłaszcza się i dzieli na ramiona – dylemat, które ramię jest właściwe. Jeśli pójdę zanadto w lewo to wejdę w zachodnią depresję (dziś już wiem – trudności od dwójki do piątki), pójdę zbyt w prawo to wejdę w niełatwe ścianki Małego Giewontu. Układam mały kopczyk, wtykam weń kartkę i próbuję trochę, jak mi się wydaje w lewo. Po iluś tam metrach stromizna rośnie, trudności też. Wycofuję się do kopczyka, rozrzucam go, zabieram kartkę i idę bardziej środkiem – to dobra decyzja, szybko osiągam grań. Na główny wierzchołek Giewontu nie wchodzę, bo i po co, szybko zbiegam na Halę Strążyską i za pięć szósta jestem, ku zadowoleniu mojej mamy, na Skibówkach, nigdy nie zdarzyło mi się w górach spóźnić ani minuty, gdy na dole czekała mama.
              Trzy dni później jesteśmy już w Morskim Oku, za pierwszy cel obieram Rysy – widoki wspaniałe, droga bardzo nudna, na wierzchołku kupa luda, głównie Słowacy. Siedzą lub stoją tak jakoś dziwnie, bo wianuszkiem wokół samego piku, na którym nie ma prawie nikogo. Po chwili skręcam się ze śmiechu, Leninowi na tablicy jakiś dowcipny Polonus dokleił wąsy z pasty śledziowej, nasi południowi pobratymcy na wszelki wypadek trzymają dystans, aby przypadkiem ich o to nie posądzono. Nazajutrz kieruję się z samego rana ku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem, szlak okazuje się ciekawszy od szlaku na Rysy, ale pozostaje szlakiem – czuję niedosyt, trochę gimnastyki na turniczce zwanej Chłopkiem i już szukam drogi na Mięguszowiecki Szczyt Czarny, dziesięć minut i wierzchołek, jestem w pełni usatysfakcjonowany.
              Szukanie nieznanej sobie drogi w zejściu to już wyższa szkoła jazdy, obarczona niekiedy sporym ryzykiem. Po pierwsze można przyjąć, iż ten sam fragment skały w zejściu jest o stopień trudniejszy, niż w wejściu. Po drugie niedoświadczeni turyści mają tendencję do schodzenia przodem czyli tyłem do skały, w ekspozycji lubią się kleić do skały – pierwsze grozi poleceniem na pysk, gdy straci się równowagę, drugie ześlizgnięciem się stóp z pochyłych stopni i też odpadnięciem. Schodząc w prawidłowej pozycji przodem do skały musimy się znacznie bardziej odchylać w tył, niż idąc do góry, aby wyszukiwać stopnie i chwyty pod sobą. Odchylenie ciała do tyłu zwiększa siłę, jaką wywieramy na chwyty, rośnie prawdopodobieństwo ich wykruszenia, tym dokładniej należy je sprawdzać. Po trzecie patrząc w dół odnosimy wrażenie, iż teren pod nami jest mniej nachylony, niż w rzeczywistości. Scenariusz niejednego śmiertelnego wypadku był następujący. Delikwent opuszcza się na rękach z nieco przewieszonej ścianki sądząc, iż stanie na płytowym, pochyłym  balkoniku czy gzymsie, okazuje się jednak, iż nachylony on jest tak bardzo, iż nie sposób na nim ustać, a skalne chwyty to nie gimnastyczny drążek i nie zawsze udaje się wrócić ponad ściankę.
              Pora na tę część górskiej edukacji. Wyruszam ze Skibówek popod regle i dalej do ujścia Doliny Kościeliskiej i na Halę Pisaną. Tu skręcam w lewo ku Wąwozowi Kraków, którego dolna część jest udostępniona dla turystów, tłok tam bywa w sezonie niemały. Ale całość Wąwozu Kraków to bardzo rozległy i rozczłonkowany system liczący sobie około trzech kilometrów długości.. Skalne kaniony parometrowej szerokości, piarżysto-kamienne depresje i kotły, żleby i progi różnej wysokości. Tego dnia przechodzę cały Wąwóz i wkraczam na turystyczną ścieżkę wiodącą z Hali Ornak na Ciemniak. Ścieżką tą idę w lewo tyle, ile trzeba i rozpoczynam zejście stromym żlebem, który według mojej oceny powinien mnie doprowadzić do znanej mi już najpiękniejszej z tatrzańskich jaskiń lodowych, Jaskini Lodowej w Ciemniaku. W pewnym miejscu  drogę zagradza mi próg z małą przewieszką, którą obchodzę po stromych upłazkach, jeszcze ileś tam metrów wędrówki żlebem i kończy się terra incognita, jaskinia tuż tuż.  Pokonuję z pewnym wysiłkiem, bo bez raków i czekana pięciometrowy lodospad korzystając ze starych, wykutych w lodzie stopni i jestem już w jaskini. Wracam na Halę Pisaną przez środkową i dolną część Krakowa obchodząc u góry  piątkowy Żleb Trzynastu Progów.
              Lekcja praktyczna numer dwa. Wchodzę na Kominy Tylkowe vel Kominiarski Wierch ze Stołów starym, pasterskim przechodem, a następnie szukam własnej drogi zejściowej wprost z wierzchołka na Halę Kominy Dudowe kręcąc swoisty slalom w labiryncie białych urwisk i zielonych, stromych trawników.
              Przed wieloma laty zaprzyjaźniliśmy się w Roztoce z Janem Sawickim, legendą wśród zakopiańskich wspinaczy lat trzydziestych. Jano opowiadał, jak wiele w późniejszym uprawianiu przez niego taternictwa dały mu szczenięce wspinaczki po wapiennych skałach przetykanych trawkami. Dokładnie to samo mogę powiedzieć o sobie, jeszcze dziś, mimo znacznego spadku sprawności fizycznej nie boję się kruszyny skalnej i tzw. pionowych trawników.
              Na Skibówkach osiem lat później.




  18. Jerzy L. Głowacki
    Osobnym tematem jest halny, gdy jest zimno odbiera nam on zaskakująco dużo energii i sił,  w terenie eksponowanym stwarza całkiem realne zagrożenie. Jedna z samotnych eskapad w lecie 1961 roku. Kuźnice, Hala Gąsienicowa, Kozia Przełęcz i Pięć Stawów, potem Gładka Przełęcz i Grań Liptowskich Murów od Gładkiego Wierchu po Wrota Chałubińskiego. Na grani hula wiatr, wędrówka samym ostrzem grani staje się zbyt ryzykowna. Est modus in rebus, sunt certi definique fines… jest miara we wszystkim i są określone granice – za Gładkim Wierchem zaczynam się przemykać półeczkami popod granią od północnej strony, strugi wiatru świszczą mi wysoko nad głową. Na jednej z szerszych półek napotykam na stado baranów, leżą przytulone do siebie wciskając się zadkami w skałę – ostrożnie mijam je krawędzią półki.
    W tamtych czasach owce pasły się niżej, bo na noc spędzano je do koszaru położonego w pobliżu szałasu, a barany wypędzano na całe lato wyżej, często w miejsca trudno dostępne i tylko co pewien czas jeden z juhasów donosił im bryły kamiennej soli do lizania. W okolicy najniższego siodła w grani czyli Czarnej Przełęczy wiatr nagle ucicha, na Szpiglasowym Wierchu jestem już we mgle. Odcinek grani od Szpiglasowego po Wrota stał się popularnym dopiero w latach siedemdziesiątych, tam, gdzie najdogodniejsza droga wiodła nie po litej skale lecz po upłazkach powstały odcinki naturalnej perci i orientacja stała się łatwiejszą. Nic dziwnego, iż we mgle popełniam błąd schodząc na początku zbyt nisko na stronę Ciemnosmreczyńskich Stawów i nie trafiam we właściwy trawers doprowadzający z powrotem na ostrze grani. Gdy odkrywam swój błąd nie bardzo mam ochotę na cofanie się po własnych śladach, postanawiam rozpocząć trawers tam, dokąd doszedłem, w nagrodę spotyka mnie miła niespodzianka. Idąc po gzymsie tnącym poziomo gładkie, dość połogie płyty dostrzegam w odległości kilkunastu metrów świstaka stojącego słupka na małej platforemce dzielącej gzyms na dwie połowy. Świstak ciekawie mnie obserwuje, nie wygląda na zaniepokojonego, ale na wszelki wypadek chowa się pod kamień, gdy odległość między nami zmniejsza się do mniej więcej pięciu metrów, wyłazi spod kamienia i znowu staje słupka po minięciu przeze mnie platformy. Z końca gzymsu startuję wprost do góry żeberkiem i wkrótce jestem już na grani. Granią schodzę na Wrota Chałubińskiego, zbiegam szybko do Dolinki za Mnichem i przez Szpiglasową Przełęcz docieram do schroniska w Pięciu Stawach, w którym gazduje niezapomniana Marysia Krzeptowska. Następnego dnia wracam na Skibówki przez Zawrat i Halę Gąsienicową.
              Szczególnie zabawne bywają przygody z halnym i liną. Cztery lata później w dwa zespoły włóczymy się po grani Żabiego. Na śmiesznych turniczkach zwanych Owczymi coś nagle pęta mi nogi – rzut oka wstecz wyjaśnia sprawę, nagły i silny podmuch halnego owinął mi wokół nóg „sznurowadło”, podwójnie złożoną zjazdówkę rodem z Bielskiej Fabryki Lin i Pasów, cienką, lekką i niezwykle ochoczo pętlącą się w skale. Ala stojąca kilkanaście metrów niżej ma niezłą zabawę obserwując, jak wyłażę na łapach na szczyt turniczki mając skrępowane nogi.
              Mija jeszcze więcej lat, Magda ma już lat szesnaście, zaczynamy zejście z  Zadniego Mnicha w podmuchach halnego. Magda i Andrzej A. są już pod dolnym uskokiem grani, ja prawie czterdzieści metrów wyżej, bo schodzę jako ostatni, zero przelotów, bo związaliśmy się liną głównie ze względu na Magdę. Nagle czuję, jak jakaś całkiem sieroznaja siła ciągnie mnie w bok usiłując oderwać od skały. Spoglądam w bok i widzę, jak lina układa się szerokim łukiem w powietrzu, a nie jest to już leciutkie „sznurowadło”, to bielski podciąg o średnicy dziesięciu milimetrów i ponad dwukilogramowej wadze czterdziestometrowego odcinka.
              Znowu mijają lata, jest sierpień 2003 roku. Późnym wieczorem docieram na Michałkową Rówień, najwyższe piętro (2100 mnpm) Doliny Jaworowej, jest pogodnie, noc zamierzam spędzić sub Iove. Już w półmroku dostrzegam w miarę równy prostokąt trawy obramowany mniej więcej trzydziestocentymetrowej wysokości murkiem z kamieni, to dogodne miejsce na biwak. Do płachty biwakowej wędruje materacyk i śpiwór, plecak oparty o pochyłą wantę będzie służył za poduszkę. Jeszcze ostatnia herbata i fajka, szybko zasypiam patrząc prosto w gwiazdy.
              Tuż po północy budzi mnie wielka tatrzańska orkiestra symfoniczna i koncert na Ostry Szczyt i Jaworową Grań, nadciągnął halny. Koncert jest fantastyczny, trwa całą noc i nie ucicha o poranku. Gdy robi się widno widok górnego piętra jest futurystyczny – w powietrzu latają różne śmieci, pozostawione w dolinie przez pseudoturystów, szczególnie efektownie żeglują większe i mniejsze torebki foliowe, kolorowe reklamówki itd. Pomny starej zasadzie – nigdy nie ustawiaj namiotu wejściem na południe, bo  stamtąd wieje halny otwór płachty skierowałem wczoraj od razu na północ, płachta jest dwuosobowa, a zatem mogę do niej wsunąć i plecak. Murek również nieco chroni, mogę spokojnie sobie poleżeć i zastanowić się, co dalej. Próbuję ocenić szanse przejścia przez Przełęcz Jaworową do Doliny Staroleśnej, szkopuł w tym, iż droga na przełęcz wiedzie wąskim miejscami zachodzikiem podciętym pionową ścianą skalną, jeśli wiatr zrzuci mnie z niego to nie będę miał najmniejszej szansy. Rozważania te przerywa donośny łoskot, który przebija się bez trudu przez wycie wiatru, to wiatr wyważył blok na grani i przez zachodzik przelatuje mała, ale gustowna lawinka kamienna. Dalszą dyskusję na ten temat uznałem za bezprzedmiotową. Trza się brać dołu! Łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
              Pod osłoną płachty zwijam śpiwór i pakuję plecak, potem jedną ręką trzymam plecak, a drugą upycham do niego płachtę. Klęcząc zakładam plecak, wstaję i ruszam w dół. Halny dmie w plecy, to znacznie gorsze, niż wiatr od czoła, znacznie trudniej jest utrzymać równowagę. Korzystne jest tylko to, iż obrywam drobnymi kamyczkami, podrywanymi przez wiatr nie w twarz, a w kaptur, ramiona i plecak. Następne piętro Jaworowej to Sobkowa Rówień położona  jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej, w normalnych warunkach powinienem dotrzeć na nią mniej więcej w kwadrans, dziś przejście tego krótkiego odcinka zabiera mi aż półtorej godziny. Jedyna skuteczna w tych warunkach technika schodzenia przypomina, wypisz wymaluj, sposób poruszania się żołnierza na polu walki pod ogniem karabinu maszynowego: skulić się za blokiem skalnym, wyczuć moment, gdy kończy się kolejny podmuch wiatru i paroma skokami przypaść za następnym blokiem, jak nie ma bloku to trzeba czołgać się wykorzystując do maksimum zagłębienia terenu. Po przekroczeniu Sobkowego Żlebu schodzi mi się już lepiej, coraz częściej mogę przeistaczać się w gatunek zwany po łacinie homo erectus.
              Tam, gdzie kończy się Jaworowy Ogród i po kładce przechodzi się na drugą stronę potoku mogę już odpocząć oraz zjeść śniadanie popijając je herbatą i czerwonym barszczykiem pt. gorący kubek. Dalej sielsko-anielski spacer doliną w dół z podziwianiem pięknych krajobrazów, pełny luz. W Javorinie zachodzę do Bufetu Taja, czapowane czyli prosto z beczki piwo, paprykowane parówki dobrze podpieczone w folii, kieliszek śliwowicy. Trzy kilometry asfaltu do Łysej Polany i czterokilometrowy marsz drogą jezdną do Roztoki. Gdy mijam okno służbowej jadalenki z okna wychylają się dwie roześmiane od ucha do ucha twarze – Marka czyli Gazdy na Roztoce i jego prawej ręki, Jędrka. Z satysfakcją powiadamiają mnie, iż mieli zamiar za pół godziny telefonować do Horskiej Służby z prośbą o zgodę na wjazd samochodem do Jaworowej, dokąd się da i poprowadzenia tam akcji poszukiwawczej, za mną oczywiście. Dla porządku przypominam, iż Marek jest ratownikiem z bardzo długim stażem i grubo ponad setką wypraw, jego ojciec był najdłużej urzędującym po wojnie naczelnikiem TOPR-u, a Jędrek, twardy góral ze Spisza też pod tym względem nie jest od macochy. Wiem, iż zbytnio się o mnie nie martwili, ale tonkij namiot paniał, następnego dnia wieczorową porą stawiam się w jadalence ze słusznej wysokości butelką, wypełnioną przezroczystym płynem i sumiennie ją osuszamy.
              Wszystko przez Alę, skłoniła mnie do zabrania ze sobą jej telefonu komórkowego. Rano, o wpół do dziewiątej powiadomiłem ją przez Marka, iż wieje halny i powoli schodzę w dół, po czym schowałem telefon do plecaka i o nim zapomniałem. Różnie można interpretować słowo powoli, do Roztoki doszedłem o wpół do siódmej, fakt faktem, zejście mogłem skrócić o trzy, cztery godziny. Ala próbowała się łączyć się ze mną przez telefon stacjonarny, bez skutku, bo plecak skutecznie tłumił dźwięk dzwonka. Psychologicznie dla Ali ta sytuacja była o tyle trudną, iż właśnie w Jaworowej wydarzyła się najbardziej tajemnicza z tragedii tatrzańskich, znana jako wypadek Kaszniców. Oto jeden ze współczesnych opisów tego wypadku:
     
    Był poniedziałek, 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Téry'ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich przebywała rodzina Kaszniców, składająca się z trzech osób: 46-letniego Kazimierza - wiceprokuratora Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żony Zofii oraz ich 12-letniego syna Wacława. Rodzina ta miała wracać do Polski przez Lodową Przełęcz (2372 m), Dolinę Jaworową, Jaworzynę a następnie przez Łysą Polanę. W schronisku poznali przypadkowo grupę czterech polskich taterników. Byli to: Jan Alfred Szczepański, jego brat Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba oraz 21-letni student matematyki U.J. - Ryszard Wasserberger. Również i oni mieli wracać do Polski tą samą drogą co Kasznicowie.
    Pogoda tego dnia w Tatrach była fatalna z powodu bardzo silnego wiatru, mgły i deszczu przechodzącego w śnieg. Początkowo nie było mowy o połączeniu obu grup i wspólnym powrocie. Jednak, gdy Kasznica raz po raz wypytywał taterników o różne szczegóły dotyczące drogi, Wasserberger wyraził chęć, aby wszyscy wracali razem. Propozycja ta została oczywiście przez Kaszniców przyjęta. Oni jakby na to czekali.
    Po zjedzeniu śniadania, cała siódemka wyruszyła w kierunku Lodowej Przełęczy. Szli jednak wolno. Kasznica ojciec był krótkowidzem. Zacinający deszcz zalewał mu okulary. Co chwilę przystawał, przecierając je i opóźniając w ten sposób marsz całego zespołu. Gdy doszli w pobliże Lodowego Stawku, położonego na wysokości 2157 m, taternicy zawołali na bok Wasserbergera. Powiedzieli mu, że należy wylosować spośród nich jedną osobę, która pójdzie dalej z Kasznicami, a reszta w ten sposób będzie mogła iść szybciej naprzód. Wasserberger oświadczył im, że losowanie jest zbyteczne. Skoro on obiecał Kasznicom, że przeprowadzi ich przez góry, to dotrzyma słowa. To była przecież jego propozycja. Być może nie chciał, aby jego koledzy ponosili konsekwencje tego powolnego marszu. Dał im swój przewodnik po Tatrach w obawie, że rozmoknie w deszczu.
    Grupa rozdzieliła się. Szczepańscy z Zarembą poszli szybciej, a Wasserberger dalej dotrzymywał kroku Kasznicom. Taternicy idący na przedzie osiągnęli przełęcz, a później w szybkim tempie pognali w dół. W czasie zejścia zatrzymali się na krótki odpoczynek przy Żabim Stawie Jaworowym, leżącym na wysokości 1886 m. Następnie schodzili dalej Doliną Jaworową i na wieczór dotarli do Zakopanego.
    Gdy Kasznicowie z Wasserbergerem doszli na Lodową Przełęcz, uderzyła w nich wichura z gradem. Wasserberger ponaglał do pośpiechu, gdyż byli poważnie opóźnieni. Kiedy zaczęli schodzić, syn Kaszniców zaczął się skarżyć na kłopoty z oddychaniem. Matka, widząc zmęczenie chłopca, wzięła od niego plecak, a Wasserberger wziął go pod rękę i prowadził. Byli coraz niżej. Wydawało się, że najgorsze za nimi, że nic straszniejszego niż wichura na przełęczy nie może ich już spotkać. Mimo to, prawdziwa tragedia miała się dopiero wydarzyć.
    Koło godziny 17. zeszli w okolice Żabiego Stawu Jaworowego. Nagle Kazimierz Kasznica usiadł na kamieniu i oznajmił, że nie może iść dalej, że brakuje mu sił. Żonę przeraził jego głos świadczący o skrajnym wyczerpaniu. Zwróciła się do Wasserbergera. Wierzyła, że pomoże. Zdobyła już do niego zaufanie. Wasserberger również jednak ledwo stał na nogach, ale mimo to w dalszym ciągu podtrzymywał chłopca. Powiedział, że pomógłby z całego serca, ale także czuje się źle. Wtedy Kasznicowa wypatrzyła większy głaz i zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, aby osłonić ich przed wiatrem. Dała im po łyku koniaku, a synowi kawałek czekolady. Podeszła do męża. Był niemal nieprzytomny. Z trudem wlała mu do ust łyk koniaku. Usiłowała przeciągnąć go do miejsca, gdzie byli jej syn i Wasserberger, ale nie miała na tyle sił. Wróciła do syna i stwierdziła, że jest nieprzytomny. Wasserberger majacząc, usiłował wstać. Nie reagował na słowa. Gdy podeszła ponownie do męża, ten był już martwy. Syn też nie dawał znaku życia. Wasserberger wstał ostatkiem sił, po czym upadł raniąc się w głowę i łamiąc rękę. Po chwili i on przestał oddychać. Dramat dobiegł końca. W ciągu piętnastu minut zmarły aż trzy osoby. Najdziwniejsze, że nie było widać bezpośredniej przyczyny tego, co się stało. Nieszczęśliwa kobieta nie wiedziała, co ma dalej począć. Żeby się ogrzać wyciągnęła z plecaka Wasserbergera maszynkę spirytusową i koc. Przy ciałach spędziła 37 godzin, czyli do końca poniedziałku, noc, wtorek i następną noc z wtorku na środę. Wreszcie 5 sierpnia zeszła Doliną Jaworową, a następnie przez Jaworzynę dotarła do Łysej Polany. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego - ówczesnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w pobliżu Żabiego Stawu Jaworowego. Zaruski wezwał Straż Ratunkową i na jej czele udał się w kierunku Lodowej Przełęczy.
    Ciała transportowano do godzin nocnych. Ekipa ratunkowa przenocowała po drodze w szałasie, a zmarłych położono obok szałasu. Dopiero następnego dnia przewieziono ich do kostnicy w Zakopanem. Lekarze wykonali sekcję zwłok. U wszystkich trzech osób stwierdzono, że zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Jednakże nie można było dociec, co było przyczyną takiego stanu u trzech osób niemal jednocześnie. Ważny jest tutaj fakt, że jedynym świadkiem śmierci tych osób była żona Kasznicy. Zatem należałoby się oprzeć na jej relacji. Mimo tego, można dokonać próby analizy tego co się stało.
    Gdyby przyczyną tragedii było jedynie skrajne wyczerpanie, to osoby te umierałyby w większych odstępach miejsca i czasu. Przecież Wasserberger był młodym, zdrowym taternikiem i trudno porównać go z 46-letnim mężczyzną, który raczej nie był w dobrej kondycji. Syn Kaszniców był jeszcze dzieckiem (duża rozpiętość wieku). Czy zatem koniak mógł tak zabójczo podziałać? Przecież Kasznicowa podała go tym osobom "po" wystąpieniu objawów totalnego wyczerpania i rozpoczynającej się agonii. W końcu wypili ponoć jedynie po łyku. Butelki jednak nie odnaleziono, w związku z tym, nie można było sprawdzić czy był tam jedynie koniak. Zaginięcie butelki wydaje się trochę dziwne, gdyż trójka ta zmarła niemalże w jednym miejscu. Czy natomiast mogła wytworzyć się jakaś próżnia w powietrzu, w którą dostała się ta grupa? Szli razem, a nie w jakichś dużych odstępach. Gdyby brakło powietrza tej trójce, to Kasznicowej również. Trudno w to wszystko uwierzyć, także ze względu na fakt, że w grupie w której byli Szczepańscy z Zarembą nikomu nie zdarzyło się wówczas nic podobnego. Czy mogły maczać w tym palce osoby, o których nie wiemy? Wydaje się, że nie jest to wykluczone. W końcu Kasznica był wysoko postawioną osobą. Nie wiadomo czy koniak Kasznicowie kupili, czy może ktoś "podarował" im go w prezencie.
    Jeśli chodzi o pomysł rozdzielenia się grupy - co miało miejsce przy Lodowym Stawku - to przy tej pogodzie, jaka byłą wówczas, nie był on najlepszy. Koledzy zostawili Wasserbergera z "niedomagającą" rodziną. Jeśli wyszli ze schroniska razem, to powinni dotrzeć na miejsce całym zespołem. Gdyby nie doszło do podziału grupy, to być może tragedia nie miałaby miejsca. Chociaż nie wiadomo, czy nie byłaby jeszcze większa. Trudno odgadnąć.
    Zatem przyczyna śmierci Kasznicy, jego syna i Wasserbergera prawdopodobnie za zawsze pozostanie tajemnicą Tatr.
    opracowanie: Mirosław Kłapyta
    Zapamiętałem jeszcze jedną teorię na ten temat, można nazwać ją matematyczno-statystyczną. Teorię wystąpienia ostrej choroby wysokogórskiej na tzw. ogonie statystyki. Wyjaśniać bliżej jej nie będę, bo jest tak samo prawdopodobna, jak teoria próżni.
  19. Jerzy L. Głowacki
    Tak naprawdę to zacząłem się przyzwyczajać do silnych wiatrów już za całkiem młodych lat w górach mojego dzieciństwa, w Karkonoszach. Nietrudno o to było, Śnieżka to najbardziej wietrzny punkt na mapie Polski, a mój wuj mieszkał prawie u wylotu Białego Jaru. Rozległość i płaskość Równi pod Śnieżką i Srebrnej Grani sprawiają, iż wiatr ma się gdzie rozpędzić, kształt kotła Małego Stawu, nad którym położone jest urocze schronisko Samotnia (dziś nazwa jak najbardziej nieadekwatna) sprzyja zawirowaniom powietrza, które znakomicie potrafią utrudnić dostęp od dołu do tego schroniska. Trwający długo i dla Ali, i dla mnie flirt z Karkonoszami zakończyliśmy na początku lat siedemdziesiątych zniesmaczeni chamstwem prezentowanym przez Karkonoską Brygadę Wojsk Ochrony Pogranicza czyli WOP-u (to dla co młodszych czytelników Kroniki). O dziwo było wtedy gorzej, niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to częstym widokiem były patrole WOP-u na stopie wojennej. Wyglądało to tak, pierwszy szedł wojak z pepeszą, a za nim drugi z karabinkiem Mosina w garści, przypominający szpikulec, składany bagnet zazwyczaj postawiony był na sztorc.
    Ostatni nasz wspólny wypad w Karkonosze miał miejsce prawie czterdzieści lat temu w okresie Świąt Wielkiej Nocy, co więcej wybraliśmy się tam wtedy właściwie we troje, bo za parę miesięcy miała urodzić się Magda. Wjechaliśmy na Kopę wyciągiem krzesełkowym i dotarliśmy do Strzechy Akademickiej nie mając zarezerwowanych tam noclegów. Ale dziewczyna w recepcji połapała się szybko, iż Ala jest w ciąży i znalazł się dla nas pokój. Jakiś czas potem zaczęło nieźle wiać i sypać śniegiem, warunki stały się trudne, odsłonięte przez wiatr lodowe poletka przeplatały się z zaspami, w których utykało się po biodra. W dniu, w którym wiatr był najsilniejszy wyruszyłem samotnie z zamiarem przejścia przez Srebrną Grań do Słonecznika i dalej przez Polanę oraz Samotnię z powrotem do Strzechy. W pewnej odległości od szlaku biegnącego granią wzdłuż granicy skręciłem łukiem w prawo, aby skrócić sobie drogę. Kątem oka zauważyłem wojaka z kałasznikowem, który puścił się na owym szlaku w pościg za mną czyli domniemanym uciekinierem z peerelowskiego raju, szpiegiem, dywersantem, pasożytem społecznym (niepotrzebne skreślić!). Idąc dalej ku Srebrnej Grani dyskretnie obserwowałem owego wojaka tak miarkując krok, aby go przypadkiem nie zgubić za wcześnie: Wpadł w zaspę i się kopie, już się wykopał i biegnie po twardym, teraz nieźle dmuchnęło – leży osobno i on i kałach, zbiera się, otrzepuje siebie i karabinek stojąc wyprostowanym, znowu dmuchnęło i leży powtórnie, wieje słabiej, wojak się rozpędza, wpadł w zaspę, rzuciło go na pysk. Klęczy, szuka w śniegu czapki itd.
    Doszedłem do Słonecznika i pod jego osłoną zapaliłem fajkę. Po paru minutach pojawił się w polu widzenia zziajany, czerwony na gębie, polukrowany śniegiem dzielny obrońca ojczyzny – Dokumenty! warknął groźnie. Podałem, głupia sprawa, dokumenty w porządku, zatrudnienie jest i to w uniwersytecie. – Obywatelu, dlaczegoście się nie zatrzymali na wezwanie? Zadziałał automat, przełączam się na koszarowy glos oficerski:  – Kapralu, stańcie pięć metrów ode mnie i porozmawiajmy. – No tak, macie rację, nic nie słychać, możecie  iść!
    Powróćmy do lata 1961. Rano nad Czerwonymi Wierchami formuje się charakterystyczny wał chmur, nadchodzi halny. Postanawiam zmierzyć się z halnym na Giewoncie i Czerwonych Wierchach. Pod kopułę szczytową Giewontu dochodzę bez problemów, do końca łańcucha na niej też, gorzej z dotarciem pod sam krzyż. Usiłuję dopatrzeć się w podmuchach halnego jakiejś prawidłowości, wydaje mi się, iż ją znalazłem – skaczę w stronę krzyża, gdy wiatr nieco cichnie i wtedy jakaś potężna łapa z niedźwiedzią siłą wali mnie w plecy, ułamek sekundy i wiszę rozkrzyżowany na stalowej kratownicy. Z wierzchołka już nie schodzę, ale czołgam się po skałach wczepiając palce z całej siły w nierówności. Na Czerwonych Wierchach idąc pod wiatr zaliczam niezliczoną liczbę upadków według następującego scenariusza: układam się w strugach wiatru prawie w nim leżąc, podmuch gwałtownie urywa się i pozbawiony podparcia robię efektowne padnij, podnoszę się, a wówczas następny podmuch rzuca mnie na plecy – wbrew pozorom traktuję to, jako świetną zabawę. Za czas jakiś idę podczas halnego dla odmiany na Wołowiec przez Rakoń. Na dole wiatr jest ciepły, więc ściągam koszulę, ale wyżej  robi mi się zimno, wyszukuję zatem dogodne zaklęśnięcie terenu, klękam i usiłuję wciągnąć przez głowę brezentowy skafander. Gdy głowę i ramiona mam zamotane w targany na wietrze brezent silniejsze uderzenie wiatru kładzie mnie na plecy i toczy po trawie tak długo, dopóki nie wpadam do jednego z występujących tam rowów tektonicznych.
    W latach późniejszych nieraz ruszam specjalnie podczas halnego w góry, ale już nie sam, a razem z Alą, bo ona również polubiła zabawy z wiatrem. W Podsarniu nadal lubimy wiatr, a wieje tu często, czasami nawet silnie. Przed oknem naszej sypialni wiszą drewniane kołatki, miło nam się zasypia przy ich kołataniu. Przy prawdziwym wietrze orawskim odzywają się również owcze zbyrkadełka  tamże wiszące. Przed domem wiszą też dwie piłeczki na nitkach będące najprostszymi wiatromierzami, wystarczy ocenić kąt wychylenia nitek, aby potem z wykresu odczytać prędkość wiatru. Dlaczego dwie, bo każda z nich jest przewidziana do różnego zakresu prędkości.
    Ostatnia eskapada kończąca tatrzańskie lato 1961 – Żółta Turnia w otoczeniu Hali Gąsienicowej. Szczyt mało efektowny, ale miły, bo łatwo tam o samotność, a i położenie ciekawe. Żółta Turnia tak jak Kominy Tylkowe jest centralną lożą w tatrzańskim teatrze – zapewnia wgląd w całe otoczenie Hali. Tam dopada mnie gwałtowne załamanie pogody, tak niewiele czasu potrzeba, aby napromieniony słońcem przed chwilą trawiasto-skalisty stok utonął w gęstej mgle, trawy pokryte lodową krupą nabrały zgoła nieprzyjemnej śliskości, a dłonie… Do licha, końców palców już nie czuję, podeszwy solidnych wibramów ślizgają się beznadziejnie, schodząc w dół nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie schodzę. Od tej wyrypy nigdy, nawet w największy upał nie wyszedłem w góry bez rękawiczek. Tak się zamknął pierwszy krąg wtajemniczenia.
  20. Jerzy L. Głowacki
    In memoriam

     
                Niestety, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski dołączyli do długiej listy tych himalaistów, którzy pozostali na zawsze w górach.

     
                Rok 1941, Szwajcaria. W małym hoteliku w Winterthur mieszka dwóch kaprali podchorążych z 2 Dywizji Strzelców, która w wyniku klęski Francji przekroczyła granicę szwajcarską i została tam internowana. Owi dwaj kaprale to Jerzy Hajdukiewicz i Jan Sawicki, ci sami, którzy w lipcu 1939 roku pokonali Klimkowy Żleb.  Przepisy o internowaniu są wówczas jeszcze bardzo surowe, Hajdukiewicz z Sawickim mogą tylko marzyć o wspinaczkach i studiować literaturę górską. Na wszelki wypadek postanawiają nie tracić formy i przygotowywać się do alpejskich wspinaczek tak, jak mogą. Kiedyś, przy piętnastostopniowym mrozie otwierają okna, aby spędzić noc w warunkach choć trochę przypominających alpejski biwak – budzi ich w środku nocy  łoskot pękającego kaloryfera. Hajdukiewicza pasjonuje zwłaszcza postać lodowego wojownika – Willo Welzenbacha. Ten niemiecki alpinista był pionierem współczesnej wspinaczki w lodzie, wprowadził haki lodowe do alpinistycznego arsenału, a także jako pierwszy zaproponował sześciostopniową skalę trudności.

     
                Jednym z największych sukcesów Welzenbacha było zdobycie w 1925 roku liczącej sobie 1300 metrów północnej ściany Dent d’Herens (4171 m), szczytu w Alpach Penińskich na granicy Włoch i Szwajcarii. Rok później Willo przeszedł bardzo poważne schorzenie stawu łokciowego, ale po trzech latach dostosował swoją technikę wspinania na tyle do swoich ograniczeń, iż powrócił do uprawiania wielkiego alpinizmu. Jako wspinacz był perfekcjonistą, w przeciągu 14 lat wspinania dokonał ok. 940 wejść, w  tym 72 wejścia na czterotysięczniki alpejskie, poprowadził 50 nowych dróg ani razu nie odpadając. Niestety, pierwsza jego wyprawa w góry wysokie zakończyła się dla niego tragicznie, zginął wraz z dwoma innymi wspinaczami i sześcioma Szerpami podczas gwałtownego załamania pogody na Nanga Parbat w 1934 roku. Może to i dobrze, że tam zginął, bo nie zdążył stać się mordercą – w SA miał stopień scharführera (SA, Die Sturmabteilungen der NSDAP czyli Oddziały Szturmowe NSDAP, których formalnym dowódcą był kanclerz III Rzeszy niejaki Adolf Hitler). Nie sądzę jednak, aby Hajdukiewicz w tamtym czasie o tym wiedział. Welzenbach nie był pod tym względem wyjątkiem, Heinrich Harrer, współzdobywca północnej ściany Eigeru i Mount Hunter na Alasce, uczestnik wyprawy na Nanga Parbat w 1939 roku, nauczyciel Dalaj Lamy i autor książki Siedem lat w Tybecie był również członkiem NSDAP i jej sztafet ochronnych znanych powszechnie pod skrótem SS. Wchodząc na odpowiednią stronę internetową można sobie obejrzeć dwa następujące po sobie zdjęcia – na pierwszym z nich widzimy Harrera w towarzystwie Hitlera, a na drugim – Dalaj Lamy, trudno o większy kontrast.

     
                Hajdukiewicz całą wojnę spędza w Szwajcarii kontynuując studia medyczne na Uniwersytecie w Zurychu (dyplom lekarza w listopadzie 1945 roku, doktorat w lutym 1946, a potem powrót do Polski). W międzyczasie zdążył założyć Klub Wysokogórski Winterthur i odnieść szereg sukcesów w Alpach, z których największym było X przejście drogi Welzenbacha na północnej ścianie Dent d’Herens (w lipcu 1945 roku wspólnie z Maciejem Mischke).

     
                Dość długo funkcjonowało w taternictwie przekonanie, iż do wejść zimowych można zaliczyć drogi pokonane do końca kwietnia, co w warunkach tatrzańskich powodowało, że niejedno tzw. pierwsze przejście zimowe odbyło się w warunkach prawie letnich to jest po suchej skale bez śniegu i lodu. Stąd tez próba taniego zaliczenia pierwszego zimowego przejścia drogi Welzenbacha na Dent d’Herens w kwietniu 1959 roku przez zespół w składzie: Jan Mostowski, Zbigniew Rusinowski, Stanisław Biel, Jerzy Hajdukiewicz i Krzysztof Berbera, ojciec Macieja Berbeki, zaginionego na Broad Peaku.  Ta mocna skądinąd ekipa musiała się wycofać ze ściany z racji posiadania muzealnego, jak na Alpy sprzętu. Nawiasem mówiąc, w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, tylko Berbeka z tego zespołu żył z gór jako zawodowy przewodnik, instruktor i ratownik.
                Kolejny rozdział dopisany do historii tej ściany dopisali w marcu 1963 roku trzej włoscy alpiniści, niestety tragiczny, bo zginęli w lawinie seraków, a świadkami tej tragedii były trzy pary nart zatknięte pod ścianą.

     
                Zimą 1963/64 do kolejnej próby zimowego przejścia tej drogi przygotowują się w Zakopanem Krzysztof Berbeka i Jerzy Hajdukiewicz. Krzysztof Berbeka jako zawodowy ratownik Grupy Tatrzańskiej, a dziś patron Grupy Podhalańskiej GOPR bierze na siebie prawie wszystkie zwózki z Kasprowego. Hajdukiewicz, ordynator Oddziału Operacyjnego Sanatorium na Bystrem, któremu jego siostra instrumentariuszka obszyła ligniną ośmiokilogramową płytę chodnikową, aby włożona do niewielkiego plecaka nie uwierała w plecy, opuszcza codziennie sanatorium i wchodzi przecinką na Nosal, a stamtąd kieruje się do swojego domu na Małym Żywczańskim przez Kalatówki, Sarnią Skałę i Dolinę Strążyską.

     
                W sobotę, czternastego marca w drogę Welzenbacha wchodzi siedmioosobowy zespół, w skład którego poza Jurkiem i Krzysztofem wchodzą młodzi Niemcy i Szwajcarzy. Po czterodniowej, wyczerpującej wspinaczce zespół ów osiąga wierzchołek i biwakuje na grani szczytowej. Następnego dnia podczas schodzenia odpada Berbeka i wyrywa ze stanowiska Hajdukiewicza, obaj ześlizgują się po zboczu ponad dwieście metrów odnosząc poważne obrażenia, uniemożliwiające im dalsze schodzenie. Dwaj młodzi alpiniści zostają z rannymi, pozostali trzej kontynuują zejście. Załamanie pogody i trudne warunki zimowe utrudniają akcję ratunkową, dopiero czwartego dnia cała czwórka, cierpiąca też już z powodu odmrożeń zostaje przetransportowana w sposób klasyczny na górne piętro lodowca, skąd dwa śmigłowce pilotowane przez pionierów ratownictwa powietrznego, Geigera i Martignoniego zabierają ich do kliniki w Zermatt. 1 kwietnia 1964 roku Krzysztof Berbeka umiera nagle w klinice w Zurychu z powodu  powikłań spowodowanych przez odmrożenia, 17 kwietnia dwudziestoletni Dieter Naef z Zurichu traci oba podudzia w wyniku koniecznej amputacji.  
                Krzysztof Berbeka pozostawia żonę i dwóch synów, dziesięcioletniego Macieja i sześcioletniego Jacka, obaj wejdą później do historii polskiego himalaizmu. W Klubie Wysokogórskim zostaje wtedy utworzony tzw. Fundusz Berbeki, funkcjonujący do dziś w ramach PZA, którego celem jest udzielanie pomocy rodzinom wspinaczy, którzy zginęli w górach.

     
                Jacek Berbeka kończy Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie ze specjalizacją narciarstwa alpejskiego, które przez szereg lat uprawia wyczynowo. Jego himalajskie curriculum vitae jest imponujące:
    Rok 1990/91, wyprawa zimowa na Nanga Parbat (8126 m), jedyny ośmiotysięcznik, obok K2, niezdobyty dotąd zimą Rok 1995, Gasherbrum I (8035 m) samotnie, Gasherbrum I (8068) Rok 1996, kierownik letniej wyprawy na Nanga Parbat, podczas tej wyprawy Krzysztof Wielicki zdobywa swój czternasty ośmiotysięcznik Rok 1997, samotne wejścia na Cho Oyu (8201 m) i Shisha Panama (8013 m) Lata 1998 – 2000, dwa ataki bez tlenu na Mount Everest z osiągnięciem wysokości 8400 m i 8650 m, w obu przypadkach został zmuszony do odwrotu przez huraganowy wiatr Rok 2002/3, udział w zimowej wyprawie na K2, i w tym przypadku silne wiatry uniemożliwiły zdobycie szczytu Od lat Jacek Berbeka prowadzi w Zakopanem przy ulicy Kościuszki 12 sklep ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym znany jako J. Berbeka – Sport. Według słów Jacka Berbeki pierwotnie to on miał uczestniczyć w zimowej wyprawie na Broad Peak w 2013 roku.

     
                W 1975 roku środowisko wrocławskie Klubu Wysokogórskiego zorganizowało wyprawę na niezdobyty do tej pory boczny wierzchołek Broad Peaku – Broad Peak Middle (8016 m). 28 lipca sześcioosobowy zespół szturmowy wyruszył z obozu III, położonego na wysokości 7100 m idąc drogą klasyczną na przełęcz między głównym, a bocznym wierzchołkiem. Drogę tę poprowadzili członkowie wyprawy austriackiej z 1957 roku (Hermann Buhl, Kurt Diemberger, Markus Schmuck i Fritz Wintersteller) zdobywając główny wierzchołek granią od przełęczy, tą samą drogą weszli na wierzchołek Polacy zimą 2013 roku.

     
                Tego lata drogę na przełęcz pokrywała gruba warstwa śniegu, co bardzo spowalniało wspinaczkę, aby zwiększyć jej tempo uczestnicy ataku zdecydowali się trzysta metrów poniżej przełęczy na pozostawienie trzech plecaków z częścią sprzętu, w tym niestety jednej z dwóch posiadanych lin. Pod przełęczą zespół uległ osłabieniu, gdyż jeden z alpinistów postanowił zawrócić. Warunki atmosferyczne ciągle się pogarszały, szczyt osiągnięto dopiero o godzinie 19.30 i natychmiast ruszono w drogę powrotną. Około godziny dwudziestej pierwszej założono z czekana ostatni zjazd trzydzieści metrów powyżej przełęczy. Ostatni zjeżdżał Bohdan Nowaczyk, niestety spadł on wraz z liną w blisko trzykilometrową ścianę po stronie chińskiej, czekan odnaleźli po latach Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka. Pozostała czwórka spędziła noc w bardzo ciężkich warunkach w rejonie przełęczy, a po biwaku kontynuowała zejście w zamieci śnieżnej dysponując jedynie krótką, prowizoryczną liną sporządzoną z pętli osobistych i rozplecionych pasów asekuracyjnych. Podczas zejścia zginęli kolejno Marek Lesicki i Andrzej Sikorski, uratowali się tylko Kazimierz Głazek i Janusz Kuliś.

     
                Obie te tragedie, z 1975 i 2013 roku miały wspólny mianownik – atakowano szczyt licznym zespołem bez zespołu ubezpieczającego. Można dyskutować na ten temat, podnosić różnice między latem, a zimą, ale faktem jest, iż zdobywcy pierwszego ośmiotysięcznika, Annapurny, zginęliby na niej, gdyby nie zespół, który czekał na nich w ostatnim obozie. Co więcej,  obaj przeżyli także dlatego, iż w skład wyprawy wchodził świetny lekarz.
                Pytanie, czy w skład narodowej wyprawy, działającej w pełnej izolacji w środku zimy nie powinien wchodzić lekarz. Dlaczego skład wyprawy na dobrą sprawę był słaby? Dwóch himalajskich dziadków, w tym jeden z dwudziestoletnią przerwą wyprawową, młody alpinista, który nigdy nie był na ośmiu tysiącach metrów, tylko jeden himalaista z dużym doświadczeniem i w dobrej formie? I to wszystko z wielkim szumem medialnym pod patronatem Prezydenta RP i barwnymi plakietkami licznych sponsorów.
                Latem 1985 roku Wanda Rutkiewicz, Liliane Barrad i Barbara Kozłowska schodzą już po lodowcu po nieudanym ataku na Broad Peak. W pewnej chwili Barbara Kozłowska traci równowagę i ześlizguje się po lodzie do rwącego potoku – ciężki plecak nie daje jej żadnej szansy, tonie.
                23 czerwca 1986 roku Wanda Rutkiewicz jako pierwsza kobieta staje na wierzchołku K2, pół godziny później szczyt osiągają Liliane i Maurice Barrad. Ze względu na późną porę biwakują wszyscy w niewielkiej odległości od wierzchołka, następnego dnia Liliane i Marice zginą podczas zejścia, sześć lat później Wanda zaginie w partii szczytowej Kangchenjungi.  

     

     
  21. Jerzy L. Głowacki
    Jak się drzewiej wspinało – patenty.
    Dziś w górach patentuje się drogi, kiedyś prawie wszystko. W dawnych, już dziś zamierzchłych dla wspinającej się młodzieży czasach tylko nieliczni z nas szczęśliwcy mogli się znaleźć w Chamonix. I jak bajki o żelaznym wilku słuchaliśmy ich opowieści, jak tam można było ot tak po prostu wejść do sklepu i poprosić o skompletowanie sprzętu na taką, a taką drogę na jednej ze ścian masywu Mont Blanc.
    Sklepów internetowych oczywiście nie było, a zarabialiśmy te marne 15 – 20 $ na miesiąc. W związku z powyższym wszystko to, co wiązało się ze wspinaczką od nakrycia głowy począwszy po namiot i jego najbliższe otoczenie na taborze związane było mniej czy więcej z przeróżnymi „patentami”. Chodzenie „na zielono” na słowacką stronę i biwakowanie tam też wiązało się z różnymi patentami. Na ostatnich stronach niejednego ze „śpiewników” czyli tomików Starego Mistrza Topografii czyli WHP mam do dziś szkice i informacje na temat koleb.
    Zacznijmy od nakrycia głowy, które przeszło swoistą ewolucję od kaszkietu i kapelusza, „marusarkę” czyli wełnianą czapkę z obowiązkowym pomponem dyndającym na sznureczku przez kask górniczy, budowlany i motocyklowy aż po kask wspinaczkowy. Osobiście byłem pod tym względem oryginałem, bo przez ładnych parę lat wspinałem się w kasku hokejowym. Pompon od marusarki stanowił, jak sam to stwierdziłem dodatkowy atut tej czapeczki, gdyż stanowił wykrywacz strefy silnie zjonizowanego powietrza, co pozwalało odpowiednio wcześniej dać dyla z piku czy grani, aby gromowładnego Zeusa vel Jowisza nie zagniewać bezczelnie dzwoniąc pękiem haków nadzianych na uczciwe, stalowe karabinki. Z kronikarskiej sumienności zaznaczę, iż po kasku górniczym, hokejowym, budowlanym oraz motocyklowym zacząłem dobrze już łysiejącą łepetynę przyozdabiać fioletowym Campem, a potem biało-szarym Petzlem.
    Kask górniczy w porównaniu z kaskiem budowlanym miał znacznie większą wytrzymałość, co wynikało ze specyfiki pracy pod ziemią. Kask budowlany nie poddany odpowiedniej modyfikacji polegającej na obcięciu daszka i przerobieniu „uprzęży” miał poważną wadę. Tragicznym tego dowodem był tragiczny bo śmiertelny wypadek na jednej z budów. Monter pracujący na wysokości 30 metrów upuścił śrubę wraz z nakrętką. Nakrętka spadała pierwsza i trafiła przechodzącego robotnika w daszek kasku stawiając go na jego głowie prawie pionowo. Śruba trafiła robotnika w nieosłonięta część głowy zabijając go.
    Byłem też światkiem, jak kamień rozbił kask na dwie połowy – gdyby miał większą masę lub też spadał z większej wysokości skutek byłby tragiczny.
    Przyznaję, że kiedyś ze zwykłego lenistwa nie obciąłem daszka w takim kasku, co zaowocowało tragikomiczną sytuacją. Opuszczam wygodne stanowisko w nyży wychodząc na prawie pionową ściankę, chwyty dobre, ale stopy bardziej na tarcie. Lina gdzieś się przyblokowała, wiercę się, aby ją odblokować. Wyżej zaczyna się rysa – est modus in rebus, pomysł a la Mariusz Zaruski („Na bezdrożach tatrzańskich”, opis III przejścia klasycznej na Zamarłej). Przetrawersowawszy w ten sposób w lewo ku górze 4 m, wciskamy się w malutką niszę na końcu konia, w której zapieramy się lewą nogą i głową (Górny Trawers). No i zaparłem się głową, lewą ręką linę uwolniłem, chcę iść dalej, a tu kasku wraz z głową z rysy wyjąć nie mogę. Ręce słabną, kask nie puszcza, za chwile powieszę się na własnej szczęce. W ostatniej chwili kask mi się na głowie przekręcił, z rysy wyskoczył i z głowy też – złapałem go w zęby i jak aportujący pies zlazłem na stanowisko i dość długo „buły” strzepywałem.




  22. Jerzy L. Głowacki
    Jak się drzewiej wspinało – patenty. Część II.   
     
    W czasach, gdy zaczynałem się wspinać wiązanie się liną w pasie wyszło już na szczęście z mody, w czym zapewne miał swój udział wypadek zespołu Biel – Żuławski podczas akcji poszukiwania „Mojżesza” czyli Stanisława Grońskiego w masywie Mont Blanc. Lawina seraków „zabetonowała” Wawrzyńca w szczelinie, a lina zawiązana w pasie Staszka Biela zmasakrowała mu wnętrzności. Nastąpiła era wiązania się „nad biustem”, o czym zawsze początkujące we wspinaniu się koleżanki lojalnie uprzedzaliśmy: zawsze nad, nigdy pod. Zamieszczam parę zdjęć z gatunku „nie próbujcie tego w domu”.  Niedbałe związanie się liną – jak się miało do dyspozycji tylko cztery karabinki i cztery haki – Simondy wykonane z nieco grubszej blachy to ryzykowanie odpadnięcia nie miało sensu, nie odpadam i koniec. Ale dziewczyna na drugim końcu liny solidną asekurację miała.  To tak w stylu niezapomnianego Gastona Rébuffat. Polecam jego „Gwiazdy i burze”.
              Wiązanie się liną „nad biustem” też nie należało do bezpiecznych, bo odpadnięcie w dużym lufcie i zawiśnięcie na tym wiązaniu groziło uduszeniem.  Zapamiętałem dwa takie przypadki.  18 IV 1960 roku podczas zjazdu na wschodniej Mnicha wspinacz wypada z klucza i zawisa po długim locie na pętli Prusika, której węzeł na swoje nieszczęście przytrzymał zbyt długo. Po jego ciało i jego partnera zjeżdżają po kolei Grammingerem bracia Berbeka. Drugi wypadek zdarza się na „Sprężynie” na ścianie Kotła Kazalnicy czyli Sanktuarium. Wspinający się na drugiego Hubert, kolega z Koła Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego i student IV roku fizyki na UW, młodszy ode mnie o trzy lata zawisa na linie i umiera. Miała to być ostatnia droga Huberta wieńcząca bardzo udany sezon wspinaczkowy Huberta. Po jego ciało zjeżdża Grammingerem nie kto inny, jak sam Józek „Ujek” Uznański.
              Zaczęliśmy konstruować pasy piersiowe składając i przeszywając lub łącząc w inny sposób odcinki liny asekuracyjnej lub podciągowej, co zwiększało zarówno komfort, jak i bezpieczeństwo nie eliminując jednak ryzyka w zupełności. Pojawiły się zatem dodatkowe patenty obniżające stopień ryzyka, a polegające na opasaniu się dodatkową pętlą połączoną z liną asekuracyjną węzłem Prusika. Liczyliśmy, iż zdołamy  po odpadnięciu stanąć w tej pętli. Drugi patent sprowadzał się do oplecenia ud dodatkową pętlą połączoną także za pomocą węzła Prusika z liną. Ten patent stosowaliśmy z żoną, gdy zaczęliśmy się wspinać z naszą córką, gdy miała lat pięć w skałkach i w Tatrach, gdy miała lat jedenaście, a był to rok 1983.
     
     








  23. Jerzy L. Głowacki
    ak to z dziewczynami w Tatrach bywa. Część II.
    Propozycja czy licentia poetica?
    Dwa dni po wycofie z grani Cubryny wychodzimy na spacer do Doliny za Mnichem we troje, Gaba, Janusz i ja. W dolince Janusz stwierdza, iż ma pewien pomysł i rusza samotnie w stronę Mnichowych Stawków. Gaba i ja podchodzimy na Wrota Chałubińskiego przygarniając po drodze jakąś samotną dziewczynę. W wietrze i mgle, moczeni do czasu do czasu gęstą mżawką, w temperaturze bliskiej zeru pniemy się granią na Szpiglasowy Wierch. Gdy stoimy na wierzchołku silniejszy podmuch wiatru rozgania na chwilę mgłę i ukazują nam się w dole Ciemnosmreczyńskie Stawy. Towarzysząca nam dziewczyna wypowiada wówczas dość zaskakujące, jak na te warunki słowa: Tu mogłabym żyć i rozmnażać się.
    Dziewczyna we mgle
    Sierpień 1991 nie należał do pogodnych – po wyższych partiach włóczyły się mgły, bywało zimno, nawet bardzo, opady były częste. To kolejny rok, w którym naszą bazą jest schronisko w Roztoce. Początek pobytu w Tatrach to ciułanie kondycji poprzez włóczenie się po reglach i szlakach turystycznych w nienajlepszej pogodzie. Wreszcie pogoda się poprawia i w odstępie trzech dni wchodzę na Cubrynę i Mięgusza przez Siodełko w Filarze. Mijają kolejne dwa dni i znowu rano przy niezbyt pewnej pogodzie opuszczam Roztokę. W MOku pogoda jeszcze gorsza, mgły gęstnieją i schodzą coraz niżej. Idę nie śpiesząc się ceprostradą, odbijam w lewo do Mnichowego Żlebu, wchodzę kolejno na Małą i Wielką Galerię. Tu widoczność spada do piętnastu mniej więcej metrów, co prawdę powiedziawszy w niczym mi nie przeszkadza, a nawet ma swój urok, jest kameralnie. Tuż pod skałkami, gdzie kończy się Galeria dostrzegam skuloną, zziębniętą dziewczynę i trzy leżące na piargu plecaki.
    - Dziewczyno, kto cię tu zostawił?
    - Koledzy poszli na szukać drogi na Cubrynę, powiedzieli, że to męska rzecz.
    - To bez sensu, poradzisz sobie na Cubrynie, poco masz tu marznąć, a plecaków nikt
    tu nie ukradnie, chodź ze mną.
    Dziewczyna i chciałaby i boi się. Ostatecznie po chwili wahania chęć „zdobycia” Cubryny zwycięża i ruszamy razem w górę, trochę łatwej wspinaczki po skałkach, przewinięcie się przez niski próg w żlebie i już jesteśmy w piarżysto-szutrowo-skalistym korycie wyprowadzającym wprost na Hińczową Przełęcz. To niezbyt przytulne miejsce, zwłaszcza w gęstej mgle i dla nowicjuszy, każdy niewprawny krok grozi parometrowym osunięciem się wstecz, ale dziewczę radzi sobie nieźle nie sprawiając mi jakichkolwiek kłopotów, wystarczają same wskazówki, jak ma się poruszać w tym terenie. Tuż pod przełęczą z mgły wyłaniają się sylwetki dwóch dzielnych mołojców – są kompletnie zaskoczeni, a ponadto dowiadują się, iż teraz oni będą czekać na koleżankę. Wchodzimy na Cubrynę, krótki odpoczynek i rozpoczynamy zejście, jest ślisko, jest i ekspozycja, instruuję dziewczynę będąc jednocześnie gotowym na to, aby wyhamować w zarodku jej ewentualny upadek. Na przełęczy dziewczyna stwierdza:
    - Pan to musi pracować na wyższej uczelni.
    – Skąd to wiesz?
    – Bo pan ma takie podejście.
    Tego lata jeszcze dwukrotnie jestem na Cubrynie. W równie zimny i mglisty dzień wchodzę samotnie w Zachód Abgarowicza tnący na ukos ścianę Cubryny nad Zadnią Galerią Cubryńską. W swoim czasie Magda schodziła tym zachodem w zespole czwórkowym, konkluzją tego zejścia były jej słowa wypowiedziane do mnie: Tata, na Abgarowicza idź solo, broń Boże z kimś! I rzeczywiście, gdzieś już wysoko na zachodzie wyłamują się pode mną dwa solidne bloki. Nie ze mną te numery, starego wróbla nie weźmiesz na plewy – przesiadam się dostatecznie szybko na inne stopnie, a bloki lecą po zachodzie dobre sto metrów, zanim zmienią kierunek w powietrze i uderzą w piargi. Jestem już na grani, do wierzchołka jeszcze daleko, a pogoda kiepska. Ilekroć tędy szedłem to trzymałem się ostrza grani, teraz postanawiam przyspieszyć wejście na pik obchodząc jej stromszą część. Trafiam, jak kulą w płot, z jedynki robi się najpierw dwójka, a potem i trójka, w dodatku krucha, co istotnie spowalnia mi wspinaczkę zmuszając do ekstra uwagi.
    Trzy dni później schodząc z Mięgusza odwiedzam przy okazji i Cubrynę.
    Jak to psyche siada w górach
    W czasach, gdy naszą bazą była Roztoka tradycyjnie jednym z pierwszych spacerów kondycyjnych było obejście wokoło Doliny za Mnichem. Podczas jednego z takich spacerów, będąc już na Mnichowych Plecach spostrzegam samotną sylwetkę kogoś, wychodzącego właśnie ze Żlebu Mnichowego na Małą Galerię. Po niedługim czasie spotykamy się na Zadniej Galerii – dwudziestoparoletnia dziewczyna i ja. Wydawać by się mogło, iż nie powinienem się w Tatrach dziwić niczemu, a jednak słowa dziewczyny dziwią mnie tym razem: Proszę pana, jak tu wrócić do znakowanego szlaku? Jakim cudem tu dotarła, jeśli teraz ma takie wątpliwości? Wskazuję jej wyraźną i wygodną perć sprowadzającą do ceprostrady, bez porównania dogodniejszą od przebytej przez nią drogi. Dziewczyna jednak nie zdradza najmniejszej chęci do samodzielnego zejścia, pyta mnie, dokąd się udaję. Zakreślam dłonią trasę planowanego zejścia – prezentuje się ona całkiem niezachęcająco, w odpowiedzi słyszę: Czy mogę pójść z panem?. Sprawa jasna, odporności psychicznej starczyło tylko do tego miejsca. Sprawności fizycznej za to można było jej pozazdrościć, ani razu nie straciła równowagi czy bez względu na to, czy schodziliśmy po maliniakach, stromych trawach czy ruchomym piargu.
    Rozstrzygający argument
    Przełom kwietnia i maja, śniega kupa, nawisy tu i ówdzie parometrowe, słoneczko przygrzewa. Lawinki firnowe niby niepozorne, ale groźne, schodzą coraz częściej i dalej. Lawirując w terenie docieram w zejściu do znakowanego szlaku, a tam czworo zapewne studentów gotuje się do ekskursji po moich śladach w górę. Tłumaczę im niestosowność tego zamiaru operując logicznymi argumentami – na próżno, zaczynają podchodzić. Gdy są już ze trzydzieści metrów od szlaku rzucam za nimi te oto słowa: Chcecie iść to idźcie, ale dziewczynę zostawcie, bo ładna i jej szkoda. O dziwo zawracają.
    Zalotna dziewczyna na Galerii
    Idziemy na Cubrynę przez Kwiatki czyli przez Siodełko w Filarze Mięgusza i trawersem przez jego północną ścianę. Jest nas troje, Ala, Gero i ja. Na Wielkiej Galerii spotykamy samotną dziewczynę, jest zgrabna i zgrabnie pokonuje rozległe piarżysko. Zagaduje nas, czy idziemy na Mięgusza, była tam kiedyś z ojcem i nie jest pewna, czy odnajdzie teraz drogę. Gdy z mojej strony pada przecząca odpowiedź zaczyna prawie mnie uwodzić ku uciesze Ali. Masz dziewczyno pecha, dziś nie jestem tu sam.
    Nie obawiam się o dziewczynę, z Cubryny bez problemów będziemy mogli śledzić jej postępy w drodze na Mięgusza, nie raz zdarzało mi się na odległość kilkuset metrów naprowadzać błądzących na właściwą drogę gromkimi okrzykami, w razie czego można i ją osadzić na miejscu odpowiednim okrzykiem, a potem dojść do niej i wyplątać ją z kłopotów. Nie musimy interweniować, dziewczyna radzi sobie całkiem nieźle, popełnia jeden czy dwa błędy, ale szybko je naprawia.
    Zając na Magistrali (turystycznej)
    Każdy z miłośników lekkiej atletyki zna pojęcie zająca na bieżni. Niezorientowanym wyjaśniam, iż jest to zawodnik lub zawodniczka, której zadaniem jest poprowadzenie wstępnej fazy biegu w szybkim tempie, aby ułatwić faworytowi tego biegu np. pobicie rekordu. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, wybrałem się z Roztoki na długi spacer, przejście na słowacką stronę, autobusem do Starego Smokowca, wjazd kolejką na Siodełko czyli po słowacku Hrebieniok. Dalej Magistralą Turystyczną do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, Polski Grzebień, Dolina Białej Wody i powrót do Roztoki.
    Na Siodełku panuje już upał, na Magistrali, wśród kosówki jest gorąco i parno, wlokę się beznadziejnie, mam wszystkiego dosyć. Nagle mijają mnie chłopak i dziewczyna, chłopak jak chłopak, ale dziewczyna… Wzrost jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów, nogi do samej szyi, musiała coś rozsądnego trenować, na przykład pływanie, bo ładnie się rysują długie mięśnie. Wyprzedzili mnie i prawie znikli, tak szybko szli. Przypomniałem sobie instytucję zająca i stwierdziłem, iż jest to zając z punktu widzenia estetyki doskonały, po czym zacząłem podkręcać tempo marszu. Doszedłem do nich i dobrałem odpowiednio dyskretny dystans zapominając oczywiście o upale i własnym lenistwie. Gdy Magistrala zaczęła opadać w dół ku Śląskiemu Domowi wyprzedziłem mojego zająca, do schroniska nie wstępowałem, bo nie lubię w Tatrach budynków typu wielka płyta i zameldowałem się na Polskim Grzebieniu o całkiem przyzwoitej porze.
    O wpływie braku urody napotkanych na szlaku turystek na szybkość poruszania się w terenie wysokogórskim – temat godny doktoratu w Zakładzie Teorii Alpinizmu AWF w Krakowie, dedykowane koledze Matuszczykowi
    Kolejna eskapada południe – północ w kapiącym z nieba upale, tym razem na trasie Roztoka – Stary Smokowiec – Siodełko – Pięć Stawów Spiskich – Lodowa Przełęcz – Dolina Jaworowa – Roztoka. W Dolinie Małej Zimnej Wody dość tłumnie, dolina piękna, dzionek też, ale spotykane co rusz wycieczki Angielek gwałcą moje poczucie estetyki. Skąd u licha tyle się ich wyroiło? Czyżby królowa Elżbieta incognito raczyła odwiedzić Tatry i wydaje garden party bez garden w Terince? Decyduję się na krok co nieco desperacki, ściągam koszulę, pakuję ją do plecaka i ruszam co koń wyskoczy w górę doliny licząc dla kawału mijane na ścieżce persony bez różnicy płci, wieku i urody. Po niespełna godzinie zatrzymuję licznik nad najbliższym Terince stawem, stan licznika dość imponujący – wyprzedziłem 243 osoby. Zdejmuję plecak i rozsiadam się wygodnie na połogiej, skalnej płycie. Wtem coś przykuwa moją uwagę i sączy strumyk niepokoju, czyżbym doznał udaru słonecznego? Rzecz w tym, iż mój plecak ma kolor niebieski, a oglądany przeze mnie od tyłu wydaje mi się całkiem biały. Pociągnięcie po nim palcem wyjaśnia sprawę i przynosi ulgę, jestem zdrowy, plecak jest niebieski, ale pokrywa go od strony pleców warstwa piany, którą ubiłem na spółkę z upałem podczas podchodzenia.
    Podziękowania nad Wielkim Furkotnym Stawem Wyżnim
    Mija kilka lat i kolejny raz dopada mnie upał, dla odmiany w Dolinie Furkotnej, na której najwyższym piętrze mam zamiar zabiwakować. Kolejny raz powtarza się ta sama historia, szedłem tędy pierwszy raz czterdzieści lat temu, byłem w świetnej formie, mięśni miałem o tyle więcej, co teraz tłuszczu i niosłem na plecach może z pięć kilogramów zamiast dwudziestu. Podchodzę w tempie na cztery, czterdzieści minut dość szybkiego marszu, a potem dziesięć minut odpoczynku. Od pewnego momentu podczas odpoczynku mija mnie młoda dziewczyna, za kilka lub kilkanaście minut ja ją mijam, gdy siedzi na wancie i odpoczywa. Na górnym piętrze doliny z jej ust pada pod moim adresem następująca kwestia: Jestem tu tylko dzięki panu. Już dawno chciałam zrezygnować, ale jak zobaczyłam pana z tym wielkim plecakiem to doszłam do wniosku, że ja też mogę iść dalej.
    Następnego dnia rano w dolinie panowało przeraźliwe zimno, wiał dokuczliwy wiatr i siekł lodowatym deszczem, maliniaki były śliskie, jak gdyby ktoś je namydlił – spakowałem plecak i ruszyłem w dół.
    Pod kim się lód na MOku łamie
    Spod Miedzianego schodzi nad Morskie Oko wybitny żleb zwany Szerokim, nazwa jak najbardziej adekwatna. W jego przedłużeniu wcina się w jezioro mały półwysep, częściowo trawiasty, a po części porosły kosówką nazywany na mapach Małym Piarżkiem. Nasza generacja zwykła jednak go nazywać Półwyspem Miłości od funkcji, jaka pełnił w czasach burzy i naporu. Parę lat temu w kwietniowy, wyjątkowo ciepły dzień schodzę Szerokim Żlebem, jako że śnieg był w nim wtedy bardzo stabilny, aż na ów półwysep. Nie bardzo mi się uśmiecha kopanie w mokrym śniegu zalegającym na brzegu MOka aż po schronisko, rozmyślam, jak przejść na morenę po lodzie. Dobrze przedeptany na lodzie szlak wiodący w stronę Czarnego Stawu jest nadal bardzo pewny, ale wschodnia połać jeziora obfituje w przeróżne spękania. Udaje mi się wykoncypować w miarę rozsądny sposób ich ominięcia. Brakuje mi jeszcze kilkudziesięciu metrów do bezpiecznego w pełni terenu, gdy lód pęka mi pod lewą stopą, zastrzyk adrenaliny, rzucam się do przodu i po przebiegnięciu kilku metrów okraszonych głośnym chrupaniem lodu znów jest O.K., choć w lewym bucie chlupie woda. Po raz pierwszy w warunkach jeszcze zimowych sprawia mi to przyjemność, bo moje wibramy mają gwarancję na minus czterdzieści stopni, a schroniskowy termometr wskazuje plus siedem.
    Wychodzę na placyk przed schroniskiem, gdzie wita mnie głośny śmiech znanej mi z widzenia dziewczyny. Tzw. osobom postronnym czyli zwiedzaczom Morskiego Oka widok biegnącego po załamującym się lodzie faceta, któremu spod butów tryskają fontanny wody tak czy owak nie wywołałby na facjacie nawet drobnego uśmiechu. Co innego dla dziewczyny, która podobnie jak ja jest tutaj stałym fragmentem krajobrazu, a w dodatku stoi na jednej nodze wylewając w międzyczasie wodę z drugiego buta. Za chwilę ustalamy wspólne stanowisko: tylko pod kurduplami lód na jeziorze się nie załamuje – dziewczyna jest o parę centymetrów ode mnie wyższa.
    Z lodem jest podobnie, jak z przepadającym śniegiem – jeśli poruszamy się powoli to na pewno się zapadniemy, proces załamywania się powierzchni trochę trwa, co można w odpowiedni sposób wykorzystać. Kiedyś zbiegałem z progu Czarnego Stawu biegnąc w przyzwoitej odległości od przedeptanego szlaku zapadając się w śnieg po kolana lub biodra tylko w paru miejscach. Równolegle schodziła wycieczka szkolna kopiąc się beznadziejnie w śniegu. Tkwiąca po pas w śniegu, czerwona z wysiłku dziewczyna krzyknęła prawie z rozpaczą w losie: Jak pan to robi? Co mogłem odpowiedzieć, prawda była jedna – Czterdzieści lat praktyki.





  24. Jerzy L. Głowacki
    Jak to z dziewczynami w Tatrach bywa… Część I.
              Czytelnika Kroniki może zastanawiać, dlaczego tak dużo opowieści dotyczy zdarzeń, które miały miejsce w terenie rozciągającym się od Doliny za Mnichem poprzez Cubrynę i Mięguszowiecki aż po Przełęcz pod Chłopkiem. Odpowiedź jest prosta, autor Kroniki należy do tych tatrafilów, którzy bardzo wysoko cenią sobie otoczenie Morskiego Oka. Dodać do tego należałoby coś, co już se nevrati – niezapomnianą atmosferę MOka w czasach komuny, dającą nam wówczas, słusznie czy niesłusznie, poczucie swoistej eksterytorialności. Polecam pod tym względem lekturę Miejsca przy stole Andrzeja Wilczkowskiego. Ponieważ od lat bawię się w statystyczne ujmowanie mojej górskiej działalności w liczby to mogę stwierdzić, iż w MOku i jego otoczeniu spędziłem łącznie po dzień dzisiejszy 457 dni.
              Pierwszy zdobywca Korony Himalajów, Reinhold Messner powiedział kiedyś, iż wspinacz powinien wybierać takie drogi, które jest w stanie pokonać w eleganckim stylu. Droga pokonana elegancko to wspinaczka bez historii, a opis własnych doznań dla czytelnika wspinacza będzie banałem, dla nie-wspinacza opowieścią zbyt hermetyczną i w sumie nudną. Dokładnie to samo można powiedzieć o wielu włóczęgach bez liny w terenie, gdzie turystów spotyka się bardzo rzadko – na Żabim, Niżnych Rysach, Wołowym Grzbiecie. Inaczej rzecz ma się z otoczeniem Doliny za Mnichem, gdzie w miarę upływu czasu coraz bardziej uwydatniają się perci wiodące w stronę Mnicha i Cubryny. Turyści w każdy pogodny dzień widzą tam sylwetki podchodzących i schodzących taterników – to zachęca do opuszczenia znakowanego szlaku, a Cubryna i Mięgusz to dla turysty najhonorniejsze w tym rejonie cele.
              W swoim czasie z naszych własnych obserwacji wynikało,  iż latem w Tatrach doliczyć się można było od dziesięciu do dwudziestu w miarę pogodnych dni w przeciągu miesiąca. Wszystkim stałym bywalcom MOka wiadomym jest od lat, iż gdy przestaje padać lub gdy za chwilę może zacząć padać to najzdrowiej jest pójść wspinać się na Mnichu, w grę wchodzi również Zadni Mnich. Ponadto w pobliżu tych pików znajduje się szereg koleb, w których można przeczekać burzę lub rzęsistą ulewę. Dla przykładu: oboje z Alą wprost uwielbiamy przeczekiwanie burzy w kolebie na Małej Galerii Cubryńskiej zapewniającej jednocześnie maksimum bezpieczeństwa i maksimum doznań wizualno-akustycznych.
              Jeśli naszym celem nie jest wspinaczka sensu stricte, a miłe spędzenie dnia niekoniecznie pogodnego to do Doliny za Mnichem możemy dostać się na trzy sposoby, samą dolinę można obejść wokoło i przejść do Pięciu Stawów przez Szpiglasową Grań lub Szpiglasową Przełęcz. W dogodnych warunkach i bez liny mamy do dyspozycji jedną drogę na Zadniego Mnicha, dwie drogi na Hińczową Przełęcz, trzy warianty na Mnichu i po cztery drogi na Cubrynę i Mięguszowiecki – nie radziłbym jednak próbować wszystkich tych dróg bez odpowiedniego doświadczenia wspinaczkowego. Skoro zaś już wspomniałem o prywatnej statystyce to wyliczę jeszcze liczbę dni, jakie poświęciłem paru obiektom topograficznym w tej okolicy: Dolina za Mnichem 194, Zadnia Galeria Cubryńska 105, Hińczowa Przełęcz 41, Szpiglasowa 37, Mięgusz 33, Cubryna 29, Szpiglasowy 26, Mnich 15.
    Prolog
              To już, Ali i mój, czternasty rok kalendarzowy na Orawie. Zapewne nie byłoby nas tu razem, gdyby bez mała pół wieku temu na Mnichowych Plecach nie podeszła do mnie dziewczyna o imieniu Krystyna zagadując, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza, czym zapoczątkowała ciąg zdarzeń, które doprowadziły za rok do naszego pierwszego spotkania i to nie w Tatrach, jakby się mogło wydawać, ale w Warszawie, w Teatrze Wojska Polskiego mieszczącym się w Pałacu Kultury i Nauki. Minie potem rok i razem wejdziemy na Cubrynę i Mięgusza, miną jeszcze dwa i podejmiemy decyzję bycia razem do końca dni naszych.
     Dobrze jest móc po latach pisać takie słowa, tu przypomnę słowa wstępu do Białych Kordylierów, relacji z francusko-belgijskiej wyprawy w Andy w roku 1951:…nie do niej odnoszą się słowa Préverta
    Lecz góry często kochanków oszczędzają
    Jak gdyby miłość ich odwzajemniały
    choć dla niej były napisane.
    Ona to Claude Kogan, świetna alpinistka francuska – zginęła na stokach Cho-Oyu  w Himalajach. Współautor Białych Kordylierów to Georges Kogan, jej mąż.
    Dwie tatrzańskie tragedie
              13 VI 1976, środek północnej ściany Mięgusza. Dwójka wspinaczy, Zbigniew Lubiarz i Janusz Huńczak, idzie z lotną asekuracją wykorzystując dobre warunki i łatwiejszą partię terenu. Nagle odpadnięcie jednego z nich kończy się lotem całego zespołu aż do podnóża ściany, giną obaj taternicy.
    17 III 1977, spod Kazalnicy do schroniska nie wraca Leszek Skarżyński, znany w taternickim światku jako Kursant. Kursant miał się udać pod Kazalnicę po pozostawiony pod tzw. Ściekiem plecak ze sprzętem. Ściek to partia ściany pod kotłem zawieszonym wysoko pod wierzchołkiem, a zwanym Sanktuarium Kazalnicy. Nazwa  Ściek bierze się stąd, iż latem jest to linia spadku wody, a zimą lawin z Sanktuarium.
              Dyżurny ratownik w towarzystwie kilku taterników podchodzi pod ścianę Kazalnicy i odnajduje tam nienaruszony plecak oraz brak jakichkolwiek śladów, wydaje się, iż Leszek z powodu kiepskiej pogody zrezygnował z pójścia po sprzęt i zjechał do Zakopanego. Jednak wieczorem poszukiwany nie wraca do schroniska, nikt też nie był świadkiem jego odjazdu do Zakopanego. Pod Kazalnicę idzie więc następna wyprawa, ale bez efektu. Równocześnie okazuje się, iż w schronisku brakuje jeszcze dwóch osób, Urszuli Lubiarz i Jerzego Hańczuka. Co więcej, jeden z taterników przypomina sobie, iż 17 marca widział trzy sylwetki na tafli Morskiego Oka.. Zmienia to kierunek poszukiwań, bo Urszula jest wdową po Zbigniewie Lubiarzu i przybyła do MOka, aby zapalić świeczkę w miejscu, w którym znaleziono jego ciało.
              Poszukiwania pod Mięguszem również nie przynoszą rezultatu, przeszukiwany obszar jest stopniowo poszerzany, bez skutku. Akcje poszukiwawcze są utrudnione przez pogodę i zagrożenie lawinowe, jedną z wypraw zagarnia nawet lawina, na szczęście nikt z ratowników nie odnosi obrażeń. O wysiłku ratowników TOPR-u i przebywających w MOku wspinaczy dobitnie świadczą liczby: 21 wypraw i 176 ich uczestników.
              Tragiczna zagadka wyjaśnia się dopiero wiosną, w dniach od 18 do 21 VI 1977 roku zostają odnalezione ciała zaginionej trójki, wmarznięte w lód Czarnego Stawu, kilkanaście metrów od jego brzegu, w linii spadku Sanktuarium. Przyczyna wypadku jest oczywista, lawina ciężkiego śniegu z Sanktuarium zabiła podchodzących, a opady świeżego śniegu zamaskowały i ciała, i ślady lawiny.
              28 I 1977 – w północną ścianę Mięgusza wchodzi dwoje wspinaczy, Janusz Radziwon z Białegostoku (co ma pewne znaczenie!) i Janina Burkat. Jak się mieszka daleko od gór to nie jest rzeczą rozsądną za cel pierwszej wspinaczki w sezonie zimowym wybrać osiemset metrową ścianę, a w dodatku wejść w nią z nieznaną sobie partnerką, poleconą mu przez kogoś w schronisku. Pierwszego dnia zespół pokonuje zaledwie cztery wyciągi nad Małym Kotłem Mięguszowieckim. Następnego dnia pogoda ciągle się pogarsza, zaczynają schodzić lawiny pyłowe – po pokonaniu niezbyt długiego odcinka Janusz i Janina rozpoczynają odwrót, który nie przebiega jednak sprawnie. Co się konkretnie zdarzyło, trudno dociec, faktem jednak jest, iż Radziwon zawisa na linie, bierność partnerki, ucisk liny, uderzenie lawiny, chłód i wyczerpanie prowadzą do tragicznego finału. Janina zaczyna wzywać pomocy.
              Plan akcji ratunkowej był pozornie prosty – dotarcie na Wielką Galerię Cubryńską, trawers w ścianę i zjazdy do poszkodowanych. Na pierwszą wyprawę idącą najkrótszą drogą przez Żleb Mnichowy spada lawina, na szczęście nikt nie ginie. Kolejne wyprawy kierują się w stronę Wielkiej Galerii z Doliny za Mnichem przez Zadnią i Małą Galerię. Kopanie się w głębokim śniegu i inkasowanie ciężkich ciosów w postaci uderzeń lawin niweczy plany ratowników, prowadzone są nawet rozmowy z WOP-em na temat możliwości użycia petard czy innych środków pirotechnicznych do profilaktycznego wywoływania lawin.
              Tego dnia popołudniu Janina Burkat manipulując sprzętem na stanowisku wypina się z pętli autoasekuracji, spada do Małego Kotła i ześlizguje się po lodospadzie pod ścianę, co de facto ratuje jej życie, bo głęboki śnieg  u podnóża ściany uchronił ją przed poważniejszymi obrażeniami. Ciało Janusza Radziwona zostaje ściągnięte ze ściany dopiero po kilku dniach.
              Lato 1977, pogoda w Tatrach fatalna, pada mój rekord moknięcia – na dwadzieścia trzy dni pobytu tylko jeden dzień bez deszczu. W Starym Schronisku vel Wozowni vel Franc Hilton Hotel rządzący nim Franciszek lokuje wiarę (w odróżnieniu od zwykłych turystów) w jednej sali. Życie schroniskowe, poza werandą Nowego Schroniska, koncentruje się w kuchni Wozowni. Wraz z Januszem, krzepkim górnikiem, wożę taczką węgiel z moreny, wielki piec kuchenny bucha wieczorami żarem pozwalając zapomnieć o tym, co dzieje się wyżej, a dzieją się tam rzeczy nieciekawe. Grad przeplata się ze śniegiem, śnieg z deszczem. Usiłując cokolwiek zdziałać w górach montujemy ad hoc czwórkowy zespół: Gaba, Marek, Janusz i ja. Gaba to narzeczona Janusza Radziwona, mieli się pobrać wiosną, wyznaczyli termin ślubu, ale na przeszkodzie stanęła północna Mięgusza.
              Z relacji ratowników wynikało, iż partnerka Janusza podczas feralnej wspinaczki wykazała się pasywnością czy wręcz bezradnością, Gaba ciągle to rozważa mając przekonanie, iż w analogicznej sytuacji zrobiłaby wszystko, aby uratować partnera. To prawda, dobrze nam się z Alą wspinało, bo wiedzieliśmy oboje, że w razie czego każde z nas będzie do końca walczyło o życie drugiego.
              Na początek fundujemy sobie Cubrynę via normale. Następnego dnia podnosimy poprzeczkę  postanawiając ruszyć z Przełączki pod Zadnim Mnichem granią na zachód dokąd się da. Grań Cubryny wznosi się nad ową przełączką pionowym uskokiem, wprost pokonywało go się w tamtych czasach techniką hakową, niemniej owe trudności można obejść dwójkowym trawersem w prawo. Na przełączce jest całkiem ponuro, wąską przestrzeń między uskokami grani Cubryny i Zadniego Mnicha wypełnia szczelnie gęsta, zimna i mokra mgła, ale póki co nie leje. Gaba, Marek i Janusz wiążą się liną, ja rezygnuję z asekuracji – nie mam ochoty na ciągnięcie za sobą mokrej liny, znam dobrze ten uskok, tylko raz związałem się tu liną, gdy szedłem tędy na Cubrynę prowadząc swojego bratanka, który miał wtedy lat piętnaście. 
              Nie danym nam było dotrzeć tego dnia na wierzchołek, po pokonaniu mniej więcej jednej czwartej grani pogoda załamuje się kompletnie, na grani wyje wiatr miotając w nas lodowe krupy, co w końcu zmusza nas do odwrotu. Nad uskokiem zakładamy solidne stanowisko, pierwsza, asekurowana od góry schodzi Gaba. Potem schodzę ja wpięty na wszelki wypadek pętlą i karabinkiem do liny. W pewnym momencie postanawiam opuścić oślizgły gzyms i przejść na położoną poniżej znacznie wygodniejszą półeczkę, na której stoi skalna biblioteczka złożona z want różnego wagomiaru. Schodzę po tej biblioteczce niczym kot po gorącej blasze starając się nie wyjąć z niej ani jednego tomu. Po chwili stoję już na owej półeczce wiodącej nieco w górę ku siodłu przełączki. Ruszam w górę i odruchowo, a także i głupio odpycham się nieco dłonią od biblioteczki, ten minimalny nacisk sprawia, iż pół tony kamienia z potężnym łoskotem wali się w żleb. We mgle nie widzimy się nawzajem, a zatem rzucam we mgłę gromkie OK.!, aby inni się nie martwili, iż poleciałem razem z kamieniami.
              Dochodzę do Gaby, która zaczyna ściągać linę łączącą ją z Januszem. W tych warunkach wystarczy się zatrzymać nawet na chwilę, aby zacząć marznąć – jeszcze gorzej jest usiąść na mokrej i zimnej skale przepuszczając przez dłonie metry mokrej liny. Sięgam do kieszeni anoraka po tabliczkę czekolady, nieźle już rozkruszonej i karmię Gabę prosto z ręki. No cóż, nie mnie jednemu dziewczyna w górach jadła z ręki – Staremu Wilkowi też, vide Miejsce przy stole.




  25. Jerzy L. Głowacki
    Jak złamałem granicę państwową.
              W 1954 roku podczas zjazdu z jednej z igieł grani Pośredniego Mięgusza nad Wyżnią Przełęczą Mięguszowiecką wypada z klucza zjazdowego Adam Milówka – jest ciężko ranny i niestety nie przeżyje tego wypadku. Rozpoczyna się chaotyczna akcja ratunkowa przebiegająca w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych z opadami śniegu włącznie. W akcji tej zginie kolejny wspinacz, Tadeusz Westwalewicz odpadając z blokiem ze ścianki, która dziś nosi jego imię na Drodze po Głazach (lepiej ją omijać górą w banalny sposób)
              Z MOka wyrusza z pomocą dwudziestoosobowa grupa taterników pod wodzą Starego Wilka czyli Andrzeja Wilczkowskiego. Nazwiska trzech jej uczestników staną się później głośne: Utracki, Warterasiewicz, Michalski.    Gdy staje się jasne, jakie warunki panują na górze Wilczkowski trzynastu taterników odsyła do schroniska, bo mają na stopach trampki, reszta, obuta w wibramy idzie dalej. Ostatecznie wskutek rozwoju wydarzeń i głębokości załamania pogody Wilk podejmuje decyzję o wycofaniu się z Przełęczy pod Chłopkiem do Popradzkiego Stawu. Dalej toczy się już wiadoma procedura, zostają odszupasowani na Łysą Polanę i przekazani Wojskom Ochrony Pogranicza, a następnie przewiezieni na strażnicę na Palenicy Białczańskiej.
              Andrzeja Wilczkowskiego przesłuchuje major zadający na okrągło jedno pytanie: dlaczego przekroczyliście granicę? W końcu Wilk nie wytrzymuje i mówi:  panie majorze, ja też jestem oficerem Wojska Polskiego i przez całe lata uczono mnie, że dla dowódcy najważniejszy jest człowiek, za którego odpowiada. Podjąłem tę decyzję, bo każda inna mogła pociągnąć za sobą wiele ofiar. Major odpowiada: dziękuję, możecie iść. Faktem jest, że w czasie opisanej poniżej przygody od szeregu lat też oficerem byłem, co niewątpliwie ułatwiło mi sytuację.
              Przez ładnych parę lat szlak na Przełęcz pod Chłopkiem był zamknięty z racji obrywu na ostatnim fragmencie słynnej galeryjki, na przełęczy panowała cisza i spokój, bo dyżurni wopiści nad Czarnym Stawem przepuszczali w stronę Bańdziocha jedynie za okazaniem Karty Taternika. Zamknięcie szlaku było jak najbardziej zasadne, bo pokonanie zdefektowanej galeryjki wymagało rzeczywiście ostrożności, czego najlepszym, choć tragicznym dowodem stały się dwa wypadki śmiertelne, w których zginęli wspinacze, a nie turyści. Osobiście przechodziłem to trefne miejsce szereg razy, ale w stylu, który określałem krótko: jak kot po gorącej blasze.
              Pierwszy sezon po otwarciu szlaku, wybieram się na Czarnego Mięgusza, oczywiście przez Przełęcz pod Chłopkiem. Na przełęczy odpoczywa kilkunastu turystów, których lustruję z długoletniego nawyku. Moją uwagę zwracają dwaj cywile, gęby trochę nie takie, a buty lśnią, jakby przed chwilą je pastowali. Ciekaw jestem, czy zareagują, jak ruszę dalej trawersem popod granią po słowackiej stronie. Idę spokojnie i niespieszno, na wszelki wypadek nie oglądam się za siebie. Na wierzchołku siadam wygodnie i dyskretnie patrzę w dół, widzę dwie sylwetki mniej więcej tam, gdzie należy przestać trawersować i brać się w górę ku wierzchołkowi. Zatrzymali się, siedzą, ale nie jestem pewien, czy to ci, którzy wzbudzili moje podejrzenia na przełęczy. Po paru minutach widzę błysk światła tam na dole, chyba się nie pomyliłem, lornetują. W plecaku mam teleskopowo rozkładaną, klasyczną lunetę o sporym powiększeniu, wyciągam ją i mam już pewność, czekają na mnie. Mam do wyboru dwie opcje. Mogę wprawić ich w zakłopotanie schodząc bezpośrednio na galeryjkę z pominięciem przełęczy lub z głupia frant wracać po własnych śladach, decyduję się z prostej ciekawości na to ostatnie.
              Spotykamy się na skalnym żeberku, na moje uprzejme Czołem! słyszę groźne i zabawne jednocześnie Obywatelu, obywatel złamał granicę państwową, dokumenty proszę! Odpowiadam Proszę bardzo i wyciągam dowód osobisty, legitymację klubową i kartę taternika. Zaczyna się dość długa rozmowa, przytaczam górskie standardy, prawo zwyczajowe, nie dodając oczywiście, iż pochodzące z krajów demokratycznych. Nie przerywając rozmowy kierujemy się w stronę przełęczy, zgodnie z regulaminem idę w środku naszej trójki, prowadzi dowódca patrolu. Niedługo trzeba czekać, aby zaczęły się kłopoty, prowadzący zatrzymuje się: Jak właściwie tu szliśmy? Następuje zmiana konfiguracji, teraz ja prowadzę, wskazuję stopnie i chwyty, ostrzegam przed ruchomymi blokami skalnymi. Gdy jest całkiem łatwo o złamaniu granicy już nie rozmawiamy, pada natomiast nieoczekiwana prośba: Proszę pana (już nie obywatelu!), nam kazano tu pójść i pilnować granicy, ale nie przeszliśmy żadnego przeszkolenia, nic o tym, co tu jest nie mamy pojęcia, mógłby pan nam coś opowiedzieć? I opowiadam, wskazuję trasy powrotów ze wspinaczek, a wiodą one po słowackiej stronie.  Że zgodnie z regułami powrót ze wspinaczki najbezpieczniejszą drogą nie jest przekroczeniem granicy, bo najważniejsze jest bezpieczeństwo, co innego, gdy ktoś bezpośrednio podchodził na przełęcz i usiłował przejść na drugą stronę schodząc w dolinę. W trakcie tego ekspresowego szkolenia  dostrzegamy w odległości około dwustu metrów sześcioosobową grupkę turystów, idących w naszą stronę. Pytam szefa patrolu: Mam ich cofnąć na szlak? Dowódca odpowiada: Lepiej będzie, jak pan to zrobi. Wołam więc: Jesteście członkami PZA?(Polskiego Związku Alpinizmu). Odpowiedź brzmi: Nie. – To proszę wrócić na szlak, bo łamiecie przepisy! Czwórka grzecznie zawraca, ale dwóch mołojców pewnych siebie idzie dalej. Dochodzimy do siebie i zaczyna się dość długa rozmowa, którą przytaczam w telegraficznym skrócie.
    - Kto pan jest, że nas zawraca? A panu to wolno?
    - Mnie tu wolno, panom nie, proszę wrócić na szlak.
    - A pan nawet żadnej legitymacji nam nie pokazał!
    - Proszę panów, dopóki nie wyjąłem swojej legitymacji, to my się nie znamy, panowie nie wiedzą, kto ja jestem i możemy się spokojnie rozstać. Ale jak ja wyciągnę legitymację, to sytuacja się zmieni i dalej to już będzie według regulaminu. Naprawdę chcecie kłopotów?
              Mołojcy myślą chwilę i zawracają na przełęcz. Podczas trwania tej rozmowy kątem oka widziałem, jak coraz bardziej dowódca patrolu zaciska zęby, gdy owa dwójka oddaliła się poza zasięg niepodniesionego głosu, robi głęboki wydech i mówi: Ale pan ma gadane, a oni szczęście, jeszcze chwila i przez dwie najbliższe noce we własnych łóżkach by nie spali!
     

×
×
  • Dodaj nową pozycję...