Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Krótki wstęp do parapsychologii górskiej - część I.


Jerzy L. Głowacki

1 597 wyświetleń

Krótki wstęp do parapsychologii górskiej – część I.

          W 1964 roku, dwa lata po śmierci autora, ukazuje się Komin Pokutników pióra Jana Długosza, taternika i alpinisty, który na pewien czas stał się legendą swojego środowiska. Nie był fenomenalnym wspinaczem, ale miał serce i głowę do rozwiązywania problemów, jak ongiś nazywało się w taternickiej gwarze wytyczanie nowych dróg na trudnych formacjach skalnych. Wprowadził w Tatry technikę osadzania w skale nitów, dzięki której rozwiązano na początek dwa problemy – lewą połać Kazalnicy i środek wschodniej ściany Mnicha czyli pokonano tzw. Wariant R. Dziś, w epoce systematycznego treningu wspinaczkowego, obuwia high friction i nowoczesnych środków asekuracji drogi te pokonuje się klasycznie czyli wykorzystując wyłącznie naturalną rzeźbę skalną pomijając oczywiście pewne jej zmodyfikowanie poprzez tzw. erozję wspinaczkową. Pozornym paradoksem jest to, iż Długosz zginął na banalnej grani Zadniego Kościelca podczas nadzorowania szkolenia komandosów, nikt nie był świadkiem jego śmierci, najprawdopodobniej odpadł stanąwszy na odpękniętym bloku.

          Jeden z rozdziałów Komina Pokutników nosi tytuł Czarny Motyl, a kończy się tak: …to stara, bardzo stara legenda góralska, kiedy zimą widzi się czarnego motyla, w tej chwili umiera w górach człowiek. Jest rok 1970, siedzimy sobie z Alą wygodnie na piargach pod ścianą, przygotowujemy się do wspinaczki – trzeba rozwinąć i sklarować linę, wpiąć haki w karabinki etc. Nagle obok nas siada czarny motyl, a pamięć przywołuje wspomnianą przez Długosza legendę. Tak na wszelki wypadek mówię do Ali: przenieśmy się bliżej ściany. Gdy siedzimy już parę metrów dalej, w miejsce, gdzie przed chwilą siedzieliśmy trafia bez żadnego ostrzeżenia kamień spadający z górnej części ściany.

          Kolejne tatrzańskie lato, oczekuję w MOku na przyjazd Ali i włóczę się po okolicy. Pewnego dnia za cel wybieram sobie Zachód Grońskiego na Wołowym Grzbiecie. Cel okazuje się ambitniejszym, niż pierwotnie sądziłem. Mohutna ławica twardego, pozostałego jeszcze z zimy śniegu ciągnie się bez żadnej przerwy od podnóża północnej ściany Żabiego Konia aż po taflę Czarnego Stawu, nie sposób jej ominąć. Postanawiam sforsować ją ukośnym trawersem, bo tak jest bezpieczniej, jedynym sprzętem, jakim dysponuję jest wspinaczkowy młotek, na szczęście zimowy. Zaczyna się żmudna robota, wybijam kolejne stopnie zerkając z pewnym niepokojem na dolną część urwisk między liniami spadku Żabiej Przełęczy i Żabiej Przełęczy Wyżnej, teren to niezwykle kruchy i prawdopodobieństwo, iż coś stamtąd może polecieć na pewno nie jest zerowe. A jak poleci to będę w kłopocie, bo każdy unik może się łatwo zakończyć kilkusetmetrowym zjazdem po śniegu aż nad Czarny Staw. Oddycham z ulgą wkraczając na piargi, gdzie zaczyna się Zachód Grońskiego. Bez problemu pokonuję próg przegradzający zachód, a następnie wspinam się szczeliną brzeżną ciągnącego się wzdłuż zachodu płata śniegu. Za czas jakiś szczelina słusznej bo czterometrowej głębokości zwęża się i staje dęba, skały po lewej ręce pokrywa czarna maź mało sympatycznego błota – pora opuścić szczelinę. Wychodzę na płat śniegu zacieraczką, jedna stopa na skale, druga wbita w śnieg. Jestem teraz jak gdyby na rozbiegu gigantycznej skoczni, chwila nieuwagi, źle wyważony ruch i co to będzie za skok! Metr za metrem zdobywam wysokość będąc maksymalnie skoncentrowanym, nachylenie stoku nie daje żadnych szans w przypadku utraty równowagi. Gdy śnieg się kończy jestem już solidnie zmęczony psychicznie, co nie sprawia mi osobistej satysfakcji. Mała Wołowa Szczerbina i długie kluczenie popod granią po słowackiej stronie aż po Czarnostawiańską Przełęcz, Czarny Mięgusz i Przełęcz pod Chłopkiem. Na ryglu Czarnego Stawu spoglądam w stronę drogi, która przebyłem. Spod Żabiego Konia ciągnie się w dół wyraźna rynna, wyżłobiona w śniegu przez solidny blok skalny – rynna ta na długości kilkunastu metrów wiedzie po moich śladach!

Mija kilka lat. W Morskim Oku pojawia się H. Adams Carter, wieloletni redaktor naczelny American Alpine Journal, uczestnik dwóch amerykańskich wypraw na owiany legendą  himalajski siedmiotysięcznik Nanda Devi, wypraw, które dzieliło w czasie czterdzieści lat (1936 i 1976). Carter przez cały wieczór snuje w schronisku opowieść o tej górze. Następnego dnia po wieczornej opowieści Carter rusza na Zachód Grońskiego w towarzystwie Ryszarda Szafirskiego, naczelnika TOPR-u i też himalaisty. Warunki na zachodzie są mniej więcej takie same, na jakie natrafiłem przed laty – czuję się rozgrzeszony z psychicznych rozterek na zachodzie, obaj panowie niosą na plecakach raki i czekany, których tak mi wówczas brakowało. Ale wróćmy do Nanda Devi.

          Nanda Devi leży w Himalajach Garhwalu, ma dwa wierzchołki, główny o wysokości 7816m i niższy, zwany Nanda Devi East, mierzący 7434m. Pod głównym wierzchołkiem rozciąga się ogromny kocioł zamknięty wysokimi ścianami, tak piękny, iż nadano mu nazwę Sanktuarium Nanda Devi. Devi oznacza boginię, Nanda to siedemnasty przydomek bogini śmierci Kali, małżonki Sziwy. Główny wierzchołek został zdobyty przez amerykańsko- angielską wyprawę w 1936 roku. Nanda Devi East była głównym celem czteroosobowej, polskiej wyprawy wiosną 1939 roku. 2 lipca tego roku, po pokonaniu bardzo dużych trudności na wierzchołek wchodzą Jakub Bujak i Janusz Klarner, to polski rekord wysokości, który przetrwa wiele lat, bo Polskę ogarnie wpierw wojenna pożoga, a potem kraj nasz zostanie przez aliantów sprzedany Stalinowi i jego następcom.

          Plany polskiej wyprawy były jednak ambitniejsze – jej uczestnikom marzy się zdobycie jeszcze jednego siedmiotysięcznika, co w tamtych czasach byłoby swoistym rekordem. Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz udają się na rekonesans pod Tirsuli. Niestety, podczas pierwszego biwaku na ich obóz spada lawina –  koledzy nie są w stanie odnaleźć ich ciał pod zwałami śniegu i lodu. To początek legendy o klątwie bogini śmierci, grożącej według miejscowych podań śmiałkom, którzy odważą się atakować ten szczyt. Nawiasem mówiąc syn Adama Karpińskiego zginie siedemnaście lat później w Tatrach na progu Dolinki Spadowej.

          Jest 30 czerwca 1945 roku, Jakub Bujak, prywatnie znany specjalista od silników odrzutowych wybiera się na górską wycieczkę w Kornwalii – z wycieczki tej nie wraca, ginie bez śladu. Czwarty uczestnik wyprawy, Janusz Klarner we wrześniu 1949 roku wychodzi z warszawskiego mieszkania, podobno po papierosy, i nigdy nie wraca do domu. Klarner był żołnierzem Armii Krajowej, a zatem rodzina i znajomi podejrzewają, iż został, jak wielu innych, aresztowany. Krewni piszą listy do władz, szukają go w więzieniach, bezskutecznie. W tamtych ponurych czasach niejeden z Polaków zginął w ubeckiej katowni. Być może taki los spotkał Janusza Klarnera.

          Rok 1951, francuska wyprawa podnosi bardzo wysoko poprzeczkę: planuje wejście na obydwa wierzchołki Nanda Devi łącznie z trawersowaniem łączącej ich długiej grani. Wspinacze z Lyonu, Duplat i Vignes wchodzą, najprawdopodobniej, na wierzchołek główny i rozpoczynają wspinaczkę granią w kierunku niższego wierzchołka. Naprzeciw tej dwójce wspinają się granią Nanda Devi East  francuski wspinacz Dubost i Szerpa Tensing, dopisuje im szczęście – dokonują II wejścia na ten wierzchołek i nie napotkawszy drugiego zespołu szczęśliwie schodzą do bazy, jak zginęli Duplat i Vignes nie wiadomo po dzień dzisiejszy. Dwa lata później nazwisko Tensinga znane jest całemu światu. Po zdobyciu Mount Everestu dziennikarze zadają mu, jak się im wydaje, retoryczne pytanie: Jak była pana najtrudniejsza wspinaczka w życiu? I dziwią się, gdy pada zaskakująca odpowiedź: Nanda Devi. Fragment wspomnień Tensinga:

          W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, grań stawała się coraz to węższa i bardziej eksponowana, oblodzona lub też pokryta sypkim, niezwiązanym śniegiem. Nie byliśmy pierwsi na tej drodze. Dwanaście lat temu robili ją alpiniści polscy zdobywając szczyt. Kilkakrotnie napotykaliśmy pozostawione przez nich liny i haki tkwiące jeszcze w lodzie, jednakże zbyt już stare i zniszczone, aby można im było zawierzyć. Musieliśmy więc iść własną drogą – poprzez ogromne uskoki i turnie, to znów wąską krawędzią nad trzykilometrową przepaścią, a przez cały czas po stopniach tak niepewnych, iż w każdej chwili groziły obsunięciem.

          Po czterdziestu latach wracają pod Nanda Devi Amerykanie. W odróżnieniu od pierwszej wyprawy, która nie miała kierownika, ta posiada aż dwóch, Cartera, który uczestniczył w pierwszej wyprawie i Willy Unsoelda. Willy to ciekawa postać, studiował fizykę i religioznawstwo, pracował w Korpusie Pokoju w Nepalu. W 1963 roku uczestniczył w pierwszym trawersowaniu Everestu – wejście zachodnim żebrem i zejście przez Przełęcz Południową. Zafascynowany Nepalem i masywem Nanda Devi nadał swojej córce takie właśnie imię: Nanda Devi Unsoeld.

          1 sierpnia 1976 roku trzech uczestników wyprawy osiąga wierzchołek Nanda Devi. W drugim ataku szczytowym uczestniczy Nanda Devi Unsoeld – niestety umiera w czasie tego ataku, a jej ciało zostaje zrzucone w północno-wschodnią ścianę. Dziewczyna zbagatelizowała drobną infekcję nie chcąc rezygnować z ataku szczytowego, a to, co jest drobiazgiem na poziomie morza na dużej wysokości może stać się śmiertelnym problemem. Według relacji Cartera Szerpowie uczestniczący w wyprawie potraktowali ten wypadek z niezwykłym spokojem uznając, iż to bogini Kali powołała swoją imienniczkę do nieba. Trzy lata później ojciec Nandy Devi ginie w lawinie na Mt. Rainier.

          Nie mają szczęścia do jubileuszu także Polacy, polsko-indyjska wyprawa zorganizowana w pięćdziesiątą rocznicę zwycięskiej wyprawy musi się cofnąć z powodu fatalnych warunków atmosferycznych.

          Najtragiczniejszą do ubiegłego roku  wyprawą na Nanda Devi była wojskowa wyprawa indyjska z 1981 roku, której celem było zdobycie obydwu wierzchołków – w czasie tej wyprawy zginęło pięciu jej uczestników.

          Niestety, w tym roku w maju pod Nanda Devi East ginie ośmiu z dwunastu uczestników międzynarodowej wyprawy, ale po osiemdziesięciu latach polskiej wyprawie udaje się osiągnąć wierzchołek.

Cdn.

  • Lubię to ! 2

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...