Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Trzeci krąg wtajemniczenia - MSW.


Jerzy L. Głowacki

2 700 wyświetleń

Trzeci krąg wtajemniczenia – Mięguszowiecki    (1963).

Matura i egzamin wstępny na fizykę na Uniwersytecie Łódzkim przeszły bez historii i w połowie lipca znalazłem się w Tatrach, gdzie zacząłem grać swoje standardy. Drugiego sierpnia wyruszam na przydługi spacer w Tatry Zachodnie. Ze Skibówek per pedes do Drogi Pod Reglami i nią aż do Kir, Doliną Kościeliską na Halę Ornak, skąd na Iwaniacką Przełęcz, Ornak i Starorobociański Wierch, skąd schodzę przez Kończystą nad Jarząbczą i Trzydniowiański Wierch do Doliny Chochołowskiej, a potem Kir, gdzie wsiadam do autobusu, aby wrócić na Skibówki. Pogoda tego dnia była piękna, a mimo pełni sezonu grań była praktycznie pusta. Dopiero schodząc ze Starorobociańskiego Wierchu dostrzegłem w oddali sylwetkę samotnego turysty idącego mi naprzeciw. Gdy dochodzimy do siebie rozpoczyna się krótka rozmowa, w efekcie której umawiamy się na spotkanie na Krupówkach za trzy dni i wspólny wypad do Morskiego Oka. Gdy o umówionej godzinie spotkaliśmy się na Krupówkach mój towarzysz proponuje, abyśmy wstąpili na pobliską pocztę, gdzie zamawia rozmowę telefoniczną ze schroniskiem nad Morskim Okiem. Rozmowa jest krótka: Tu ksiądz taki a taki, bardzo proszę o zarezerwowanie dwóch miejsc od dzisiaj na trzy noce…Serdeczne Bóg zapłać, Szczęść Boże. Mając pewny nocleg idziemy do MOka przez Halę Gąsienicową, Granaty, Krzyżne, Pięć Stawów i Świstówkę.

          Następnego dnia wchodzimy na Cubrynę via normale przez Galerie Cubryńskie i Hińczową Przełęcz.  Schodząc napotykamy na Wielkiej Galerii dwoje taterników idących na Mięgusza – postanawiam się do nich przyłączyć. Odprowadzam księdza, nomen omen też wykładowcę teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na skraj Galerii, skąd łatwo już trafić na dalszy ciąg drogi zejściowej i ruszam biegiem w pościg za dwójką dopiero co poznanych taterników doganiając ich w pobliżu Hińczowej Przełęczy. Wchodzimy na Mięguszowiecki dobrze znaną moim towarzyszom zachodnią granią, a następnie, już wspólnie odszukujemy w zejściu Drogę po Głazach, wiodącą na Przełęcz pod Chłopkiem. Od początku mojego poznawania Tatr starałem się poznawać kolejne masywy w sposób systematyczny przechodząc drogę po drodze. Zgodnie z tą filozofią nazajutrz podchodzimy szlakiem turystycznym na Przełęcz pod Chłopkiem i podejmujemy ambitną próbę wejścia na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni jego wschodnią granią. Zdziwieni jesteśmy obserwując, jak idący tą  granią zespół skrupulatnie się asekuruje. Zaczynamy wędrówkę granią na żywca i po chwili wiemy już, dlaczego nasi poprzednicy związali się liną – uderzają w nas silne podmuchy wiatru z południa usiłujące zrzucić nas na piargi Bańdziocha, widniejące, bagatela, czterysta metrów niżej. Mimo to idzie nam nieźle, aż do momentu napotkania sześciometrowej, gładkiej, ale dość połogiej  płyty. Przechodziłem ją później, nie sprawiała najmniejszych kłopotów. Co innego teraz, podczas silnego wiatru, próbuję dwukrotnie i za każdym razem muszę szybko cofać się na stopień pod płytą.

          Niebawem okazuje się, iż wiara i brak strachu przed spotkaniem z Stwórcą może stać się w górach poważnym czynnikiem ryzykotwórczym. Zwracam się do partnera: Tę płytę każdy z nas musi pokonać samodzielnie, drugi mu nie pomoże, ryzyko jest spore. Ryzykujemy, czy wycofujemy się? Ksiądz podnosi wzrok na moment do góry, uśmiecha się i mówi: Ryzykujemy!  Usiłuję przez parę minut rozszyfrować jakąś prawidłowość w podmuchach wiatru, wydaje mi się, iż ją odnalazłem. Wchodzę na płytę i rzekomo znaleziona prawidłowość okazuje się iluzją, uderza we mnie szczególnie silny podmuch. Leżę na płycie wbijając z całej siły paznokcie w drobne jej nierówności ledwo, ledwo utrzymując się na niej, a gdy podmuch słabnie wycofuję się i wracamy pod Chłopka. Grań nie puszcza, a zatem ruszamy Drogą po Głazach po południowej stronie grani, tam przynajmniej wiatr dociska nas do skał, zresztą za niedługo wiatr cichnie. W odpowiednim miejscu zbaczamy z Drogi po Głazach i wchodzimy od strony zachodniej na Pośredniego Mięgusza, a potem wracamy z powrotem na Głazy, aby już bez żadnych przygód osiągnąć wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Rzecz zabawna, gdy ruszyliśmy Głazami w dół dołączyło do nas dwóch kolejnych turystów – też księży. Czas odnaleźć trzecią z dróg, obejście zachodniej grani, odnajduję ją bez problemów i szybko schodzimy na Hińczową Przełęcz. Wieczorem okazuje się, iż owe podmuchy wiatru zwiastowały załamanie pogody. Rano wsiadamy do autobusu przed Starym Schroniskiem (takie to były czasy) i wkrótce jestem już z rodzicami na Skibówkach.

          Przez następne dwa tygodnie włóczę się po Tatrach Zachodnich, aby 27 sierpnia wrócić do Morskiego Oka, gdzie w schronisku dobrze zapamiętano, w jakim towarzystwie tam się ostatnio zjawiałem, odtąd przez długie lata znalezienie noclegu nawet w zatłoczonym schronisku nie stanowiło problemu. Tego dnia rozpoczęła się seria zdarzeń, które doprowadziły ostatecznie do powstania zespołu linowego, i nie tylko,  Ala i Jurek.

          Dzień jest piękny, minąłem już próg Doliny za Mnichem i Mnichowe Stawki, jestem już na Mnichowych Plecach. Dylemat: skręcić w lewo na Mnicha czy w prawo – na Mięgusza przez Hińczową Przełęcz. Dylemat rozstrzyga rudowłosa dziewczyna, tak na oko o ładnych parę lat starsza ode mnie, która podchodzi do mnie i pyta, czy nie znam przypadkiem drogi na Mięgusza. Tu mała dygresja – w tamtych czasach ci, którzy twierdzili, iż w Tatrach są u siebie, chodzili po nich jakby umundurowani, odróżnienie wspinacza czy doświadczonego turysty wysokogórskiego od zwykłego turysty nie przedstawiało żadnego problemu. Kwadrans później prowadzę już troje turystów z Warszawy, Krystynę, Ewę i Darka na Mięgusza. Aż po szczyt wszystko toczy się sprawnie, nic nie zapowiada dalszych, dramatycznych wydarzeń. Dziewczyny tu i tam trzeba trochę zachęcić, aby się nie wahały przed śtyrbnymi miejscami, czasem ubezpieczyć „własną piersią”. Darek, skądinąd przodownik Górskiej Odznaki Turystycznej z uprawnieniami na Tatry nieco sapie i nadrabia miną, ale troszczyć się specjalnie o niego nie trzeba. Dziś w każdej chwili mogę obejrzeć za pośrednictwem Internetu niejedną serię zdjęć z takich eskapad i z uśmiechem popatrzeć, jak starannie w tym terenie ich uczestnicy asekurują się liną. W tamtych czasach nie było to w zwyczaju, wystarczyło czujne oko lidera zespołu, dokładne sprawdzanie chwytów i stopni w połączeniu z informowaniem podopiecznych, czego się nie chwytać i na czym nie stawać, oraz szybka pomoc w przypadku, gdy ktoś nie bardzo wiedział, jak dane miejsce pokonać. Raz trzeba było podejść z boku do delikwenta lub delikwentki, aby wykluczyć jego osunięcie, czasem puścić przodem itp.

          Na wierzchołku jest, jak zwykle przy takiej pogodzie wprost cudownie. W jakiś czas później wchodzi na wierzchołek następna, jak to się kiedyś mawiało, partia, prowadzona przez dwudziestoparoletniego turystę z blachą przewodnika beskidzkiego na swetrze – szli granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę. Pytają się nas, którędy schodzimy, gdy odpowiadam, iż Drogą po Głazach, postanawiają pójść za nami, aby poznać tę drogę.

          Z dróg wiodących z Morskiego Oka droga ta ma najmniejsze nasycenie trudności, lubię ją ze względu na walory estetyczne, ale posiada ona jedną wadę, jak na drogę powrotną z wierzchołka, jest mianowicie długa i połączona z dużymi stratami wysokości, może też sprawiać trudności orientacyjne, zwłaszcza podczas mgły. W razie masywnego załamania pogody, zwłaszcza podczas letniego opadu śniegu najrozsądniejszym wyjściem jest wtedy dojście do najniższego jej punktu i kontynuowanie zejścia najprostszą z dróg, drogą nad Stawy Hińczowe i dalej, do Popradzkiego Stawu.

          Tamtego pamiętnego dnia wszystko idzie jak z płatka aż po ów najniższy punkt drogi. Gdy zaczynamy się wznosić w łatwym, pozbawionym ekspozycji terenie ku Głazom czyli płytom, od których pochodzi nazwa tej drogi, nasza ośmioczłonowa gąsienica  pełznie po stoku całkiem sprawnie. Pod płytami oglądam się raz i drugi wstecz, irytuje mnie co nieco zachowanie przewodnika, który zamiast iść na czele swojej grupy wysforował się do przodu i idzie tuż za mną oddzielając mnie tym samym od mojego zespołu. Głupio mi zwracać mu uwagę, bo to ostatecznie przewodnik. Zaraz , zaraz, ile osób liczyła jego grupa? Cztery, powinno nas być ośmioro, a w polu widzenia mam siedmioro, choć przed chwilą byliśmy w komplecie. Zatrzymuję się i zadaję pytanie przewodnikowi: Czy widzisz wszystkich swoich? Reakcja przewodnika nie wróży nic dobrego: Cholera! Brak Komandosa, tak go nazwaliśmy, bo jak widzi skały to zaraz się wspina. Trzeba go szukać!

          Na takie dictum obejmuję komendę nad całością, nie liczy się w tej chwili różnica wieku – najstarszy z uczestników beskidzkiej grupy jest po czterdziestce. Wskazuję bezpieczne miejsce, zabraniam opuszczania go i ruszam z przewodnikiem na poszukiwania. Przychodzi mi na myśl, iż Komandos ujrzawszy łatwy na początku żleb opadający spod grani Pośredniego Mięgusza postanowił szybko nim wejść na grań i przywitać nas z satysfakcją na Przełęczy pod Chłopkiem nie zdając sobie sprawy z trudności, jakie by musiał w drodze na przełęcz pokonać. A zatem należy wykonać trawers w kierunku tego żlebu i tam szukać Komandosa. Wchodzę na skalne żebro, które przewodnik obchodzi dołem, nie jest łatwo, co spowalnia trawers. Wówczas słyszę głos przewodnika: Stój albo przynajmniej zrzuć plecak! Jeszcze kilka metrów trawersu i mam wgląd w sytuację, jest źle, nawet bardzo. Komandos zignorował dobrą radę i opuszcza się na rękach z lekko przewieszonej ścianki nie zdając sobie sprawy, iż nie da rady ustać na stromej płycie pod ścianką. Podstawowy błąd początkujących, patrząc z góry mamy złudzenie, iż teren pod nami jest mniej stromy, niż w rzeczywistości. Udało mu się wejść stosunkowo wysoko, ale później rosnąca pod stopami ekspozycja sprawiła, iż spanikował i jak najszybciej, za wszelką cenę chciał się znaleźć w bezpiecznym terenie. Tam, skąd zawrócił mógł stać godzinami w oczekiwaniu na pomoc, zrzucając staromodny plecak ze stelażem, nieźle naładowany m.in. ciężkimi płaszczami igielitowymi całej grupy też zwiększyłby swoje szanse. Niestety, podeszwy popularnych w tamtych czasach pionierek, kompletnie nienadających się do chodzenia na tarcie fatalnie zaczynają mu się ślizgać po gładkiej, granitowej płycie, walczy przez dłuższą chwilę, poczym wpierw jedna, potem druga ręka puszcza chwyt na krawędzi ścianki, odpada. Ponad czterdziestometrowy, swobodny lot w powietrzu, uderzenie w skały i dalszy upadek, razem około 120 metrów. Koziołkujące bezwładnie ciało wyprzedzają dwa duże bloki skalne i wiele mniejszych, choć też bardzo niebezpiecznych kamieni.

          Reakcja przewodnika jest irracjonalna i wręcz zgubna: Rany boskie, ręce i nogi połamie! Po wypowiedzeniu tych słów rzuca się w stronę spadających kamieni i ciała Komandosa – jeszcze chwila i będą dwie ofiary wypadku. Mój ostrzegawczy okrzyk, wydany na pełnej pojemności płuc osadza go w miejscu, mija kilka sekund, uwolnione w wyniku upadku Komandosa bloki znikają gdzieś w dole, a on sam zatrzymuje się głową w dół w wąskiej, dość stromej rynnie na dnie żlebu, krew ścieka powoli na skały. Niespodziewanie przewodnik obraca się na pięcie i zaczyna, nie wiadomo po co zbiegać szybko w dół.

          - Co, robisz?

          - Boję się krwi!!!

I zbiega dalej. Nie pora na Wersal i łagodne perswazje, w ślad za uciekającym przewodnikiem ślę wiązankę ciężkich przekleństw, co przynosi wreszcie skutek, niedoszły uciekinier zatrzymuje się i od tej pory zachowuje się już rozsądnie.

          Krótkie oględziny, brak ewidentnych (dla mnie), objawów złamania podstawy czaszki, jest akcja serca, ranny oddycha. Noga i ręka złamana, ale to drobiazg, głowa krwawi mocno, ale tak zwykle z głową bywa nawet przy niewielkich obrażeniach. Jest nieprzytomny, licho wie, jakie ma obrażenia wewnętrzne. Ostrożnie przekładamy go w rynnie głową do góry, układamy w bezpiecznej pozycji. Dziś wiedziałbym, iż chłopak jest stracony, przeoczyłem wgniecioną kość potylicy i inne objawy, nie uratowałby go najprawdopodobniej dziś nawet śmigłowiec, ale to nie ta epoka. Wtedy myślałem, iż chłopak może ma jeszcze szansę na przeżycie, o ile pomoc dojdzie szybko. Nie ma jeszcze radiotelefonów ani telefonów komórkowych, pozostają jedynie szybkie nogi.

          Przy rannym zostaje przewodnik, wracam do pozostałych i udzielam im wskazówek, zapewniam, iż z Przełęczy pod Chłopkiem przyślę im kogoś, kto ich przeprowadzi przez resztę drogi, dobrze się złożyło, iż nie byli bezpośrednimi świadkami wypadku. Po dwudziestominutowym biegu jestem na przełęczy i bez trudu znajduję tam dwóch taterników, którzy natychmiast ruszają w stronę  Głazów. Kontynuuję bieg non stop i po dwudziestu pięciu minutach powiadamiam o wypadku dyżurnego ratownika w Morskim Oku, jest nim tego dnia legenda polskiego ratownictwa górskiego,  Józek Uznański zwany Ujkiem.

          Późnym wieczorem spotykam się z Ewą, Krystyną i Darkiem, są bardzo zmęczeni psychicznie. Dowiaduję się, iż pół godziny po tym, jak ich opuściłem dotarli do nich taternicy wspinający się w pobliżu. Jeden z nich był lekarzem i stwierdził zgon Komandosa. Mamy czas na krótką rozmowę, bo moi nowi znajomi wracają ostatnim autobusem do Zakopanego. Umawiamy się na wspólny udział w wiosennym rajdzie świętokrzyskim, podczas którego zaplanujemy wspólny wypad w Tatry latem przyszłego roku. Wracając do schroniska dostrzegam w zapadającym zmierzchu sylwetkę pechowego przewodnika, na jego swetrze nie ma już przewodnickiej blachy.

          Nazajutrz zostaję zaproszony do dawnej świetlicy schroniska, pełniącej teraz rolę reprezentacyjnego gabinetu Czesia Łapińskiego, który prosto z mostu wyłuszcza sprawę. Od czasu do czasu, gdy w rejonie Morskiego Oka wydarza się wypadek śmiertelny jest pytany przez prokuratora, jakie jest jego zdanie na temat jego przyczyny, prosi zatem o zdanie relacji, zwłaszcza, iż towarzysze ofiary wypadku zniknęli. Czesio wyczuwa w mojej opowieści pewien niepokój i natychmiast mnie uspakaja: Nie ponosisz żadnej odpowiedzialności za ten wypadek, zrobiłeś wszystko, co w tej sytuacji powinieneś zrobić. A wypadek wisiał w powietrzu od samego początku, bo przecież ta grupa szła od Przełączki pod Zadnim Mnichem. Rzeczywiście, miałem w pamięci jeszcze z ubiegłego roku obraz uskoku nad tą przełączką, potem kilka razy przechodziłem ten uskok. Nie jest to teren bezpieczny dla turystów idących bez liny. Nie jest to także teren w pełni bezpieczny dla mistrzyń kruszyny i traw, kozic, kiedyś znalazłem pod nim kozicę, która z tego uskoku odpadła.

          Odbywam też długą rozmowę z Józkiem Uznańskim, która kończy się też ważkim dla mnie stwierdzeniem: Nie przejmuj się, nie popełniłeś żadnego błędu, a tego chłopaka zabił ten przewodnik!  Paradoksalnie wypadek ten ocalił w następnych latach skórę bądź wybawił z kłopotu niejednego turystę i nie tylko turystę, bo zawsze interweniowałem zawczasu, niekiedy w dość brutalny sposób.  Dopisało mi szczęście, przez następne pół wieku nikomu w mojej obecności nic złego się nie przytrafiło, co więcej, nikt z tych, których wprowadziłem w góry nie uległ wypadkowi.

          Następuje długi okres niepogody, potem dni pogodne przeplatane są deszczowymi bądź mglistymi, włóczę się po różnych zakątkach Tatr Zachodnich, spędzam kilka dni w Pięciu Stawach, niejako przy okazji przechodzę przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny za Mnichem i wchodzę na Mnicha nową dla mnie drogą. Zamawiam nocleg dla mojej mamy w Pięciu Stawach, schodzę do Zakopanego i wracam z mamą do Stawów. Następnego dnia przechodzimy przez Świstówkę do MOka, mama wsiada do autobusu, jadącego do Zakopanego, a ja zostaję, aby nazajutrz dokończyć mojej prywatnej eksploracji Mięgusza. Z MOka wiodą na Mięgusza cztery podstawowe drogi o trudnościach nieprzekraczających jedynki, a zatem niewymagających (formalnie) asekuracji liną: z Przełęczy pod Chłopkiem Drogą po Głazach, z Hińczowej Przełęczy zachodnią granią i jej obejściem oraz ukosem przez północną ścianę zachodem Janczewskiego z Siodełka w Filarze, tej ostatniej mi brak w  kolekcji. I znowu tak się składa, iż prowadzę na niej dwóch turystów – schodzimy z wierzchołka Drogą po Głazach. Droga przez Zachód Janczewskiego w przyszłości stanie się moją ulubioną, przejdę ją w sumie piętnaście razy, w tym jedenaście razy samotnie, a Droga po Głazach będzie najczęściej wybieraną przeze mnie drogą zejściową, schodziłem nią z Mięgusza siedemnaście razy.

          Mały wtręt natury historycznej. W tamtych czasach szkolenie wojskowe studentów było formalnie służbą zasadniczą. I tak w lutym 1964 roku wyfasowałem płaszcz, mundur i podkute buty niewątpliwie pochodzące jeszcze z wojennych zapasów. Ale wcześniej jako siedemnastoletni jeszcze student musiałem napisać podanie do dowódcy okręgu o wojskowego o wyrażenie zgody na ochotnicze odbycie służby zasadniczej – w przeciwnym przypadku groziłoby mi po ukończeniu studiów pójście w kamasze na całe dwa lata. Jeden z moich kolegów z Wydziału Mat – Fiz – Chem miał lat szesnaście, a zatem napisał podanie do samego Jaruzelskiego. Szkoleni wojskowo studenci mieli obowiązek, ściśle egzekwowany uczestniczenia w pochodzie pierwszomajowym. Już na pierwszy roku znalazłem na to sposób, szedłem odo łódzkiego oddziału PTTK i brałem odpowiednie papiery, a potem meldowałem się do płk Rutowicza, komendanta Studium Wojskowego przy UŁ ( niektórzy nie bez pewnej słuszności mawiali: Uniwersytet Łódzki przy Studium Wojskowym). Pułkownik spoglądał na papiery i czytał: Rajd Świętokrzyski pod patronatem generała Mieczysława Moczara, po czym klepał mnie po ramieniu i mówił: No to organizujcie, student, organizujcie. No i chodziłem po wydziale ogłaszając wszem i wobec: kto nie chce na pochód pierwszomajowy to niech się mi tu wpisze. Chętnych nigdy nie brakowało. Dzięki burdelowi, pardon, bałaganowi w armii usiłowano mnie jeszcze raz powołac do odbycia służby zasadniczej, jako podporucznik rezerwy z pięcioletnim stażem odebrałem od listonosza wezwanie w charakterze przedpoborowego na komisje poborową. Śmiechu była kupa, bo jako stary złośliwiec do stopnia wojskowego się nie przyznałem i cyrk był przedni, dokumenty pokazałe, jak dwóch rosłych żandarmów do mnie wezwano. Ale o tym może potem, jak mawiał Jano Sawicki dawne przewagi wspominając.

Fotografa przy tym nie było, ale za rok w gronie tej samej, co na MSW ekipie był.

Tatry_4_013.JPG

Tatry_5_005.JPG

Tatry_5_022.JPG

Tatry_5_029.JPG

Tatry_5_030.JPG

Tatry_6_011.JPG

  • Lubię to ! 2

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...