Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Opowieść o kwiatkach i śniegach.


Jerzy L. Głowacki

1 571 wyświetleń

Opowieść o kwiatkach i śniegach

          Pewnego dnia w Podsarniu szukałem znaczenia jakiegoś słowackiego słowa, wziąłem do ręki stary słownik, a wtedy spomiędzy jego kartek wypadła mała, zasuszona niezapominajka. Ponieważ niesłychanie rzadko zdarzało mi się w Tatrach zerwać jakiś kwiatek to nie miałem wątpliwości, jaka była historia tej niezapominajki.

          Deszczowe i burzowe lato 1975 w Tatrach, niezbyt udany sezon wspinaczkowy, bo i pogoda nie taka, jak trzeba, złamane we własnej wannie tuż przed wyjazdem żebro, szesnastoletni braciszek Ali jako partner na drugim końcu liny i Ala na Podlasiu u rodziców z trzyletnią, małą Magdą – to nie pora nawet na odrobinę szaleństwa w skale, choć postronny obserwator mógł o to mnie posądzać. Złamane żebro ograniczyło efektywne możliwości mojej lewej ręki, w związku z tym często sięgałem do chwytu po lewej prawą ręką, udając jednorękiego wspinacza (są i tacy).

          Pod koniec sezonu zostaję sam w Morskim Oku, mam ochotę na lekką i miłą, samotną eskapadę, podczas której odpowiadał będę wyłącznie za własne bezpieczeństwo. Wybieram zetkę na Mięguszu, kombinację wariantów, które kreślą literę Z na jego sylwetce. Ścieżką wijącą się prawą stroną jeziora aż poza linię spadku pięknej Dwoistej Siklawy, ozdobionej u góry koronką limb, potem przesmykami wśród kosówek na idylliczną płaśń Nadspadów, gdzie w pełni lata można posilić się jagodami. Dalej w górę do szerokiego u swej podstawy Mnichowego Żlebu, który dalej zwęża się systematycznie, a sceneria staje się coraz bardziej groźna, przynajmniej dla tych, którzy tak to postrzegają. Z lewej strony trawiasto-skaliste urwiska filara Cubryny, z prawej, wysoko nad głową gładzie wschodnich ścian Mnicha i Mniszka. Gdy bardzo już wąski żleb staje dęba napotykamy zachodzik wijący się w lewo i tnący na ukos pionową, kruchą ścianę, wyprowadza nas on na taras Małej Galerii Cubryńskiej. Kolejne zachodziki i półeczki wiodą na znacznie większy, pochyły, zasłany piargami taras Wielkiej Galerii Cubryńskiej. Trawersujemy ją w lewo w skos dochodząc na skraj północno-zachodniej ściany Mięguszowieckiego łączącej się bez wyraźnej linii rozgraniczenia z dziewięćsetmetrową ścianą północną. Stąd ku północno-wschodniemu filarowi, zwykle zwanego po prostu Filarem, biegną ciągi trawiastych zachodów, zachodzików i półeczek – to królestwo kozic, które świetnie się tu czują nie niepokojone w praktyce przez nikogo. Gdy poruszają się szybko to mamy okazję obserwować prawdziwą poezję ruchu, ale miejmy się na baczności, jeśli są powyżej nas, przy skoku z jednego stopnia na drugi potrafią zrzucić w dół śmiercionośną serię kamieni.

          Zdarzało mi się, iż kozica wspinała się przede mną tak, jak gdyby wskazywała mi drogę, co pewien czas zatrzymywała się i patrzyła, jak niezdarnie w porównaniu z nią poruszam się w tym terenie. Tamtego dnia nie napotkałem kozicy, niebo było ołowiane, trawy i skały lodowato zimne. Tym większy kontrast z tą scenerią tworzyły w środku północnej ściany małe ogródki niezapominajek. Przychodzi mi na myśl, aby jedną z niezapominajek zawieść Ali. Ostrożnie, aby nie stracić równowagi, klękam na wąskim, trawiastym zachodziku, zwanym nomen omen Klimkową Ławką, na cześć legendarnego przewodnika tatrzańskiego, Klimka Bachledy (i zastępcy Naczelnika Straży Ratunkowej, Mariusza Zaruskiego – zginął na Małym Jaworowym podczas akcji ratunkowej), inna nazwa tego zachodzika to Bańdziochowa Ławka. Gdy sięgam po niezapominajkę słyszę ostry, charakterystyczny świst, równie przyjazny w ścianie, jak seria z karabinu maszynowego dla żołnierza na polu walki. Odwracam głowę i widzę, jak po pięknej paraboli mija mnie lecący z bardzo wysoka blok skalny.  To nic, że mija mnie w odległości kilkunastu metrów, i tak wrażenie jest nietuzinkowe. Chowam kwiatek do przewodnika i idę dalej dość spieszno, bo za chwilę mogą z nieba zacząć lecieć krople deszczu, lub co gorsza, płatki śniegu. Towarzyszą mi po drodze i inne kwiatki, przede wszystkim małe, żółte słoneczka kozłowców. Krótka wędrówka łatwym tu Filarem i następny trawers, tym razem w prawo, szerokim, skalnym zachodem. Jeszcze krucha rynna i stoję wyprostowany na grani, najprzyjemniejsza partia drogi czeka na mnie. Powietrzna, pięknie urzeźbiona i efektowna, o mocnej skale grań. Kwadrans czystej przyjemności i osiągam wierzchołek, trawersowi przez Klimkową Ławkę nadaję prywatną nazwę Drogi przez Kwiatki. 

          Wymieniłem niezapominajki i kozłowce, ale Ala dodaje: delikatne, owłosione dzwonki, jak niebieskie skrawki nieba rozkruszone po półkach wśród zeschłych kęp trawy podczas suszy oraz mokrych skib w czasie beznadziejnej lejby. Gdy nie leje, gdy przez szereg dni nie pali słońce chodzi się w tym terenie banalnie, jeśli ma się odpowiednie doświadczenie, zero trudności, lecz gdy nadejdzie nad Tatry naremnica i w dół runą kaskady wody, sypnie gradem lub, co gorsza śniegiem, trzeba się wystrzegać tego przejścia, chyba, że ucieka się ze środka północnej ściany, co się nam obojgu przed laty przytrafiło. Również wtedy, gdy panuje susza i wejdzie się w ten trawers choćby z lenistwa za nisko, bywa wesoło, idzie się wówczas przy akompaniamencie szelestu kęp trawy lecących w dół, kęp, na których przed chwilą postawiło się własną stopę.    

Mija osiemnaście lat, jest sierpień 1993 roku. Siedzimy rano przed schroniskiem w Roztoce i jemy śniadanie, jest nas troje, Ala, Gero – starszy walcownik z huty Kościuszko i ja. Gero zmachał się wczoraj na jakiejś wyrypie i na razie nigdzie się nie wybiera, Ala i ja zastanawiamy się, jak spędzić ten dzień. I pada propozycja, idziemy na kwiatki. Ala jest sławną w tej okolicy znawczynią wszelkich kwiatków, a więc taka propozycja kojarzy się w pierwszej chwili ze spacerem po kwietnej łączce. Zwiedziony kwiatkami Gero zgłasza swój akces w tym domniemanym spacerze, znamy jego umiejętności więc nie wyprowadzamy go z błędu, intryguje nas to, kiedy zorientuje się, na jakie to kwiatki się wybieramy. Podchodzimy do Morskiego Oka i nad Czarny Staw. Nad Czarnym Stawem Gero się pyta po raz pierwszy: gdzie i jakich kwiatków szukamy? Pada odpowiedź: Podejdźmy do Bańdziocha. W środku Bańdziocha odświeżamy się wodą z potoczka i po chwili opuszczamy szlak. Kwiatów tu sporo i Gero się nie dziwi. Ale zostawiamy kwiaty za sobą kierując się w stronę piarżysk pod wschodnią ścianą Mięgusza, wtedy Gero doznaje olśnienia: Idziecie do Czerwonego Żlebka i na Siodełko w Filarze!

          - Tak, i na Wielką Galerię, i na Cubrynę.

          - A toście mnie nabrali! Ale nie wierzę, że Ala tam dojdzie.

I poszedł z nami mając nadzieję, iż z Galerii zejdziemy na dół rezygnując z Cubryny, ale się srogo zawiódł.

          Pierwsze nasze wspólne przejście Przez Kwiatki miało miejsce bardzo dawno temu, bo w sierpniu 1965 roku, podczas pierwszego sezonu tatrzańskiego Ali. Było to lato wyjątkowo obfite w śniegi, nie tylko w te, które pozostawiła zima – niejedna śnieżyca nas wtedy dopadła. W pogodny o dziwo dzień idziemy granią od Przełączki pod Zadnim Mnichem przez Cubrynę i Hińczową Przełęcz na Mięguszowiecki. Gdy mijamy Hińczową okazuje się, iż żleb spadający z tej przełęczy na stronę Morskiego Oka, stanowiący najprostszą drogę powrotu jest literalnie zabetonowany twardym śniegiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie bez przynajmniej czekana forsował takiego śniegu w zejściu, omijanie go bokiem to niezbyt miłe zmaganie się z wyjątkową  w tym miejscu kruszyną. Podejmuję decyzję: schodzimy z Mięgusza przez Siodełko w Filarze, trawersujemy Przez Kwiatki na Galerię i omijamy w ten sposób śnieg.

          Śnieg w Hińczowym Żlebie to często poważne utrudnienie klasycznej drogi na Mięgusza i Cubrynę. Jest lato 1979 roku, na Krupówkach spotykam nestora łódzkich taterników i wiceprezesa PZA Władka Manduka. Dowiaduję się od niego, iż niedawno w rejonie Hińczowej Przełęczy zginął w zejściu z Mięgusza nasz kolega klubowy, Józek. Na początku sierpnia idę na Mięguszowiecki przez Galerie i Hińczową. Górna część żlebu wypełniona jest szczelnie śniegiem, z rozmowy z Władkiem odniosłem wrażenie, iż Józek zginął poślizgnąwszy się właśnie na tym śniegu. Gdyby nie ta rozmowa poszedłbym zapewne  żlebem gimnastykując się na granicy skały i śniegu, teraz nie mam na to najmniejszej ochoty. Przyglądam się uważnie ścianie nad żlebem, żłobi ją wyraźna rynna. Pierwszy jej odcinek nie wygląda źle, środka jej nie widzę – to będzie terra incognita, wyżej teren jest mi dobrze znany, trzeba spróbować tej rynny, co najwyżej będę się musiał wycofać. Dół rynny nie sprawia mi kłopotów, jej środkowa część nie jest trudna, ale zmusza mnie do maksymalnej koncentracji, jest bardzo, bardzo krucho. Wracam do schroniska przez Drogę po Głazach i Przełęcz pod Chłopkiem, w pełni usatysfakcjonowany nowym dla mnie wariantem dojścia na grań Mięguszowieckiego. W schronisku wyciągam z plecaka przewodnik Paryskiego i próbuję skonfrontować opisy dróg z terenem, który przeszedłem. Opisany jest tam tylko jeden wariant, wariant przewodnika Tylki Suleji sprzed pierwszej wojny światowej. Być może go powtórzyłem, ale pewny nie jestem.

          W 2003 roku ukazuje się drukiem tom dziesiąty przewodnika szczegółowego po Tatrach, którego autorem jest Władysław Cywiński. Zamiast 28 stron o Mięguszu, które napisał Paryski zawiera 132 strony. Szukam w nim i od razu znajduję: Prawą częścią pn.-zachodniej ściany, dość trudno, bardzo krucho. I wejście Władysław Cywiński, 16.07.2002, samotnie. I tak to jest z tzw. pierwszymi wejściami, wyprzedziłem autora przewodnika o dwadzieścia parę lat, a kto i o ile lat wyprzedził mnie i też nową drogą na Mięgusza się nie pochwalił?

          Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. To znane porzekadło i wręcz pierwsze przykazanie górskich purystów, tych, co to świcie w góry wychodzą. Ja jestem bliższy filozofii sienkiewiczowskiego Rocha Kowalskiego, który nikogo i niczego nie bał się, byleby był wyspan. Gdybym tego dnia wstał dostatecznie wcześnie to w nagrodę spotkałaby mnie nagła, w najlepszym przypadku, śmierć. Potężny obryw skalny wywołał kamienną lawinę, która na przestrzeni ponad stu metrów zmiotła zbudowaną z potężnych want ścieżkę, prowadzącą nad Czarny Staw. Po kilku dniach rozpoczynają się prace nad przetrasowaniem nowej ścieżki, w pracach tych uczestniczą między innymi ratownicy TOPR-u. Czysty przypadek sprawia, iż nawiązuję rozmowę z jednym z nich, co więcej, rozmawiam z ratownikiem, który odnalazł ciało mojego klubowego kolegi. Scenariusz wypadku był niestety dość typowy. Józek ze swoim partnerem przeszedł jedną z dróg na wschodniej ścianie Mięgusza. Pogoda się załamała, padał śnieg, schodzili z wierzchołka w najrozsądniejszy w tych warunkach sposób – granią na Hińczową Przełęcz. Mieli do wyboru: nie rozwiązywać się z liny i iść przynajmniej z tak zwaną lotną asekuracją lub zrezygnować z asekuracji. Wybrali  to drugie i w pełni ich rozumiem, idzie się szybciej, mniej się marźnie. Zdarzało mi się w większym zespole schodzić bez asekuracji, choć inni szli związani liną. Ale Józek miał pecha, odpadł na stronę Morskiego Oka podczas trawersowania Mięguszowieckiej Turniczki, jego ciało zatrzymało się na początku tej rynny, którą wydostałem się na grań. Paradoksalnie chcąc uniknąć drogi, na której, jak mi się wydawało, zginął kolega, wybrałem rynnę w której zginął.

 

 

Tatry_1_2006_0092.JPG

Tatry_1_2006_0095.JPG

Tatry_1_2006_0106.JPG

Tatry_1_2006_0194.JPG

  • Lubię to ! 1

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...