Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Dużo wody w Białej Wodzie. Część II.


Jerzy L. Głowacki

1 336 wyświetleń

Dużo wody w Białej Wodzie Część II.
 
Korzystając z przerwy w taksowaniu drewna podczas załadunku witam się z miejscowym leśniczym, osiadłym tu od lat. Martin Stodola, zwany powszechnie Martinem to leśnik o imponującej posturze i brodzie, rozpoznawalny z daleka, zawiaduje taboriskiem. Po paru minutach jestem już formalnie zameldowany na taborze za jedyne 10 euro – po dwa i pół euro za noc, pozostaje tylko tam dojść i rozbić namiot. Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami o niskim pułapie, jest chłodno i wilgotno, nie muszę się śpieszyć, na przedwieczorny, relaksujący spacer nie ma co liczyć. Siadam na drewnianej ławie nieopodal leśniczówki, nabijam fajkę, wyciągam termos z gorącą herbatą z plecaka. Po krótkim odpoczynku dobieram odpowiednią długość teleskopowych kijków i ruszam w drogę wpadając po kilkuset metrach we właściwy rytm marszu, droga przede mną pustoszeje, turyści zdegustowani psującą się coraz bardziej pogodą zawrócili już wcześniej z drogi. Góry nikną we mgłach i chmurach, kontemplować można jedynie najbliższe otoczenie.
 
Jeden ze słynnych taterników minionej już dawno epoki w swoim tatrzańskim pamiętniku umieścił rozdział o frapującym tytule: Myśli człowieka spadającego z dachu. Po prawdzie, jak sam napisał, tytuł niezupełnie ścisły, bo spadał nie z dachu, ale ze ściany (Mariusz Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich). Jeśli miałbym opisać swoje myśli podczas spadania to opis byłby krótki, bo albo nic nie myślałem bojąc się zapewne coś spieprzyć (proszę potraktować to słowo jako pewien techniczny termin górski) albo trzymałem się kurczowo paru zaledwie myśli, które miały mi pomóc wyjść cało z tego ambarasu. No i statystyka uboga, bo w całej mojej górskiej karierze leciałem tylko cztery razy, rzecz zabawna, raz na linie i trzy razy idąc bez asekuracji. Za to myśli podczas samotnego podchodzenia to temat – rzeka. Wiem, co mówię, dwie piąte moich górskich dni to dni samotne.
 
Gdy warunki są trudne i gdy grozi głębokie załamanie pogody nie ma czasu na rozmyślania lub kontemplowanie skalnej scenerii – należy się skoncentrować na szybkim wejściu na wierzchołek, a potem na dotarciu w taki rejon, aby w razie czego można było w rozsądnym czasie znaleźć w bezpiecznym terenie. W pogodny dzień, przy suchej skale można się cieszyć do woli lawirowaniem w skalnym terenie, próbowaniem różnych wariantów z rozmyślaniem, jaka w przyszłości obrać drogę, co by było, gdyby tak związać się teraz liną i zaatakować urwisko rozciągające się nad nami. O czym tu jednak rozmyślać idąc dobrze znaną, szeroką drogą wśród lasu, gdy gór nie widać, a chmury nad głową są coraz cięższe od wilgoci. Czy i kiedy zacznie padać deszcz, czy ktoś obozuje na taborze, co da się zrobić jutro, jeśli będzie znośna pogoda? Na początku września spadło sporo śniegu, część już stopniała na pewno, ale ile jeszcze zostało? Na ile jest on związany w niektórych żlebach ze starym, zimowym śniegiem, czy dobrze zrobiłem biorąc ze sobą jedynie raki, a zostawiając czekan w Podsarniu?
 
No i zaczyna padać, zadaję więc sobie pytanie, czy zdążę dojść pod wiatę na Polance pod Aniołami zanim polar nasiąknie mi wodą, a może już założyć spodnie i kurtkę z goretexu? Nie przepadam za marszem z ciężkim plecakiem w takiej kurtce, bo pas biodrowy ślizga się po gładkiej jej powierzchni obniżając i tak już nie za wysoki komfort marszu. Przyspieszam więc i docieram do wiaty, zanim się na dobre rozpadało. Herbata z termosu, udko kurczaka upieczonego przez Alę, fajka – nie muszę się spieszyć, na tabor już na sucho nie dotrę, ten deszcz szybko nie przestanie padać.
 
Wracają wspomnienia sprzed osiemnastu lat, gdy siedziałem pod tą wiatą z radiotelefonem w garści. Tamto lato Magda spędzała na taborze na Starych Szałasiskach w rejonie Morskiego Oka. Zespoły wyruszające na wspinaczki zabierały ze sobą Klimki, radiotelefony opracowane przez inżyniera Nietykszę specjalnie na potrzeby TOPR-u, zapewniały one łączność z radiostacjami w dyżurkach pogotowia w schroniskach oraz szefową taboru, Anią Czyż. Magda ze swoją partnerką, Kasią miała w planie Sprężynę na Małym Młynarzu czyli drogę autorstwa Sprężyny, pod którym to pseudonimem kryje się profesor łódzkiej Akademii Medycznej Maciej Gryczyński, w cywilu znany alpinista. Ponieważ wiadomym było, iż ze ściany Małego Młynarza nie można nawiązać łączności radiowej z Morskim Okiem powierzono mi funkcję obserwatora. Siedziałem więc na Polance z włączonym na podsłuch Klimkiem słuchając, jak z Morskie Oka płyną do dziewczyn wskazówki, jak dotrzeć pod Młynarza przez grań Żabiego i Dolinę Żabich Stawów Białczańskich.
 
W międzyczasie pogoda wyraźnie się pogarsza i w pewnej chwili słyszę w radiotelefonie głos Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u pełniącego jak raz dyżur w Morskim Oku: Dziewczyny, zanosi się na załamanie pogody, lepiej się wycofajcie! Nietrudno odgadnąć intencje Piotra, onegdaj zginął na ścianie Kazalnicy podczas zjazdów Jasiek Wolf, gdy ginie wspinacz tej klasy to na wszystkich robi to odpowiednie wrażenie. Magda i Kasia zawracają w stronę Morskiego Oka, ale nie tracą wspinaczkowego dnia, pogoda poprawia się, gdy są w rejonie Żabiego Mnicha, strzelają na nim jakąś interesująca drogę. Tu drobny komentarz: tzw. wycof ze Sprężyny to całkiem inna bajka, niż ucieczka z Żabiego Mnicha.
 
Mija rok i niestety minął się też Piotr Malinowski, miał kłopoty ze stawem kolanowym, zdecydował się na operację łękotki. Jakiś czas po zabiegu poczuł się źle, lekarze to zlekceważyli, bo odwiedzili go chłopcy z Pogotowia: pewnie jakąś flaszkę przemycili! A była to sepsa, uaktywnił się gronkowiec złocisty, na ratunek było już za późno.
 
Mija kolejnych pięć lat, Magda chce odpocząć od wspinania i ruszamy razem do Doliny Jaworowej niosąc sprzęt biwakowy. Dzień jest upalny, blisko górnej granicy lasu i w Stefie kosówki pełno rojów jakiś muszek. Nagle zaczyna mi gwałtownie puchnąć głowa i szyja, dziwne, przez tyle lat włóczenia się po Tatrach nigdy nie miałem żadnego istotnego epizodu alergicznego. Jesteśmy już w Jaworowym Ogrodzie, powoli zapada zmrok, do Roztoki daleko, odwrót nie ma sensu, trzeba znaleźć miejsce na biwak. Przy wielkiej wancie dostrzegam kilka wypalonych zniczy i zasuszoną już wiązankę kwiatów, wiem, skąd się tu wzięły, kto i w jakiej intencji tu je przyniósł. Zostały tu, zgodnie z życzeniem Piotra rozsypane jego prochy. Przechodzimy na drugą stronę bliskiego tu potoku i układamy się do snu pod okapem wanty.
 
To ciężka noc dla mnie, poranek też nienajlepszy, ale żal schodzić od razu na dół, tym bardziej, iż nie mam problemów z oddychaniem. Ruszamy w górę doliny docierając na Jaworową Przełęcz, skąd już stosunkowo blisko na Jaworowy Szczyt, ale nad granią wypiętrzają się coraz bardziej burzowe chmury. Tego już za wiele, nie wiadomo tak do końca, co się jeszcze może dziać z moim organizmem, pogoda grożąca burzą, pora na odwrót. Gdy docieramy do tzw. cywilizacji Magda wypowiada znamienne słowa: Tata, czy wiesz, że mogłeś mi załatwić uprawianie medycyny do końca życia?
 
To prawda, pamiętam, jak pewnego razu wracałem do Roztoki po jakiejś wspinaczce w rejonie Morskiego Oka. Sceneria była kapitalna, niebo rozświetlone przez zachodzące słońce z zygzakami częstych błyskawic. Z okolicy schroniska w Roztoce poderwał się ponad las śmigłowiec TOPR-u i odleciał szybko w kierunku Zakopanego. W schronisku dowiedziałem się, co się wydarzyło. Wystarczyło jedno czy dwa ukąszenia zjadliwej muszki, aby Grażyna, gaździna na Roztoce straciła przytomność z zatrzymaniem akcji oddechowej włącznie. Marek Pawłowski rozpoczął regularną reanimację wzywając w międzyczasie przez radiostację śmigłowiec. Śmigło wylądowało mimo burzy nad Białką, a Robert Janik, lekarz i ratownik pobiegł do schroniska trzymając gotową do użycia strzykawkę w garści. W Jaworowej radiostacji nie mieliśmy, a żaden ze śmigłowców nie był zdolny do akcji w nocy.
 
Kiedy po wieczór dotarliśmy do Roztoki tylko ktoś bardzo dobrze mnie znający mógł mnie rozpoznać, tak miałem opuchniętą głowę. Przygoda ta miała trwające ładnych parę lat konsekwencje – na dnie mojego plecaka leżała zawsze metalowa puszka ze strzykawkami, igłami i odpowiednim na te okoliczność specyfikiem, stosowanym w lecznictwie zamkniętym z perspektywą jego użycia domięśniowego w razie mniejszych kłopotów i dożylnego, gdyby sytuacja stała się podbramkową. Minęły lata i nic takiego się nie powtórzyło, i niech tak zostanie.

P9170025.JPG

P9170038.JPG

P9170040.JPG

P9170070.JPG

  • Lubię to ! 1
  • Dziękuję 1

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...