Skocz do zawartości
  • wpisów
    80
  • komentarzy
    44
  • wyświetleń
    29 806

Zaćma i góry plus raz jeszcze szkolenie towarzysko-rodzinne.


Jerzy L. Głowacki

1 457 wyświetleń

Zaćma i góry plus raz jeszcze szkolenie towarzysko-rodzinne.

Będąc na V roku fizyki UŁ  jesienią 1967 roku znalazłem się wraz z kolegą (też Jurkiem)   w zaczątku Pracowni Komór Iskrowych, mieszczącej się w zgrabnym budyneczku łódzkiego oddziału Instytutu Badań Jądrowych w Świerku przy ulicy Uniwersyteckiej 5, kierowanej przez duszę-człowieka i fizyka, dr Ryszarda Firkowskiego, niestety nieodżałowanej już pamięci, promotora zarówno mojej pracy magisterskiej, jak i doktorskiej. Z miejscem tym byłem mniej lub bardziej związany przez następne lat dziewiętnaście. Pora teraz wyjaśnić niezorientowanym, co to zacz za ustrojstwo ta komora iskrowa. Nasza własna recepta na nią przedstawiała się tak. Wziąć sześć płytek dobrego szkła lustrzanego (ale bez odbijającej światło polewy), skleić tworząc prostopadłościan o boku 50 cm i wysokości 10 cm, napełnić neonem i obłożyć elektrodami. Dodać inne detektory cząstek elementarnych, na przykład wielkopowierzchniowe liczniki scyntylacyjne i gdy zajdzie zdarzenie a priori interesujące, gruchnąć w taflę takich komór impulsem wysokiego napięcia o imponujących w tamtych czasach parametrach: 150 kV, 1000 A w szczycie i czasie trwania około 120 ns (miliardowych części sekundy). Wówczas wzdłuż niewidzialnych dla oka ludzkiego śladów, pozostawionych w neonie przez interesujące nas cząstki rozwijały się piękne, czerwone wyładowania iskrowe, łatwe do zarejestrowania przez kamerę, a dostarczające informacji o torach i liczbie cząstek, jakie przeleciały przez aparaturę. Języczkiem u wagi było zatem uzyskanie odpowiednich parametrów impulsowego pola elektrycznego, wytwarzanego na powierzchniach mierzonych już w metrach kwadratowych.

Niezbędnym zatem było wykonywanie wielokrotnych pomiarów za pomocą szerokopasmowych oscyloskopów, które, na nasze nieszczęście, wpisane były na listy tzw. embarga strategicznego – żaden kraj zachodni nie mógł sprzedać takiego sprzętu pomiarowego żadnemu z krajów bloku wschodniego, co skazywało nas na posiłkowanie się odpowiednimi (i tajnymi) produktami Kraju Rad, który nie tylko walczył o pokój na całym świecie, jak i miał w wielkiej estymie zdrowie i życie własnych, tudzież zaprzyjaźnionych obywateli. Pomiary tym sprzętem od strony tzw. BHP-e sprowadzały się w istocie rzeczy do przykładania oka, najczęściej prawego, do wylotu lampy rentgenowskiej małej mocy, jako że napięcie przyśpieszające w lampie takiego oscyloskopu wynosiło około 50 kV. Wiedziałem, czym to pachnie czyli śmierdzi (piszę te słowa na Orawie, pachnie to śmierdzi po słowacku, łatwo obrazić Polakowi słowackie dziewczę, które lubi bardzo np. Chanel No 5) – od czasów Marii Curie – Skłodowskiej wiadomo, iż promieniowanie jonizujące to dobra recepta na wczesną, nie starczą, zaćmę. Ale jak mawiał Rysiu Firkowski, z diabłem bym wszedł w spółkę, aby móc uprawiać fizykę. I uprawiałem fizykę wielkich energii aż po rok 1986.

Zaćma dopadła mnie dopiero na Orawie, wiosną 2008 roku moje prawe oko, zdecydowanie bardziej na promieniowanie narażane, widziało już bardzo zamglone krajobrazy, co nieźle mnie denerwowało przy fotografowaniu – musiałem koniec końców przykładać do wizjera lewe oko.  Na szczęście Magda ma serdeczną koleżankę z roku, parającą się okulistyką, a koleżanka też koleżankę, która ma mistrzowską rękę w operowaniu zaćmy. Wyznaczono mi więc szybko termin zabiegu w pewnym podłódzkim szpitalu, który ma za patronkę właśnie Madam Marię, de domo Skłodowską. Mało tego, współpracując w zamierzchłych czasach z lekarzami z tego szpitala usiłowaliśmy dopracować się bardziej przyjaznej pod względem radiacyjnym dla pacjentów techniki izotopowego badania tarczycy. No cóż, trochę, a może i więcej miliremów nam się dostało. Wesoła scenka, potrzebne jest Jurkowi i mnie silne źródło. Przytargaliśmy pojemnik ołowiany z igłą kobaltową słusznej aktywności, używaną do podświetlania neonówek w tzw. hodoskopie. Pojemnik ma cylindryczną szczelinę, w której siedzi rzeczona igła. Obaj z Jurkiem podchodzimy do rzeczy rzec by można naukowo, wyzdajaliśmy sobie pęsetę odpowiednio długą i usiłujemy wyciągnąć nią igłę z pojemnika. Błąd logiczny, bo to igła kobaltowa, a nie sproszkowany preparat alfa promieniotwórczy, długość pęsety zmniejsza wprawdzie dawkę, otrzymywaną na dłonie, ale niewiele. Nasze bezowocne wysiłki obserwuje z uśmiechem nasz szef, Rysio Firkowski. Koniec końców podchodzi do nas, zabiera nam pojemnik, odwraca go do góry nogami, wytrząsa igłę na otwartą dłoń i podsuwa nam. Pęseta idzie w kąt, łapiemy ją teraz i później gołymi palcami pamiętając jednak skrupulatnie, aby po każdym pomiarze wylądowała w pojemniku, a szczelinę pojemnika zakrywamy cegłą ołowianą, których ci u nas dostatek.

Przed zabiegiem postanawiam wzmocnić organizm, ponadto wiem, iż po zabiegu czeka mnie dość długa abstynencja od rzeczy różnych, które lubię. Na początek prowadzę rodzonego szwagra czyli braciszka mojej szanownej małżonki, Andrzeja na Babią Górę. Andrzej z  ćwierć wieku albo i więcej po górach nie chodził, bo jest zapracowanym chirurgiem mieszkającym na Mazurach. Na szczęście podstawy edukacji górskiej otrzymał nawet bardzo przyzwoite, a było to tak.

Mając lat czternaście pierwszy raz zamieszkał ze mną na taborisku Rąbaniska w Dolinie Suchej Wody. Po paru wypadach w otoczenie Hali Gąsienicowej poprowadziłem go w stylu księdza Stolarczyka na Gerlach. Pojechaliśmy autobusem na Łysą Polanę i ruszyliśmy w górę Doliny Białej Wody, aby zabiwakować w Dolinie Kaczej. Z doliny Kaczej przez Dolinę Litworową, Polski Grzebień i Dolinę Wielicką przeszliśmy do Doliny Batyżowieckiej, gdzie udało nam się znaleźć małą, przytulną kolebę. Następnego dnia weszliśmy na Gerlach i wróciliśmy tą samą drogą do koleby na noc. Czwarty dzień naszej wyrypy to powrót na polską stronę Tatr per pedes apostolorum znowu przez Polski Grzebień.

Kolejny rok to wspinaczki środkowym żebrem Skrajnego Granata i Grań Kościelców, a po biwakach w Dolinie Batyżowieckiej i Dolinie Złomisk wejścia na Kończystą i Żłobisty drogą Jordana. W Dolinie Złomisk, godnej swojej nazwy, spotkały nas dwie niecodzienne przygody. Pierwsza zdarza się raz w życiu i to pod warunkiem, iż przez całe życie chodzi się systematycznie po Tatrach – napotkać w ścianie wspinającego się rysia to absolutny ewenement. Druga przygoda miała odmienny charakter, coś takiego przydarzyło mi się w sierpniu jedynie dwa razy. Budzę się rano w kolebie, jest jeszcze ciemno, a zatem obracam się na drugi bok i spokojnie zasypiam. Gdy budzę się powtórnie, a wydawać by się mogło, iż jest już stosunkowo późno, znowu jest ciemno, zasypiam powtórnie. Gdy sytuacja ta powtarza się po raz trzeci, zapalam latarkę i patrzę na zegarek – jest godzina siódma trzydzieści, a tu nadal ciemno. Ki diabeł! Wieczorem nieco wiało, więc w otwór koleby wsadziłem pozostałości jakiegoś płotka, pamiątkę pasterskich czasów. Pcham płotek jedną ręką, a płotek ani drgnie. Pcham oburącz, płotek wysuwa się na zewnątrz, a do środka koleby sypie się śnieg. Okazało się, iż przez noc nawiało od tej strony prawie metr śniegu, pokrywa śnieżna w dolinie jest już ciągła i ma co najmniej ze trzydzieści centymetrów średniej miąższości. Zaczynamy pośpieszną ewakuację w dół, do schroniska nad Popradzkim Stawem oficjalnie nazywanego  górskim hotelem. Złomiska dają nam popalić, stawiając nogę nie wie się kompletnie, co znajduje się pod śniegiem, a wyżej normalnej perci brak. Niżej w dolinie perć już jest, ale szybko zamienia się w rwący potoczek, sięgający miejscami połowy łydki.

Nad Popradzkim Stawem jest mostek, a na nim ponad dwudziestocentymetrowa warstwa wody. Jest rok 1974, sprzęt biwakowy jest ciężki, wspinaczkowy – jeszcze cięższy, plecaki nie tak ergonomiczne, jak dzisiaj, goretex i polar to pieśń przyszłości, idzie się wyjątkowo ciężko. Wchodzimy do przedsionka schroniska z lekkim obłędem w oczach i wita nas huraganowy śmiech. Jeden rzut oka i wiemy, o co chodzi. W Złomiskach po różnych kolebach spała tej nocy kupa wspinaczy, ci, co się teraz  śmieją biwakowali gdzieś niżej lub szybciej się od nas obudzili, teraz ściągają ze siebie co bardziej wodą nasiąknięte rzeczy. Po paru minutach wpadają następni równie ogłupiali, a my dołączamy się do chóru prześmiewców. Jeszcze trochę i następuje gremialne wejście do jadalni, w jadalni zaś wokół stolików rozstawione są eleganckie krzesełka wyściełane niebieskim pluszem. Nikt z nas nie ma suchych spodni, niedługo trzeba czekać, aby każde poruszenie się na krześle owocowało głośnym pluskiem. Jeden rzut oka na salę wystarcza, by rozpoznać, kto z gości spał w kolebie, a kto w schronisku. Wszystkie stoliki zajęte przez kolebowiczów stoją w kałużach o przynajmniej dwumetrowej średnicy.

Trzeba pomyśleć o powrocie na polską stronę, jest zimno, nic suchego do przebrania, ze dwie przesiadki po drodze, o obustronne zapalenie płuc u nieprzyzwyczajonego nietrudno. Panie kelner, dwie porcje parówek, dwie herbaty i dwie borowiczki. Andrzej protestuje, jako harcerz przyrzekał nie pić alkoholu do pełnoletniości. Pij byku, to lekarstwo, nie alkohol! Bez zapalenia płuc, a nawet zwykłego kataru się obyło. Na drugą przygodę z kolebą i ze sierpniowym śniegiem musiałem poczekać dość długo, do lata 2005. Ostatni sezon tatrzański Andrzeja to lato 1978, prawy filar Cubryny, Robakiewicz i klasyczna na Mnichu oraz trochę łatwiejszej turystyki.

Dzień na Babiej Górze mija nam miło, jest i niespodzianka w postaci starego lisa, który obchodzi turystów na wierzchołku prosząc o jedzenie i pozując do zdjęć. Oczywiście dostał pół kanapki. Gdy pisałem te słowa czyniąc notatki, na podstawie których powstaje Kronika, słuchałem Evity Peron tj. Madonny słysząc jednocześnie w tle chrupanie kości po niedzielnym kurczaku. Tuż za otwartymi drzwiami posilał się spokojnie młody lis, odwiedzający nas regularnie. A godzinę wcześniej z jednej miski piły mleko razem jeż i kot, jeż był mały i dlatego kot nie uciekł.

Następnego dnia, w poniedziałek Andrzej podrzuca Mieszka, Magdę i mnie do Zakopanego. Na Łysej Polanie żegnam córkę i wnuka prawie siedmiolatka, którzy ruszają na słowacką stronę, a ja kieruję się w stronę Roztoki. Magda planuje wyjazd z Mieszkiem kolejką nad Łomnicki Staw i nocleg w Chacie Zamkovskego, a później przejście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, kolejny nocleg w popularnej Terince i dotarcie do Roztoki via Lodową Przełęcz oraz Dolinę Jaworową. To bardzo ambitny plan zważywszy wiek Mieszka.

Wtorek. Podchodzę z Roztoki do MOka i dalej ceprostradą  aż do miejsca, gdzie pod progiem Doliny za Mnichem skręca ona pod kątem prostym w stronę Miedzianego. Tu schodzę ze szlaku kierując się w stronę Mnichowego Żlebu. Trawers okazuje się dość mozolny, bo jest mokro i ślisko, a zaćma daje znać o sobie. Wypracowany przez lata sposób chodzenia, polegający na tym, iż nie patrzę pod nogi, bo wcześniej zapamiętuję konfigurację terenu, zawodzi, zwłaszcza prawa noga nie zawsze trafia tam, gdzie powinna. Gdy dochodzę do podnóża wschodniej ściany Mnicha postanawiam zrezygnować z dalszego podchodzenia żlebem i przetrawersować do Mnichowych Stawków. Wysoko w ścianie wspinają ze trzy zespoły, należałoby iść szybko, bo jestem w tzw. strefie potencjalnego rażenia, gdyby coś na dół poleciało, a tu trzeba patrzeć pod nogi. Potem mokry, śliski i podcięty trawnik, znowu trzeba ekstra uważać. Nad stawkami zdegustowany problemami z widzeniem postawiam nie pchać się już dzisiaj do góry, a zejść po dłuższej sjeście do Roztoki.

Środa. Trzeba chwycić byka za rogi i wprowadzić jakieś poprawki do sposobu postrzegania świata pod nogami. Znowu MOko, ceprostrada, Dolina za Mnichem. W odpowiednim miejscu opuszczam szlak wiodący na Wrota Chałubińskiego i rozpoczynam podejście na Zadnią Galerię Cubryńską. Dużo tam stromych trawek i piargu równie skutecznego jak dobre łożyska kulkowe, nie brakuje tam też maliniaków czyli want różnego wagomiaru. Stwierdzam z zadowoleniem, iż mój mózg szybko się uczy, z każdym metrem idzie mi się coraz lepiej, już nie muszę patrzeć uważnie pod nogi ani czaić się z postawieniem stopy. Nagle ciszę zakłóca hurkot spadającego gdzieś niedaleko kamienia. Tu kamienie rzadko kiedy spadają same, nikt w praktyce tu latem nie chodzi, a zatem pewnie włóczy się tu, pomiędzy ściankami po upłazkach kozica. Wyszukuję odpowiednie miejsce i siadam sobie wygodnie, zaczekam na nią. Upływa mniej, niż kwadrans i patrzymy na siebie z odległości kilkunastu metrów.

Wchodzę na Zadnią Galerię Cubryńską, jedno z moich ulubionych miejsc w Tatrach. Pochyły taras, podcięty z dwóch stron, okolony od południa ścianami Cubryny. Piękny obelisk Zadniego Mnicha i najwyżej położony w Polsce zbiornik wodny, Zadni Mnichowy Stawek, pokryty teraz w ¾ lodem i śniegiem. Potem w dół, na Mnichowe Plecy i próg Doliny za Mnichem, radość z odzyskanej sprawności przy schodzeniu ze skalnych progów.

Tego dnia siedmioletni Mieszko bije swój tatrzański rekord przechodząc przez Lodową Przełęcz i całą Dolinę Jaworową, spotykamy się wieczorem w Roztoce.

Tydzień później melduję się w szpitalu. Dziwne uczucie być pacjentem, spędziłem wiele godzin i dni w różnych szpitalach, ale nie w roli pacjenta. Jedną z najzabawniejszych wizyt w szpitalu dobrze zapamiętałem. Sylwester, Ala ma dyżur w Sylwestra. Stawiam się w szpitalu z odpowiednim choć bezalkoholowym zaopatrzeniem i szczurem za pazuchą. Nowy Rok witamy na chirurgii, długi, jak na warunki szpitalne, stół, suto zastawiony wszelakim jadłem. Lekarze, pielęgniarki i zmęczony, bo długo operował w ostatnie godziny Starego Roku chirurg. Zbyt zmęczony, aby się całkowicie przebrać – na kurtce ślady krwi. Nasza szczurzyca skacząc po ramionach zebranych przy stole dopada chirurga i zaczyna czyścić mu uniform, pracowicie wygryzając zabrudzone kawałki materiału. Zmordowany chirurg odpręża się całkowicie i rycząc ze śmiechu dopinguje naszą podopieczną. Ostatni raz byłem pacjentem przez półtora dnia przed prawie sześćdziesięciu laty, gdy wycinano mi migdałek.

Usuwanie zmętniałej soczewki za pomocą wiązki ultradźwięków i strumienia wody to nic przyjemnego, choć trudno to nazwać bólem. Gdy słyszę, jak pani doktor prosi siostrę instrumentariuszkę o podanie soczewki przechodzę swoistą metamorfozę przeistaczając się ze zwykłego pacjenta w pacjenta – fizyka. Rozumowanie jest proste: oko oświetlone jest prawie równoległą wiązką światła, soczewka powinna być skorygowana na nieskończoność, abym widział na odległość bez okularów, zatem po rozwinięciu się soczewki powinienem zobaczyć włókno żarówki, jeśli wszystko jest OK. I fajnie jest, widzę typowy kształt włókna oświetlacza. Już po fakcie, podczas badania kontrolnego częstuję moją lekarkę opowieścią o tych obserwacjach, ta po chwili zdziwienia konstatuje z zadumą: czasami lepiej o tym nie wiedzieć!

Jakość widzenia prawym okiem jest zaskakująco komfortowa, zarówno co do rozdzielczości, jak i rozróżniania barw. Oczywiście nie do końca organizm radzi sobie z ciałem obcym w oku, większa wrażliwość na wiatr i światło, uczucie dyskomfortu po cięższej i dłuższej fizycznej pracy to cena za komfort widzenia.

Jak czułem się w rodzinnym mieście, jeśli pominąć okoliczności związane z samym zabiegiem. Nieszczególnie. Trochę klaustrofobiczne uczucie zamknięcia w murach kamienicy lub wąwozie ulicy, brak linii horyzontu, powiewu wiatru, wielkomiejski zaduch i hałas. W całej rozciągłości mogłem odczuć, jak polubiłem nasz wiejski dom. W pewnym sensie przeszkadzała mi nawet anonimowość ludzi, których spotykałem w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem lat sześćdziesiąt.

Opuszczam Łódź z dość długą listą – wyliczanką, czego i jak długo czynić mi nie wolno, w Rabce moja tutejsza okulistka ubarwia tę listę opowieściami o swoich pacjentach, którzy nie trzymali się tych reguł i co brzydkiego z tego wynikło. Jednym słowem mam robić za okulistycznego rekonwalescenta. Ostateczny test sprawnościowy funduję sobie w wigilię Święta Niepodległości wchodząc kolejny raz w tym sezonie na Babią Górę w niezłym tempie.

Po latach w Furkotnej: Andrzej, Magda i Mieszko (2009).

DSC00177.JPG

DSC00190.JPG

DSC00194.JPG

DSC00198.JPG

DSC00205.JPG

DSC00224.JPG

DSC00225.JPG

  • Lubię to ! 4

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

Nie wiem jak udało się panu tak zgrabnie połączyć w jedną opowieść góry, okulistykę i fizykę ale całość jest tak kompletna że czyta się znowu na jednym oddechu! Jest pan pierwszą osobą, która (pośrednio ale skutecznie) skłoniła tak ortodoksyjną humanistkę jak ja do zagłębienia się w temat nauki tak ścisłej (a może najściślejszej?) jak fizyka. Kolejny raz wielkie podziękowania!

Odnośnik do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...